Jesteś tutaj - David Nicholls - ebook

Jesteś tutaj ebook

David Nicholls

0,0
37,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

David Nicholls

Jesteś tutaj

Przełożył Jarosław Mikos

Od autora bestsellerowego Jednego dnia opowieść o tym, że czasem, by odnaleźć swoją drogę, trzeba się najpierw zgubić...

Michael się rozpada. Zagubiony po odejściu żony, odbywa długie, samotne wędrówki po angielskiej wsi. Staje się coraz bardziej wycofany i zrobi wszystko, byle nie wracać do pustego domu.

Marnie natomiast utknęła w miejscu. Ukryta w swoim mieszkaniu w Londynie unika dawnych znajomych i wszelkich wspomnień związanych z podłym, samolubnym byłym mężem. Ukrywa się pod kocem z książką i ubolewa nad życiem, które przecieka jej przez palce.

Gdy natarczywy wspólny znajomy i bardzo kapryśna pogoda wysyłają Michaela i Marnie na wspólną dziesięciodniową wędrówkę, oboje nie mogą wyobrazić sobie nic gorszego. Aż do momentu, gdy odkrywają coś, czego oboje tak naprawdę szukali.

I kto wie, być może Michael i Marnie stanęli właśnie u progu jasnej przyszłości… O ile uda im się przetrwać tę piekielną podróż.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 381

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Od Wybrzeża do Wybrzeża

Część pierwsza

DOM

W jakim celu, kwiet­niu, powra­casz znowu? Piękno to za mało. Nie możesz już dłu­żej uci­szać mnie czer­wie­nią Drob­nych liści otwie­ra­ją­cych się lepko. Wiem swoje…

Edna St. Vin­cent Mil­lay, Wio­sna

Wyobrażone fotografie

We wszyst­kich mło­dzień­czych wizjach przy­szło­ści, pracy, którą mogłaby wyko­ny­wać, mia­sta i domu, w któ­rych mogłaby miesz­kać, oraz ota­cza­ją­cych ją człon­ków rodziny i przy­ja­ciół, Mar­nie ni­gdy nie sądziła, że będzie samotna.

Kiedy była nasto­latką, ujmo­wała tę przy­szłość jako serię wyobra­żo­nych foto­gra­fii, peł­nych ludzi, przy­ja­ciół spla­ta­ją­cych się ramio­nami, gdy sie­dzieli w jakiejś knaj­pie, uwiecz­nieni z czer­woną plamką w oczach od bły­sku fle­sza, albo gdzieś na plaży, oświe­tleni bla­skiem pło­mieni ogni­ska roz­pa­lo­nego na brzegu morza, i tam, w samym środku grupy, widziała wła­sną roze­śmianą twarz. Póź­niej­sze zdję­cia były mniej okre­ślone, twa­rze sta­wały się bar­dziej nie­wy­raźne, ale z pew­no­ścią powi­nien zna­leźć się na nich jakiś part­ner, a może nawet dzieci, oraz grono przy­ja­ciół, któ­rych, tego była pewna, będzie znała i kochała przez całe życie.

A jed­nak już od sze­ściu lat nie zro­biła zdję­cia dru­giej oso­bie. Ostat­nia foto­gra­fia, jaką zro­biono jej samej, powstała w biu­rze pasz­por­to­wym, gdzie poin­stru­owano ją, aby sta­rała się nie uśmie­chać. Gdzie się podziali wszy­scy inni? Mar­nie, w tym momen­cie trzy­dzie­sto­ośmio­latka, dora­stała w zło­tej epoce przy­jaźni, gdy posia­da­nie wokół sie­bie grupy wspie­ra­ją­cych i kocha­ją­cych ją ludzi było znacz­nie waż­niej­sze niż ska­zane na nie­uchronne kom­pro­misy życie rodzinne czy pełne napięć romanse albo ponure obo­wiązki zwią­zane z pracą. Roz­mowy tele­fo­niczne do późna w noc, SMS-y, wyj­ścia na mia­sto i gry plan­szowe – to wszystko było o wiele bar­dziej eks­cy­tu­jące i dawało jej głęb­sze poczu­cie speł­nie­nia niż cha­otyczne życie miło­sne, i czyż nie była kie­dyś w tym wszyst­kim cał­kiem dobra? Osoba sta­no­wiąca przy­jemne uzu­peł­nie­nie grupy, nawet jeśli nie­na­le­żąca do jej jądra, lubiana, choć może nie­ko­niecz­nie podzi­wiana czy uwiel­biana. Nie była jedną z tych dziew­cząt, które wynaj­mują cały klub nocny na swoje uro­dziny, ale bez trudu wypeł­niła salę na pię­trze pubu na dwu­dzie­ste pierw­sze uro­dziny oraz długi stół we wło­skiej restau­ra­cji z oka­zji trzy­dziestki. Oba­wiała się, że czter­dzie­ste uro­dziny spę­dzi na dłu­gim spa­ce­rze po parku w towa­rzy­stwie jed­nego albo dwojga przy­ja­ciół niczym popu­larny nie­gdyś zespół roc­kowy zmu­szony do gra­nia w coraz mniej­szych salach.

Z każ­dym rokiem tra­ciła kolej­nych przy­ja­ciół, pochło­nię­tych przez mał­żeń­stwa i obo­wiązki rodzi­ciel­skie dzie­lone z part­ne­rami, za któ­rymi nie prze­pa­dała albo któ­rzy nie prze­pa­dali za nią, i odda­la­ją­cych się do swo­ich nowych, bar­dziej prze­stron­nych domów w Hastings lub Ste­ve­nage, Car­diff lub Yorku, gdzie zanu­rzali się w swoje coraz bar­dziej upo­rząd­ko­wane życie, pod­czas gdy ona upar­cie sta­rała się utrzy­mać na powierzchni w Lon­dy­nie. Jesz­cze inni odpa­dali w następ­stwie apa­tii albo przez brak uwagi, przy­jaź­nie niczym kartki z podzię­ko­wa­niami, które szcze­rze zamie­rzała napi­sać, ale odkła­dała to na póź­niej, aż wresz­cie rzecz sta­wała się jedy­nie powo­dem do zakło­po­ta­nia. Ale, być może, takie roz­cho­dze­nie się dróg jest czymś nor­mal­nym. Praw­dziwe życie rzadko przy­po­mina sie­dze­nie przy ogni­sku na plaży czy pod­sy­caną alko­ho­lem grę w twi­stera, i jej rezy­gna­cja z fan­ta­zji o cią­głych uści­skach i głę­bo­kich roz­mo­wach sta­no­wiła natu­ralny ele­ment dora­sta­nia.

Tyle że nikt nie poja­wił się w miej­sce utra­co­nych przy­ja­ciół i Mar­nie musiała teraz zmo­dy­fi­ko­wać swoją wizję przy­szło­ści, umiesz­cza­jąc w jej cen­trum samo­wy­star­czal­ność i nie­za­leż­ność, wie­czorną her­batę w ład­nym kubku, gry słowne na tele­fo­nie, pilota do tele­wi­zora, książki na pół­kach i łóżko w sypialni. Cho­dziło o to, aby jeść, pić, czy­tać, igno­ro­wać tyka­nie zegara i żyć, nie nara­ża­jąc się na wtyka­nie swo­ich trzech gro­szy i kry­tyczne uwagi ze strony dru­giej osoby. Sło­wem, fan­ta­zja o byciu ostat­nią kobietą na ziemi. Nie potra­fiła powie­dzieć, czy drzewo pada­jące w głębi lasu wydaje jakiś dźwięk, ale żadna wibra­cja powsta­jąca pod wpły­wem jej poczy­nań nie ude­rzała w bębenki czy­ichś uszu i z cza­sem zaczęła roz­ma­wiać z ota­cza­ją­cymi ją przed­mio­tami. No nie, tylko znowu nie ty, żar­to­wała, mówiąc do wil­got­nej plamy w łazience. Ładne i świeże, kom­ple­men­to­wała kupione jajka. No i pro­szę, prze­ko­ma­rzała się z kor­ko­cią­giem wyma­chu­ją­cym ramio­nami w powie­trzu. W jakimś fil­mie tele­wi­zyj­nym zoba­czyła postać samot­nej boha­terki wda­ją­cej się w dłu­gie roz­mowy ze swoim odbi­ciem w szy­bie. Prze­cież nikt tak się nie zacho­wuje, oświad­czyła, kie­ru­jąc swoje słowa w stronę ekranu tele­wi­zora.

Ale samotne roz­mowy przy­po­mi­nały gra­nie ze sobą w scrab­ble: trudno było liczyć na ele­ment zasko­cze­nia albo praw­dziwe wyzwa­nie. Cza­sami nie kło­po­tała się nawet o wyrzu­ca­nie z sie­bie słów, ogra­ni­cza­jąc się do dźwię­ków pry­wat­nego języka, roz­ma­itych „ba” „fu” czy „ha”, które obda­rzała nie­ustan­nie zmie­nia­ją­cymi się zna­cze­niami. Pewną pomoc przy­no­siło radio, wpro­wa­dza­jąc stały rytm w jej dni, choć pod wpły­wem docie­ra­ją­cych do niej wia­do­mo­ści z każdą godziną czuła coraz więk­szy skurcz czy­stego, nagiego lęku albo wście­kło­ści i w końcu pospiesz­nie szu­kała wyłącz­nika. Słu­chała muzyki na roz­ma­itych play­li­stach noszą­cych tytuły w rodzaju Praw­dziwa Kawiar­nia albo For­te­pian w Desz­czowy Dzień. Jed­nak nikt jesz­cze nie uło­żył play­li­sty pasu­ją­cej do tych sen­nych nie­dziel­nych popo­łu­dni w jej miesz­ka­niu z jedną sypial­nią, gdy bez­wied­nie prze­glą­dała media spo­łecz­no­ściowe, ozna­cza­jąc przy róż­nych postach polu­bie­nia bez jakiejś szcze­gól­nej kon­se­kwen­cji, obecna, ale ano­ni­mowa, jak osoba bijąca brawo w tłu­mie na sta­dio­nie. Nasze poczu­cie czasu zmie­nia się w zależ­no­ści od tego, gdzie się znaj­du­jemy i prze­klęte godziny mię­dzy trze­cią a piątą w lutowe popo­łu­dnie cią­gnęły się w nie­skoń­czo­ność, podob­nie jak te same godziny nad ranem, momenty, w któ­rych nie miała nic lep­szego do roboty oprócz krą­że­nia myślami wokół tych samych powra­ca­ją­cych obaw i żalów. Chwile, gdy musiała pogo­dzić się z prawdą.

Ja, Mar­nie Walsh, lat trzy­dzie­ści osiem, zamiesz­kała w Herne Hills, w Lon­dy­nie, jestem samotna.

Nie cho­dziło o chwi­lowe odosob­nie­nie, świa­domy wybór samot­ni­czego życia, czy wra­że­nie osa­mot­nie­nia, nie, to była praw­dziwa samot­ność, i świa­do­mość tego stanu rze­czy pro­wa­dziła nie­uchron­nie do poczu­cia wstydu, ponie­waż jeśli popu­lar­ność jest nagrodą za to, że jesteś inte­li­gentna, wylu­zo­wana, atrak­cyjna i odno­sisz suk­cesy, to wyra­zem czego jest samot­ność? Mar­nie ni­gdy nie była osobą spe­cjal­nie wylu­zo­waną, ale nie była także kimś bez poję­cia. Czę­sto sły­szała, że jest zabawna, choć gdy uświa­do­miła sobie, że to może być pułapka, sta­rała się nie zacho­wy­wać sar­ka­stycz­nie albo zło­śli­wie i zamiast szy­dzić z innych, wolała szy­dzić z samej sie­bie. Być może na tym pole­gał pro­blem – jej były mąż z całą pew­no­ścią umiesz­czał to wysoko na swo­jej liście – lecz była także osobą życz­liwą, myślała o innych i zawsze sta­rała się, o ile mogła, dzie­lić się z innymi. Nie była nie­śmiała. Raczej, jeśli już o to cho­dzi, sta­rała się, może za mocno, zado­wa­lać innych, choć wyda­wało się, że nikt ni­gdy nie jest zbyt­nio zado­wo­lony.

Cóż, nie licząc tego, kim chcie­li­by­śmy być, swoje zna­cze­nie ma także to, kim jeste­śmy, myślała. I w miarę upływu lat ta pierw­sza postać ustę­puje dru­giej, może więc wła­śnie kimś takim teraz jestem, osobą, która lepiej czuje się w swoim towa­rzy­stwie. Może nie jest szczę­śliw­sza, ale czuje się z tym lepiej. Nie jest intro­wer­tyczką, ale eks­tra­wer­tyczką, która wyszła z wprawy.

Jed­nak jej samot­ność nie była także roman­tyczna, co naj­wy­żej cza­sami. Mar­nie zdą­żyła przed trzy­dziestką wyjść za mąż i się roz­wieść, jedy­nie pod tym wzglę­dem wyprze­dza­jąc innych, i to wiel­kie, pod­sta­wowe nie­szczę­ście jej życia zdo­łało nieco stę­pić tego rodzaju emo­cje, nawet jeśli bli­zna od czasu do czasu dawała o sobie znać. Od chwili roz­wodu w jej życiu nie było nikogo, w każ­dym razie na poważ­nie, choć myślała o tym cza­sami, że byłoby cał­kiem przy­jem­nie poczuć cie­pło dru­giego ciała obok sie­bie w łóżku albo dostać SMS-a, który nie byłby kodem potwier­dza­ją­cym trans­ak­cję lub próbą wyłu­dze­nia. Jed­nak ryzyko zwią­zane z miło­ścią roman­tyczną, sama moż­li­wość bycia zra­nioną i zdra­dzoną oraz ewen­tu­alne upo­ko­rze­nie, o wiele bar­dziej prze­wa­żały poten­cjalne rado­ści. Naj­czę­ściej po pro­stu tęsk­niła za towa­rzy­stwem innych, ogól­nie i w szcze­gól­no­ści. Nawet jeśli per­spek­tywa kon­taktu z ludźmi cza­sami wyda­wała jej się onie­śmie­la­jąca, wyczer­pu­jąca i nie do prze­by­cia, na­dal wyda­wała się lep­szym roz­wią­za­niem niż ogra­ni­czone i coraz skrom­niej­sze życie, jakie wio­dła na powierzchni pięć­dzie­się­ciu czte­rech metrów kwa­dra­to­wych swo­jego miesz­ka­nia na ostat­nim pię­trze.

Cza­sami, myślała, łatwiej pozo­stać osobą samotną, niż przed­sta­wiać się jako osoba samotna światu, ale wie­działa, że ten spo­sób myśle­nia także jest pułapką i że jeśli cze­goś nie zrobi, ten stan może nabrać cech trwa­ło­ści, jak nie­wy­tarta w porę plama wil­goci, która wsią­kła w drewno.

To nie wró­żyło nic dobrego. Musiała wyjść na zewnątrz.

Potężne siły pod waszymi stopami

– Cała sztuka pole­gała na tym, aby zmie­nić spo­sób, w jaki myśli­cie o cza­sie. Nie ma sensu mówie­nie o minu­tach, godzi­nach czy dniach, a nawet poko­le­niach. Musi­cie zmie­nić skalę i myśleć w kate­go­riach tysiąc­leci. Wtedy wszystko wokół was sta­nie się tym­cza­sowe, jeziora, rzeki, góry wszystko w ruchu, zmie­nia­jące poło­że­nie w trak­cie milio­nów lat. Ta dolina nie zawsze roz­cią­gała się tutaj: ona kie­dyś powstała, została wyżło­biona przez potężny lodo­wiec, ponie­waż powłoka lodowa jest czymś, co się poru­sza. Choćby kilka stóp dzien­nie, szo­ru­jąc po pod­łożu i toru­jąc sobie drogę za pomocą ogrom­nych zębów w postaci gła­zów, które wyrywa z pod­łoża i zabiera ze sobą, w pro­ce­sie, który nazy­wamy… który nazy­wamy?

Może ktoś? Tak, słusz­nie, ero­zją lodow­cową, która polega na…? Obudź­cie się, ludzie, prze­cież wie­cie to. Tak, ście­ra­niu i szar­pa­niu! Co jest w tym takiego zabaw­nego, Noah? Znasz jakiś powód, dla któ­rego słowo „szar­pa­nie” jest takie zabawne? Powiedz wszyst­kim. Nie? Tak myśla­łem.

A zatem, taka powłoka lodowa jest nie­praw­do­po­dob­nie gwał­towna, o wiele bar­dziej gwał­towna niż ogień. Nisz­czy, ale także two­rzy, jak choćby te zagłę­bie­nia nazy­wane… Tak, słusz­nie, misami, albo cwms tutaj w Walii, te gór­skie jeziorka, w któ­rych ludzie tacy jak ja i pani Fra­ser pły­wają, w odróż­nie­niu od was tchó­rze. Odłóż­cie tele­fony, pro­szę, chyba, że robi­cie zdję­cia do waszego pro­jektu. Żad­nych sel­fie. Czy zosta­łaś pod­dana ero­zji przez lodo­wiec, Chrissy? Nie? A więc żad­nych sel­fie.

– Jeśli się­gniemy dalej w prze­szłość, jakieś czte­ry­sta osiem­dzie­siąt milio­nów lat temu, okaże się, że nie ma tutaj nawet tej góry, naj­wyż­szej w Walii. Została ukształ­to­wana w okre­sie zwa­nym ordo­wi­kiem. Nie, tego nie będzie na egza­mi­nie, ale to nie zna­czy, że nie powin­ni­ście o tym wie­dzieć. O-r-d-o-w-i-k. Na długo przed dino­zau­rami… Nie, znacz­nie daw­niej. Ale tak, w jakimś momen­cie tu także były dino­zaury… Nie, nie ma ich już, nie bądź głupi. Dino­zaury są świetne, Ryan, ale to jest o wiele bar­dziej nie­sa­mo­wite, te siły, te potężne siły…

Słu­chaj­cie, pro­szę, jeśli chce­cie zna­leźć drogę do domu! Kiedy zde­rzają się kon­ty­nenty, płyty tek­to­niczne wybrzu­szają się i wzno­szą ponad powierzch­nią wody, wtedy powstają wul­kany, tutaj też były wul­kany. Czy potra­fi­cie w to uwie­rzyć? Zamknij­cie oczy i popa­trz­cie. Wie­cie, co mam na myśli. Zamknij­cie oczy i wyobraź­cie sobie… Tak, może­cie sobie wyobra­zić dino­zaury, jeżeli chce­cie, to nie będzie trafne chro­no­lo­gicz­nie, ale może­cie je dorzu­cić. Cho­dzi o to, aby zapa­mię­tać, że ten pro­ces nie zatrzy­muje się tylko dla­tego, że na Ziemi poja­wili się ludzie. Toczy się także w tej chwili i będzie się toczył dalej, gdy już znik­nie ostatni czło­wiek. Potężne siły pod waszymi sto­pami. Nie ma nic sta­łego, wszystko się zmie­nia. Sarah San­ders, nie zie­waj tak osten­ta­cyj­nie, pro­szę. Dobra, idziemy dalej. Tak, możesz naj­pierw otwo­rzyć oczy, jeśli ci to pomoże.

Ruszyli drogą w dół doliny. Podob­nie jak rzeki, wszyst­kie dow­cipy mają swój począ­tek i cza­sami zasta­na­wiał się, kto pierw­szy wpadł na pomysł, że nauczy­ciele geo­gra­fii są nudni. Czy to się wzięło z jakiejś książki, czy rzu­cił to jakiś nie­za­do­wo­lony dzie­ciak albo zawistny nauczy­ciel fizyki? Jemu ni­gdy nie przy­szłoby do głowy kry­ty­ko­wać przed­miotu, któ­rego uczy kolega, ale czy nauczy­ciele histo­rii naprawdę są tacy inte­re­su­jący, gdy prze­ska­kują tam i z powro­tem od Tudo­rów do Repu­bliki Weimar­skiej? Żaden angli­sta nie ska­cze po ław­kach, a mate­ma­tycy, żeby nie wiem co mówili na temat piękna liczb, nie prze­ko­nają nikogo, że ich zagadki to coś innego niż rodzaj sudoku. A jed­nak pogląd, że geo­gra­fia to jakiś żart poja­wił się na świe­cie i teraz to on, pan Brad­shaw, Michael, musiał sta­wić czoło prze­są­dom i zain­spi­ro­wać uczniów. Poszedł przo­dem – pani Fra­ser, czyli Cleo zaga­niała maru­de­rów – opo­wia­da­jąc uczniom o osa­dach alu­wial­nych.

– Zale­d­wie osiem­na­ście tysięcy lat temu, co jest naprawdę niczym, to po pro­stu wczo­raj w skali czasu geo­lo­gicz­nego, lodowce ustą­piły, zosta­wia­jąc po sobie ten wspa­niały dar. – Zatrzy­mał się i tup­nął w zie­mię, a wszy­scy posłusz­nie popa­trzyli pod nogi i zoba­czyli ten dar: błoto. – Ta gleba, ta piękna ciemna gleba, pocho­dzi ze spodu lodowca, niczym ziarno zmie­lone na mąkę, i została spłu­kana tutaj na dno doliny, two­rząc ten bogaty i żyzny… Alu­wialny osad. Alu­wialny, co za wspa­niałe słowo. Mine­rały roz­prze­strze­niły się i dotarły z cza­sem w głąb drzew, krze­wów i roślin upraw­nych, a nawet jabłek, które zje­dli­ście, w każ­dym razie powin­ni­ście, z waszych zesta­wów śnia­da­nio­wych. Czy to nie zdu­mie­wa­jące? Śmieci pozo­sta­wione przez pra­dawny lodo­wiec są teraz w głębi waszego ciała, wapń w waszych kościach, żelazo w waszej krwi… – Michael w tym momen­cie prze­rwał i przez chwilę zasta­na­wiał się, czy powi­nien to pocią­gnąć, prze­cho­dząc płyn­nie do kwe­stii naro­dzin tych pier­wiast­ków i całego wszech­świata, opo­wie­dzieć im, że wszy­scy są dziećmi gwiazd. Nasto­letni umysł tak łatwo ulega eks­cy­ta­cji, ale to było zada­nie dla che­mii i fizyki, a poza tym jabłka, które zje­dli, i tak pocho­dziły z Afryki Połu­dnio­wej.

– Jakieś pyta­nia? – Spoj­rzał w stronę trzy­dzie­ściorga nie cał­kiem ufor­mo­wa­nych twa­rzy o prze­tłusz­czo­nej cerze, z któ­rych część spo­glą­dała teraz posęp­nie w jego stronę z głębi swo­ich kap­tu­rów, inne szep­tały coś albo chi­cho­tały ze swo­ich pry­wat­nych żar­tów. Michael był nauczy­cie­lem namięt­nie odda­nym swo­jej pracy i sta­rał się jak naj­le­piej prze­bić przez tę nasto­let­nią obo­jęt­ność, ale nie miał nic cie­ka­wego do powie­dze­nia w spra­wach, które nade wszystko zaj­mo­wały myśli tych dzie­cia­ków. Kto potrafi roz­po­znać stra­to­cu­mu­lusa, gdy jego myśli krążą wokół małpki z alko­ho­lem, elek­tro­nicz­nego papie­rosa albo nie­śmier­tel­nej kwe­stii: Czy jej się podo­bam? Jak jakaś góra może rywa­li­zo­wać z prysz­czem na policzku? Wie­czo­rem w schro­ni­sku mło­dzie­żo­wym roze­gra się kolejna odsłona zabawy w kotka i myszkę, patrole z latarką o trze­ciej w nocy. Będę uda­wał, że tego nie widzia­łem. Odłóż to. Wra­caj do swo­jego pokoju. Jutro wielki dzień, koniec wycieczki, wróci do domu przy­gar­biony i blady z wyczer­pa­nia. Tyle że wolałby raczej do domu nie wra­cać.

Michael był nauczy­cie­lem, ale sam nie miał dzieci. Pró­bo­wali, lecz poja­wiły się kom­pli­ka­cje i prze­szkody i teraz sta­rał się sobie wyobra­zić, jakby to było. Nie można porów­ny­wać roli rodzica i nauczy­ciela, które pokry­wają się jedy­nie bar­dzo powierz­chow­nie: rodzic może cze­goś dziecko nauczyć, ale jeśli nauczy­ciel stara się odgry­wać wobec ucznia rolę rodzica, popeł­nia błąd. Mimo to cza­sami miał wra­że­nie, jakby cały zamęt i wszyst­kie nie­po­koje wieku doj­rze­wa­nia poja­wiały się sku­mu­lo­wane w ciągu tych pię­ciu dni wycieczki w ramach lek­cji geo­gra­fii, i to nie tylko zło­śli­wo­ści i lek­ce­wa­że­nie, ale także towa­rzy­szące im emo­cje. Można było nie mar­twić się o dzie­ciaki powszech­nie lubiane i pewne sie­bie, które i tak roz­gry­wały swoje zwy­kłe gry i intrygi. Zamiast tego pan Brad­shaw posta­no­wił sku­pić uwagę na tych bar­dziej ner­wo­wych i nie­pew­nych sie­bie, które jak się wyda­wało zwi­sały nie­po­ko­jąco bez­rad­nie na końcu liny wspi­nacz­ko­wej. Spo­glą­da­jąc na ich pełne napię­cia, nie­spo­kojne twa­rze, miał wra­że­nie, że to mało praw­do­po­dobne, aby były dziećmi gwiazd, ale odczu­wał wobec nich pewną zawo­dową czu­łość.

– Kra­jo­braz to życie – oświad­czył. – Kiedy przyj­rzy­cie mu się uważ­nie, zamiast wpa­try­wać się swoje tele­fony, Sarah San­ders, ostrze­ga­łem cię już wcze­śniej, że wrzucę go do naj­bliż­szego jeziora ryn­no­wego, wtedy uda wam się dostrzec jego piękno, a także je odczy­tać. Z jakiego powodu mamy tutaj tyle gospo­darstw rol­nych? Dla­czego gleba ma taki kolor? Czemu chmury roz­cią­gają się nad górami, a nie nad doliną? O czym to świad­czy, że ta skała poły­skuje w słońcu w taki spo­sób? Popa­trz­cie, jakie to jest wspa­niałe! Popa­trz­cie!

Zauwa­żył, że ramio­nami chłop­ców sto­ją­cych z tyłu, tych z kap­tu­rami ścią­gnię­tymi cia­sno jak maski do nur­ko­wa­nia, wstrząsa tłu­miony śmiech. Lubili go jako nauczy­ciela, bar­dziej niż zda­wał sobie z tego sprawę, choć nie potra­fił już wykrze­sać z sie­bie rado­snej bun­tow­ni­czo­ści, nie­zbęd­nej, aby być nauczy­cie­lem uwiel­bia­nym. Nie ukry­wał zaan­ga­żo­wa­nia, z jakim pod­cho­dził do swo­jej pracy, jed­nak szcze­rość zachęca do szy­der­stwa, a im sil­niej w jego sło­wach brzmiała namięt­ność, tym bar­dziej się śmiali. Tak jak śmiali się wtedy, gdy pani Brad­shaw się wypro­wa­dziła i kilku chłop­ców widziało go jak pła­cze w samo­cho­dzie. Naprawdę, te dzie­ciaki potra­fią się śmiać ze wszyst­kiego, abso­lut­nie ze wszyst­kiego.

Zgoda na wszystkie zmiany

Praca także nie sta­no­wiła odpo­wie­dzi. Mar­nie, samo­za­trud­niona i samotna, pra­co­wała jako redak­torka i korek­torka w swoim domu, w któ­rym jedy­nym odpo­wied­ni­kiem biu­ro­wego auto­matu z napo­jami chło­dzą­cymi była jej wła­sna lodówka. Pła­cono jej kiep­sko, myśl o waka­cjach wyda­wała się zbyt­kiem, a lęk przed zacho­ro­wa­niem czymś aż nazbyt real­nym, ale lubiła swoją pracę, była w niej dobra, szybka i pre­cy­zyjna, i bar­dzo ceniona na rynku. Wydawcy, z któ­rymi współpra­co­wała, zacho­wy­wali się lojal­nie, zaś auto­rzy pro­sili o jej usługi mniej wię­cej w taki sam spo­sób, w jaki mogliby doma­gać się, aby obsłu­żył ich kon­kretny fry­zjer albo chi­rurg. W zamian Mar­nie dobrze zda­wała sobie sprawę z dzi­wactw i sła­bo­stek swo­ich klien­tów; u jed­nego autora wszystko było „mgli­ste”, inny nie mógł obyć się bez takich słów jak „epo­ni­miczny” czy „dru­go­roczny”, jesz­cze inni budo­wali ciągi trzy­sy­la­bo­wych przy­miot­ni­ków lub nie potra­fili uwol­nić się od kon­struk­cji zda­nio­wych typu „albo–albo” i wci­skali trzy „ale” do jed­nego zda­nia. Czy to były błędy, czy kwe­stia stylu? Mar­nie znała róż­nicę i choć nie mogła w żaden spo­sób zmie­nić źle napi­sa­nej książki w coś przy­zwo­itego, potra­fiła wygła­dzić nie­rów­no­ści, jakby zasy­py­wała dołki na dro­dze, ratu­jąc czy­tel­nika przed potknię­ciem. Auto­rzy naj­czę­ściej wyra­żali wdzięcz­ność i wielu po pro­stu pisało „zgoda na wszyst­kie zmiany”, nie zer­ka­jąc ponow­nie do tek­stu. Ich zaufa­nie jej pochle­biało i czuła się jak mądra dorad­czyni, dys­kretna, ale nie­odzowna, która doty­ka­jąc lekko ramie­nia autorki czy autora, zwraca im uwagę, że mają szpi­nak mię­dzy zębami.

Oczy­wi­ście w tej pracy nie­unik­niona była pewna doza pedan­te­rii – w pew­nym sen­sie to wszystko pole­gało na pedan­te­rii – choć sta­rała się być otwarta i nasta­wiona na współ­pracę. Zauwa­żyła, że młodsi auto­rzy czę­sto zapo­mi­nali o znaku zapy­ta­nia i w trak­cie swo­jej kariery kil­ka­krot­nie obser­wo­wała prze­mi­ja­nie i powroty mody na pisa­nie róż­nych słów małą literą. Ale z tym wszyst­kim nie miała kło­potu, cho­ciaż odno­siła wra­że­nie, że w ostat­nich cza­sach w tek­stach poja­wiało się za dużo śred­ni­ków spra­wia­ją­cych, że lek­tura przy­po­mi­nała bieg z prze­szko­dami, i dobrze zda­wała sobie sprawę z róż­nic mię­dzy bry­tyj­ską i ame­ry­kań­ską angielsz­czy­zną. Kie­dyś wdała się w inten­sywną wymianę mejli z pew­nym wojow­ni­czo nasta­wio­nym auto­rem o pra­wi­co­wych poglą­dach, który napi­sał thril­ler szpie­gow­ski i upie­rał się, że wszystko musi być „na górze cze­goś”, ser na górze bur­gera, zło­czyńca na górze boha­tera. Żaden Bry­tyj­czyk nie powie­działby w ten spo­sób, a już na pewno nie szef MI5, który kła­dzie pisto­let na górze kominka. I podob­nie jak den­ty­sta nie będzie leżał bez­sen­nie, zasta­na­wia­jąc się, czy jego pacjenci uży­wają nici den­ty­stycz­nej, Mar­nie rzadko spraw­dzała, czy auto­rzy słu­chają jej porad. Kilka mie­sięcy póź­niej zauwa­żyła na witry­nie księ­garni powieść tam­tego faceta i oczy­wi­ście wszystko leżało „na górze” cze­goś. No cóż, pomy­ślała, to jeden z tych, któ­rzy mają szpi­nak mię­dzy zębami. Poło­żyła kolejną książkę na górze jego utworu i nie przej­mo­wała się nim wię­cej.

Mimo to czuła się tak, jak gdyby ktoś wbił jej nóż w serce, gdy zamiast „czy­jego” widziała „któ­rego”. Cie­szyła się uzna­niem i zabie­gano o jej usługi, więc zawsze z przy­jem­no­ścią otwie­rała wia­do­mość od redak­tora wydaw­nic­twa, który bła­gał, żeby przy­jęła kolejne zle­ce­nie, niczym zawo­dowy zabójca nama­wiany do pod­ję­cia się ostat­niego zada­nia. W rezul­ta­cie od trzech lat nie miała waka­cji, a pod­czas tam­tej samot­nej wyprawy do Gre­cji pra­co­wała nie­prze­rwa­nie w pokoju hote­lo­wym i wró­ciła mniej opa­lona niż była przed wyjaz­dem.

Podob­nie jak wiele osób samo­za­trud­nio­nych, miała kło­poty z oddzie­la­niem pracy od życia pry­wat­nego. Pew­nego razu w barze jej mąż zamó­wił „wódkę i tonik”. „Wódka z toni­kiem”, powie­działa, zanim zdą­żyła się powstrzy­mać. Mąż zaci­snął powieki i zro­bił głę­boki wydech. „Mar­nie – syk­nął – pro­szę, kurwa, nawet nie pró­buj mnie reda­go­wać”, więc była naprawdę zado­wo­lona, gdy w końcu sobie poszedł.

Umowa

– Myślę – powie­działa pani Fra­ser, czyli Cleo, jego stara przy­ja­ciółka – że spę­dzasz za wiele czasu samot­nie.

Roz­ma­wiali pod­czas dłu­giej drogi powrot­nej do Yorku ze szkol­nej wycieczki geo­gra­ficz­nej. Zgod­nie z przy­wi­le­jem przy­słu­gu­ją­cym nauczy­cie­lom usie­dli z przodu, pod­czas gdy dzie­ciaki obja­dały się prze­ką­skami ze sta­cji ben­zy­no­wej albo odsy­piały cało­nocną grę w karty. W sto­ją­cym powie­trzu nie­mal nie dało się oddy­chać od zapa­chu mokrych tram­pek i tanich dez­odo­ran­tów.

– Z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią spę­dzam czas w swoim towa­rzy­stwie – odpa­ro­wał Michael, sta­ra­jąc się prze­bić przez dźwięki trzy­dzie­stu tele­fo­nów komór­ko­wych. – Czy sama nie pra­gniesz cza­sem roz­pacz­liwe odro­biny samot­no­ści?

– To nie to samo. Przyjdź do nas na lunch w nie­dzielę.

– Przy­kro mi, ale nie ma mnie w mie­ście.

– Przez cały week­end?

– Wędruję.

Zmru­żyła oczy.

– Z kimś?

Wzru­szył ramio­nami.

– Wolę być sam.

Nie licząc godzin pracy, zawsze spę­dzał czas samot­nie. Nata­sha wypro­wa­dziła się z powro­tem do domu rodzi­ców, nie­da­leko Dur­ham, dzie­więć mie­sięcy wcze­śniej, korzy­sta­jąc z oka­zji mię­dzy kolej­nymi lock­dow­nami, jak gdyby prze­tur­lała się w ostat­niej chwili pod opa­da­jącą meta­lową żalu­zją zamy­ka­nego sklepu. Od jej odej­ścia czuł, że nie potrafi wytrzy­mać w domu przez dłuż­szą chwilę. W ich schlud­nym i przy­jem­nym sze­re­go­wym domu z dwiema sypial­niami i nowym bocz­nym wej­ściem zostało wystar­cza­jąco wiele jej rze­czy, by mógł pod­trzy­my­wać ilu­zję, że nic się nie stało. Ale i tak nie potra­fił ni­gdy oprzeć się wra­że­niu, że coś znik­nęło, zupeł­nie jak gdyby odwie­dzili go jacyś schludni i kul­tu­ralni wła­my­wa­cze.

Oczy­wi­ście coś znik­nęło i cho­ciaż teraz miesz­kał sam, zawsze czuł jej obec­ność. Szcze­gól­nie trudne były week­endy i święta, więc nabrał zwy­czaju wyru­sza­nia o świ­cie w jakieś odle­głe miej­sce, aby się zmę­czyć. Cleo i inni kole­dzy z pracy widzieli w tych nie­mal śre­dnio­wiecz­nych eks­pe­dy­cjach prze­jaw maso­chi­zmu, gdy z pochy­loną głową brnął przed sie­bie mimo desz­czu, wia­tru i mgły.

– Wydaje mi się, że to jest dzi­waczne – oświad­czyła Cleo. – Dokąd wła­ści­wie cho­dzisz?

– Zwy­kle cho­dzę w kółko. Par­kuję samo­chód. Odda­lam się od auta. Kiedy jestem wystar­cza­jąco daleko, zawra­cam do samo­chodu.

Cleo zanu­ciła melo­dię pio­senki Chic, Good Times i Michael się roze­śmiał.

– Ale ja to lubię. Wyrzu­cam z głowy zbędne myśli.

– Tak, porzą­dek w gło­wie, to mi się podoba. Sama bym tak chciała – oświad­czyła. – Powin­nam wybrać się z tobą.

– Może – przy­tak­nął ostroż­nie.

– Mogła­bym też wziąć Sama i Anthony’ego. – Anthony był synem Cleo i Sama, obec­nie trzy­na­sto­let­nim. Michael obser­wo­wał jak chło­piec dora­sta. – To mogłaby być wspa­niała wycieczka!

– Zapewne tak – powie­dział, mając nadzieję, że na tym się skoń­czy, ponie­waż w przy­padku innych ta metoda nie działa. Cho­dziło o samot­ność, a dokąd by nie doszedł, zawsze w końcu poja­wiali się jacyś ludzie. Może Cleo zapo­mni o całej spra­wie. Już odwró­ciła się i krzyk­nęła w głąb auto­karu:

– Pro­szę, nie sta­waj­cie na tyl­nych sie­dze­niach. I zostaw­cie kie­row­ców cię­ża­ró­wek w spo­koju!

Miał nadzieję, że na tym cała sprawa się zakoń­czy. Udało mu się prze­trwać bez­li­to­sną prze­rwę zimową, gdy za namową rodzi­ców odwie­dził ich na święta i obser­wo­wał, jak sta­rają się go pocie­szyć ide­alną repliką Gwiazdki 1997: to samo suche jedze­nie w prze­grza­nych poko­jach, te same ozdoby i te same filmy w tele­wi­zji, taka sama butelka adwo­kata, może nawet ta sama co wtedy. Jeśli cho­dzi o nie­obec­ność jego żony, nie­pi­sana zasada gło­siła, że się o tym nie mówi, więc święta prze­bie­gły im w jakiejś rów­no­le­głej rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej ni­gdy się nie oże­nił. Nie cho­dziło o brak sym­pa­tii. Jego rodzice bar­dzo kochali Nata­shę, obser­wo­wali, jak wnosi radość w życie ich syna, ale nie potra­fili o tym roz­ma­wiać. Może i dobrze, pomy­ślał, leżąc na tym samym łóżku z cza­sów swo­jej nasto­let­nio­ści. Z pew­no­ścią tra­fił na jakiś Festi­wal Melan­cho­lii i sam czuł się jak nasto­la­tek, gdy pod naj­mniej­szym pre­tek­stem wymy­kał się z domu, aby się przejść i cho­dził długo, nie zwa­ża­jąc na deszcz.

– Mogę pójść z tobą? – zapy­tał ojciec. – Mam swoje buty. – Michael wolał jed­nak wędro­wać samot­nie.

Pierw­szego dnia w nowym seme­strze został wezwany do gabi­netu Cleo. Cho­ciaż zaczęła pra­co­wać w szkole po nim, zawsze była ambitna i teraz prze­ma­wiała do niego zza biurka wice­dy­rek­torki szkoły.

– Jak prze­szły święta? Zasza­la­łeś?

– Pasterka o pół­nocy, sherry, prze­mowa kró­lo­wej…

– Znowu dałeś z sie­bie wszystko. Nic dziw­nego, że wyda­jesz się wykoń­czony.

– Dzię­kuję. Ty też.

– Nie­stety nie możesz zwra­cać się do mnie w ten spo­sób – oświad­czyła, stu­ka­jąc w blat oddzie­la­ją­cego ich biurka. – To kwe­stia pozy­cji. Mie­li­śmy nadzieję, że przyj­dziesz do nas w syl­we­stra.

– Tak, wybie­ra­łem się, ale w tele­wi­zji zawsze dają coś dobrego.

– Michael…

– Prze­pra­szam, ale dla mnie to nie są wiel­kie święta.

– A jakie są wiel­kie święta w życiu Micha­ela?

Znał ten ton aż za dobrze, głos, jakim prze­ma­wiała do obie­cu­ją­cego dzie­ciaka, który nie wyko­rzy­sty­wał swo­jego poten­cjału. Tyle że on miał czter­dzie­ści dwa lata. Cleo była jego przy­ja­ciółką, wspól­nie jeź­dzili na waka­cje, naj­pierw we czwórkę, a potem w piątkę, gdy na świat przy­szedł Anthony, i choć poczu­cie, że ktoś się o cie­bie trosz­czy było poru­sza­jące, czuł się także upo­ko­rzony. Popa­trzył w stronę okna, przy­słu­chu­jąc się krzy­kom i wrza­skom dobie­ga­ją­cym z boiska.

– Nic mi nie jest. Mia­łem bar­dzo przy­jemne ferie, ciche i spo­kojne.

W drugi dzień świąt prze­żył gwał­towny atak paniki i musiał ukryć się w szo­pie ojca, żeby zapa­no­wać nad swoim odde­chem.

– Roz­ma­wia­łeś z Nata­shą?

– Tak, chwilę, w pierw­szy dzień. Mie­li­śmy miłą poga­wędkę.

– Mówiła, że to przy­po­mi­nało roz­mowę pod­czas odwie­dzin w wię­zie­niu. Przez jedną z tych szyb.

– Cóż, tak wyglą­dają moje roz­mowy.

– No dobra. Zwy­czaj­nie chcia­łam się upew­nić, że wszystko u cie­bie w porządku.

Nie wszystko było w porządku, ale ludzie nie powinni się tym inte­re­so­wać.

– Czuję się abso­lut­nie świet­nie. Po pro­stu nie mam jesz­cze ochoty na towa­rzy­stwo innych. To chyba nie jest zabro­nione, prawda?

Cleo wes­tchnęła.

– Przyjdź do nas na kola­cję w sobotę.

– Nie mogę, prze­pra­szam…

– W pią­tek…

– Nie mogę, w pią­tek zaczy­nam wcze­śnie.

– Samotna wędrówka?

– Tak, wyru­szam na kilka dni.

– No dobrze, możemy pójść z tobą!

Roze­śmiał się.

– Nie.

– Nie pójdę w tych butach, nie będziemy jedli two­ich okrop­nych kana­pek…

– Lubię wła­sne towa­rzy­stwo.

– Świet­nie, pój­dziemy za tobą. Będziemy roz­ma­wiali, woła­jąc w stronę two­ich ple­ców. Zapro­simy innych ludzi!

– Nie jestem jesz­cze gotowy.

– Myślę, że jesteś.

– Nie możesz tak po pro­stu… zigno­ro­wać tego, jak ktoś inny się czuje.

– To tylko tro­ska. Mar­twię się.

Znowu popa­trzył w okno.

– Jestem wdzięczny, ale nie tym razem.

Pochy­liła się.

– Aha, więc innym razem, tak!

– Może.

– Po prze­rwie wiel­ka­noc­nej, drugi tydzień waka­cji, przy­jemna długa wyprawa.

– Kto wie.

– W porządku. A więc umowa stoi.

– Czy na tym polega umowa? Mimo że ja tego nie chcę?

– Tak. Pój­dziemy wszy­scy razem, dużą grupą, będzie zabaw­nie.

– Jesteś tylko zastęp­czy­nią dyrek­tora.

– To jedy­nie kwe­stia czasu. Zatem posta­no­wione.

Na tym pole­gała istota sprawy. Dla Cleo roz­wią­za­nie pro­blemu spro­wa­dzało się do obec­no­ści innych ludzi, a tym­cza­sem Michael trzy­mał się na powierzchni tylko dzięki ich nieobec­no­ści i cho­ciaż tro­ska i opie­kuń­czość przy­ja­ciółki była czymś bez­cen­nym, czuł także, że został przy­mu­szony.

– No dobrze – wes­tchnął. – Kiedy dzień będzie dłuż­szy.

Kąt nachy­le­nia osi Ziemi, jej orbita wokół Słońca, gwa­ran­to­wały, że nie­uchron­nie tak się sta­nie, ale miał jesz­cze dość czasu, aby wymy­ślić jakiś pre­tekst i się wykrę­cić.

Pokaz slajdów

Z cza­sem uza­leż­niła się od roz­kosz­nej świa­do­mo­ści zanie­cha­nych pla­nów. I nawet jeśli ta eks­cy­ta­cja była nie­duża i ulotna, nikt w końcu nie spo­gląda z czu­ło­ścią na chwilę, w któ­rej udało mu się od cze­goś wykrę­cić, żadne słowa nie brzmiały dla Mar­nie sło­dziej niż: „Przy­kro mi, ale nie dam rady”. Zupeł­nie jak gdyby zwol­niono ją z egza­minu, któ­rego, jak się spo­dzie­wała, na pewno nie zda.

W ide­al­nym przy­padku ta druga osoba odwo­ły­wała spo­tka­nie jako pierw­sza, ale Mar­nie była dobrze przy­go­to­wana na to, że w razie czego ona przej­mie ini­cja­tywę. I niczym aktorka w sce­nie wyma­ga­ją­cej sil­nych emo­cji, chęt­nie odwo­ły­wała się do jakiejś prawdy z życia oso­bi­stego. Kiedy więc obu­dziła się ran­kiem w przed­dzień Nowego Roku – naj­strasz­niej­szy dzień – i poczuła lek­kie dra­pa­nie w gar­dle, pomy­ślała od razu: Mogę to wyko­rzy­stać. Jej przy­ja­ciółka Cleo, zastęp­czyni dyrek­tora szkoły śred­niej w Yorku, zapro­siła ją na syl­we­strowe przy­ję­cie, ale podróż w tym sta­nie byłaby prze­ja­wem nie­od­po­wie­dzial­no­ści – i tak nie nada­wała się do zabawy, a cze­ka­łaby ją długa jazda pocią­giem. Nie, Mar­nie zamie­rzała zostać w domu i wypo­cić cho­robę. Poło­żyła się na sofie, aby nadać gło­sowi brzmie­nie osoby przy­ku­tej do łóżka, nieco chra­pliwe, jak u dziecka opę­ta­nego przez demony, i zadzwo­niła.

– Wie­dzia­łam, że tak będzie – oświad­czyła Cleo. – Wie­dzia­łam!

– Wie­dzia­łaś, że zacho­ruję?!

– Każdy potra­fił uda­wać głos cho­rego, Mar­nie.

– Mam tem­pe­ra­turę!

– Nor­malną tem­pe­ra­turę.

– Cała się trzęsę. Ja… Czemu chcesz, żebym przy­je­chała skoro nie zamie­rzam być zabawna?

– Zapra­szamy cię nie dla­tego, że jesteś zabawna.

– Aha.

– Zapra­szamy cię dla­tego, że cię kochamy i ważne jest, żeby się widy­wać z ludźmi. Spę­dzasz zbyt wiele czasu samot­nie.

– To nie moja wina, że…

– Sie­dzisz tam jak… jakaś pie­przona Ele­anor Rigby.

– Cleo!

– Prze­pra­szam, ale naprawdę chcia­ła­bym się z tobą zoba­czyć. Anthony też. – Anthony był chrze­śnia­kiem Mar­nie i kolejną osobą, którą zanie­dby­wała.

– Ja też chciał­bym go zoba­czyć, i cie­bie. Ale po pro­stu wolał­bym być w jak naj­lep­szej for­mie.

– Nie musisz być w naj­lep­szej for­mie. Nikt nie jest zain­te­re­so­wany twoim byciem w naj­lep­szej for­mie. Chcemy cię zoba­czyć dokład­nie taką, jaką jesteś.

– To miłe.

– Naprawdę? Mam ochotę się wyrzy­gać.

– Ja też – powie­działa Mar­nie – i dla­tego nie mogę przy­je­chać.

– No dobra. Szczę­śli­wego Nowego Roku, jak przy­pusz­czam.

Roz­łą­czyła się i w pokoju zro­biło się bar­dzo cicho. Mar­nie kochała Cleo, która była dobrą i nie­za­wodną przy­ja­ciółką, bar­dzo lojalną, ale też wyma­ga­jącą, i choć repry­menda z jej strony była czymś upo­ka­rza­ją­cym, Mar­nie wie­działa, że to uczu­cie minie, a jego miej­sce zaj­mie ogromne poczu­cie ulgi. Przy­go­to­wała sobie kąpiel i otwo­rzyła butelkę wina. Na uży­tek mediów spo­łecz­no­ścio­wych przy­go­to­wała kilka zabaw­nych postów o swo­jej dzi­kiej nocy spę­dzo­nej w łóżku, ale już wcze­śniej prze­ko­nała się, że dow­cipy, jakie zamiesz­czała w sieci, pro­wo­ko­wały zna­jo­mych do wia­do­mo­ści z pyta­niem, czy wszystko w porządku. Zamiast tego spraw­dziła, zer­ka­jąc ostroż­nie, co poja­wiło się na jej pro­filu, z nie­od­par­tym wra­że­niem, jakby pod­glą­dała przez okno jakieś przy­ję­cie, sto­jąc pod latar­nią.

Z tak głę­bo­kim prze­ko­na­niem uwie­rzyła w uda­waną cho­robę, że naprawdę poczuła się źle i miała wra­że­nie, jakby coś utkwiło jej w gar­dle, poczuła słodko-meta­liczny smak i ból w całym ciele. Przy­jem­ność z odwo­ły­wa­nia pla­nów zale­żała od prze­ko­na­nia, że bawi się lepiej niż głupcy, któ­rzy nie dali za wygraną, jed­nak w jej przy­padku to już nie dzia­łało. Wznio­sła toast na swoją cześć szklanką wody, łyk­nęła dwa para­ce­ta­mole i tabletkę nasenną i kwa­drans po dzie­sią­tej wsu­nęła się pod koł­drę obcią­że­niową, która zamie­niała jej łóżko w ogromną prasę do susze­nia kwia­tów.

O pół­nocy lon­dyń­skie fajer­werki prze­biły się przez jej sen i pierw­sze godziny nowego roku spę­dziła w gorącz­ko­wej mali­gnie, wyobra­ża­jąc sobie gdzie mogłaby być, gdyby powie­działa „tak” zamiast kolej­nego „nie”. Wyobra­żała sobie, że w świe­cie tej alter­na­tyw­nej rze­czy­wi­sto­ści sie­dzi w rogu kuchni Cleo i oży­wiona roz­ma­wia z przy­stoj­nym męż­czy­zną o zmru­żo­nych ciem­nych oczach i nie­ide­al­nych zębach, ale tym lepiej dla niej. „Wyj­dziemy na zewnątrz?” – powie­działby. „Tu jest zbyt jasno”, i może wyże­bra­liby u kogoś papie­rosa i podzie­lili się w banalny spo­sób. „O któ­rej godzi­nie masz jutro pociąg?” – spy­tałby. „Nie muszę się spie­szyć”, odpar­łaby (choć miała już wyku­piony bilet powrotny i nie mogła z go zmie­nić. Nawet w swo­ich fan­ta­zjach mar­twiła się o koszty rezy­gna­cji). „A zatem, jak to się stało, że zosta­łeś chi­rur­giem leczą­cym drzewa?” – zapy­ta­łaby, i w tym momen­cie on nachy­liłby się, żeby ją poca­ło­wać.

Kło­pot z alter­na­tywną rze­czy­wi­sto­ścią pole­gał na tym, że roiło się w niej od naprawdę upo­ka­rza­ją­cych bzdur. Wra­ca­jąc do rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej zde­cy­do­wała się pozo­stać, zoba­czyła, że budzik wska­zuje kwa­drans po dru­giej i prze­su­nęła roz­go­rącz­ko­wane ciało na chłodną stronę łóżka. W jakimś fil­mie doku­men­tal­nym o dzia­ła­niu służb ratun­ko­wych obej­rzała histo­rię star­szego męż­czy­zny, który umarł pod kocem elek­trycz­nym i goto­wał się powoli przez kilka dni. Co mogłaby zro­bić jej koł­dra obcią­że­niowa po dłuż­szym cza­sie? Czy roz­pra­so­wa­łaby ją na gładko, roz­cią­gniętą niczym arche­op­te­ryks? Czy stra­żak zwi­nąłby ją w rulon jak matę do jogi i wyniósł, trzy­ma­jąc pod pachą?

W pierw­szym dniu nowego roku, trzę­sąc się na sofie, włą­czyła tele­wi­zor i prze­ko­nała się, że deko­der do stre­amingu skom­pi­lo­wał sar­ka­styczny pokaz slaj­dów zło­żony z jej foto­gra­fii, nada­jąc mu tytuł: „Co za rok!”. Na ekra­nie mignęły obrazy: prze­pa­lona żarówka w pie­kar­niku, prze­pis na bar­dzo pożywną zupę z socze­wicy, zbli­że­nie wra­sta­ją­cych wło­sków, numer ubez­pie­cze­nia zdro­wot­nego, ode­rwana pode­szwa buta, zna­mię na ramie­niu, odczyt licz­nika gazu, rachu­nek z pralni che­micz­nej, kawa­łek zie­lo­nego szkła, który zna­la­zła w sała­cie, znowu żarówka z pie­kar­nika, wszystko z towa­rzy­sze­niem pio­senki Carole King You’ve Got a Friend.

A więc posta­no­wie­nie. W tym roku jej zdję­cia będą inne. Koniec z uda­wa­nymi cho­ro­bami, przy­tul­no­ści, ze świe­cami wysy­sa­ją­cymi tlen z pokoju, koniec z nie­ubła­ganą tro­ską o sie­bie samą. Zamiast tego zacznie trosz­czyć się o innych, ożywi stare przy­jaź­nie, nawiąże nowe i zanu­rzy się na powrót w cha­otyczny i kło­po­tliwy świat innych ludzi.

Nowo­roczne posta­no­wie­nia zwy­kle z cza­sem blakną, ale to pozo­stało, więc gdy Cleo zadzwo­niła z kolej­nym zapro­sze­niem, Mar­nie zawa­hała się, zawie­szona mię­dzy pra­gnie­niem zmiany a potrzebą, aby wszystko pozo­stało po sta­remu. Trzy dni wędrówki w towa­rzy­stwie nie­zna­nych jej ludzi. To było poten­cjal­nie okropne doświad­cze­nie, któ­rego jed­nak potrze­bo­wała i w myślach uznała, że powinna się nad tym zasta­no­wić. W świe­cie real­nym wymknęło jej się krót­kie „tak”.

Napoleon

Coś strasz­nego stało się z Micha­elem, gdy dostał do ręki mapę. Cleo powie­rzyła mu zada­nie wyzna­cze­nia trasy. Powinna być trudna, ale nie mor­der­cza, malow­ni­cza, ale nie tury­styczna. W zamian miała zająć się noc­le­gami (ści­sła zasada: żad­nych namio­tów) i zebrać grupę kilku miłych osób, któ­rych nie trzeba się oba­wiać. Dłu­gie, jasne dni na gór­skim szlaku, a wie­czo­rem pub. Przy­jemna i łatwa mini­przerwa wio­senna: tak wyglą­dał plan.

No cóż, pomy­ślał, zasta­nówmy się. Mapa prze­obra­ziła go w gene­rała, gdy stał przy biurku, oparty na zaci­śnię­tych pię­ściach, pogar­dza­jąc ama­to­rami, któ­rzy wciąż będą mieli metki na butach. Niczym zdo­bywca pla­nu­jący pod­bój prze­ana­li­zo­wał ukształ­to­wa­nie i sto­pień nachy­le­nia terenu, ale wszystko wyda­wało mu się zbyt błahe, zbyt łatwe, za krót­kie; bagna i moczary to tylko kilka kre­sek, a mile to zale­d­wie cen­ty­me­try.

Trzy dni to zde­cy­do­wa­nie za mało i zaświ­tała mu kusząca myśl, czy nie powi­nien po pro­stu zosta­wić innych za sobą i poma­sze­ro­wać dalej? Jak daleko mógłby dotrzeć, nim przyj­dzie pora nie­uchron­nego powrotu do domu? Gdyby zaczął na zachod­nim wybrzeżu, mógłby dojść do wschod­niego, szla­kiem bie­gną­cym w sze­ro­kim paśmie wci­śnię­tym poni­żej wybrzu­sze­nia Szko­cji, poko­nu­jąc Kra­inę Jezior, potem Pen­niny i dalej przez York­shire Dales, Moors, aż wresz­cie zszedłby na wybrzeże York­shire, żeby zanu­rzyć palce w Morzu Pół­noc­nym. To była sławna trasa opra­co­wana przez Alfreda Wainw­ri­ghta, sto dzie­więć­dzie­siąt mil, na które zwy­kle prze­zna­czano dwa­na­ście, trzy­na­ście dni, choć czuł, że jemu z pew­no­ścią wystar­czy­łoby dzie­sięć, gdyby się nie zatrzy­my­wał ani nie odpo­czy­wał.

Ta już ukształ­to­wana myśl oka­zała się nie­od­parta, niczym obse­sja na punk­cie jakie­goś pro­jektu, która ogar­nia męż­czyzn w śred­nim wieku, coś jak bie­ga­nie mara­to­nów czy cie­sielka. Co wię­cej, nawet gdy już uświa­do­mił sobie jej cha­rak­ter, nie stała się przez to mniej pocią­ga­jąca i miał pew­ność, że gdyby udało mu się taką trasę poko­nać, poczułby… co? W odróż­nie­niu od piel­grzymki bra­ko­wało jakie­goś ducho­wego celu, ale miał nadzieję, że przy­naj­mniej da mu poczu­cie suk­cesu, zado­wo­le­nia z sie­bie, zamknię­cia pew­nego etapu. Głę­bo­kie zanu­rze­nie się w świe­cie natury z pew­no­ścią przy­nosi spo­kój umy­słu, może nie uczu­cie szczę­ścia, ale pogodę ducha. A do tego po dro­dze cze­kały go piękne widoki, tro­chę nie­wy­gód i oczy­wi­ście inni ludzie, ale jedy­nie przez kilka pierw­szych dni, a potem znikną i znów będzie mógł pogrą­żyć się w mil­cze­niu i roz­my­śla­niach nad zda­rze­niami ostat­nich kilku lat. Przy­naj­mniej się wyśpi, wzgó­rza i wrzo­so­wi­ska będą natu­ral­nym środ­kiem uspo­ka­ja­ją­cym, i nawet gdyby padało przez cały czas, bez wąt­pie­nia będzie to lep­sze niż sie­dze­nie przez dzie­sięć dni w domu nawie­dza­nym przez jej ducha. Czuł się w nim po pro­stu samotny. Kiedy wycho­dził na zewnątrz, to poczu­cie osa­mot­nie­nia zamie­niało się w rodzaj szla­chet­nej samot­no­ści, stan pozwa­la­jący o wiele lepiej zacho­wać poczu­cie god­no­ści, ponie­waż wyni­kał z jego wła­snego wyboru. Wyobra­żał sobie, jak poja­wia się na wybrzeżu w Robin Hood’s Bay, szczu­pły i ogo­rzały od zmien­nej aury, brudny, ale oczysz­czony i prze­obra­żony w spo­sób, jakiego nie potra­fił do końca okre­ślić.

Spo­glą­da­jąc na mapę, zauwa­żył rów­nież, że pla­no­wana trasa prze­bie­gała bli­sko nowego domu Nata­shy, choć tę scenę już trudno było mu sobie wyobra­zić.

Nieprzemakalna

Wybrała się na zakupy, żeby wypo­sa­żyć się w, jak to nazwała, „ekwi­pu­nek”. Jej lon­dyń­ska gar­de­roba, czyli ubra­nia, które nosiła wycho­dząc na mia­sto: kry­jące raj­stopy, długi, czarny płaszcz, spód­nica midi i jakaś góra z dzia­niny, wszystko w sza­ro­ściach i czer­niach, z dodat­kiem ciem­nego błę­kitu, przy­po­mi­nała rodzaj szkol­nego uni­formu dla doro­słych i nie nada­wała się na wędrówkę po górach. Zamiast tego będzie potrze­bo­wała rze­czy z nylonu, polaru, a także odzieży tech­nicz­nej, sło­wem, wszyst­kiego, co było nie­zbędne, aby mogła czuć się w górach wygod­nie, cie­pło i sucho. Krótko mówiąc, aby dawało jej poczu­cie, że na­dal jest pod dachem.

W skle­pie z ubra­niami wie­szaki poły­ski­wały czer­wie­nią, ostrą żół­cią, pur­purą i poma­rań­czą. Mar­nie wolała jed­nak kamu­flaż i kupiła oliw­ko­wo­zie­loną kurtkę prze­ciw­desz­czową, która skła­dała się nie­mal wyłącz­nie z kie­szeni i suwa­ków. Do tego parę nie­prze­ma­kal­nych spodni, które można było zwi­nąć w kulkę wiel­ko­ści jabłka, skar­pety ter­miczne oraz czer­woną włócz­kową czapkę, bo czyż dzie­więć­dzie­siąt pro­cent cie­pła nie ucieka przez głowę? Zaopa­trzyła się w bie­li­znę ter­miczną na wypa­dek śniegu i krem z fil­trem na wypa­dek ostrego słońca, a do tego w mapy i przej­rzy­stą wodo­od­porną torebkę na mapy i ple­cak, który miał spe­cjalną kie­szeń na torebkę na mapy. Jego pojem­ność czter­dzie­ści litrów ubrań trudno jej było sobie wyobra­zić. Co to zna­czy czter­dzie­ści litrów ubrań. Ponie­waż pod­sta­wowe zna­cze­nie miała kwe­stia nawod­nie­nia, kupiła gumowy bukłak z rurką, choć wyda­wał się zło­wrogi i maka­bryczny, jak coś, co wisi nad czło­wie­kiem leżą­cym na szpi­tal­nym łóżku.

Będzie także potrze­bo­wała kom­pasu, bo co gdyby zabłą­dziła we mgle albo została wyklu­czona przez grupę? W dzie­ciń­stwie zawsze zakła­dała, że kom­pas nie­odmien­nie poka­zuje dokład­nie kie­ru­nek, w jakim czło­wiek musi iść, ale życie było bar­dziej skom­pli­ko­wane. Mar­nie nie potra­fiła pojąć, w jaki spo­sób to zaawan­so­wane tech­no­lo­giczne pła­skie urzą­dze­nie z pla­stiku z sym­bo­lami i ska­lami mogło jej pomóc w zna­le­zie­niu drogi. Ale wyobraźmy sobie zaże­no­wa­nie, gdyby oca­lona przez służby ratun­kowe, nie miała cze­goś takiego przy sobie. Nosze­nie kom­pasu pod­czas wędrówki było wyraź­nym zna­kiem: „Popa­trz­cie, sta­ram się, prawda? Robię co mogę”.

Kupiła także nowe buty. W ide­al­nym przy­padku sklep z takim asor­ty­men­tem powi­nien zatrud­niać wytraw­nych wędrow­ców o postu­rze niedź­wie­dzia, ubra­nych w kra­cia­ste fla­ne­lowe koszule. Nato­miast chło­piec pra­cu­jący w dziale z butami oka­zał się bla­dym, gor­li­wym fana­ty­kiem i upie­rał się, że buty są naj­waż­niej­sze, złe buty cię wykoń­czą, ni­gdy nie oszczę­dzaj na butach, więc wybór odpo­wied­niego obu­wia wyda­wał rów­nie ważny jak zakup dobrego konia. Kupisz za małe, będziesz miała pęche­rze, kupisz za duże, także będziesz miała pęche­rze, a do tego poła­mane paznok­cie, odci­ski i bli­znowce. Dla­tego świa­doma tych wszyst­kich zagro­żeń pozwo­liła się zapro­wa­dzić na nie­wielki sztuczny mostek wybru­ko­wany pola­kie­ro­waną kostką, który miał imi­to­wać wędrówkę w nie­rów­nym tere­nie. Ten fał­szywy mostek był ewi­dent­nie żało­sny.

– Naprawdę chcesz, żebym prze­szła po czymś takim?

– Jeśli możesz.

– Czy tu jest jakiś skle­powy troll? Wiesz, non­sens? Sprze­dawca popa­trzył na nią z taką zacie­kło­ścią, że nie miała innego wyj­ścia, jak truch­tać tam i z powro­tem, tupiąc na kiep­skim mostku, pod­czas testo­wa­nia kolej­nych modeli butów trek­kin­go­wych. Marsz­cząc brwi w sku­pie­niu, uno­siła głowę, jakby chciała nawią­zać tele­pa­tyczną więź ze swo­imi sto­pami, aż wresz­cie miała ochotę rzu­cić się z tego mostka. Zde­cy­do­wała się na ruj­nu­jąco kosz­towną parę z poły­skli­wej, brą­zo­wej skóry, a także na coś w sprayu, co miało kon­ser­wo­wać buty, i na wosk, który nale­żało w nie wcie­rać. „Musisz je roz­cho­dzić – oświad­czył sprze­dawca – przy­zwy­czaić je do sie­bie”. Zapa­ko­wała więc do ple­caka swoje pan­to­fle na pła­skim obca­sie i powę­dro­wała Cha­ring Cross Road. Na myśl o pie­nią­dzach, jakie wydała na buty, zro­biło jej się nie­do­brze, ale sta­rała się uspra­wie­dli­wić ten wyda­tek przed gło­sami nie­ist­nie­ją­cych kry­ty­ków.

W domu wło­żyła na sie­bie zaku­pione ubra­nie i popa­trzyła w lustro. Metki zwi­sały jak świe­ci­dełka na cho­ince, pokój zda­wał się kur­czyć, pod­czas gdy ona zyski­wała na wadze. W zie­lo­nej kurtce z kap­tu­rem i w czer­wo­nej, włócz­ko­wej czapce wyglą­dała jak wielka wypchana oliwka. Hałas ocie­ra­ją­cych się o sie­bie mate­ria­łów dopro­wa­dzał ją do sza­leń­stwa, ryk nylonu ocie­ra­ją­cego o gore­teks. A do tego, czy sobie to wyobra­ziła, czy te buty rze­czy­wi­ście nie były tro­chę za cia­sne? Kiedy sta­nęła z pro­filu i przy­trzy­mała się pasków ple­caka, zwi­sa­jąca nisko z tyłu bryła spra­wiała, że Mar­nie wyglą­dała jaki tyra­no­zaur. Sto­jąc przo­dem, aż nazbyt zda­wała sobie sprawę z tego, jak paski ple­caka eks­po­nują jej piersi, wypy­cha­jąc je do przodu, niczym dziób łodzi pod­wod­nej. Czy powinna zabrać ze sobą coś ele­ganc­kiego na wie­czory, poświę­cić jeden albo dwa z czter­dzie­stu litrów na ładną sukienkę? Czy będą jakieś imprezy? Czy powinna wyde­pi­lo­wać nogi? Poczuła jak pot spływa jej po krę­go­słu­pie.

Cztery samotne osoby, jedna para mał­żeń­ska i nasto­la­tek. To aż nadto przy­po­mi­nało kla­syczny kry­mi­nał. Choć miała nadzieję, że tak daleko sprawa nie zaj­dzie.

Część druga

Jeziora

Będę wspi­nał się wśród chmur i nie zniknę. Zgro­ma­dzę tak wiele zdu­mie­wa­ją­cych wspo­mnień, że idąc potem przez przed­mie­ścia Lon­dynu, może zdo­łam ich nie dostrzec.

Keats, w liście do Roberta Hay­dona, kwie­cień 1818

Dzień pierwszy

Od St Bees do Enner­dale Water

Orgia w Wigan

To naprawdę wstyd, że nie odjeż­dżała z bar­dziej roman­tycz­nej sta­cji, spod wik­to­riań­skich łuków Water­loo albo szkla­nego skle­pie­nia Kings Cross czy Pad­ding­ton lub cho­ciaż czarno-bia­łej ażu­ro­wej siatki Mary­le­bone. Jed­nak podróż w kie­runku pół­nocno-zachod­nim ozna­czała wizytę w posęp­nym czar­nym pudle Euston. Budynku, któ­rego zewnętrzna fasada jest w jakiś spo­sób ukryta – do tego stop­nia, że żaden lon­dyń­czyk nie potrafi jej nary­so­wać – podob­nie jak jego funk­cja, jakby pociągi odjeż­dżały chył­kiem z tyl­nego pokoju. Nawet w jasny i rześki kwiet­niowy pora­nek sta­cja spra­wiała wra­że­nie posęp­nej, niczym z jakiejś dys­to­pii. Wymyślny strój wyda­wał jej się teraz absur­dalny, spor­towy sta­nik był jak opa­ska uci­skowa, cie­płą bie­li­znę wło­żyła zde­cy­do­wa­nie za wcze­śnie, a czter­dzie­ści litrów ubrań cią­żyło na ple­cach tak bar­dzo, że cał­kiem realne wydało się ryzyko zemdle­nia w kolejce po kawę, gdy poleci do tyłu i wylą­duje na ple­caku, wyma­chu­jąc bez­rad­nie rękami i nogami, jak owad w pudełku po butach.

Nieco lepiej poczuła się w pociągu, zaj­mu­jąc miej­sce przy oknie, twa­rzą do kie­runku jazdy: po pro­stu marze­nie. Teraz, jak kobieta biz­nesu, wyjęła lap­top, poło­żyła obok pisak i notat­nik i zupeł­nie nie­po­trzeb­nie pod­łą­czyła urzą­dze­nia do łado­warki. Ale w końcu to był klucz do prze­trwa­nia na łonie natury: nała­do­wane urzą­dze­nia i korzy­sta­nie z toa­lety za każ­dym razem, kiedy nada­rzy się oka­zja. Zabrała ze sobą znisz­czony egzem­plarz Wichro­wych wzgórz, książkę, która, jak sądziła, wprawi ją w odpo­wiedni nastrój, i wyglą­da­jąc przez okno, obser­wo­wała, jak pociąg wyto­czył się na świa­tło, wyło­niw­szy się zza sze­re­go­wych domów w oko­li­cach Mor­ning­ton Cre­scent. Adresu, który wciąż zacho­wał aurę sta­rych fil­mów z początku lat sześć­dzie­sią­tych, z nurtu spo­łecz­nego reali­zmu, smut­nych, obskur­nych histo­rii miło­snych, do jakich aspi­ro­wała, gdy po raz pierw­szy prze­nio­sła się do mia­sta. Widziała zamknięte okien­nice i brudne zasłony i wyobra­żała sobie dzi­siej­szych kochan­ków śpią­cych w wyna­ję­tych poko­jach. A potem, nagle, ponad rzę­dami sze­re­go­wych domów poja­wiło się ostrze jasnego błę­kitu i zro­biło jej się żal tych wszyst­kich ludzi, któ­rzy wciąż leżą w łóż­kach.

Mia­sto powoli zni­kało i poja­wiły się przed­mie­ścia. Widziała mijane zbior­niki gazu, konie na podwór­kach stajni, ludzi wypro­wa­dza­ją­cych psy na spa­cer na oszro­nio­nych tere­nach rekre­acyj­nych, tiry na obwod­ni­cach, wszy­scy zaj­mo­wali się swo­imi spra­wami, jak w książce Richarda Scarry’ego. Tak bar­dzo przy­zwy­cza­iła się do widoku znad swo­jego stołu w kuchni i krót­kiego obiek­tywu lon­dyń­skiego życia. A teraz roz­po­ście­rała się przed nią praw­dziwa Anglia, niczym powięk­szony do rze­czy­wi­stych roz­mia­rów model. Popatrz, łodzie na kana­łach! O, zakład recy­klingu! Farma wia­trowa! Infra­struk­tura, tak to się chyba nazy­wało? Przed­mie­ścia znik­nęły, w rowach i zagłę­bie­niach uno­siły się opary mgły. Na łąkach pasły się krowy! Mar­nie obser­wo­wała mnó­stwo rze­czy, uświa­da­mia­jąc sobie, jaką moc ma podróż pocią­giem, a zmie­nia­jący się za oknem kra­jo­braz był sym­bo­lem nad­cho­dzą­cych zmian. Czemu nie zro­biła tego wcze­śniej? Czego bała się tak bar­dzo? Czy mogła się czymś przej­mo­wać? Przej­mo­wała się wszyst­kim.

Zgo­dziła się przy­je­chać na trzy noce w ramach pierw­szego etapu wędrówki Od Wybrzeża do Wybrzeża, co naj­wy­raź­niej sta­no­wiło jakąś wielką sprawę. Wyda­wało się prze­ja­wem sła­bo­ści ogra­ni­cze­nie się do jed­nego wybrzeża, ale jeśli nawet wyprawa będzie czymś nie­zno­śnym, a jej uczest­nicy nie doga­dają się albo zabrak­nie im tema­tów do roz­mowy, z pew­no­ścią zdoła prze­trwać te trzy noce. Zoba­czy Atlan­tyk i nie­które ze sław­nych jezior, a we wto­rek pogna z powro­tem z Pen­rith, popo­łu­dniami zaś znaj­dzie jakieś spo­kojne miej­sce i będzie pra­co­wać, ponie­waż za całą tę przy­godę trzeba będzie zapła­cić.

Otwo­rzyła nowe zle­ce­nie. Pokrę­cona noc, taki tytuł nosiła kon­ty­nu­acja nie­zwy­kle poczyt­nego ero­tycz­nego thril­lera Ciemna noc, w któ­rym autor uchy­lał rąbka tajem­nicy spo­wi­ja­ją­cej świat pry­wat­nych sek­sklu­bów w Hol­ly­wood. „Bar­dzo pie­przne, ale przy­pusz­czal­nie rzecz została napi­sana tro­chę za szybko”, oświad­czył wydawca. Nawet tytuł, jak się wyda­wało, wyma­gał komen­ta­rza na mar­gi­ne­sie, ponie­waż noc może być ciężka, gorąca albo nie­koń­cząca się, ale w jakim sen­sie mia­łaby być pokrę­cona?

Wkrótce Mar­nie zorien­to­wała się dla­czego. Już opis orgii na wstę­pie książki zajął jej całą drogę przez Cot­swolds do West Midlands i ni­gdy nie czuła się tak wdzięczna losowi za to, że miej­sce obok niej jest puste. Akcja wyda­wała się tak dez­orien­tu­jąca, że musiała zro­bić notatki na ser­wetce, aby usta­lić kto i gdzie się znaj­duje, zło­żony układ strza­łek i ini­cja­łów, niczym plan bitwy pod Auster­litz. Czy „S” znaj­duje się na górze „B” w tym momen­cie, czy z tyłu, a jeśli tak, to gdzie znaj­duje się „L” i co wła­ści­wie trzyma w dłoni? Wibra­tor prze­ska­ki­wał z lewa na prawo i znowu na lewo, niczym mikro­fon śpie­waczki w noc­nym klu­bie, a do tego autor nie­ustan­nie uży­wał zamien­nie słów „lateks” i „PCV”, jakby były syno­ni­mami. Mar­nie była pra­wie pewna, że tak nie jest, choć gdy usi­ło­wała to spraw­dzić za pomocą wi-fi w wago­nie, otrzy­mała komu­ni­kat, że „lateks” i „PCV” to ter­miny zabro­nione.

Usu­nęła histo­rię wyszu­ki­wa­nia i posta­no­wiła spraw­dzić póź­niej. Na razie i tak miała pełne ręce roboty, zaj­mu­jąc się obłą­kaną inter­punk­cją, prze­cin­kami poroz­rzu­ca­nymi jak płatki róż, lasem wykrzyk­ni­ków i zda­niami dłu­go­ści całego aka­pitu, nada­ją­cymi tek­stowi swego rodzaju halu­cy­na­cyjną moder­ni­styczną inten­syw­ność. Mar­nie ni­gdy nie uczest­ni­czyła w orgii, ale reda­go­wała wiele opi­sów takich imprez i cho­ciaż to nie było to samo, nie mogła zaprze­czyć, że autor zręcz­nie odda­wał w swo­jej pro­zie poczu­cie paniki i dez­orien­ta­cji zwią­za­nej z gru­po­wym sek­sem. Naprawdę nie spo­sób było stwier­dzić, co kto robił i z kim, a raczej „komu” czy też „komu co jest robione przez kogo”. Orgia przy­po­mi­nała próbę pogła­ska­nia się po gło­wie i jed­no­cze­śnie pocie­ra­nia brzu­cha, z tym, że głowa i brzuch nale­żały do dwóch róż­nych osób. Czy to gorący język „S” znaj­duje się na sło­nej skó­rze „L”, czy ostry sutek „B” znaj­duje się w mięk­kich ustach „L”, oraz czy „ostry” to naprawdę wła­ściwe słowo?

Jako czy­tel­niczka przy­pusz­czal­nie mogłaby poczuć pod­nie­ce­nie, mimo że książka była powierz­chowna i ośli­zła, ale wyma­gano pew­nego pro­fe­sjo­nal­nego dystansu, więc Mar­nie pra­co­wała meto­dycz­nie, zasta­na­wia­jąc się, czy organ płciowy jed­nej z postaci naprawdę mógł mieć smak oce­anu i jeśli rze­czy­wi­ście tak było, czy to było coś dobrego? Może sprawa zale­żała od tego, o który ocean cho­dzi. Nikt prze­cież nie chciał poczuć w ustach smaku kanału La Man­che.

Mar­nie od czasu do czasu upi­jała łyk her­baty. Nie dzie­liła z nikim łóżka od – Boże, co za straszna aryt­me­tyka – sze­ściu lat. Wie­działa, że nie ma w tym nic nie­zwy­kłego i że celi­bat jest akcep­to­wal­nym wybo­rem, ale kiedy wypró­bo­wała tę sta­ty­stykę na Cleo, usły­szała jedy­nie „O rany”. Jej przy­ja­ciółka zawsze roz­ta­czała wokół aurę pew­no­ści sie­bie w spra­wach seksu, rodzaj leni­wego spoj­rze­nia spod cięż­kich powiek i potrzą­sa­nia gęstymi lokami i ni­gdy nie chwa­liła się wprost, ale dawała do zro­zu­mie­nia, że jest „w tych spra­wach” zado­wo­lona. Mar­nie sta­rała się nie czuć urazy, ale to „O rany” zabo­lało. To jak jazda auto­stradą, wyja­śniła Cleo. Nie możesz uni­kać tego zbyt długo, ponie­waż w końcu zaczy­nasz się bać, i Mar­nie poczuła kolejne małe ukłu­cie, ponie­waż zawsze lubiła jeź­dzić auto­stradą, była chwa­lona za tech­nikę jazdy i chęt­nie znowu zna­la­złaby się w dro­dze. Nawet mał­żeń­stwo nie wybiło jej tego z głowy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Przeł. Anna Przed­peł­ska–Trze­cia­kow­ska (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza). [wróć]