Józef Balsamo. Część II - Aleksander Dumas (ojciec) - ebook

Józef Balsamo. Część II ebook

Aleksander Dumas ojciec

0,0

Opis

“Józef Balsamo część II” to powieść Aleksandra Dumasa (ojca), francuskiego pisarza i dramaturga, autor “Hrabiego Monte Christo” i “Trzech muszkieterów”.

Książka ta jest drugą z czterech części wspaniałej powieści autorstwa Aleksandra Dumasa ojca.

Cała powieść stanowi również pierwszą z czterech części cyklu “Pamiętniki lekarza”. Na ten cykl składają się “Józef Balsamo”, “Naszyjnik królowej”, “Anioł Pitou” oraz “Hrabina de Charny”.

Cykl opowiada o genezie, wybuchu i przebiegu Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Pokazuje również smutne losy królowej Francji, Marii Antoniny, znienawidzonej przez francuski lud i nieszczęśliwej w miłości. Ukazane są tu losy postaci zarówno historycznych, jak i fikcyjnych. Powieści są wielowątkowe, a losy różnych postaci przeplatają się ze sobą w taki sposób, że trudno powiedzieć, która z nich jest główną postacią całego cyklu.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 357

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Aleksander Dumas (ojciec)

Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-434-0
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

TOM IV

XXXIV

KRÓL SIĘ BAWI

Ludwik XV uradowany, że ukarze hrabinę, zawrócił do drzwi salonu.

 Chon ukazała się na progu.  — No, cóż tam?... — zapytał król.  — Niema w przedpokoju nikogo ze służby waszej, Najjaśniejszy Panie.  Ludwik zbliżył się do drzwi.  — Służba! — zawołał.  Nikt, nawet echo mu nie odpowiedziało.  — Ktoby uwierzył, u djabła — rzekł, wracając do pokoju, że jestem wnukiem tego, który powiedział: „Ledwie, że nie czekałem“.  Zbliżył się do okna i otworzył je.  Zarówno podwórza, jak przedpokoje puste były: ani koni, ani łuczników, ani straży królewskiej. Noc tylko ciemna w całej piękności i spokoju. Księżyc wschodzący oświecał chwiejące się wierzchołki drzew lasu de Chatou i złocił wody Sekwany, płynącej leniwie w różnych zakrętach od Bougival do Maisons. Słowik improwizował jedną z tych cudnych melodyj, które w maju śpiewa jedynie.  Ludwik XV ani poeta, ani marzyciel, ani artysta, człowiek zmaterjalizowany, nie odczuwał tych wszystkich piękności.  — Proszę cię, hrabino — powiedział z widoczną złością — niech do djabła ustaną już raz te żarty.  — Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała hrabina ze śliczną minką, którą zawsze króla rozbrajała — ja tu nie rozkazuję!  — Ani ja także — powiedział Ludwik XV, — widzisz jak mnie słuchają.  — Nie więcej jak mnie, Najjaśniejszy Panie.  — Któż więc tu rozkazuje? może ty Chon?  — Ja?... — odpowiedziała młoda kobieta — ja nie lubię słuchać, a tembardziej rozkazywać.  — Któż zatem jest tu panem?  — Gubernator, Najjaśniejszy Panie.  — Pan Zamor?  — Tak..  — A prawda; proszę zadzwonić na kogokolwiek.  Hrabina z zachwycającą obojętnością wyciągnęła rączkę do dzwonka.  Ukazał się lokaj, prawdopodobnie wyuczony także swej roli.  — Gdzie gubernator? — powiedział król.  — Gubernator — odpowiedział z uszanowaniem służący — pilnuje bezpieczeństwa zamku.  — Gdzie jest obecnie?  —Obchodzi pałac dokoła wraz z czterema oficerami.  — Zupełnie jak Marlborough — zawołała hrabina.  Król nie mógł powstrzymać uśmiechu.  — To zabawne rzeczywiście, ale niech zaprzęgają.  — Gubernator, Najjaśniejszy Panie, pozamykał stajnie.  — Gdzie łucznicy moi?  — W oficynach.  — Co robią?  — Śpią.  — Jakto śpią?  — Podług rozkazu, Najjaśniejszy Panie.  — Czyjego? — Gubernatora.  — A bramy zamku?  — Pozamykane.  — Bardzo dobrze, lecz można przecie zażądać kluczy.  — Klucze, Najjaśniejszy Panie, zabrał także gubernator.  — No zamek dobrze jest widocznie strzeżony. Prawdziwie djabli porządek!...  Służący się oddalił, widząc, że król już o nic nie pyta.  Hrabina, wyciągnięta w fotelu, wąchała prześliczną białą różę, przy której usteczka jej wydawały się jakby z koralu.  — Żałuję Was, Najjaśniejszy Panie, — rzekła z przecudnym uśmiechem — podajcie mi ramię i chodźmy, może kogo znajdziemy. Chon, bierz świecę i idź naprzód.  Chon poszła jako straż przednia; a na zakręcie pierwszego korytarza, rozkoszna woń potraw zwróciła uwagę króla.  — A! — powiedział, zatrzymując się — co znaczą, hrabino, te zapachy?  — Myślałam, Najjaśniejszy Panie, iż uczynisz mi zaszczyt i przyjmiesz kolację w Luciennes; odpowiednio się urządziłam.  Ludwik XV poczuł, że ma żołądek, a z zapachu ocenił, że kolacja musi być doskonała. Na rozbudzenie łuczników potrzebaby z pół godziny, z kwadrans na zaprzężenie, z dziesięć minut na drogę do Marly. W Marly nie był oczekiwany, zatem nic tam nie zastanie; wciągnął raz jeszcze w siebie zdradziecki zapach i zatrzymał się przy drzwiach do sali jadalnej.  Na stole oświetlonym à giorno, widniały dwa nakrycia.  — Masz widać doskonałego kucharza, hrabino — rzekł z uśmiechem.  — Pierwszy to jego występ, Najjaśniejszy Panie, wysilał się biedak, aby zasłużyć na pochwałę Waszej Królewskiej Mości. Gotów życie sobie odebrać, jak smutnej pamięci Vatel.  — Pani to na serjo mówisz? — zapytał Ludwik XV.  — Zrobił właśnie omlet z jaj bażancich, na który niezmiernie liczył...  — Omlet z jaj bażancich, ależ przepadam za takim omletem!  — Cóż robić?...  — A no, nie unieszczęśliwiajmy, kochana hrabino, twojego kucharza — rzekł król, śmiejąc się, a może zanim zjemy i pan Zamor nareszcie powróci.  — Wyborna myśl! Najjaśniejszy Panie!... zawołała hrabina, nie mogąc ukryć radości z tej pierwszej wygranej.  — Któż nam będzie usługiwał? — powiedział król, oglądając się napróżno za lokajem.  — Czyż kawa, którą sama zwykle podaję Waszej Królewskiej Mości, mniej się Wam smaczną wydaje? — rzekła Dubarry.  — Nie, hrabino, nawet wtedy, gdy sama ją przyrządzasz.  — Zatem chodźmy, Najjaśniejszy Panie.  — Jakto, dwa tylko nakrycia? — zapytał król. Czy Chon już po kolacji?  — Nie ośmieliłybyśmy się, Najjaśniejszy Panie, bez wyraźnego rozkazu...  — Co znowu! — rzekł król, biorąc sam talerze z etażerki. — Chodź mała Chon, siadaj tam naprzeciwko nas.  — O! Wasza Królewska Mość... — wyjąkała Chon.  — No, no, nie udawaj pokornej, hipokrytko! Hrabino, siadaj obok mnie. Ach, jaki masz profil prześliczny!  — Dziś to dopiero zauważyłeś, Najjaśniejszy Panie?  — Przyzwyczaiłem się patrzeć na ciebie „en face“, hrabino.  Naprawdę, doskonałego macie kucharza, wyborna zupa!  — Dobrze więc, że odprawiłam poprzedniego?  — Naturalnie.  — Przyznajecie więc, Najjaśniejszy Panie, że skorzystałam na tem?  — Nie rozumiem, co chcesz powiedzieć, hrabino.  — Oto, skoro ja oddaliłam mego Choiseul’a, oddalcie i wy swojego.  — Nie mówmy o polityce, hrabino, bardzo cię o to proszę, nalej mi lepiej madery.  Król podsunął szklankę, hrabina ujęła karafkę rączką prześliczną i nalewała.  — Nie śpiesz się, hrabino, nalewaj powoli — rzekł król.  — Ażeby nie zmącić wina, Najjaśniejszy Panie?  — Nie, ale żebym mógł dłużej podziwiać twoją rączkę.  — Wasza Królewska Mość jest dziś w usposobieniu do robienia odkryć.  — Na honor! tak, hrabino — rzekł król, któremu powoli wracał dobry humor — nawet sądzę, że jestem na najlepszej drodze do odkrycia...  — Nowej części świata? zapytała hrabina.  — Nie nie — rzekł król — część świata, toby było za wiele ambicji, tembardziej, że mam już dość jednego królestwa. Chciałbym odkryć wyspę jaką, cichy zakątek, górę jaką zaczarowaną i na niej pałac, w którym pewna dama byłaby Armidą, a przeróżne potwory broniłyby wejścia...  — Najjaśniejszy Panie — rzekła hrabina, podając królowi nowość w owym czasie: wino szampańskie mrożone, oto woda zaczerpnięta z rzeki Lety.  — Z rzeki Lety, hrabino! jesteś pewną tego?  — Mój biedny Jan dostarczył mi jej z piekieł, gdzie był już jedną nogą.  — Hrabino rzekł król, podnosząc szklankę — piję za szczęśliwe jego zmartwychwstanie; tylko ani słówka o polityce, bardzo proszę.  — Jeżeli tak, to nie wiem, o czem mówić; możeby zatem Wasza Królewska Mość raczyła nam co oopwiedzieć, bo tak pięknie opowiada...  — Powiem wam wiersze.  — Wiersze? — zawołała pani Dubarry.  — Tak, wiersze.... Cóż w tem dziwnego?  — Wasza Królewska Mość nienawidzi ich.  — Tak, bo na sto tysięcy utworów rymowanych, dziewięćdziesiąt z pewnością jest zwróconych przeciw mnie...  — Czy te wiersze, które Wasza Królewska Mość ma zamiar nam powiedzieć, należą do dziesięciu tysięcy wybranych?  — Nie, hrabino, te do ciebie są skierowane.  — Do mnie?  — Tak, do ciebie, hrabino.  — Przez kogo?  — Przez pana Voltaire’a.  — I on je polecił Waszej Królewskiej Mości?...  — O nie, przesłał je wprost pod adresem pani.  — Jakto?... bez listu?  — Przeciwnie, z bardzo eleganckim bilecikiem.  — A! rozumiem: Wasza Królewska Mość pracował dziś rano z dyrektorem poczty.  — Naturalnie.  — Proszę, Najjaśniejszy Panie, raczcie mi przeczytać te wiersze pana Voltaire’a.  Ludwik XV rozłożył papier i wiersze odczytał. Poeta pochlebiał hrabinie, porównywując ją do Wenus, bogini miłości, lecz równocześnie brał w obronę pana de Choiseul, którego, jak ongiś Odysseusza, ścigała bogini swym gniewem.  — Stanowczo, Najjaśniejszy Panie — rzekła hrabina, więcej dotknięta, niż wdzięczna — stanowczo pan Voltaire chce się pogodzić z wami.  — Próżne zabiegi — powiedział Ludwik XV duch to niespokojny, przewróciłby wszystko do góry nogami, gdyby znów znalazł się w Paryżu.  Niech się uda do przyjaciela swego, Fryderyka II, ja mam dosyć pana Rousseau.  Ale weź te wiersze, hrabino, i zastanów się nad niemi.  Hrabina wzięła papier, zwinęła i położyła obok talerza.  Król patrzył, co robi Dubarry.  — Najjaśniejszy Panie — odezwała się Chon — może trochę tego tokaju? Pochodzi z piwnic cesarza austrjackiego — dodała hrabina — można więc być dla niego z całem zaufaniem.  — Z piwnic cesarskich?... — rzekł król — ja tylko taki posiadam.  — Dostałam go od piwniczego Waszej Królewskiej Mości.  — Jakto! przekupiliście go?...  — Nie, rozkazałam mu tylko.  — To dobrze powiedziane, hrabino. Król jest skończonym głupcem.  — O tak! ale pan Francja...  — Pan Francja ma tyle przynajmniej rozumu, że kocha was z całego serca.  — Ach, dlaczegóż Najjaśniejszy Panie, nie jesteście naprawdę tylko panem Francją?  — Hrabino!... nie chcę mówić o polityce.  — Czy król będzie pił kawę? — zapytała Chon.  — Naturalnie.  —Czy Wasza Królewska Mość sam ją sobie ugotuje, jak zwykle? — zapytała hrabina.  — Jeżeli pani domu niema nic przeciwko temu.  Hrabina się podniosła.  — Co to znaczy? — zapytał Ludwik XV.  — Chcę wam usłużyć, Najjaśniejszy Panie.  — Widzę, że najlepiej będzie pozwolić wam robić, co chcecie — rzekł król, wyciągając się na krześle z miną człowieka, któremu dobra kolacja powróciła równowagę humoru.  Hrabina przyniosła na srebrnej podstawie małą maszynkę z prawdziwą mokką, przysunęła filiżankę pozłacaną i karafeczkę kryształową; później papier do zapalenia.  Król z przejęciem zabrał się do gotowania; włożył cukier, odmierzył kawę, podlał spirytusu, wziął podsunięty papierek, zapalił u świecy i zbliżył do spirytusu.  W pięć minut zapijał kawę z rozkoszą skończonego gastronoma.  Hrabina milczała, lecz gdy ostatnią kroplę wychylał:  — Ach! Najjaśniejszy Panie — zawołała — gotując kawę, spaliłeś wiersze pana Voltaire’a, to przyniesie panu Choiseul nieszczęście.  — Nie znałem cię dotąd, hrabino — rzekł król, nie jesteś czarodziejką, ale szatanem.  Hrabina wstała.  — A może Wasza Królewska Mość — rzekła — życzy sobie przekonać się, czy gubernator powrócił?  — A! Zamor? Ba! cóż mi z tego przyjdzie?  — Mieliście jechać do Marly, Najjaśniejszy Panie.  — Prawda — rzekł król, powstając — dobrza zatem, chodźmy zobaczyć, hrabino, chodźmy.  Pani Dubarry dała znak Chon, a ta znikła w tej chwili.  Król rozpoczął poszukiwania z daleko jednak mniejszą werwą niż porzednio. Mędrcy dowodzą, że sposób zapatrywania się na rzeczy, zależy zawsze od stanu żołądka.  Król był w wyśmienitym humorze.  Po przejściu kilkunastu kroków, cudowny zapach zwrócił znowu jego uwagę.  Rozwarły się drzwi do ślicznego pokoju, obitego atłasem niebieskim, zarzuconego świeżemi kwiatami i oświeconego światłem tajemniczem, a w głębi ukazała się alkowa, do której od dwóch godzin zmierzała piękna czarodziejka.  — Otóż Najjaśniejszy Panie, — rzekła — zdaje się, że Zamora nie znajdziemy, jesteśmy zamknięci i chyba oknem wydostalibyśmy się z zamku?  — Czy razem z łóżkiem? — zapytał król.  — Najjaśniejszy Panie — odrzekła hrabina z prześlicznym uśmiechem — używajmy, lecz nie nadużywajmy.  Król, śmiejąc się, wziął hrabinę w objęcia — a ona upuściła piękną różę, która osypała się, padając na dywan.

XXXV

VOLTAlRE I ROUSSEAU

Sypialnia w Luciennes była arcydziełem sztuki pod względem budowy i urządzenia.

 Położona od strony wschodniej, hermetycznie przysłonięta złoconemi okiennicami i firankami z atłasu, tylko wtedy stawała się przystępną dla światła dziennego, kiedy mu, niby dworzaninowi, udzielono na to szczególniejszego zezwolenia.  Latem ukryte wentylatory przesiewały powietrze tak lekko, jakby to robiło tysiące zwolna poruszających się wachlarzy.  Dziesiąta biła, gdy król wyszedł z błękitnego pokoju.  Tym razem powozy oczekiwały w dziedzińcu od godziny.  Zamor ze skrzyżowanemi rękami wydawał, czy też zdawał się wydawać rozkazy.  Król wyjrzawszy oknem, spostrzegł te przygotowania do odjazdu.  — Co mam o tem myśleć, hrabino? — zapytał — nie zasiądziemy do śniadania? Możnaby rzec, że chcesz mnie wyprawić naczczo.  — Boże uchowaj, Najjaśniejszy Panie! — odpowiedziała Dubary — sądziłam jednak, że Wasza Królewska Mość ma w Marly rendez-vous z panem de Sartines.  — Na Boga! — zawołał król — możnaby przecie kazać powiedzieć Sartinowi, ażeby tu przyjechał, to tak blisko.  — Wasza Królewska Mość raczy mi wierzyć — odpowiedziała hrabina z uśmiechem, — że nie Wy pierwsi powzięliście ten projekt.  — A zresztą poranek jest za piękny: — chodźmy na śniadanie.  — Należałoby jednak, Najjaśniejszy Panie, wydać niektóre rozporządzenia.  — Dla pani de Béarn?  — Tak właśnie! I dzień oznaczyć.  — Co za dzień?  — I godzinę.  — Jaką godzinę?  — Dzień i godzinę mojego przedstawienia.  — Na honor — powiedział król — dobrześ zarobiła na to przedstawienie, hrabino. Oznacz dzień sama.  — Najbliższy, jaki można, Najjaśniejszy Panie.  — A czy gotowe wszystko?  — Wszystko a wszystko.  — Nauczyłaś się trzech ukłonów?  Wprawiałam się w nie od roku.  — A suknię masz?  — Dosyć dwudziestu czterech godzin na to, aby była gotowa.  — Masz chrzestną matkę?  — Będzie tu za godzinę.  — A zatem, hrabino! zróbmy układ.  — Jaki?  — Nie wspomnisz mi więcej o zajściu wicehrabiego Jana z baronem de Taverney.  — Poświęcamy więc biednego Jana?  — To konieczne.  — Zgoda! Najjaśniejszy Panie — nigdy ani wzmianki... Dzień?  — Pojutrze.  — Godzina?  — Dziesiąta wieczorem, jak zwykle.  — Słowo, Najjaśniejszy Panie?  — Powiedziane.  — Słowo królewskie?  — Słowo szlacheckie.  — Twoja ręka, Francjo.  I pani Dubarry wyciągnęła do króla śliczną małą rączkę, na której Ludwik XV położył swoją.  Tego ranka, w Luciennes, wszystko odczuwało wesołość władcy; przegrał on na punkcie, na którym oddawna zdecydowany był przegrać, lecz wygrał za to na innym: było to całem jego wynagrodzeniem. Dałby sto tysięcy liwrów Janowi pod warunkiem, ażeby wyjechał do wód pirenejskich lub innych; niechby tam stracił te pieniądze, byleby tylko ujść to mogło w oczach Choiseul’ów za wygnanie. Znalazłby i tak luidory dla biednych, dla karpi ciastka, a pochwały dla malowideł Boucher’a.  Pomimo, że poprzedniego dnia Jego Królewska Mość jadł kolację co się nazywa, śniadanie także pochłaniał ze smakiem.  — Nareszcie wybiła jedenasta. Hrabina cała zajęta przyjmowaniem króla, rzucała okiem na zegar, za wolno się dla niej wlokący.  Król pierwszy zaproponował, aby, gdy przybędzie pani de Béarn, wprowadzono ją do sali jadalnej.  Kawa została podana, sprobowana, wypita, a pani de Béarn nie było!  O kwadrans na dwunastą dał się słyszeć w dziedzińcu tętent galopującego konia.  Pani Dubarry zerwała się z miejsca i pobiegła do okna.  Kurjer Jana Dubarry zeskakiwał z bieguna okrytego pianą.  Hrabina zadrżała; ażeby jednak utrzymać króla w dobrem usposobieniu, nie mogła okazać żadnego niepokoju, powróciła więc i usiadła przy nim.  W chwilę późnej, weszła Chon z biletem w ręku.  Trudno się było cofać, należało przeczytać.  — A co tam? Chon, liścik miłosny? — zapytał król.  — O! Boże! tak, Najjaśniejszy Panie.  — Od kogo?  — Od wicehrabiego biedaka.  — Na pewno?  — Zobacz sam, Najjaśniejszy Panie.  Król poznał pismo, a przypuszczając, że mowa w nim o awanturze w la Chaussée, rzekł:  — Dobrze, dobrze, dosyć.  Hrabina siedziała, jak na szpilkach.  — Czy do mnie? — zapytała.  — Tak, hrabino.  — Czy król pozwoli?  — Nie krępuj się niczem! Tymczasem Chon powie mi bajkę o Kruku.  I przyciągnął do siebie siostrę faworyty, nucąc najfałszywszym, jak mówił Jan-Jakób, z całego królestwa głosem:

J’ai perdu mon serviteur, J’ai perdu tout mon bonheur.

 Hrabina usunęła się we framugę okna i czytała co następuje:  „Nie oczekuj starej szachrajki; udaje, że wczoraj wieczorem oparzyła nogę i nie wychodzi z pokoju. Podziękujmy Chon za jej wczorajsze przybycie nie w porę, jej to zawdzięczamy; poznała ją czarownica i cała komedja przepadła.  „Całe szczęście, że ten włóczęga Gilbert, ta przyczyna wszystkiego złego, przepadł. Ukręciłbym mu łeb. Lecz niech będzie spokojny, jeżeli go spotkam, nie ominie go to napewno.  „Przybywaj natychmiast do Paryża, lub powrócimy do tego, czem pierwej byliśmy.

„Jan“.

 — Co takiego? — zapytał król, dostrzegłszy nagłą bladość hrabiny.  — Nic, Najjaśniejszy Panie; biuletyn o zdrowiu mojego szwagra.  — Ma się coraz lepiej, drogi wicehrabia?  — Coraz lepiej — odpowiedziała hrabina. — Dziękuję, Najjaśniejszy Panie. Ale otóż i powóz jakiś wjeżdża w dziedziniec.  — Zapewne pani de Béarn.  — Nie, Najjaśniejszy Panie, to pan Sartines.  — A to co? — zapytał król, widząc kierującą się ku drzwiom panią Dubarry.  — To, Najjaśniejszy Panie, — odpowiedziała hrabina, — że zostawiam was samych i idę się ubierać.  — A pani de Béarn?  — Skoro tylko przybędzie, będę miała zaszczyt uprzedzić o tem Waszą Królewską Mość odpowiedziała hrabina, mnąc bilecik w głębi kieszeni peniuara.  — Więc mnie opuszczasz, hrabino? — powiedział król z melancholij nem westchnieniem.  — Najjaśniejszy Panie, dziś niedziela; podpisy, podpisy!...  I nadstawiła królowi świeże swoje policzki, na których złożył on dwa głośne pocałunki.  — Niech djabli wezmą podpisy i tych, co przyjeżdżają po nie! Kto też to wynalazł ministrów, teki i stemple?  Zaledwie skończył swoje złorzeczenia, gdy minister i teka wchodzili drzwiami przeciwległemi tym, któremi wyszła hrabina.  Król wydał drugie westchnienie, jeszcze bardziej melancholijne, niż poprzednie.  — Ach! jesteś, Sartines — powiedział — jakiś ty akuratny!  Powiedział to z takim akcentem, iż trudno było zrozumieć, pochwała to, czy wymówka.  Pan de Sartines roztworzył tekę i zabierał się do pracy, gdy skrzypienie kół powozowych po piasku alei doszło do ich uszu.  — Zaczekajno, Sartines — powiedział król.  I pobiegł do okna.  — Jakto? — zawołał — hrabina wyjeżdża?  — Tak jest, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział minister.  — I nie czeka na hrabinę de Béarn?  — Najjaśniejszy Panie, bodaj, że znużona czekaniem, sama się po nią udaje.  — Ta dama miała jednakże przybyć dzisiaj...  — Najjaśniejszy Panie — nieledwie pewny jestem, że nie przybędzie wcale.  — Jakto? ty wiesz o tem Sartines?  — Muszę, Najjaśniejszy Panie, choć trochę wiedzieć o wszystkiem, aby Wasza Królewska Mość była ze mnie zadowolona.  — Cóż się to przytrafiło? opowiedz mi.  — Starej hrabinie?  — Tak.  — Co się zwykle we wszystkiem przytrafia: trudności.  — Lecz czy nakoniec przyjedzie ta hrabina de Béarn.  — Hm! Najjaśniejszy Panie, to było pewniejsze wczoraj wieczorem, niż dzisiaj rano.  — Biedna Dubarry! — powiedział król, nie mogąc się powstrzymać od błysku radości w oczach.  — O! Najjaśniejszy Panie! — poczwórne przymierze i pakta familji byłyby błahostkami wobec tej sprawy prezentacji.  — Biedna Dubarry — powtarzał król, kiwając głową, nigdy nie dojdzie z tem do końca.  — Bardzo się lękam, chyba, że Wasza Królewska Mość się rozgniewa.  — Sądziła, że napewno już dopnie teraz celu!  — Co jest najgorszem — powiedział de Sartines — to fakt, iż, jeżeli nie zostanie przedstawioną przed przybyciem pani delfinowej, to potem z pewnością nigdy.  — To więcej niż prawdopodobne, masz słuszność, Sartines. Mówią, że jest bardzo surowa, bardzo pobożna i bardzo skromna, moja synowa. Biedna hrabina!  — Będzie to powodem wielkiego zmartwienia dla pani Dubarry, ale oszczędzi bardzo wiele trosk Waszej Królewskiej Mości.  — Tak sądzisz, Sartines?  — Ależ bez żadnej wątpliwości; o tyle będzie mniej zazdrosnych, obmawiających, opiewających, pochlebców i gazet. Gdyby pani Dubarry została przedstawiona, potrzebaby wydać z jakie sto tysięcy franków na nadzwyczajną policję.  — Rzeczywiście biedna hrabina. Ona jednak tak pragnie tego!  — Niech zatem Wasza Królewska Mość rozkaże, a wszystko zostanie spełnione.  — Co ty mówisz, Sartines? — wykrzyknął król. Czy ja mogę się do tego mieszać? Czyż mogę podpisać rozkaz, zmuszający wszystkich do uprzejmości dla pani Dubarry? Czy to ty, Sartines, człowiek rozumny, radziłbyś mi uczynić zamach stanu dla dogodzenia kaprysowi hrabiny?  — O! nie, Najjaśniejszy Panie. Zadowolniłbym się powiedzeniem, jak Wasza Królewska Mość: Biedna hrabina!  — Zresztą — powiedział król, położenie jej nie jest znowu tak smutne. Ty, Sartines, widzisz wszystko w kolorze twojej sukni. Kto wie, czy pani de Béarn nie zmieni zdania? Kto nam zaręczy, że Jej Wysokość delfinową tak niebawem przyjedzie? Czterech dni jeszcze potrzeba na przybycie do Compiégne; a w ciągu tego czasu wiele dokonać można. No, cóż, Sartines, czy zabierzemy się do roboty?  — Najjaśniejszy Panie, trzy podpisy tylko wszystkiego!  Na widok pierwszego papieru, wydobytego z teki ministra, król zawołał:  — Ho! ho! tajny rozkaz?  — Tak, Najjaśniejszy Panie.  — O kogóż to idzie?  — Może Wasza Królewska Mość raczy zobaczyć.  — Przeciw jakiemuś Rousseau. Co to jest za Rousseau — i co on popełnił?  — Przebóg! „ Umową społeczną“, Najjaśniejszy Panie.  — Ah! to Jan-Jakób? Chcesz go do Bastylji wpakować?  — Najjaśniejszy Panie, toć robi ciągle skandale.  — A cóż chcesz, ażeby robił?  — Zresztą nie nastaję na zamknięcie go w Bastylji.  — Cóż więc proponujesz?  — Chcę, Najjaśniejszy Panie, ażebyśmy mieli broń gotową.  — Wcale mi o nich nie idzie, o wszystkich tych waszych filozofów!  — Wasza Królewska Mość ma zupełną co do tego słuszność.  — Narobionoby hałasu, widzisz; zresztą, zdawało mi się, że przebywanie jego w Paryżu była uprawomocnione.  — Tolerowane, Najjaśniejszy Panie, lecz pod warunkiem, że się pokazywać nie będzie.  — A on się pokazuje?  — Nic innego nie robi.  — W armeńskim kostjumie?  — Nie, Najjaśniejszy Panie, zażądaliśmy, aby go zaniechał.  — I usłuchał?  — Tak, ale wrzeszczy na prześladowanie.  — Jakże się teraz ubiera?  — Jak wszyscy, Najjaśniejszy Panie.  — Więc skandal nie taki wielki.  — Jakto! Najjaśniejszy Panie, ten człowiek, któremu zakazano pokazywać się, czy wie Wasza Królewska Mość, gdzie chodzi codziennie? Do marszałka Luxemburskiego, do pana d’Alembert, do pani d’Epinay?  — Do kawiarni Regencji, Najjaśniejszy Panie. Grywa tam w szachy co wieczór, tylko przez upór, bo przegrywa zawsze, a ja każdego wieczora potrzebuję całej brygady do pilnowania tłumów, zbierających się przed domem.  — Paryżanie są widocznie daleko głupsi, niż sądziłem. Pozwól im się bawić, Sartines; przynajmniej krzyczeć na nędzę nie będą.  — Tak, Najjaśniejszy Panie; lecz gdyby pewnego pięknego poranku poważył się mieć przemowy, jak to miało miejsce w Londynie?...  — O! w takim razie, ponieważ to byłoby zbrodnią i to zbrodnią publiczną, nie potrzebowałbyś tajnego rozkazu, mój kochany.  Minister policji, widząc, że aresztowanie Rousseau’a było krokiem, za który król nie chciał brać odpowiedzialności, nie nalegał więcej.  — A teraz, Najjaśniejszy Panie, chodzi o innego filozofa.  — Jeszcze? — odpowiedział król niechętnie — czyż nigdy z nimi nić skończymy?  — Niestety! Najjaśniejszy Panie, to oni właściwe nie chcą skończyć z nami.  — O kogóż więc tam znów chodzi?  — O Voltaire‘a.  — To i on powrócił do Francji?  — Nie, Najjaśniejszy Panie, możeby lepiej było, gdyby tu był; byłby przynajmniej pod dozorem.  — Cóż on popełnił?  — Nie on, ale jego stronnicy: ni mniej, ni więcej, tylko mu chcą wystawić pomnik.  — Na koniu?  — Nie, Najjaśniejszy Panie, a jednak faktem jest, że sławny to zdobywca miast.  Ludwik XV wzruszył ramionami.  — Od czasów Poliorceta, nikogo równego mu nie widziałem. Ze wszystkimi ma stosunki; najwyższe w państwie figury jego książki przemycają. Niedawno przejąłem ich ośm pełnych pak, z tych dwie nadeszły pod adresem pana de Choiseul.  — Widocznie bardzo są zajmujące.  — Zauważ jednak, Najjaśniejszy Panie, iż chcą uczynić dla niego więcej, niż dla królów, wznosząc mu pomnik.  — Nikt nie wznosi pomników dla królów, mój Sartines, tylko oni sami sobie je wznoszą. I komuż powierzono to piękne dzieło?  — Rzeźbiarzowi Pigale. Pojechał do Ferney dla wykonania modelu. Tymczasem podpisy się sypią. Sześć tysięcy talarów już się zebrało, a tylko sami literaci mają prawo składać podpisy. Wszyscy śpieszą z ofiarami. Istna procesja. Rousseau dał dwa luidory.  — Więc cóż chcesz, żebym ja na to poradził? zapytał Ludwik XV. — Ja nie jestem literatem, więc to do mnie wcale się nie stosuje.  — Chciałem zaproponować Waszej Królewskiej Mości, by odrazu położył kres tej demonstracji.  — Strzeż się tego, Sartines, bo zamiast z bronzu, wystawią mu pomnik ze złota. Daj im pokój. Boże drogi! toż on jeszcze brzydszy będzie z bronzu, niż jest z ciała i kości!  — A zatem, Wasza Królewska Mość nie życzy sobie, aby tamować bieg tej rzeczy?  — Porozumiejmy się, Sartines — chciałbym im przeszkodzić, ale czy to podobna?... Odwróćmy lepiej oczy i udajmy, że nie widzimy.  Pan de Sartines westchnął. Za chwilę powstał, ukłonił się królowi i wyszedł.  Ludwik XV, pozostawszy sam, wziął pióro i napisał do delfina:  „Żądałeś, abym przyśpieszył przybycie pani delfinowej: chcemy sprawić ci tę przyjemność.  Rozkazuję, aby nie zatrzymywano się w Noyon; skutkiem tego będzie ona we wtorek rano w Compiégne.  Ja sam będę tam o dziesiątej, czyli na kwadrans przed nią“.  — W ten sposób, mruknął, będę zwolniony od tej głupiej sprawy prezentacji, która dręczy mnie więcej, niż Voltaire i Rousseau oraz wszyscy teraźniejsi i przyszli filozofowie.  Pozostanie partja do rozegrania pomiędzy biedną hrabiną, delfinem i delfinową. Podzielmy się troskami z umysłami młodymi i rzeźkimi; mają one siły do walki. Niech się dzieci uczą cierpieć, to kształci młodzież.  Zachwycony, że udało mu się zażegnać trudności i pozostać neutralnym w sprawie przedstawienia, którą cały Paryż był zajęty, król wsiadł do powozu i udał się do Marly, gdzie dwór nań oczekiwał.

XXXVI

MATKA CHRZESTNA I CHRZEŚNIACZKA

Biedna hrabina... (zostawmy tę nazwę, nadaną jej przez króla, a zupełnie zasłużoną w tej chwili) biedna hrabina, powtarzamy, pędziła, jak szalona, drogą do Paryża. Chon, ukryta w buduarze w Luciennes, przerażona ostatnim ustępem listu Jana, przeklinała nieszczęsną myśl zaopiekowania się na drodze Gilbertem.  Przybywszy do mostu d’Antin, hrabina zastała oczekującą karetę. Siedział w niej Jan z prokuratorem i rozprawiał energicznie. Gdy ujrzał siostrę, wyskoczył i zatrzymał powóz.  — Prędko hrabino — rzekł — siadaj do mojej karety i śpiesz na ulicę Saint-Germain Prés.  — Stara nas zawiodła? — zapytała Dubarry, przesiadając się; a jednocześnie prokurator, na znak wicehrabiego, czynił to samo.  — A tak, hrabino — rzekł Jan — oddała nam pięknem za nadobne.  — Co się stało?  — W dwóch słowach ci opowiem: zostałem w Paryżu, bo jej nie dowierzałem i miałem słuszność, jak widzisz. O dziewiątej wieczorem poszedłem do hotelu pod „ Piejącym kogutem“.  Słucham, patrzę, wszystko w porządku. Sądziłem już, że mogę powrócić i położyć się spać. Wracam tedy i śpię.  Raniutko budzę się, budzę Patrycego i każę mu mieć na oku hotel.  O dziewiątej, uważaj dobrze, o godzinę wcześniej, niż było umówione, przybywam karetą; Patrycy nie dostrzegł nic alarmującego, uspokojony idę do hrabiny.  We drzwiach służąca mnie zatrzymuje i oznajmia, że hrabina słaba, nie może dziś wyjść, a kto wie, czy choroba nie przeciągnie się z jaki tydzień.  Przyznaję, że się tego zupełnie nie spodziewałem.  — Jakto! nie może wyjść, cóż jej się stało?  — Jest bardzo słaba.  — Słaba? niepodobna. Wczoraj była zdrowiuteńka.  — Tak, proszę pana. Ale pani ma zwyczaj sama gotować sobie czekoladę, otóż dziś rano wylała z maszynki cały ukrop na nogę i oparzyła się okrutnie. Na krzyk pani hrabinynadbiegłam. Pani zemdlała, zaniosłam ją na łóżko, a w tej. chwili, zdaje mi się, zasnęła.  Pobladłem, jak twoje koronki, hrabino, i zawołałem:  — To kłamstwo!  — Nie, drogi panie Dubarry — odpowiedział głos cierpki, przeszywający — nie, to nie kłamstwo, cierpię straszliwie.  Otworzyłem przemocą drzwi i rzuciłem się w stronę, skąd głos pochodził; stara hrabina rzeczywiście leżała w łóżku.  — A! pani!... — zawołałem.  — Widzisz pan — rzekła do mnie, pokazując obrzydliwe jakieś naczynie kuchenne, walające się na podłodze — oto przyczyna wszystkiego złego.  Skoczyłem na to naczynie i zdeptałem nogami.  — Już nie będziesz pani gotowała w tem czekolady, zaręczam.  — Niema nic straconego — ciągnęła głosem bolejącym — pani d’Alogny przedstawi pańską siostrę. Trudno, tak było pisane! jak mówią mieszkańcy Wschodu.  — A! mój Boże! — zawołała hrabina. — Janie, do rozpaczy mnie przyprowadzasz.  — Nie tracę nadziei jeszcze, jeżeli sama się do niej udasz, i dlatego wezwałem cię do Paryża?  — Dlaczego nie tracisz nadziei?  — Ba! dlatego, że możesz to, czego ja nie mogę, bo jesteś kobietą i każesz pokazać sobie nogę, a kiedy dowiedziesz podstępu, możesz oświadczyć pani Béarn, iż syn jej zostanie zwyczajnym śmiertelnikiem, że grosza nie ujrzy ze spadku Saluces’ów: słowem odegrasz lepiej komedję, niż ja to potrafię.  — I ty możesz żartować jeszcze?  — Wierz mi, że gorzkie są moje żarty.  — Gdzie mieszka stara Sybilla?  — Przy ulicy Saint-Germain des Prés, stara czarna szopa z wielkim kogutem, wymalowanym na szyldzie.  — O! ja jej straszną scenę wyprawię.  — Dobrze zrobisz, trzeba ryzykować! Chcesz, żebym poszedł z tobą?  — Niech Bóg broni, popsułbyś wszystko!  — Wiesz, co mi powiedział prokurator? zapamiętaj to sobie: Pobić wroga u niego w domu, to droga do więzienia, pobić go zaś w polu...  — Nic nie znaczy — dokończyła hrabina — wiesz lepiej o tem, niż ktokolwiek inny.  Jan uśmiechnął się złowrogo.  — O! — rzekł — jeżeli płaci się długi późno, procenta rosną i kiedy spotkam swego przeciwnika...  — Nie mówmy o nim, mówmy o mojej hrabinie.  — Nic nie mam więcej do powiedzenia; siadaj i jedź!  — Gdzie na mnie czekać będziesz?  — W tym samym hotelu, a jak będziesz potrzebawała pomocy, znajdziesz mnie przy butelce hiszpańskiego wina.  — Ruszaj! — zawołała hrabina.  — Ulica Saint-Germain des Prés, pod „Piejącego koguta“ — dodał wicehrabia.  Powóz popędził w stronę Pól Elizejskich, a w kwadrans później zatrzymał się na rogu ulic OO. Opatów i Ś-tej Małgorzaty.  Pani Dubarry wysiadła i udała się piechotą w stronę hotelu, bojąc się, aby turkot nie ostrzegł starej spryciarki i żeby się przed nią nie schowała.  Hrabina z jednym tylko lokajem pospieszyła do hotelu i wpadła gwałtownie w drzwi główne.  Nikt nie widział, gdy wchodziła, dopiero przy schodach spotkała gospodynię.  — Gdzie mieszka pani de Béarn? — zapytała.  — Pani de Béarn chora, nie przyjmuje nikogo.  — Wiem o tem, że chora i właśnie przyszłam ją odwiedzić.  I lekka, jak ptaszek, wbiegła na schody.  — Pani! pani! — wołała oberżystka — gwałtem chcą się dostać do pani!  — Kto taki? — zapytała stara pieniaczka z głębi pokoju.  — To ja — odrzekła hrabina, stając na progu z miną, zastosowaną do okoliczności.  — Pani hrabina u mnie! — zawołała stara, blada z przerażenia.  — Tak, droga pani, przyszłam panią odwiedzić, pocieszyć w nieszczęściu. Opowiedz mi, co to się stało.  — O pani! nie śmiem prosić, ażebyś spoczęła v tej obrzydłej dziurze.  — Wiem, że pani posiada zamek w Turyngji, więc nie zważam wcale na to chwilowe mieszkanie w hotelu.  Hrabina usiadła, a pani de Béarn zrozumiała, że nie pozbędzie się jej tak łatwo.  — Bardzo pani cierpi — zapytała Dubarry.  — O! strasznie, okropnie.  — I to prawa noga? Jakimże wypadkiem pani ją tak oparzyła?  — Bardzo prostym: trzymałam maszynkę w ręku, naraz wyśliznęła się, upadła i woda gorąca wylała się na nogę.  — Ach! to przerażające!  Stara ciężko westchnęła.  — O tak, to przerażające. Cóż robić, nieszczęścia w parze chodzą.  — Wie pani, że król ją oczekiwał dziś rano?  — Nie powiększaj pani mojej boleści.  — Jego Królewska Mość niezadowolony, że pani się nie stawiła.  — Mam nadzieję wytłumaczyć Najjaśniejszemu Panu że tylko choroba mogła mnie zatrzymać.  — Nie chcę pani bynajmniej martwić, broń Boże rzekła Dubarry, widząc poważną minę starej — chcę tylko, abyś zrozumiała, jak wiele wagi król przywiązywał do tego, co miało nastąpić i jak byłby za to wdzięczny.  — Sama pani widzi, czy to możebne.  — Bezwątpienia, lecz powiem pani rzecz jedną.  — Powiedz, pani, bardzo rada będę usłyszeć.  — Mnie się zdaje, że wypadek pani był skutkiem jakiegoś wzruszenia...  — Bardzo być może — odrzekła stara, potakując głową — wzruszona byłam niezmiernie zaszczytnem przyjęciem, jakiego doznałam u pani.  — E! zdaje mi się, że oprócz tego...  — Cóżby być mogło innego?... ja przynajmniej nie wiem o niczem...  — Może spotkanie jakie?  — Nie przypominam sobie...  — Może, wychodząc ode mnie?...  — Nie spotkałam nikogo, jechałam karetą brata pani.  — Ale może przedtem?...  Pani de Béarn zamyśliła się.  — Niech sobie pani przypomni — rzekła Dubarry zniecierpliwiona, — przecie ktoś wjeżdżał na dziedziniec, gdy pani opuszczała pałac.  — Przykro mi, droga pani, lecz nie mogę sobie przypomnieć.  — Pewna kobieta... A! teraz pani wie, o kim mowa.  — Wzrok mam tak krótki, że o dwa kroki nie poznaję nikogo.  — Kuta baba — pomyślała hrabina — nie dani jej rady, trzeba z nią grać w karty otwarte.  — No więc — rzekła głośno — ponieważ pani nie poznała tej damy, powiem zaraz, kto ona była...  — Chce pani mówić o tej, z którą się w progu domu pani minęłam?  — Naturalnie, to moja szwagierka, panna Dubarry.  Słucham z uwagą; lecz ponieważ nigdy jej nie widziałam...  — Zdaje się pani tylko.  — Czyżbym ją kiedy widziała?  — Tak, a nawet ją pani u siebie w domu przyjmowała.  — Pannę Dubarry?  — Ją samą. Ale wtedy nazywała się panną Flageot.  — O! — zawołała stara z goryczą, której ukryć nie była w stanie — więc ta mniemana panna Flageot, która aż do mnie trafiła, wyciągnęła z domu i zmusiła prawie do podróży, to była pani siostra?  — We własnej osobie, szanowna pani.  — A kto ją nasłał na mnie?  — Ja sama.  — Czy dlatego, ażeby ze mnie zażartować?  — Dlatego, aby oddać pani przysługę, a jednocześnie, abyś pani i mnie usłużyła.  Stara dama zmarszczyła gęste brwi siwe.  — Zdaje mi się — powiedziała, — że jej odwiedziny nie wyjdą mi na dobre.  —Czyżby pan de Maupeau źle panią przyjął?  — Tak, zdawkową monetą uprzejmości.  — Zdaje mi się, iż miałam zaszczyt ofiarować pani coś lepszego nad ową zdawkową monetę.  — Pani łaskawa, człowiek proponuje, a Bóg dysponuje...  — Żarty na stronę, kochana pani, mówmy serjo — rzekła hrabina.  — Słucham z największą uwagą.  — Oparzyła pani nogę?  — Widzi pani przecie.  — Czy oparzenie jest ciężkie?  — Straszne!  — A czy pomimo tej okrutnej, lecz sądzę, nie niebezpiecznej rany, mogłaby pani uczynić wysiłek nadludzki i pojechać do Luciennes, a tam w moim gabinecie utrzymać się na nogach choćby sekundę i przedstawić się królowi?  — Niepodobna, łaskawa pani omdlewam na samą myśl powstania z fotelu.  — Więc to coś okropnego musiałaś pani zrobić sobie w tę nogę?  — Tak, pani.  — Któż pani ją opatruje, kto pani radzi, kto dogląda?  — Jak wszystkie wiejskie gospodynie i ja mam swoje lekarstwa na oparzenie i właśnie przykładam maść własnego wynalazku.  — Czy można obejrzyć ten specyfik?  — I owszem.  — Filut baba! — pomyślała hrabina, — przewidziała wszystko, aby mnie oszukać.  — Pani — odezwała się słodko — ja także posiadam objekt, wyśmienity w tego rodzaju wypadkach, lecz użycie jego zależy od stopnia oparzenia.  — Jakto pani rozumie?  — A to, widzi pani, bywa zwyczajna czerwoność, opuchnięcie lub starcie skóry. Nie jestem doktorem, lecz przecie w życiu każdy się kiedyś oparzył mniej lub więcej.  — O pani, to jest starcie skóry.  — Mój Boże, jak też pani fatalnie cierpieć musi. Czy pozwoli pani przyłożyć sobie mojego olejku?  — Z wdzięcznością, droga pani. Czy go pani z sobą przyniosła?  — Nie; lecz przyślę natychmiast.  — Serdecznie pani dziękuję.  — Chciałabym tylko zobaczyć ranę.  Stara się poruszyła.  — O nie, pani — zawołała — to za przykry byłby widok...  — Dobrze — pomyślała Dubarry — złapała się baba.  — O, niech się pani nie lęka — rzekła — widok ran mnie nie przestrasza.  — Zanadto znam zwyczaje światowe, abym...  — Gdy idzie o pomoc bliźniemu, zapomnijmy o tych zwyczajach.  I szybko skierowała rękę ku nodze zranionej.  Stara krzyknęła, choć pani Dubarry zaledwie się jej dotknęła.  — Dobrze gra komedję — szepnęła hrabina, przyglądając się minom pani de Béarn.  — Zdawało mi się, że już umieram, tak mnie pani uraziła!  I blada, z oczyma przymkniętemi, zdawała się omdlewać!  — Czy pani pozwoli? — dorzuciła ulubienica.  — Czyń pani, co się jej żywnie podoba, rzekła stara głosem cichym.  Dubarry odwiązała prędko bandaże, otaczające nogę; pani de Béarn jej nie broniła.  — Zapewne, przy ostatnim kompresie, zacznie wrzeszczeć, lecz choćbym miała ją zadusić, zobaczę nogę, — szeptała hrabina.  Pani de Béarn jęczała, lecz nie sprzeciwiała się wcale.  Po zdjęciu kompresu, prawdziwa i głęboka rana ukazała się oczom Dubarry. Nie było to żadne naśladowanie i tu okazała się dopiero dyplomacja pani de Béarn.  Stara hrabina prawdopodobnie poznała Chon; lecz podniosła się do wysokości Porcji i Muciusa Scevoli.  Pani Dubarry podziwiała ją w skupieniu ducha.  Stara dama w poczuciu zwycięstwa, przeszywała wzrokiem hrabinę, klęczącą u jej nóg.  Dubarry zręcznie obwinęła ranę, ułożyła chorą nogę na poduszkach taboretu i usiadła obok pani de Béarn.  — Zwyciężyłaś mnie, pani — rzekła przebacz, że od początku nie stawiałam kwestji jasno, jak należało z kobietą pani pokroju. Więc teraz podaj pani, warunki.  Oczy starej zaświeciły, lecz był to chwilowy błysk tylko.  — Określ pani wyraźnie, czego wymagasz ode mnie — rzekła — a wtedy będę w stanie osądzić, w czem ci użyteczną być mogę.  — Chcę być przedstawioną w Wersalu przez panią — powiedziała hrabina — choćbym miała tak strasznie cierpieć, jak pani dziś cierpisz.  Pani de Béarn słuchała bez poruszenia.  — I cóż więcej? — rzekła.  — To już wszystko; teraz na panią kolej.  — Chciałabym — mówiła pani de Béarn, dając poznać stanowczo, że zna wartość wymaganej od niej przysługi — chciałabym mieć zapewnione z mego procesu dwieście tysięcy liwrów.  — A jeżeli pani wygra proces, uczyniłoby to czterysta tysięcy.  — Bynajmniej, ponieważ uważam dwieście tysięcy liwrów za własność osobistą, której mi Saluce‘owie zaprzeczają; drugie dwieście tysięcy będą dodatkiem do zaszczytu, jaki mnie spotkał, że panią poznałem.  — Dostanie je pani. Cóż dalej?  — Mam syna, którego kocham szalenie. W rodzinie naszej zawsze szpadę noszono z honorem, lecz kto urodził się do rozkazywania, nie je«t dobrym szeregowcem.  Trzeba mi natychmiast pułku dla syna i nominacji na pułkownika.  — A kto pułk umunduruje?  — Król, ma się rozumieć, bo, gdybym na to wydała otrzymane dwieście tysięcy liwrów, byłabym równie biedną, jak dzisiaj jestem.  — Policzywszy dobrze, mamy już sześćset tysięcy liwrów.  — O nie, czterysta tylko, i to w przypuszczeniu, że pułk kosztować będzie dwieście.  — Niechże tak będzie.  — Chcę jeszcze prosić króla, o wynagrodzenie za winnicę moją w Turenji, czyli za cztery morgi doskonałej ziemi, którą inżynierowie królewscy zabrali mi przed jedenastu laty na kanał jakiś.  — Przecież zapłacono pani?  — Tak jest, lecz podług oceny biegłych, ja zaś ceniłam tę winnicę dwa razy wyżej, niż oni.  — Dobrze, dobrze, będzie pani miała zapłacone po raz drugi.  Czy już wszystko?  — Przepraszam. Brak mi gotówki, jak to zapewne pani zauważyła; a winna jestem panu Flageot coś około dziewięciu tysięcy liwrów.  — Jeszcze dziewięć tysięcy?  — Bez tego obejść się nie mogę.  — Zapłacę te dziewięć tysięcy z własnej szkatuły. Spodziewam się, że pani ze mnie zadowolona?  — Najzupełniej, droga pani; lecz i ja dowiodłam pani swoich dobrych chęci.  — O, jakże żałuję, że pani sobie nogę oparzyła — powiedziała, śmiejąc się, Dubarry.  — Ja wcale tego nie żałuję — odrzekła pieniaczka to mi pozwoli dowieść pani, iż pomimo wszelkich wypadków, jestem na jej usługi.  — Obliczymy teraz skrupulatnie — wyrzekła Dubarry.  — Zatrzymaj się pani chwilkę.  — Czy pani zapomniała jeszcze o czem?  — O jednej rzeczy maleńkiej.  — A więc proszę powiedzieć.  — Nie spodziewałam się stanąć przed naszym wielkim monarchą. Niestety! Wersal i świetności jego wyszły mi z pamięci, tak, że obecnie nie mam sukni odpowiedniej.  — Przewidziałam to, droga pani. Wczoraj, zaraz po twoim odjeździe, ubranie pani na uroczystość prezentacji zaczęto przygotowywać. Jutro w południe będzie skończone.  — Nie mam brylantów.  — Panowie Boeëhmer i Bassange dostarczą pani jutro, na mój rozkaz, garnitur prześliczny, wartujący dwieście dziesięć tysięcy liwrów, a pojutrze przyjmą go z powrotem, płacąc pani dwieście tysięcy. Tym sposobem wynagrodzenie będzie już zapłacone.  — Doskonale, łaskawa pani; nie mam już nic więcej do żądania.  — Cieszy mnie to nieskończenie.  — Ale, ale, a nominacja dla syna mego?  — Najjaśniejszy Pan sam ją pani wręczy.  — A obietnica umundurowania pułku?  — W dyplomie i to się znajdzie.  — Doskonale. Pozostaje jedynie kwestja winnic...  — Na ile pani szacuje te cztery morgi?  — Ponieważ ziemia jest doskonała, zatem po sześć tysięcy liwrów morgę.  — Podpiszę pani rewers na dwanaście tysięcy, które z dwunastoma już wziętemi przez panią, uczynią dwadzieścia cztery tysiące.  — Oto przybory do pisania — rzekła stara hrabina, wskazując na biurko.  — Będę miała zaszczyt podać je najpierw pani — powiedziała Dubarry.  — Mnie?  — Tak, właśnie.  Abyś pani raczyła napisać do króla słów kilka, które oto podyktuję:  — A! prawda! — odrzekła pani de Béarn.  — Niech więc pani pisze.  Stara przysunęła stolik, wzięła pióro i papier i czekała.  „Najjaśniejszy Panie! Szczęście, jakie mnie spotkało z powodu, iż Wasza Królewska Mość, raczyłeś przyjąć moją propozycję przedstawienia na dworze najdroższej przyjaciółki mojej, hrabiny Dubarry...“  Stara wykrzywiła wargi i nacisnęła pióro, aż głośno skrzypnęło.  — Nie dobre pani ma pióro, hrabino, — rzekła faworytka — trzeba je zmienić.  — Nie potrzeba, przyzwyczaję się.  — Tak pani sądzi?  — O! tak.  Pani Dubarry dyktowała dalej:  „...ośmiela mnie błagać Waszą Królewską Mość, aby raczył być łaskaw na mnie, gdy się przedstawię w Wersalu, jak na to zezwolić raczył. Pochodząc z rodziny, która zawsze wiernie służyła monarchom swoim, śmiem się spodziewać łaskawego przyjęcia Waszej Królewskiej Mości“.  — A teraz racz pani się podpisać.  Stara hrabina podpisała:

„Anastazja-Eufemja-Rudolfina,

hrabina de Béarn“.

 Pisała charakterem pewnym, dużemi literami, nie szczędząc błędów ortograficznych.  Następnie podsunęła papier i pióro pani Dubarry, która pismem kształtnem, szpiczastem podpisała przekaz na dwadzieścia jeden tysięcy liwrów, dwanaście jako wynagrodzenie za winnice, a dziewięć na zapłacenie honorarjum doradcy prawnemu panu Flageot.  Napisała także do panów Boëhmer i Bassange, jubilerów dworskich, prosząc o wręczenie oddawcy biletu całego garnituru z brylantów i szmaragdów, nazwanego Ludwiką, ponieważ należał niegdyś do ciotki delfina, która sprzedała go, potrzebując pieniędzy na cele dobroczynne. Następnie panie zamieniły ze sobą te papiery.  A teraz — rzekła Dubarry — daj mi dowód twej przyjaźni hrabino.  — O, pani, z całego serca.  — Zamieszkaj pani u mnie, a ręczę ci, że za kilka dni doktór mój, Tronchin, wyleczy cię zupełnie. Jedź pani zaraz ze mną, spróbujesz także skuteczności mego niezawodnego olejku...  — Niech pani na mnie nie czeka — rzekła przezorna stara — mam jeszcze kilka spraw ważnych do załatwienia, zanim za panią podążę.  — Więc mi pani odmawia?  — Przeciwnie, droga pani, przyjmuję łaskawe zaproszenie, ale oto pierwsza bije, ja do trzeciej załatwię interesa, a punkt o piątej stawię się w Luciennes.  — Czy brat mój może przyjechać i zabrać panią swoim powozem?  — O, i owszem, bardzo proszę.  — Żegnam panią i do prędkiego zobaczenia.  — Bądź pani spokojną, jestem szlachcianką, zatem danego słowa dotrzymam, i choćby mi umrzeć przyszło, przedstawię cię jutro w Wersalu.  — Dowidzenia, droga matko chrzestna!  — Dowidzenia, najdroższa chrześniaczko!  Rozstały się nareszcie; stara pozostała z nogą na poduszkach, ściskając w ręku szacowne papiery; pani Dubarry wyszła lekka i zgrabna, jednak z sercem ściśniętem z żalu, że nie mogła okazać się silniejszą od starej hrabiny, ona, która rządziła królem Francji!  Jan siedział w sali na dole i z nudów drugą już butelkę wysączał, lecz, gdy ujrzał wracającą siostrę, podbiegł szybko ku niej.  — No cóż, no cóż? — zapytał.  — Powiem ci to, co powiedział marszałek saski królowi, wskazując na pole bitwy pod Fontenoy:  „Najjaśniejszy Panie, niech cię ten widok przekona, jak zwycięstwo drogo kosztuje“.  — A więc zwyciężyliśmy? — zapytał Jan.  — Uważaj, co mówię: „Jedno jeszcze takie zwycięstwo, a zginęlibyśmy!“  — No, ale matkę chrzestną posiadamy?  — Tak; tylko kosztuje nas ona około miljona!  — O! o! — zawołał Dubarry z brzydkim grymasem.  — Trudno, miałam nóż na gardle.  — Ależ to ohydne!  — A jednak prawdziwe. Nie zżymaj się tak bardzo, z twojej to winy o mało wszystko nie przepadło!  — Boże wielki, co za straszna kobieta!  — To rzymianka.  — Nie, greczynka.  — Rzymianka czy greczynka — ale pamiętaj zabrać ją z hotelu o trzeciej i dostawić do Luciennes. Uspokoję się dopiero, jak ją pod kluczem mieć będę.  — Nie ruszę się stąd — rzekł Jan.  — A ja biegnę przygotować wszystko co trzeba — rzekła hrabina, wskakując do karety.  — Do Luciennes! — zawołała. — Jutro już powiem: „do Marly!“  — Drogo kosztujemy kochaną Francję — mówił Jan do siebie, patrząc za odjeżdżającą siostrą.  Ale górą Dubarry!

XXXVII

PIĄTE SPRZYSIĘŻENIE MARSZAŁKA DE RICHELIEU

Mniej przestrzegający etykiety, niż Ludwik XIV, który na zgromadzeniach dworskich lubił był próbować władzy królewskiej, Ludwik XV szukał w zebraniach swoich przedewszystkiem nowości i urozmaicenia, twarzy świeżych i uśmiechniętych, rozrywki i wesołości.  Wieczorem, po opowiedzianem przez nas spotkaniu, pani de Béarn, święcie tym razem dotrzymawszy obietnicy, przebywała od dwóch godzin w gabinecie pani Dubarry; król zabawiał się grą w salonie błękitnym.  Po lewej jego stronie siedziała księżna d’Ayen, po prawej księżna de Guémenée.  Jego Królewska Mość widocznie był czemś roztargniony, bo przegrał ośmset luidorów, a że nie lubił przegrywać, podniósł się o dziewiątej, stanął we framudze okna i zaczął rozmawiać z p. Malesherbes, synem ex-kanclerza, podczas gdy pan Maupeau i pan Choiseul, umieściwszy się w przeciwległej framudze, niespokojnym wzrokiem śledzili rozmawiających.  Skoro tylko król się odsunął, dokoła komina zaczęło tworzyć się kółko.  Księżniczki: Adelajda, Zofja i Wiktorja, po powrocie z przechadzki w parku, zasiadły tam, otoczone damami honorowemi i dworzanami.  Króla, zajętego ważną rozmową, znano bowiem surowość obyczajów pana de Malesherbes, otaczali oficerowie lądowi i morscy, wysocy dygnitarze, magnaci i prezesi; wszystko to trzymało się w pełnem szacunku oczekiwaniu: mały światek u kominka musiał wystarczać sam sobie.  Najwybitniejszemi kobietami, tworzącemi grupę, były oprócz córek królewskich, panie de Grammont, de Choiseul, de Mirepoix i de Polastron.  W chwili, gdy się do nich zbliżamy, księżniczka Adelajda opowiadała historyjkę o pewnym dygnitarzu. Historyjka, od której powtórzenia wstrzymać się wolimy, była dość skandaliczna jak na księżniczkę krwi królewskiej; epoka jednak, którą próbujemy odtworzyć, nie była, jak wiadomo, epoką pod wezwaniem Westy.  — A jednak ten dygnitarz zasiadał pomiędzy nami przed miesiącem jeszcze — odezwała się księżniczka Wiktorja.  — Możnaby u Jego Królewskiej Mości narazić się na gorsze jeszcze spotkanie, gdyby dostali się tutaj ci, co nigdy jeszcze nie byli, a wcisnąć się pragną koniecznie — powiedziała pani de Grammont.  Ze słów i tonu księżnej zrozumieli wszyscy o kim mówić chciała i jakimi torami rozmowa odtąd popłynie.  — Na szczęście, chcieć i móc to są dwa wyrazy odrębnego całkiem znaczenia, czy nie tak, księżno? — powiedział, wtrącając się do rozmowy mały człowieczek, siedmdziesięcioczteroletni, który na pięćdziesięcioletniego zaledwie wyglądał, tak był elegancki, świeży, tak głos miał dźwięczny i żywe spojrzenie.  — Otóż i pan de Richelieu, który, jak pod Mahon, rzuca się na wały i który biedną naszą pogawędkę szturmem zdobędzie — powiedziała księżna. — Zawsze jeszcze jesteśmy trochę grenadjerem, kochany książę.  — Na zawsze już nim zostanę, księżno.