37,90 zł
David Nicholls
Jesteś tutaj
Przełożył Jarosław Mikos
Od autora bestsellerowego Jednego dnia opowieść o tym, że czasem, by odnaleźć swoją drogę, trzeba się najpierw zgubić...
Michael się rozpada. Zagubiony po odejściu żony, odbywa długie, samotne wędrówki po angielskiej wsi. Staje się coraz bardziej wycofany i zrobi wszystko, byle nie wracać do pustego domu.
Marnie natomiast utknęła w miejscu. Ukryta w swoim mieszkaniu w Londynie unika dawnych znajomych i wszelkich wspomnień związanych z podłym, samolubnym byłym mężem. Ukrywa się pod kocem z książką i ubolewa nad życiem, które przecieka jej przez palce.
Gdy natarczywy wspólny znajomy i bardzo kapryśna pogoda wysyłają Michaela i Marnie na wspólną dziesięciodniową wędrówkę, oboje nie mogą wyobrazić sobie nic gorszego. Aż do momentu, gdy odkrywają coś, czego oboje tak naprawdę szukali.
I kto wie, być może Michael i Marnie stanęli właśnie u progu jasnej przyszłości… O ile uda im się przetrwać tę piekielną podróż.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 381
DOM
W jakim celu, kwietniu, powracasz znowu? Piękno to za mało. Nie możesz już dłużej uciszać mnie czerwienią Drobnych liści otwierających się lepko. Wiem swoje…
Edna St. Vincent Millay, Wiosna
We wszystkich młodzieńczych wizjach przyszłości, pracy, którą mogłaby wykonywać, miasta i domu, w których mogłaby mieszkać, oraz otaczających ją członków rodziny i przyjaciół, Marnie nigdy nie sądziła, że będzie samotna.
Kiedy była nastolatką, ujmowała tę przyszłość jako serię wyobrażonych fotografii, pełnych ludzi, przyjaciół splatających się ramionami, gdy siedzieli w jakiejś knajpie, uwiecznieni z czerwoną plamką w oczach od błysku flesza, albo gdzieś na plaży, oświetleni blaskiem płomieni ogniska rozpalonego na brzegu morza, i tam, w samym środku grupy, widziała własną roześmianą twarz. Późniejsze zdjęcia były mniej określone, twarze stawały się bardziej niewyraźne, ale z pewnością powinien znaleźć się na nich jakiś partner, a może nawet dzieci, oraz grono przyjaciół, których, tego była pewna, będzie znała i kochała przez całe życie.
A jednak już od sześciu lat nie zrobiła zdjęcia drugiej osobie. Ostatnia fotografia, jaką zrobiono jej samej, powstała w biurze paszportowym, gdzie poinstruowano ją, aby starała się nie uśmiechać. Gdzie się podziali wszyscy inni? Marnie, w tym momencie trzydziestoośmiolatka, dorastała w złotej epoce przyjaźni, gdy posiadanie wokół siebie grupy wspierających i kochających ją ludzi było znacznie ważniejsze niż skazane na nieuchronne kompromisy życie rodzinne czy pełne napięć romanse albo ponure obowiązki związane z pracą. Rozmowy telefoniczne do późna w noc, SMS-y, wyjścia na miasto i gry planszowe – to wszystko było o wiele bardziej ekscytujące i dawało jej głębsze poczucie spełnienia niż chaotyczne życie miłosne, i czyż nie była kiedyś w tym wszystkim całkiem dobra? Osoba stanowiąca przyjemne uzupełnienie grupy, nawet jeśli nienależąca do jej jądra, lubiana, choć może niekoniecznie podziwiana czy uwielbiana. Nie była jedną z tych dziewcząt, które wynajmują cały klub nocny na swoje urodziny, ale bez trudu wypełniła salę na piętrze pubu na dwudzieste pierwsze urodziny oraz długi stół we włoskiej restauracji z okazji trzydziestki. Obawiała się, że czterdzieste urodziny spędzi na długim spacerze po parku w towarzystwie jednego albo dwojga przyjaciół niczym popularny niegdyś zespół rockowy zmuszony do grania w coraz mniejszych salach.
Z każdym rokiem traciła kolejnych przyjaciół, pochłoniętych przez małżeństwa i obowiązki rodzicielskie dzielone z partnerami, za którymi nie przepadała albo którzy nie przepadali za nią, i oddalających się do swoich nowych, bardziej przestronnych domów w Hastings lub Stevenage, Cardiff lub Yorku, gdzie zanurzali się w swoje coraz bardziej uporządkowane życie, podczas gdy ona uparcie starała się utrzymać na powierzchni w Londynie. Jeszcze inni odpadali w następstwie apatii albo przez brak uwagi, przyjaźnie niczym kartki z podziękowaniami, które szczerze zamierzała napisać, ale odkładała to na później, aż wreszcie rzecz stawała się jedynie powodem do zakłopotania. Ale, być może, takie rozchodzenie się dróg jest czymś normalnym. Prawdziwe życie rzadko przypomina siedzenie przy ognisku na plaży czy podsycaną alkoholem grę w twistera, i jej rezygnacja z fantazji o ciągłych uściskach i głębokich rozmowach stanowiła naturalny element dorastania.
Tyle że nikt nie pojawił się w miejsce utraconych przyjaciół i Marnie musiała teraz zmodyfikować swoją wizję przyszłości, umieszczając w jej centrum samowystarczalność i niezależność, wieczorną herbatę w ładnym kubku, gry słowne na telefonie, pilota do telewizora, książki na półkach i łóżko w sypialni. Chodziło o to, aby jeść, pić, czytać, ignorować tykanie zegara i żyć, nie narażając się na wtykanie swoich trzech groszy i krytyczne uwagi ze strony drugiej osoby. Słowem, fantazja o byciu ostatnią kobietą na ziemi. Nie potrafiła powiedzieć, czy drzewo padające w głębi lasu wydaje jakiś dźwięk, ale żadna wibracja powstająca pod wpływem jej poczynań nie uderzała w bębenki czyichś uszu i z czasem zaczęła rozmawiać z otaczającymi ją przedmiotami. No nie, tylko znowu nie ty, żartowała, mówiąc do wilgotnej plamy w łazience. Ładne i świeże, komplementowała kupione jajka. No i proszę, przekomarzała się z korkociągiem wymachującym ramionami w powietrzu. W jakimś filmie telewizyjnym zobaczyła postać samotnej bohaterki wdającej się w długie rozmowy ze swoim odbiciem w szybie. Przecież nikt tak się nie zachowuje, oświadczyła, kierując swoje słowa w stronę ekranu telewizora.
Ale samotne rozmowy przypominały granie ze sobą w scrabble: trudno było liczyć na element zaskoczenia albo prawdziwe wyzwanie. Czasami nie kłopotała się nawet o wyrzucanie z siebie słów, ograniczając się do dźwięków prywatnego języka, rozmaitych „ba” „fu” czy „ha”, które obdarzała nieustannie zmieniającymi się znaczeniami. Pewną pomoc przynosiło radio, wprowadzając stały rytm w jej dni, choć pod wpływem docierających do niej wiadomości z każdą godziną czuła coraz większy skurcz czystego, nagiego lęku albo wściekłości i w końcu pospiesznie szukała wyłącznika. Słuchała muzyki na rozmaitych playlistach noszących tytuły w rodzaju Prawdziwa Kawiarnia albo Fortepian w Deszczowy Dzień. Jednak nikt jeszcze nie ułożył playlisty pasującej do tych sennych niedzielnych popołudni w jej mieszkaniu z jedną sypialnią, gdy bezwiednie przeglądała media społecznościowe, oznaczając przy różnych postach polubienia bez jakiejś szczególnej konsekwencji, obecna, ale anonimowa, jak osoba bijąca brawo w tłumie na stadionie. Nasze poczucie czasu zmienia się w zależności od tego, gdzie się znajdujemy i przeklęte godziny między trzecią a piątą w lutowe popołudnie ciągnęły się w nieskończoność, podobnie jak te same godziny nad ranem, momenty, w których nie miała nic lepszego do roboty oprócz krążenia myślami wokół tych samych powracających obaw i żalów. Chwile, gdy musiała pogodzić się z prawdą.
Ja, Marnie Walsh, lat trzydzieści osiem, zamieszkała w Herne Hills, w Londynie, jestem samotna.
Nie chodziło o chwilowe odosobnienie, świadomy wybór samotniczego życia, czy wrażenie osamotnienia, nie, to była prawdziwa samotność, i świadomość tego stanu rzeczy prowadziła nieuchronnie do poczucia wstydu, ponieważ jeśli popularność jest nagrodą za to, że jesteś inteligentna, wyluzowana, atrakcyjna i odnosisz sukcesy, to wyrazem czego jest samotność? Marnie nigdy nie była osobą specjalnie wyluzowaną, ale nie była także kimś bez pojęcia. Często słyszała, że jest zabawna, choć gdy uświadomiła sobie, że to może być pułapka, starała się nie zachowywać sarkastycznie albo złośliwie i zamiast szydzić z innych, wolała szydzić z samej siebie. Być może na tym polegał problem – jej były mąż z całą pewnością umieszczał to wysoko na swojej liście – lecz była także osobą życzliwą, myślała o innych i zawsze starała się, o ile mogła, dzielić się z innymi. Nie była nieśmiała. Raczej, jeśli już o to chodzi, starała się, może za mocno, zadowalać innych, choć wydawało się, że nikt nigdy nie jest zbytnio zadowolony.
Cóż, nie licząc tego, kim chcielibyśmy być, swoje znaczenie ma także to, kim jesteśmy, myślała. I w miarę upływu lat ta pierwsza postać ustępuje drugiej, może więc właśnie kimś takim teraz jestem, osobą, która lepiej czuje się w swoim towarzystwie. Może nie jest szczęśliwsza, ale czuje się z tym lepiej. Nie jest introwertyczką, ale ekstrawertyczką, która wyszła z wprawy.
Jednak jej samotność nie była także romantyczna, co najwyżej czasami. Marnie zdążyła przed trzydziestką wyjść za mąż i się rozwieść, jedynie pod tym względem wyprzedzając innych, i to wielkie, podstawowe nieszczęście jej życia zdołało nieco stępić tego rodzaju emocje, nawet jeśli blizna od czasu do czasu dawała o sobie znać. Od chwili rozwodu w jej życiu nie było nikogo, w każdym razie na poważnie, choć myślała o tym czasami, że byłoby całkiem przyjemnie poczuć ciepło drugiego ciała obok siebie w łóżku albo dostać SMS-a, który nie byłby kodem potwierdzającym transakcję lub próbą wyłudzenia. Jednak ryzyko związane z miłością romantyczną, sama możliwość bycia zranioną i zdradzoną oraz ewentualne upokorzenie, o wiele bardziej przeważały potencjalne radości. Najczęściej po prostu tęskniła za towarzystwem innych, ogólnie i w szczególności. Nawet jeśli perspektywa kontaktu z ludźmi czasami wydawała jej się onieśmielająca, wyczerpująca i nie do przebycia, nadal wydawała się lepszym rozwiązaniem niż ograniczone i coraz skromniejsze życie, jakie wiodła na powierzchni pięćdziesięciu czterech metrów kwadratowych swojego mieszkania na ostatnim piętrze.
Czasami, myślała, łatwiej pozostać osobą samotną, niż przedstawiać się jako osoba samotna światu, ale wiedziała, że ten sposób myślenia także jest pułapką i że jeśli czegoś nie zrobi, ten stan może nabrać cech trwałości, jak niewytarta w porę plama wilgoci, która wsiąkła w drewno.
To nie wróżyło nic dobrego. Musiała wyjść na zewnątrz.
– Cała sztuka polegała na tym, aby zmienić sposób, w jaki myślicie o czasie. Nie ma sensu mówienie o minutach, godzinach czy dniach, a nawet pokoleniach. Musicie zmienić skalę i myśleć w kategoriach tysiącleci. Wtedy wszystko wokół was stanie się tymczasowe, jeziora, rzeki, góry wszystko w ruchu, zmieniające położenie w trakcie milionów lat. Ta dolina nie zawsze rozciągała się tutaj: ona kiedyś powstała, została wyżłobiona przez potężny lodowiec, ponieważ powłoka lodowa jest czymś, co się porusza. Choćby kilka stóp dziennie, szorując po podłożu i torując sobie drogę za pomocą ogromnych zębów w postaci głazów, które wyrywa z podłoża i zabiera ze sobą, w procesie, który nazywamy… który nazywamy?
Może ktoś? Tak, słusznie, erozją lodowcową, która polega na…? Obudźcie się, ludzie, przecież wiecie to. Tak, ścieraniu i szarpaniu! Co jest w tym takiego zabawnego, Noah? Znasz jakiś powód, dla którego słowo „szarpanie” jest takie zabawne? Powiedz wszystkim. Nie? Tak myślałem.
A zatem, taka powłoka lodowa jest nieprawdopodobnie gwałtowna, o wiele bardziej gwałtowna niż ogień. Niszczy, ale także tworzy, jak choćby te zagłębienia nazywane… Tak, słusznie, misami, albo cwms tutaj w Walii, te górskie jeziorka, w których ludzie tacy jak ja i pani Fraser pływają, w odróżnieniu od was tchórze. Odłóżcie telefony, proszę, chyba, że robicie zdjęcia do waszego projektu. Żadnych selfie. Czy zostałaś poddana erozji przez lodowiec, Chrissy? Nie? A więc żadnych selfie.
– Jeśli sięgniemy dalej w przeszłość, jakieś czterysta osiemdziesiąt milionów lat temu, okaże się, że nie ma tutaj nawet tej góry, najwyższej w Walii. Została ukształtowana w okresie zwanym ordowikiem. Nie, tego nie będzie na egzaminie, ale to nie znaczy, że nie powinniście o tym wiedzieć. O-r-d-o-w-i-k. Na długo przed dinozaurami… Nie, znacznie dawniej. Ale tak, w jakimś momencie tu także były dinozaury… Nie, nie ma ich już, nie bądź głupi. Dinozaury są świetne, Ryan, ale to jest o wiele bardziej niesamowite, te siły, te potężne siły…
Słuchajcie, proszę, jeśli chcecie znaleźć drogę do domu! Kiedy zderzają się kontynenty, płyty tektoniczne wybrzuszają się i wznoszą ponad powierzchnią wody, wtedy powstają wulkany, tutaj też były wulkany. Czy potraficie w to uwierzyć? Zamknijcie oczy i popatrzcie. Wiecie, co mam na myśli. Zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie… Tak, możecie sobie wyobrazić dinozaury, jeżeli chcecie, to nie będzie trafne chronologicznie, ale możecie je dorzucić. Chodzi o to, aby zapamiętać, że ten proces nie zatrzymuje się tylko dlatego, że na Ziemi pojawili się ludzie. Toczy się także w tej chwili i będzie się toczył dalej, gdy już zniknie ostatni człowiek. Potężne siły pod waszymi stopami. Nie ma nic stałego, wszystko się zmienia. Sarah Sanders, nie ziewaj tak ostentacyjnie, proszę. Dobra, idziemy dalej. Tak, możesz najpierw otworzyć oczy, jeśli ci to pomoże.
Ruszyli drogą w dół doliny. Podobnie jak rzeki, wszystkie dowcipy mają swój początek i czasami zastanawiał się, kto pierwszy wpadł na pomysł, że nauczyciele geografii są nudni. Czy to się wzięło z jakiejś książki, czy rzucił to jakiś niezadowolony dzieciak albo zawistny nauczyciel fizyki? Jemu nigdy nie przyszłoby do głowy krytykować przedmiotu, którego uczy kolega, ale czy nauczyciele historii naprawdę są tacy interesujący, gdy przeskakują tam i z powrotem od Tudorów do Republiki Weimarskiej? Żaden anglista nie skacze po ławkach, a matematycy, żeby nie wiem co mówili na temat piękna liczb, nie przekonają nikogo, że ich zagadki to coś innego niż rodzaj sudoku. A jednak pogląd, że geografia to jakiś żart pojawił się na świecie i teraz to on, pan Bradshaw, Michael, musiał stawić czoło przesądom i zainspirować uczniów. Poszedł przodem – pani Fraser, czyli Cleo zaganiała maruderów – opowiadając uczniom o osadach aluwialnych.
– Zaledwie osiemnaście tysięcy lat temu, co jest naprawdę niczym, to po prostu wczoraj w skali czasu geologicznego, lodowce ustąpiły, zostawiając po sobie ten wspaniały dar. – Zatrzymał się i tupnął w ziemię, a wszyscy posłusznie popatrzyli pod nogi i zobaczyli ten dar: błoto. – Ta gleba, ta piękna ciemna gleba, pochodzi ze spodu lodowca, niczym ziarno zmielone na mąkę, i została spłukana tutaj na dno doliny, tworząc ten bogaty i żyzny… Aluwialny osad. Aluwialny, co za wspaniałe słowo. Minerały rozprzestrzeniły się i dotarły z czasem w głąb drzew, krzewów i roślin uprawnych, a nawet jabłek, które zjedliście, w każdym razie powinniście, z waszych zestawów śniadaniowych. Czy to nie zdumiewające? Śmieci pozostawione przez pradawny lodowiec są teraz w głębi waszego ciała, wapń w waszych kościach, żelazo w waszej krwi… – Michael w tym momencie przerwał i przez chwilę zastanawiał się, czy powinien to pociągnąć, przechodząc płynnie do kwestii narodzin tych pierwiastków i całego wszechświata, opowiedzieć im, że wszyscy są dziećmi gwiazd. Nastoletni umysł tak łatwo ulega ekscytacji, ale to było zadanie dla chemii i fizyki, a poza tym jabłka, które zjedli, i tak pochodziły z Afryki Południowej.
– Jakieś pytania? – Spojrzał w stronę trzydzieściorga nie całkiem uformowanych twarzy o przetłuszczonej cerze, z których część spoglądała teraz posępnie w jego stronę z głębi swoich kapturów, inne szeptały coś albo chichotały ze swoich prywatnych żartów. Michael był nauczycielem namiętnie oddanym swojej pracy i starał się jak najlepiej przebić przez tę nastoletnią obojętność, ale nie miał nic ciekawego do powiedzenia w sprawach, które nade wszystko zajmowały myśli tych dzieciaków. Kto potrafi rozpoznać stratocumulusa, gdy jego myśli krążą wokół małpki z alkoholem, elektronicznego papierosa albo nieśmiertelnej kwestii: Czy jej się podobam? Jak jakaś góra może rywalizować z pryszczem na policzku? Wieczorem w schronisku młodzieżowym rozegra się kolejna odsłona zabawy w kotka i myszkę, patrole z latarką o trzeciej w nocy. Będę udawał, że tego nie widziałem. Odłóż to. Wracaj do swojego pokoju. Jutro wielki dzień, koniec wycieczki, wróci do domu przygarbiony i blady z wyczerpania. Tyle że wolałby raczej do domu nie wracać.
Michael był nauczycielem, ale sam nie miał dzieci. Próbowali, lecz pojawiły się komplikacje i przeszkody i teraz starał się sobie wyobrazić, jakby to było. Nie można porównywać roli rodzica i nauczyciela, które pokrywają się jedynie bardzo powierzchownie: rodzic może czegoś dziecko nauczyć, ale jeśli nauczyciel stara się odgrywać wobec ucznia rolę rodzica, popełnia błąd. Mimo to czasami miał wrażenie, jakby cały zamęt i wszystkie niepokoje wieku dojrzewania pojawiały się skumulowane w ciągu tych pięciu dni wycieczki w ramach lekcji geografii, i to nie tylko złośliwości i lekceważenie, ale także towarzyszące im emocje. Można było nie martwić się o dzieciaki powszechnie lubiane i pewne siebie, które i tak rozgrywały swoje zwykłe gry i intrygi. Zamiast tego pan Bradshaw postanowił skupić uwagę na tych bardziej nerwowych i niepewnych siebie, które jak się wydawało zwisały niepokojąco bezradnie na końcu liny wspinaczkowej. Spoglądając na ich pełne napięcia, niespokojne twarze, miał wrażenie, że to mało prawdopodobne, aby były dziećmi gwiazd, ale odczuwał wobec nich pewną zawodową czułość.
– Krajobraz to życie – oświadczył. – Kiedy przyjrzycie mu się uważnie, zamiast wpatrywać się swoje telefony, Sarah Sanders, ostrzegałem cię już wcześniej, że wrzucę go do najbliższego jeziora rynnowego, wtedy uda wam się dostrzec jego piękno, a także je odczytać. Z jakiego powodu mamy tutaj tyle gospodarstw rolnych? Dlaczego gleba ma taki kolor? Czemu chmury rozciągają się nad górami, a nie nad doliną? O czym to świadczy, że ta skała połyskuje w słońcu w taki sposób? Popatrzcie, jakie to jest wspaniałe! Popatrzcie!
Zauważył, że ramionami chłopców stojących z tyłu, tych z kapturami ściągniętymi ciasno jak maski do nurkowania, wstrząsa tłumiony śmiech. Lubili go jako nauczyciela, bardziej niż zdawał sobie z tego sprawę, choć nie potrafił już wykrzesać z siebie radosnej buntowniczości, niezbędnej, aby być nauczycielem uwielbianym. Nie ukrywał zaangażowania, z jakim podchodził do swojej pracy, jednak szczerość zachęca do szyderstwa, a im silniej w jego słowach brzmiała namiętność, tym bardziej się śmiali. Tak jak śmiali się wtedy, gdy pani Bradshaw się wyprowadziła i kilku chłopców widziało go jak płacze w samochodzie. Naprawdę, te dzieciaki potrafią się śmiać ze wszystkiego, absolutnie ze wszystkiego.
Praca także nie stanowiła odpowiedzi. Marnie, samozatrudniona i samotna, pracowała jako redaktorka i korektorka w swoim domu, w którym jedynym odpowiednikiem biurowego automatu z napojami chłodzącymi była jej własna lodówka. Płacono jej kiepsko, myśl o wakacjach wydawała się zbytkiem, a lęk przed zachorowaniem czymś aż nazbyt realnym, ale lubiła swoją pracę, była w niej dobra, szybka i precyzyjna, i bardzo ceniona na rynku. Wydawcy, z którymi współpracowała, zachowywali się lojalnie, zaś autorzy prosili o jej usługi mniej więcej w taki sam sposób, w jaki mogliby domagać się, aby obsłużył ich konkretny fryzjer albo chirurg. W zamian Marnie dobrze zdawała sobie sprawę z dziwactw i słabostek swoich klientów; u jednego autora wszystko było „mgliste”, inny nie mógł obyć się bez takich słów jak „eponimiczny” czy „drugoroczny”, jeszcze inni budowali ciągi trzysylabowych przymiotników lub nie potrafili uwolnić się od konstrukcji zdaniowych typu „albo–albo” i wciskali trzy „ale” do jednego zdania. Czy to były błędy, czy kwestia stylu? Marnie znała różnicę i choć nie mogła w żaden sposób zmienić źle napisanej książki w coś przyzwoitego, potrafiła wygładzić nierówności, jakby zasypywała dołki na drodze, ratując czytelnika przed potknięciem. Autorzy najczęściej wyrażali wdzięczność i wielu po prostu pisało „zgoda na wszystkie zmiany”, nie zerkając ponownie do tekstu. Ich zaufanie jej pochlebiało i czuła się jak mądra doradczyni, dyskretna, ale nieodzowna, która dotykając lekko ramienia autorki czy autora, zwraca im uwagę, że mają szpinak między zębami.
Oczywiście w tej pracy nieunikniona była pewna doza pedanterii – w pewnym sensie to wszystko polegało na pedanterii – choć starała się być otwarta i nastawiona na współpracę. Zauważyła, że młodsi autorzy często zapominali o znaku zapytania i w trakcie swojej kariery kilkakrotnie obserwowała przemijanie i powroty mody na pisanie różnych słów małą literą. Ale z tym wszystkim nie miała kłopotu, chociaż odnosiła wrażenie, że w ostatnich czasach w tekstach pojawiało się za dużo średników sprawiających, że lektura przypominała bieg z przeszkodami, i dobrze zdawała sobie sprawę z różnic między brytyjską i amerykańską angielszczyzną. Kiedyś wdała się w intensywną wymianę mejli z pewnym wojowniczo nastawionym autorem o prawicowych poglądach, który napisał thriller szpiegowski i upierał się, że wszystko musi być „na górze czegoś”, ser na górze burgera, złoczyńca na górze bohatera. Żaden Brytyjczyk nie powiedziałby w ten sposób, a już na pewno nie szef MI5, który kładzie pistolet na górze kominka. I podobnie jak dentysta nie będzie leżał bezsennie, zastanawiając się, czy jego pacjenci używają nici dentystycznej, Marnie rzadko sprawdzała, czy autorzy słuchają jej porad. Kilka miesięcy później zauważyła na witrynie księgarni powieść tamtego faceta i oczywiście wszystko leżało „na górze” czegoś. No cóż, pomyślała, to jeden z tych, którzy mają szpinak między zębami. Położyła kolejną książkę na górze jego utworu i nie przejmowała się nim więcej.
Mimo to czuła się tak, jak gdyby ktoś wbił jej nóż w serce, gdy zamiast „czyjego” widziała „którego”. Cieszyła się uznaniem i zabiegano o jej usługi, więc zawsze z przyjemnością otwierała wiadomość od redaktora wydawnictwa, który błagał, żeby przyjęła kolejne zlecenie, niczym zawodowy zabójca namawiany do podjęcia się ostatniego zadania. W rezultacie od trzech lat nie miała wakacji, a podczas tamtej samotnej wyprawy do Grecji pracowała nieprzerwanie w pokoju hotelowym i wróciła mniej opalona niż była przed wyjazdem.
Podobnie jak wiele osób samozatrudnionych, miała kłopoty z oddzielaniem pracy od życia prywatnego. Pewnego razu w barze jej mąż zamówił „wódkę i tonik”. „Wódka z tonikiem”, powiedziała, zanim zdążyła się powstrzymać. Mąż zacisnął powieki i zrobił głęboki wydech. „Marnie – syknął – proszę, kurwa, nawet nie próbuj mnie redagować”, więc była naprawdę zadowolona, gdy w końcu sobie poszedł.
– Myślę – powiedziała pani Fraser, czyli Cleo, jego stara przyjaciółka – że spędzasz za wiele czasu samotnie.
Rozmawiali podczas długiej drogi powrotnej do Yorku ze szkolnej wycieczki geograficznej. Zgodnie z przywilejem przysługującym nauczycielom usiedli z przodu, podczas gdy dzieciaki objadały się przekąskami ze stacji benzynowej albo odsypiały całonocną grę w karty. W stojącym powietrzu niemal nie dało się oddychać od zapachu mokrych trampek i tanich dezodorantów.
– Z największą przyjemnością spędzam czas w swoim towarzystwie – odparował Michael, starając się przebić przez dźwięki trzydziestu telefonów komórkowych. – Czy sama nie pragniesz czasem rozpaczliwe odrobiny samotności?
– To nie to samo. Przyjdź do nas na lunch w niedzielę.
– Przykro mi, ale nie ma mnie w mieście.
– Przez cały weekend?
– Wędruję.
Zmrużyła oczy.
– Z kimś?
Wzruszył ramionami.
– Wolę być sam.
Nie licząc godzin pracy, zawsze spędzał czas samotnie. Natasha wyprowadziła się z powrotem do domu rodziców, niedaleko Durham, dziewięć miesięcy wcześniej, korzystając z okazji między kolejnymi lockdownami, jak gdyby przeturlała się w ostatniej chwili pod opadającą metalową żaluzją zamykanego sklepu. Od jej odejścia czuł, że nie potrafi wytrzymać w domu przez dłuższą chwilę. W ich schludnym i przyjemnym szeregowym domu z dwiema sypialniami i nowym bocznym wejściem zostało wystarczająco wiele jej rzeczy, by mógł podtrzymywać iluzję, że nic się nie stało. Ale i tak nie potrafił nigdy oprzeć się wrażeniu, że coś zniknęło, zupełnie jak gdyby odwiedzili go jacyś schludni i kulturalni włamywacze.
Oczywiście coś zniknęło i chociaż teraz mieszkał sam, zawsze czuł jej obecność. Szczególnie trudne były weekendy i święta, więc nabrał zwyczaju wyruszania o świcie w jakieś odległe miejsce, aby się zmęczyć. Cleo i inni koledzy z pracy widzieli w tych niemal średniowiecznych ekspedycjach przejaw masochizmu, gdy z pochyloną głową brnął przed siebie mimo deszczu, wiatru i mgły.
– Wydaje mi się, że to jest dziwaczne – oświadczyła Cleo. – Dokąd właściwie chodzisz?
– Zwykle chodzę w kółko. Parkuję samochód. Oddalam się od auta. Kiedy jestem wystarczająco daleko, zawracam do samochodu.
Cleo zanuciła melodię piosenki Chic, Good Times i Michael się roześmiał.
– Ale ja to lubię. Wyrzucam z głowy zbędne myśli.
– Tak, porządek w głowie, to mi się podoba. Sama bym tak chciała – oświadczyła. – Powinnam wybrać się z tobą.
– Może – przytaknął ostrożnie.
– Mogłabym też wziąć Sama i Anthony’ego. – Anthony był synem Cleo i Sama, obecnie trzynastoletnim. Michael obserwował jak chłopiec dorasta. – To mogłaby być wspaniała wycieczka!
– Zapewne tak – powiedział, mając nadzieję, że na tym się skończy, ponieważ w przypadku innych ta metoda nie działa. Chodziło o samotność, a dokąd by nie doszedł, zawsze w końcu pojawiali się jacyś ludzie. Może Cleo zapomni o całej sprawie. Już odwróciła się i krzyknęła w głąb autokaru:
– Proszę, nie stawajcie na tylnych siedzeniach. I zostawcie kierowców ciężarówek w spokoju!
Miał nadzieję, że na tym cała sprawa się zakończy. Udało mu się przetrwać bezlitosną przerwę zimową, gdy za namową rodziców odwiedził ich na święta i obserwował, jak starają się go pocieszyć idealną repliką Gwiazdki 1997: to samo suche jedzenie w przegrzanych pokojach, te same ozdoby i te same filmy w telewizji, taka sama butelka adwokata, może nawet ta sama co wtedy. Jeśli chodzi o nieobecność jego żony, niepisana zasada głosiła, że się o tym nie mówi, więc święta przebiegły im w jakiejś równoległej rzeczywistości, w której nigdy się nie ożenił. Nie chodziło o brak sympatii. Jego rodzice bardzo kochali Natashę, obserwowali, jak wnosi radość w życie ich syna, ale nie potrafili o tym rozmawiać. Może i dobrze, pomyślał, leżąc na tym samym łóżku z czasów swojej nastoletniości. Z pewnością trafił na jakiś Festiwal Melancholii i sam czuł się jak nastolatek, gdy pod najmniejszym pretekstem wymykał się z domu, aby się przejść i chodził długo, nie zważając na deszcz.
– Mogę pójść z tobą? – zapytał ojciec. – Mam swoje buty. – Michael wolał jednak wędrować samotnie.
Pierwszego dnia w nowym semestrze został wezwany do gabinetu Cleo. Chociaż zaczęła pracować w szkole po nim, zawsze była ambitna i teraz przemawiała do niego zza biurka wicedyrektorki szkoły.
– Jak przeszły święta? Zaszalałeś?
– Pasterka o północy, sherry, przemowa królowej…
– Znowu dałeś z siebie wszystko. Nic dziwnego, że wydajesz się wykończony.
– Dziękuję. Ty też.
– Niestety nie możesz zwracać się do mnie w ten sposób – oświadczyła, stukając w blat oddzielającego ich biurka. – To kwestia pozycji. Mieliśmy nadzieję, że przyjdziesz do nas w sylwestra.
– Tak, wybierałem się, ale w telewizji zawsze dają coś dobrego.
– Michael…
– Przepraszam, ale dla mnie to nie są wielkie święta.
– A jakie są wielkie święta w życiu Michaela?
Znał ten ton aż za dobrze, głos, jakim przemawiała do obiecującego dzieciaka, który nie wykorzystywał swojego potencjału. Tyle że on miał czterdzieści dwa lata. Cleo była jego przyjaciółką, wspólnie jeździli na wakacje, najpierw we czwórkę, a potem w piątkę, gdy na świat przyszedł Anthony, i choć poczucie, że ktoś się o ciebie troszczy było poruszające, czuł się także upokorzony. Popatrzył w stronę okna, przysłuchując się krzykom i wrzaskom dobiegającym z boiska.
– Nic mi nie jest. Miałem bardzo przyjemne ferie, ciche i spokojne.
W drugi dzień świąt przeżył gwałtowny atak paniki i musiał ukryć się w szopie ojca, żeby zapanować nad swoim oddechem.
– Rozmawiałeś z Natashą?
– Tak, chwilę, w pierwszy dzień. Mieliśmy miłą pogawędkę.
– Mówiła, że to przypominało rozmowę podczas odwiedzin w więzieniu. Przez jedną z tych szyb.
– Cóż, tak wyglądają moje rozmowy.
– No dobra. Zwyczajnie chciałam się upewnić, że wszystko u ciebie w porządku.
Nie wszystko było w porządku, ale ludzie nie powinni się tym interesować.
– Czuję się absolutnie świetnie. Po prostu nie mam jeszcze ochoty na towarzystwo innych. To chyba nie jest zabronione, prawda?
Cleo westchnęła.
– Przyjdź do nas na kolację w sobotę.
– Nie mogę, przepraszam…
– W piątek…
– Nie mogę, w piątek zaczynam wcześnie.
– Samotna wędrówka?
– Tak, wyruszam na kilka dni.
– No dobrze, możemy pójść z tobą!
Roześmiał się.
– Nie.
– Nie pójdę w tych butach, nie będziemy jedli twoich okropnych kanapek…
– Lubię własne towarzystwo.
– Świetnie, pójdziemy za tobą. Będziemy rozmawiali, wołając w stronę twoich pleców. Zaprosimy innych ludzi!
– Nie jestem jeszcze gotowy.
– Myślę, że jesteś.
– Nie możesz tak po prostu… zignorować tego, jak ktoś inny się czuje.
– To tylko troska. Martwię się.
Znowu popatrzył w okno.
– Jestem wdzięczny, ale nie tym razem.
Pochyliła się.
– Aha, więc innym razem, tak!
– Może.
– Po przerwie wielkanocnej, drugi tydzień wakacji, przyjemna długa wyprawa.
– Kto wie.
– W porządku. A więc umowa stoi.
– Czy na tym polega umowa? Mimo że ja tego nie chcę?
– Tak. Pójdziemy wszyscy razem, dużą grupą, będzie zabawnie.
– Jesteś tylko zastępczynią dyrektora.
– To jedynie kwestia czasu. Zatem postanowione.
Na tym polegała istota sprawy. Dla Cleo rozwiązanie problemu sprowadzało się do obecności innych ludzi, a tymczasem Michael trzymał się na powierzchni tylko dzięki ich nieobecności i chociaż troska i opiekuńczość przyjaciółki była czymś bezcennym, czuł także, że został przymuszony.
– No dobrze – westchnął. – Kiedy dzień będzie dłuższy.
Kąt nachylenia osi Ziemi, jej orbita wokół Słońca, gwarantowały, że nieuchronnie tak się stanie, ale miał jeszcze dość czasu, aby wymyślić jakiś pretekst i się wykręcić.
Z czasem uzależniła się od rozkosznej świadomości zaniechanych planów. I nawet jeśli ta ekscytacja była nieduża i ulotna, nikt w końcu nie spogląda z czułością na chwilę, w której udało mu się od czegoś wykręcić, żadne słowa nie brzmiały dla Marnie słodziej niż: „Przykro mi, ale nie dam rady”. Zupełnie jak gdyby zwolniono ją z egzaminu, którego, jak się spodziewała, na pewno nie zda.
W idealnym przypadku ta druga osoba odwoływała spotkanie jako pierwsza, ale Marnie była dobrze przygotowana na to, że w razie czego ona przejmie inicjatywę. I niczym aktorka w scenie wymagającej silnych emocji, chętnie odwoływała się do jakiejś prawdy z życia osobistego. Kiedy więc obudziła się rankiem w przeddzień Nowego Roku – najstraszniejszy dzień – i poczuła lekkie drapanie w gardle, pomyślała od razu: Mogę to wykorzystać. Jej przyjaciółka Cleo, zastępczyni dyrektora szkoły średniej w Yorku, zaprosiła ją na sylwestrowe przyjęcie, ale podróż w tym stanie byłaby przejawem nieodpowiedzialności – i tak nie nadawała się do zabawy, a czekałaby ją długa jazda pociągiem. Nie, Marnie zamierzała zostać w domu i wypocić chorobę. Położyła się na sofie, aby nadać głosowi brzmienie osoby przykutej do łóżka, nieco chrapliwe, jak u dziecka opętanego przez demony, i zadzwoniła.
– Wiedziałam, że tak będzie – oświadczyła Cleo. – Wiedziałam!
– Wiedziałaś, że zachoruję?!
– Każdy potrafił udawać głos chorego, Marnie.
– Mam temperaturę!
– Normalną temperaturę.
– Cała się trzęsę. Ja… Czemu chcesz, żebym przyjechała skoro nie zamierzam być zabawna?
– Zapraszamy cię nie dlatego, że jesteś zabawna.
– Aha.
– Zapraszamy cię dlatego, że cię kochamy i ważne jest, żeby się widywać z ludźmi. Spędzasz zbyt wiele czasu samotnie.
– To nie moja wina, że…
– Siedzisz tam jak… jakaś pieprzona Eleanor Rigby.
– Cleo!
– Przepraszam, ale naprawdę chciałabym się z tobą zobaczyć. Anthony też. – Anthony był chrześniakiem Marnie i kolejną osobą, którą zaniedbywała.
– Ja też chciałbym go zobaczyć, i ciebie. Ale po prostu wolałbym być w jak najlepszej formie.
– Nie musisz być w najlepszej formie. Nikt nie jest zainteresowany twoim byciem w najlepszej formie. Chcemy cię zobaczyć dokładnie taką, jaką jesteś.
– To miłe.
– Naprawdę? Mam ochotę się wyrzygać.
– Ja też – powiedziała Marnie – i dlatego nie mogę przyjechać.
– No dobra. Szczęśliwego Nowego Roku, jak przypuszczam.
Rozłączyła się i w pokoju zrobiło się bardzo cicho. Marnie kochała Cleo, która była dobrą i niezawodną przyjaciółką, bardzo lojalną, ale też wymagającą, i choć reprymenda z jej strony była czymś upokarzającym, Marnie wiedziała, że to uczucie minie, a jego miejsce zajmie ogromne poczucie ulgi. Przygotowała sobie kąpiel i otworzyła butelkę wina. Na użytek mediów społecznościowych przygotowała kilka zabawnych postów o swojej dzikiej nocy spędzonej w łóżku, ale już wcześniej przekonała się, że dowcipy, jakie zamieszczała w sieci, prowokowały znajomych do wiadomości z pytaniem, czy wszystko w porządku. Zamiast tego sprawdziła, zerkając ostrożnie, co pojawiło się na jej profilu, z nieodpartym wrażeniem, jakby podglądała przez okno jakieś przyjęcie, stojąc pod latarnią.
Z tak głębokim przekonaniem uwierzyła w udawaną chorobę, że naprawdę poczuła się źle i miała wrażenie, jakby coś utkwiło jej w gardle, poczuła słodko-metaliczny smak i ból w całym ciele. Przyjemność z odwoływania planów zależała od przekonania, że bawi się lepiej niż głupcy, którzy nie dali za wygraną, jednak w jej przypadku to już nie działało. Wzniosła toast na swoją cześć szklanką wody, łyknęła dwa paracetamole i tabletkę nasenną i kwadrans po dziesiątej wsunęła się pod kołdrę obciążeniową, która zamieniała jej łóżko w ogromną prasę do suszenia kwiatów.
O północy londyńskie fajerwerki przebiły się przez jej sen i pierwsze godziny nowego roku spędziła w gorączkowej malignie, wyobrażając sobie gdzie mogłaby być, gdyby powiedziała „tak” zamiast kolejnego „nie”. Wyobrażała sobie, że w świecie tej alternatywnej rzeczywistości siedzi w rogu kuchni Cleo i ożywiona rozmawia z przystojnym mężczyzną o zmrużonych ciemnych oczach i nieidealnych zębach, ale tym lepiej dla niej. „Wyjdziemy na zewnątrz?” – powiedziałby. „Tu jest zbyt jasno”, i może wyżebraliby u kogoś papierosa i podzielili się w banalny sposób. „O której godzinie masz jutro pociąg?” – spytałby. „Nie muszę się spieszyć”, odparłaby (choć miała już wykupiony bilet powrotny i nie mogła z go zmienić. Nawet w swoich fantazjach martwiła się o koszty rezygnacji). „A zatem, jak to się stało, że zostałeś chirurgiem leczącym drzewa?” – zapytałaby, i w tym momencie on nachyliłby się, żeby ją pocałować.
Kłopot z alternatywną rzeczywistością polegał na tym, że roiło się w niej od naprawdę upokarzających bzdur. Wracając do rzeczywistości, w której zdecydowała się pozostać, zobaczyła, że budzik wskazuje kwadrans po drugiej i przesunęła rozgorączkowane ciało na chłodną stronę łóżka. W jakimś filmie dokumentalnym o działaniu służb ratunkowych obejrzała historię starszego mężczyzny, który umarł pod kocem elektrycznym i gotował się powoli przez kilka dni. Co mogłaby zrobić jej kołdra obciążeniowa po dłuższym czasie? Czy rozprasowałaby ją na gładko, rozciągniętą niczym archeopteryks? Czy strażak zwinąłby ją w rulon jak matę do jogi i wyniósł, trzymając pod pachą?
W pierwszym dniu nowego roku, trzęsąc się na sofie, włączyła telewizor i przekonała się, że dekoder do streamingu skompilował sarkastyczny pokaz slajdów złożony z jej fotografii, nadając mu tytuł: „Co za rok!”. Na ekranie mignęły obrazy: przepalona żarówka w piekarniku, przepis na bardzo pożywną zupę z soczewicy, zbliżenie wrastających włosków, numer ubezpieczenia zdrowotnego, oderwana podeszwa buta, znamię na ramieniu, odczyt licznika gazu, rachunek z pralni chemicznej, kawałek zielonego szkła, który znalazła w sałacie, znowu żarówka z piekarnika, wszystko z towarzyszeniem piosenki Carole King You’ve Got a Friend.
A więc postanowienie. W tym roku jej zdjęcia będą inne. Koniec z udawanymi chorobami, przytulności, ze świecami wysysającymi tlen z pokoju, koniec z nieubłaganą troską o siebie samą. Zamiast tego zacznie troszczyć się o innych, ożywi stare przyjaźnie, nawiąże nowe i zanurzy się na powrót w chaotyczny i kłopotliwy świat innych ludzi.
Noworoczne postanowienia zwykle z czasem blakną, ale to pozostało, więc gdy Cleo zadzwoniła z kolejnym zaproszeniem, Marnie zawahała się, zawieszona między pragnieniem zmiany a potrzebą, aby wszystko pozostało po staremu. Trzy dni wędrówki w towarzystwie nieznanych jej ludzi. To było potencjalnie okropne doświadczenie, którego jednak potrzebowała i w myślach uznała, że powinna się nad tym zastanowić. W świecie realnym wymknęło jej się krótkie „tak”.
Coś strasznego stało się z Michaelem, gdy dostał do ręki mapę. Cleo powierzyła mu zadanie wyznaczenia trasy. Powinna być trudna, ale nie mordercza, malownicza, ale nie turystyczna. W zamian miała zająć się noclegami (ścisła zasada: żadnych namiotów) i zebrać grupę kilku miłych osób, których nie trzeba się obawiać. Długie, jasne dni na górskim szlaku, a wieczorem pub. Przyjemna i łatwa miniprzerwa wiosenna: tak wyglądał plan.
No cóż, pomyślał, zastanówmy się. Mapa przeobraziła go w generała, gdy stał przy biurku, oparty na zaciśniętych pięściach, pogardzając amatorami, którzy wciąż będą mieli metki na butach. Niczym zdobywca planujący podbój przeanalizował ukształtowanie i stopień nachylenia terenu, ale wszystko wydawało mu się zbyt błahe, zbyt łatwe, za krótkie; bagna i moczary to tylko kilka kresek, a mile to zaledwie centymetry.
Trzy dni to zdecydowanie za mało i zaświtała mu kusząca myśl, czy nie powinien po prostu zostawić innych za sobą i pomaszerować dalej? Jak daleko mógłby dotrzeć, nim przyjdzie pora nieuchronnego powrotu do domu? Gdyby zaczął na zachodnim wybrzeżu, mógłby dojść do wschodniego, szlakiem biegnącym w szerokim paśmie wciśniętym poniżej wybrzuszenia Szkocji, pokonując Krainę Jezior, potem Penniny i dalej przez Yorkshire Dales, Moors, aż wreszcie zszedłby na wybrzeże Yorkshire, żeby zanurzyć palce w Morzu Północnym. To była sławna trasa opracowana przez Alfreda Wainwrighta, sto dziewięćdziesiąt mil, na które zwykle przeznaczano dwanaście, trzynaście dni, choć czuł, że jemu z pewnością wystarczyłoby dziesięć, gdyby się nie zatrzymywał ani nie odpoczywał.
Ta już ukształtowana myśl okazała się nieodparta, niczym obsesja na punkcie jakiegoś projektu, która ogarnia mężczyzn w średnim wieku, coś jak bieganie maratonów czy ciesielka. Co więcej, nawet gdy już uświadomił sobie jej charakter, nie stała się przez to mniej pociągająca i miał pewność, że gdyby udało mu się taką trasę pokonać, poczułby… co? W odróżnieniu od pielgrzymki brakowało jakiegoś duchowego celu, ale miał nadzieję, że przynajmniej da mu poczucie sukcesu, zadowolenia z siebie, zamknięcia pewnego etapu. Głębokie zanurzenie się w świecie natury z pewnością przynosi spokój umysłu, może nie uczucie szczęścia, ale pogodę ducha. A do tego po drodze czekały go piękne widoki, trochę niewygód i oczywiście inni ludzie, ale jedynie przez kilka pierwszych dni, a potem znikną i znów będzie mógł pogrążyć się w milczeniu i rozmyślaniach nad zdarzeniami ostatnich kilku lat. Przynajmniej się wyśpi, wzgórza i wrzosowiska będą naturalnym środkiem uspokajającym, i nawet gdyby padało przez cały czas, bez wątpienia będzie to lepsze niż siedzenie przez dziesięć dni w domu nawiedzanym przez jej ducha. Czuł się w nim po prostu samotny. Kiedy wychodził na zewnątrz, to poczucie osamotnienia zamieniało się w rodzaj szlachetnej samotności, stan pozwalający o wiele lepiej zachować poczucie godności, ponieważ wynikał z jego własnego wyboru. Wyobrażał sobie, jak pojawia się na wybrzeżu w Robin Hood’s Bay, szczupły i ogorzały od zmiennej aury, brudny, ale oczyszczony i przeobrażony w sposób, jakiego nie potrafił do końca określić.
Spoglądając na mapę, zauważył również, że planowana trasa przebiegała blisko nowego domu Natashy, choć tę scenę już trudno było mu sobie wyobrazić.
Wybrała się na zakupy, żeby wyposażyć się w, jak to nazwała, „ekwipunek”. Jej londyńska garderoba, czyli ubrania, które nosiła wychodząc na miasto: kryjące rajstopy, długi, czarny płaszcz, spódnica midi i jakaś góra z dzianiny, wszystko w szarościach i czerniach, z dodatkiem ciemnego błękitu, przypominała rodzaj szkolnego uniformu dla dorosłych i nie nadawała się na wędrówkę po górach. Zamiast tego będzie potrzebowała rzeczy z nylonu, polaru, a także odzieży technicznej, słowem, wszystkiego, co było niezbędne, aby mogła czuć się w górach wygodnie, ciepło i sucho. Krótko mówiąc, aby dawało jej poczucie, że nadal jest pod dachem.
W sklepie z ubraniami wieszaki połyskiwały czerwienią, ostrą żółcią, purpurą i pomarańczą. Marnie wolała jednak kamuflaż i kupiła oliwkowozieloną kurtkę przeciwdeszczową, która składała się niemal wyłącznie z kieszeni i suwaków. Do tego parę nieprzemakalnych spodni, które można było zwinąć w kulkę wielkości jabłka, skarpety termiczne oraz czerwoną włóczkową czapkę, bo czyż dziewięćdziesiąt procent ciepła nie ucieka przez głowę? Zaopatrzyła się w bieliznę termiczną na wypadek śniegu i krem z filtrem na wypadek ostrego słońca, a do tego w mapy i przejrzystą wodoodporną torebkę na mapy i plecak, który miał specjalną kieszeń na torebkę na mapy. Jego pojemność czterdzieści litrów ubrań trudno jej było sobie wyobrazić. Co to znaczy czterdzieści litrów ubrań. Ponieważ podstawowe znaczenie miała kwestia nawodnienia, kupiła gumowy bukłak z rurką, choć wydawał się złowrogi i makabryczny, jak coś, co wisi nad człowiekiem leżącym na szpitalnym łóżku.
Będzie także potrzebowała kompasu, bo co gdyby zabłądziła we mgle albo została wykluczona przez grupę? W dzieciństwie zawsze zakładała, że kompas nieodmiennie pokazuje dokładnie kierunek, w jakim człowiek musi iść, ale życie było bardziej skomplikowane. Marnie nie potrafiła pojąć, w jaki sposób to zaawansowane technologiczne płaskie urządzenie z plastiku z symbolami i skalami mogło jej pomóc w znalezieniu drogi. Ale wyobraźmy sobie zażenowanie, gdyby ocalona przez służby ratunkowe, nie miała czegoś takiego przy sobie. Noszenie kompasu podczas wędrówki było wyraźnym znakiem: „Popatrzcie, staram się, prawda? Robię co mogę”.
Kupiła także nowe buty. W idealnym przypadku sklep z takim asortymentem powinien zatrudniać wytrawnych wędrowców o posturze niedźwiedzia, ubranych w kraciaste flanelowe koszule. Natomiast chłopiec pracujący w dziale z butami okazał się bladym, gorliwym fanatykiem i upierał się, że buty są najważniejsze, złe buty cię wykończą, nigdy nie oszczędzaj na butach, więc wybór odpowiedniego obuwia wydawał równie ważny jak zakup dobrego konia. Kupisz za małe, będziesz miała pęcherze, kupisz za duże, także będziesz miała pęcherze, a do tego połamane paznokcie, odciski i bliznowce. Dlatego świadoma tych wszystkich zagrożeń pozwoliła się zaprowadzić na niewielki sztuczny mostek wybrukowany polakierowaną kostką, który miał imitować wędrówkę w nierównym terenie. Ten fałszywy mostek był ewidentnie żałosny.
– Naprawdę chcesz, żebym przeszła po czymś takim?
– Jeśli możesz.
– Czy tu jest jakiś sklepowy troll? Wiesz, nonsens? Sprzedawca popatrzył na nią z taką zaciekłością, że nie miała innego wyjścia, jak truchtać tam i z powrotem, tupiąc na kiepskim mostku, podczas testowania kolejnych modeli butów trekkingowych. Marszcząc brwi w skupieniu, unosiła głowę, jakby chciała nawiązać telepatyczną więź ze swoimi stopami, aż wreszcie miała ochotę rzucić się z tego mostka. Zdecydowała się na rujnująco kosztowną parę z połyskliwej, brązowej skóry, a także na coś w sprayu, co miało konserwować buty, i na wosk, który należało w nie wcierać. „Musisz je rozchodzić – oświadczył sprzedawca – przyzwyczaić je do siebie”. Zapakowała więc do plecaka swoje pantofle na płaskim obcasie i powędrowała Charing Cross Road. Na myśl o pieniądzach, jakie wydała na buty, zrobiło jej się niedobrze, ale starała się usprawiedliwić ten wydatek przed głosami nieistniejących krytyków.
W domu włożyła na siebie zakupione ubranie i popatrzyła w lustro. Metki zwisały jak świecidełka na choince, pokój zdawał się kurczyć, podczas gdy ona zyskiwała na wadze. W zielonej kurtce z kapturem i w czerwonej, włóczkowej czapce wyglądała jak wielka wypchana oliwka. Hałas ocierających się o siebie materiałów doprowadzał ją do szaleństwa, ryk nylonu ocierającego o goreteks. A do tego, czy sobie to wyobraziła, czy te buty rzeczywiście nie były trochę za ciasne? Kiedy stanęła z profilu i przytrzymała się pasków plecaka, zwisająca nisko z tyłu bryła sprawiała, że Marnie wyglądała jaki tyranozaur. Stojąc przodem, aż nazbyt zdawała sobie sprawę z tego, jak paski plecaka eksponują jej piersi, wypychając je do przodu, niczym dziób łodzi podwodnej. Czy powinna zabrać ze sobą coś eleganckiego na wieczory, poświęcić jeden albo dwa z czterdziestu litrów na ładną sukienkę? Czy będą jakieś imprezy? Czy powinna wydepilować nogi? Poczuła jak pot spływa jej po kręgosłupie.
Cztery samotne osoby, jedna para małżeńska i nastolatek. To aż nadto przypominało klasyczny kryminał. Choć miała nadzieję, że tak daleko sprawa nie zajdzie.
Jeziora
Będę wspinał się wśród chmur i nie zniknę. Zgromadzę tak wiele zdumiewających wspomnień, że idąc potem przez przedmieścia Londynu, może zdołam ich nie dostrzec.
Keats, w liście do Roberta Haydona, kwiecień 1818
Od St Bees do Ennerdale Water
To naprawdę wstyd, że nie odjeżdżała z bardziej romantycznej stacji, spod wiktoriańskich łuków Waterloo albo szklanego sklepienia Kings Cross czy Paddington lub chociaż czarno-białej ażurowej siatki Marylebone. Jednak podróż w kierunku północno-zachodnim oznaczała wizytę w posępnym czarnym pudle Euston. Budynku, którego zewnętrzna fasada jest w jakiś sposób ukryta – do tego stopnia, że żaden londyńczyk nie potrafi jej narysować – podobnie jak jego funkcja, jakby pociągi odjeżdżały chyłkiem z tylnego pokoju. Nawet w jasny i rześki kwietniowy poranek stacja sprawiała wrażenie posępnej, niczym z jakiejś dystopii. Wymyślny strój wydawał jej się teraz absurdalny, sportowy stanik był jak opaska uciskowa, ciepłą bieliznę włożyła zdecydowanie za wcześnie, a czterdzieści litrów ubrań ciążyło na plecach tak bardzo, że całkiem realne wydało się ryzyko zemdlenia w kolejce po kawę, gdy poleci do tyłu i wyląduje na plecaku, wymachując bezradnie rękami i nogami, jak owad w pudełku po butach.
Nieco lepiej poczuła się w pociągu, zajmując miejsce przy oknie, twarzą do kierunku jazdy: po prostu marzenie. Teraz, jak kobieta biznesu, wyjęła laptop, położyła obok pisak i notatnik i zupełnie niepotrzebnie podłączyła urządzenia do ładowarki. Ale w końcu to był klucz do przetrwania na łonie natury: naładowane urządzenia i korzystanie z toalety za każdym razem, kiedy nadarzy się okazja. Zabrała ze sobą zniszczony egzemplarz Wichrowych wzgórz, książkę, która, jak sądziła, wprawi ją w odpowiedni nastrój, i wyglądając przez okno, obserwowała, jak pociąg wytoczył się na światło, wyłoniwszy się zza szeregowych domów w okolicach Mornington Crescent. Adresu, który wciąż zachował aurę starych filmów z początku lat sześćdziesiątych, z nurtu społecznego realizmu, smutnych, obskurnych historii miłosnych, do jakich aspirowała, gdy po raz pierwszy przeniosła się do miasta. Widziała zamknięte okiennice i brudne zasłony i wyobrażała sobie dzisiejszych kochanków śpiących w wynajętych pokojach. A potem, nagle, ponad rzędami szeregowych domów pojawiło się ostrze jasnego błękitu i zrobiło jej się żal tych wszystkich ludzi, którzy wciąż leżą w łóżkach.
Miasto powoli znikało i pojawiły się przedmieścia. Widziała mijane zbiorniki gazu, konie na podwórkach stajni, ludzi wyprowadzających psy na spacer na oszronionych terenach rekreacyjnych, tiry na obwodnicach, wszyscy zajmowali się swoimi sprawami, jak w książce Richarda Scarry’ego. Tak bardzo przyzwyczaiła się do widoku znad swojego stołu w kuchni i krótkiego obiektywu londyńskiego życia. A teraz rozpościerała się przed nią prawdziwa Anglia, niczym powiększony do rzeczywistych rozmiarów model. Popatrz, łodzie na kanałach! O, zakład recyklingu! Farma wiatrowa! Infrastruktura, tak to się chyba nazywało? Przedmieścia zniknęły, w rowach i zagłębieniach unosiły się opary mgły. Na łąkach pasły się krowy! Marnie obserwowała mnóstwo rzeczy, uświadamiając sobie, jaką moc ma podróż pociągiem, a zmieniający się za oknem krajobraz był symbolem nadchodzących zmian. Czemu nie zrobiła tego wcześniej? Czego bała się tak bardzo? Czy mogła się czymś przejmować? Przejmowała się wszystkim.
Zgodziła się przyjechać na trzy noce w ramach pierwszego etapu wędrówki Od Wybrzeża do Wybrzeża, co najwyraźniej stanowiło jakąś wielką sprawę. Wydawało się przejawem słabości ograniczenie się do jednego wybrzeża, ale jeśli nawet wyprawa będzie czymś nieznośnym, a jej uczestnicy nie dogadają się albo zabraknie im tematów do rozmowy, z pewnością zdoła przetrwać te trzy noce. Zobaczy Atlantyk i niektóre ze sławnych jezior, a we wtorek pogna z powrotem z Penrith, popołudniami zaś znajdzie jakieś spokojne miejsce i będzie pracować, ponieważ za całą tę przygodę trzeba będzie zapłacić.
Otworzyła nowe zlecenie. Pokręcona noc, taki tytuł nosiła kontynuacja niezwykle poczytnego erotycznego thrillera Ciemna noc, w którym autor uchylał rąbka tajemnicy spowijającej świat prywatnych seksklubów w Hollywood. „Bardzo pieprzne, ale przypuszczalnie rzecz została napisana trochę za szybko”, oświadczył wydawca. Nawet tytuł, jak się wydawało, wymagał komentarza na marginesie, ponieważ noc może być ciężka, gorąca albo niekończąca się, ale w jakim sensie miałaby być pokręcona?
Wkrótce Marnie zorientowała się dlaczego. Już opis orgii na wstępie książki zajął jej całą drogę przez Cotswolds do West Midlands i nigdy nie czuła się tak wdzięczna losowi za to, że miejsce obok niej jest puste. Akcja wydawała się tak dezorientująca, że musiała zrobić notatki na serwetce, aby ustalić kto i gdzie się znajduje, złożony układ strzałek i inicjałów, niczym plan bitwy pod Austerlitz. Czy „S” znajduje się na górze „B” w tym momencie, czy z tyłu, a jeśli tak, to gdzie znajduje się „L” i co właściwie trzyma w dłoni? Wibrator przeskakiwał z lewa na prawo i znowu na lewo, niczym mikrofon śpiewaczki w nocnym klubie, a do tego autor nieustannie używał zamiennie słów „lateks” i „PCV”, jakby były synonimami. Marnie była prawie pewna, że tak nie jest, choć gdy usiłowała to sprawdzić za pomocą wi-fi w wagonie, otrzymała komunikat, że „lateks” i „PCV” to terminy zabronione.
Usunęła historię wyszukiwania i postanowiła sprawdzić później. Na razie i tak miała pełne ręce roboty, zajmując się obłąkaną interpunkcją, przecinkami porozrzucanymi jak płatki róż, lasem wykrzykników i zdaniami długości całego akapitu, nadającymi tekstowi swego rodzaju halucynacyjną modernistyczną intensywność. Marnie nigdy nie uczestniczyła w orgii, ale redagowała wiele opisów takich imprez i chociaż to nie było to samo, nie mogła zaprzeczyć, że autor zręcznie oddawał w swojej prozie poczucie paniki i dezorientacji związanej z grupowym seksem. Naprawdę nie sposób było stwierdzić, co kto robił i z kim, a raczej „komu” czy też „komu co jest robione przez kogo”. Orgia przypominała próbę pogłaskania się po głowie i jednocześnie pocierania brzucha, z tym, że głowa i brzuch należały do dwóch różnych osób. Czy to gorący język „S” znajduje się na słonej skórze „L”, czy ostry sutek „B” znajduje się w miękkich ustach „L”, oraz czy „ostry” to naprawdę właściwe słowo?
Jako czytelniczka przypuszczalnie mogłaby poczuć podniecenie, mimo że książka była powierzchowna i oślizła, ale wymagano pewnego profesjonalnego dystansu, więc Marnie pracowała metodycznie, zastanawiając się, czy organ płciowy jednej z postaci naprawdę mógł mieć smak oceanu i jeśli rzeczywiście tak było, czy to było coś dobrego? Może sprawa zależała od tego, o który ocean chodzi. Nikt przecież nie chciał poczuć w ustach smaku kanału La Manche.
Marnie od czasu do czasu upijała łyk herbaty. Nie dzieliła z nikim łóżka od – Boże, co za straszna arytmetyka – sześciu lat. Wiedziała, że nie ma w tym nic niezwykłego i że celibat jest akceptowalnym wyborem, ale kiedy wypróbowała tę statystykę na Cleo, usłyszała jedynie „O rany”. Jej przyjaciółka zawsze roztaczała wokół aurę pewności siebie w sprawach seksu, rodzaj leniwego spojrzenia spod ciężkich powiek i potrząsania gęstymi lokami i nigdy nie chwaliła się wprost, ale dawała do zrozumienia, że jest „w tych sprawach” zadowolona. Marnie starała się nie czuć urazy, ale to „O rany” zabolało. To jak jazda autostradą, wyjaśniła Cleo. Nie możesz unikać tego zbyt długo, ponieważ w końcu zaczynasz się bać, i Marnie poczuła kolejne małe ukłucie, ponieważ zawsze lubiła jeździć autostradą, była chwalona za technikę jazdy i chętnie znowu znalazłaby się w drodze. Nawet małżeństwo nie wybiło jej tego z głowy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Przeł. Anna Przedpełska–Trzeciakowska (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). [wróć]
