Jak przejąć kontrolę nad światem 2 - Dorota Masłowska - ebook + audiobook

Jak przejąć kontrolę nad światem 2 ebook i audiobook

Dorota Masłowska

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Peryferie Hawany, trzewia Szanghaju i mikrokosmos lokalnego oddziału Poczty Polskiej. Apetyt na miłość, COVID-19 i hot@16challenge.

Zapiski z gwałtownie przekształcającego się świata. Zarówno z tego wielkiego, jak i ze wszechświatów małych, rzadko zauważanych.

JPKNŚ 2 to drugi tom głośnych tekstów Doroty Masłowskiej, które na przestrzeni lat wyewoluowały w stronę autorskiego gatunku z pogranicza eseju, stand-upu i pamiętnika. Wyczulona na język ulicy i mediów Dorota Masłowska obiektem refleksji czyni (nie)ważne i potoczne: urząd pocztowy, kurs szycia, podróż, stypendium pisarskie, obyczaje pandemiczne. Poddaje analizie rozmaite detale i sfery naszej codzienności, tworząc oryginalny zapis współczesnej obyczajowości, jednocześnie zabawny i bolesny.

Trudno o lepszy moment, by sięgnąć po książkę Doroty Masłowskiej, która mimo "zagmatwanej niemożliwości, odrażającego nonsensu i naszej bzdurnej niemocy" próbuje chwytać konkret doświadczenia. To realne jest brzydkie, ale jest swojskie, jest nasze. Czy jednak to właśnie ono w swej brzydocie musi się zawsze wyłaniać z mgły? Owszem, na tym polega urok naszego losu tkwiącego między mgłą i brzydotą w dialektycznym napięciu, którego nie zmniejsza ani konsumpcja, ani medialna popkultura. Masłowska nie udaje, że kontroluje świat, ale sprawuje pełną kontrolę nad językiem i oddaje go czytelnikowi, by służył za latarnię w coraz bardziej zamglonej rzeczywistości.

Edwin Bendyk

Książka ukazuje się w unikalnej oprawie graficznej autorstwa Macieja Chorążego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 234

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 2 min

Lektor: Jan Peszek

Oceny
4,4 (166 ocen)
95
49
13
7
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnyTime

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie się bawiłam, Trochę przemyślałam, popatrzyłam na świat trochę inaczej.
10
Oluolu

Nie oderwiesz się od lektury

kocham!
10
Owcanica

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna. Lepsza niż pierwsza część.
10
Jskrzyszowska

Nie oderwiesz się od lektury

Bogate obrazowanie i poczucie humoru nie do podrobienia.
10
Jawen

Nie oderwiesz się od lektury

Szczerze i dowcipnie o podróżach i ostatnich latach w Polsce z perspektywy przekornej pisarki.
00

Popularność




Opieka redakcyjna: ANITA KASPEREK
Redakcja: BIANKA DZIADKIEWICZ
Korekta: JOANNA MIKA, JOANNA ZABOROWSKA, JACEK BŁACH
Opracowanie graficzne, projekt okładki: MACIEJ CHORĄŻY
Ilustracje © by Maciej Chorąży
Zdjęcia na stronach: 41, , 70, 71, 72, 73, 111–112, 116, 119, 123–127 – Dorota Masłowska; na stronach: 52–53 – Stanisław Łubieński.
Redakcja techniczna: ROBERT GĘBUŚ
Copyright © by Dorota Masłowska, 2020 By arrangement with Agencja Literacka Syndykat Autorów © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2020
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-07168-7
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.

Kuba

W zeszłym roku, ulegając wpływowi starszych i silniejszych rówieśników, trafiłam do kościoła pod wezwaniem Przenajświętszej Marie Kondo, O Której Już Nikt Teraz Nie Pamięta. Ale wtedy Czytali Ją Wszyscy i ja, zakupiwszy egzemplarz jej ewangelii pod tytułem Magia sprzątania, w której Marie głosi porzucenie nadmiaru zalegających w naszym życiu przedmiotów, też zabrałam się do Wielkich Porządków. Szczera konfrontacja z zebranym z upływem lat dobytkiem była bardzo pouczająca, bo dotychczas uważałam się za osobę niematerialną, a okazało się, że udało mi się zgromadzić całkiem pokaźne zapasy wszystkiego.

Zapasy z tymi zapasami zdawały się trwać bez końca. Miałam bardzo wiele przedmiotów zagadkowego pochodzenia, sygnifikacji i funkcji. Może nawet nie ja miałam, ale jakieś tam rzeczy były u mnie w domu, te rzeczy miały swoje rzeczy, ich z kolei rzeczy – małe rzeczusie, a one z kolei dostawały darmowe długopisy i brzydkie torby z festiwali, furbisie, jogusie i gangi świeżaków. Przez wiele dni walczyłam z nimi zaciekle, ale w miejsce każdej uciętej głowy wyrastała nowa. Wszędzie leżały jakieś kolonie, podkolonie, sekcje i podsekcje, FARMY i podfarmy przedmiotów. „Ubrania zostawione przez gości / zimowe / akcesoria”, „Brzydkie nagrody / statuetki / przed 2015”, „Pamiątki po osobach, których nie chcę pamiętać”, „Płetwy pojedyncze”, „Włosy zwierząt / pies”. Nie mówiąc o pięciu kilogramach monet, siedemdziesięciu kilku zapalniczkach, nigdy nieodpakowanych prezentach. Nieużywane, zakurzone, bezsensowne, w stosach, pryzmach, rzędach, górkach, workach, pierdolnikach, przypominały nie tylko o tym, co było złe i niby minęło, ale ciągle trwało w NICH, trwało w ICH idiotycznym trwaniu, ale też o tym, co było piękne, ale sczezło i zgniło, a jedyne, co pozostało, to te głupie przedmioty: paradoksalnie odporne na przemijanie, a niektóre nawet, jak się zdaje, obrzydliwie wieczne.

Cóż można było zrobić? Część rozdać osobom jeszcze nienawróconym na mariekondyzm i beztrosko obkładającym się czym popadnie. Resztę po prostu wyrzucić na śmietnik – w ten sposób przekazując je chaosowi, ale zawsze z bolesną świadomością, że to nie pozbycie się ich; to tylko buńczuczny, lecz pusty gest, bo większość z nich przetrwa może nawet koniec świata.

Ale mniejsza z nimi, bo tu chodziło przecież o moje życie. Te żmudne dni sprzątania naprawdę je odmieniły. Czułam się lekka, wolna, świeża, świeża jak świeżak. Przynajmniej przez dwa–trzy miesiące. Jednak dzień po dniu uniesienie neofitki niepostrzeżenie opadało. Alarmy antyrzeczowe stopniowo traciły czujność, w rezultacie czego przedmioty znowu swoim zwyczajem zaczęły się zakradać, podpełzać, porozumiewać się między sobą bandyckimi gwizdnięciami, a oczywiście gdy rozglądałam się spłoszona – cisza jak makiem. Mariekondyczne nawrócenie okazało się tym gwałtownym krokiem w przód, po którym następują dwa, trzy, cztery ciche, nieświadome niby nigdy nic w tył. A to, bo takie ładne. A to żal, bo słodkie. A to, bo za bezcen w Lidlu. Bidecik. Balonik. Spiralizator do warzyw. Dziesięciopak skarpetek. Rzeczy, rzeczy, rzeczy. Pamiętam, że gdy ołowianym świtem pędziliśmy na lotnisko, jeszcze mnie goniły, jeszcze za mną biegły, jeszcze próbowały wskoczyć na chama do mojej niedomykającej się walizki, na której musiałam kłaść się i tak skakać po niej na leżąco... skakać po niej na leżąco... by jakkolwiek ją w ogóle zapiąć...

W samolocie włączyłam sobie Panią Bovary i teraz myślę, że nie był to przypadek, że w drodze na Kubę towarzyszyła mi właśnie ona, poetka zakupów, ikona gadżeciarstwa, pełna pasji reżyserka w teatrze przedmiotów i ubrań, na którego scenie odgrywała swoje wyczytane w powieściach role. „Nie kupuj tej sukni, jest za droga. Kup skromniejsze, ale dwie. Albo poczekaj, poczekaj, idiotko, na posezonową promocję!” – wykrzykiwałam rozemocjonowana w myślach, wpychając do ust pięćsetną paczkę precelków pakowanych po dziesięć gramów i popijając każdy łyczek herbaty z nowego kubka nową łyżeczką, a folijki od nich wszystkich rzucając sobie pod nogi. Piękna Emma grana przez Isabelle Huppert akurat wymieniła całą tapicerkę, wszystkie meble, kupiła już japońskie wazy i stosowną czapeczkę z kutasikiem, by biec na spotkanie z Rodolphem, kiedy samolot zaczął obniżać się nad Hawaną...

Tępe tąpnięcie o asfalt; zapalają się światła... ludzie, z grubsza upewniwszy się, że żyją, zaczynają się gramolić ze swoich siedzeń, ze swoich barłogów, ze swoich usypisk, stosów, kup, hołd. I jest ten moment, gdy wszyscy wychodzą i widać cały ten burdel... tę całą ruinę. Pokiełbaszone kocyki i rozrzucone kubki, talerzyki i butelki, folie i folijki, nadgryzione kanapki, słuchawki, rozdrapane gazety i różne inne oczywiste (jeszcze dla nas wtedy) odchody istot, które siedzą znudzone dziesięć godzin w miejscu całkowicie BEZ INTERNETU... Jednak na pogłębioną refleksję nad faktem, że cały ten idiotyczny śmietnik wyląduje w wielkim worku, ten zaś, ciasno opakowany w kolejny worek, w kolejny i kolejny, będzie wirował w kosmosie jeszcze biliardy i septyliardy lat, nie ma czasu. Bo już jesteśmy na lotnisku z zepsutą klimatyzacją, już torby przeszukują nam piętnastoletnie urzędniczki w białych podkolanówkach i chędogich koszulach, których urzędowa surowość topi się i memła w gorącu i nudzie. Na pasie bagażowym już od pół godziny krąży jedna walizka i, uwaga, bo widzę to pierwszy raz: opona samochodowa... Mija kwadrans, rodzi się i druga... i krąży nonsensownie, krąży, ciągnąc jakieś taśmy, folie, chaosy... Trwa to wszystko bardzo długo, jak to w światach, w których czas to nie pieniądz, lecz po prostu czas, substancja względna, rozciągliwa, plastyczna i zdecydowanie nieluksusowa, której każdy ma tu w nadmiarze.

Tymczasem my już w samochodzie, jedziemy przez parną ciemność. Ciemność! Nie żadną tam żółtą, neoniczno-ledową ciemność Warszawy, tylko prawdziwą, czarną, z której wyłaniają się zarysy palm, bud, starych chevroletów i ład, maluchów i powozików konnych. Chyba jeszcze wtedy bierzemy to za rodzaj żartu czy jakichś posamolotowych urojeń, tak samo jak naszą kwaterę w Boca Ciega, której bramę właśnie przekraczamy i...

...i teraz skupiam się bardzo, modląc się do Wielkiego Wszechmożnego Basenito, boga basenów i soundsystemów, boga drących papę kobiet i ciężkich basów, aby pomógł mi precyzyjnie wyrazić, jak jest w Casa Carlos... i ostatecznie muszę stwierdzić, że Casa Carlos jest to rodzaj permanentnego party nad basenem otoczonym pokojami mieszkalnymi bez okien. Trzeba też zaznaczyć, że jest to przyjęcie niezbyt oblegane, niezbyt udane frekwencyjnie, za to z głośną muzyką taneczną uruchamianą już o szóstej–siódmej rano, której dźwięki całymi godzinami odbijają się od betonowych murów, marszczą powierzchnię pustego basenu i wprawiają w turbulencje nawet szyby w nieistniejących oknach... Ale akurat tego dnia, którego przyjechaliśmy, był piątek, więc pamiętam, że były tam jakieś baunsujące czikity, jacyś mężczyźni ze swoimi muskulaturami i że gdy weszliśmy, wszyscy zamilkli nagle i czy było to sączenie drinka, ściskanie czyjegoś cyca, pokątne czy niepokątne fellatio, zawiesili wykonywane właśnie czynności, całkiem jakby weszły jakieś dwie złachane nauczycielki z dziennikiem i globusem, które jak zawsze muszą zepsuć całą zabawę...

Więc od początku było tam jakoś dziwnie, podejrzanie, rozwiąźle. Ale w zaoferowanym nam ubogim pokoiku były ściany, było łóżko, była cieknąca klima ustawiona na dziesięć stopni i rozpadająca się meblościanka, zatem wszystko, czego akurat potrzebowaliśmy, by umyć się, zamknąć oczy i zasnąć. Więc leżę już w tym chłodzie... zamykam oczy i słucham różnych tych dziwnych hałasów. Dudniące Despacito, woda wirująca w rurze... klimatyzator wydający dziwne szczęki, ciumkania, siorbnięcia... fantomowe karaluchy zakradające się do moich uszu, S. kąpiący się, wątłe strumyczki lodowatej wody wężujące po jego ciele... lód, kostki lodu, szczękające zęby... Słucham, słucham... już odpływam... już spomiędzy tych hydraulicznych bełkotów i strug wychodzi po mnie Orfeusz, już bierze mnie za rękę i delikatnie prowadzi na oblodzone pustkowia rojeń i snów... gdy trach! nagle ktoś szarpie za klamkę. Do pokoju tanecznym krokiem wpada rozchichrana, przyciśnięta przez naturę czikita. Boże, dziewczyno, co jest takie śmieszne, może powiesz nam wszystkim, może wszyscy się pośmiejemy? Widząc mnie, w ogóle się nie wycofuje, tylko coś papląc i gestykulując, chyłkiem, niezwykle chytrze i prawie niezauważalnie zmierza wprost do... A kto zna moje wcześniejsze teksty, ten wie, że nawalone dziewczyny chcące skorzystać z mojego kibla to w moim życiu powracający motyw. Więc może warto by to w końcu przeanalizować na terapii, bo to, co wydaje mi się, że mi się „przydarza”, ma prawdopodobnie głębokie podświadome ugruntowanie w krzywdach doznanych ze strony rodziców w dzieciństwie i mimo że bardzo stanowczo krzyczę: DONT DONT DONT! NOU NOU NOU! itepe, ona tylko uśmiecha się i idzie tam jak po swoje! Jak po swoje! Czuję, że już nijak jej nie powstrzymam, że zaraz będę musiała wstać i zasłonić drzwi własnym ciałem... a to krok desperacki, który zostawiam sobie na sam koniec, bo ona jest w kostiumie odsłaniającym obfite, obłe, opalone, ociekające wodą piersi i uda, i zsuwającym się raz po raz z nich ręczniku, a ja jestem w swojej repulsywnej poplamionej rosołem pidżamce z worka jutowego w bożonarodzeniowe reniferki i aparaciki ortodontyczne i... ostatecznie jakoś udaje mi się ją wypędzić, no ale czy z tymi dzisiejszymi dziewczynami nie jest teraz coś nie tak, jeśli myślą, że każdy chce, żeby się wyszczały w jego kiblu, i że to wielki zaszczyt?

Tak czy siak już rano... rano czy nie rano, trudno powiedzieć, jak nie ma okien; posłuchajcie, okna w domach czy nawet hotelach są niepozornym, ale wspaniałym wynalazkiem. Żeby czy to złapać trochę światła, czy chociaż domyślić się, jaka jest pora dnia; prosty trick, szyba, odrobina drewna czy czegokolwiek. Jeszcze w Polsce, kiedy mieszkasz w pokoju bez okna, to jakoś dajesz radę, bo sprawdzisz sobie w Google’u, która godzina, jak wygląda ulica, jakie są promocje, przeciwko czemu manifestacje. Tutaj, w rzeczywistości bezinternetowej – próżnia, nicość, nic. Tylko dudnienie soundsystemu, muzyka chwaląca, zaklinająca, antycypująca stosunek seksualny.

Wychodzimy więc z naszego bunkra w dzień jasnobłękitny i posępny. Na lince nad basenem przypięta klamerką suszy się, wydymając się tragicznie na wietrze, siatka foliowa... (Szybko odkrywamy, że na Kubie absolutnie nikt nie zrozumiałby piosenki Siatka foliowa lata nad domami zespołu Gówno. Siatka foliowa lata nad domami??! Czy to śpiewają jacyś nihiliści, sataniści? Siatka czyściutko wymyta, złożona w kosteczkę leży w sejfie! Siatka to tutaj rzecz niezwykle cenna, tożsamościowa, którą szanuje się, kocha, której nadaje się imię. Ile to jeszcze razy będziemy w toku naszej podróży mówić do siebie: „Weź, już trzeba będzie chyba umyć naszą siatkę”. Albo: „Ach, fajna ta nasza siatka, porządna, długo trzyma, nie rozciąga się w myciu”. Albo: „Rzadko myjesz naszą siatkę. Chyba przestaje ci zależeć”. A wreszcie: „DLACZEGO JA JĄ CIĄGLE MYJĘ?? NIE DBASZ O MNIE ANI O NASZĄ SIATKĘ!!”).

Tymczasem wyszliśmy na drogę łączącą Boca Ciega z pobliskim Guanabo i procedowaliśmy nieśmiało przed siebie wśród palm i wiązów. Wszystko było zupełnie nowe, zupełnie zaskakujące. Drzewa były bardzo wielkie, pradawne, włókniste i opasane lianami. Na rogach ulic leżały sterty obrzydliwych śmieci, w których poczynały sobie śliczne, granatowe z perłowym połyskiem koguty. Mijaliśmy wiele ruin jakichś wielkich wygasłych willi. Same ściany, same schematy budynków; na nich świeżo poprzykręcane obłudne tabliczki, ogłaszające w wielu językach, że budowa jest in progress. Sprytny sposób, by zatrzymać złe języki, zaraz gotowe pleść trzy po trzy, że to ewidentnie zrujnowane miasteczko jest zrujnowane! Tak w najlepszym ze światów bezkosztowo ucina się głupie plotki. Wreszcie dotarliśmy do Guanabo. To była jakby taka kubańska odpowiedź na Mielno. Choć Mielno to przy nim tętniący nadmorski ośrodek, ociekająca luksusem perła wybrzeża kołobrzeskiego. Tutaj to wersja niskobudżetowa. Bezbudżetowa. Za odpowiednik kebabów mogą uchodzić śmierdzące jatki, w których szczątki jakichś nieszczęsnych istot rąbie się siekierą na gazecie, ku apatycznej uciesze też ledwie żywych psów. Za sklepy „Alkohol 24 h” – ciemne upadłe bodegi, w których posiadacze kartek mogą nabyć olej, cukier, rum i papierosy. Za dyskoteki – burdelowate kafeterie, w których starzy Włosi i Niemcy bajerują znudzone lokalne piękności.

Tymczasem miasteczko w głębokim mozole gramoli się ze snu. Trwa sprzątanie. Jakaś baba bez przekonania zamiata płynącą ulicą rzekę. Sprzątacz ze stacji benzynowej z rozpędu kopie puszkę, by leżała trochę dalej. Nie nazwałabym Kubańczyków „Niemcami Karaibów”. Nie nazwałabym ich nawet „Polakami Karaibów”, a wiecie, co to oznacza. Co położyło się, to już leży. Co zawisło, wisi. Co śmierdzi, dalej śmierdzi. Zniszczone przez huragan Irma miasteczko nie pali się do porządków. Wybrzuszony beton, strzaskane pasaże i całe ulice stojące ciągle w wodzie czekają na boże zmiłowanie. Choć są wartości, o które Kubańczycy dbają. Na przykład samochody. Jak zadbali o swoje fiaty 126p, czyli niezwykle popularne tu polakitos (kosztujące na Kubie nawet sześć i pół tysiąca euro) (sic!), to nie do wiary. Wypacykowane, pomalowane na najpiękniejsze kolory, bardzo często srebrny, ale i złoty! Nie gdzie indziej, jak w Hawanie, widziałam też zresztą po raz pierwszy w życiu człowieka myjącego ładę gołą ręką...

Ale teraz sprawy przyziemne. Jesteśmy głodni. Może nie jest to aż tak interesujące, żeby opisywać to całymi akapitami, ale takie zagadnienia staną się tu treścią naszego życia. Jesteśmy jeszcze wtedy młodzi, naiwni, niczego nieświadomi, przybywamy ze świata, w którym na każdym rogu stoi, kipi obfitością Groszek albo inny skarbiec sułtana. Tu przed kartkową piekarnią niecierpliwi się spory ogonek ludzi ze świeżo umytymi siatkami. W końcu pojawia się chleb, czy raczej buła. Rosnąca w ustach trocinówa, już stara, kiedy jeszcze jest świeża, za to, oddajmy sprawiedliwość, w wielu różnych rodzajach: dużym i małym. Stoimy cali zadowoleni z naszą bułą. Jakiś menel palący cygaro pokazuje nam napis PASSPORT na swojej bluzie, zawile coś przy tym tłumacząc. No dobra, niech mu będzie... otwieram mu szlaban, wypuszczam go za granicę... O, już, już poszedł. Ale my wciąż z tą bułą. Co z tym się robi dalej? Bułę dużą przekłada bułą małą? Dużą opieka, a tamtą wsadza do środka? Tymczasem otworzyło się mercado, więc pańskim gestem oddajemy plecaki do depozytu i wchodzimy jak po swoje...

Jeśli jednak czegoś jest tam dużo, to wyłącznie pracowników. Nie licząc dwóch bab, które pilnują toreb, jest jeszcze baba, co pilnuje wejścia, baba, co obserwuje kasę, kasujący, przy każdej półce administrator półki, w każdej alejce superwizor alejki. A cała ta machina rozkręcona wokół ryżu, makaronu, keczupu i dżemu. No i rumu. Postanawiamy kupić sobie rum. Jednak niestety podczas płacenia człowiek strasznie się stresuje, kiedy każdy jego ruch obserwuje siedem, osiem, dziewięć czy też dziesięć osób... Butelka tłucze się. Stoimy nad rosnącą kałużą rumu jak niegrzeczne dzieci. Nikt z nami nie rozmawia, nikt nie patrzy nam w oczy. Pracownicy wymieniają między sobą jakieś niezobowiązujące uwagi. Jednocześnie nikt nie śpieszy się ze sprzątaniem. Właściwie myślę, że kałuża stoi tam do dziś, tylko pływają w niej jeszcze jakieś zwłoki ludzi, którzy wdepnąwszy w nią, nigdy się nie odkleili albo przewrócili się w nią twarzą, a nikomu nie śpieszyło się im pomóc. Nie widząc wyjścia z impasu, postanawiamy się oddalić, ale... Hola, hola, gagatki! Ze sklepu wybiega parę osób, gestykulując i wykrzykując. Wracamy. Znowu stoimy skruszeni, czekając na obelgi, tortury. Przez okno widzimy, jak do sklepu nadciąga wezwana z innego sklepu kierowniczka, w otoczeniu rozpytlowanej ciżby różnych podkierowniczek i pomniejszych subiektek, sadząc susy nad kałużami i wybrzuszonymi płytami chodnika, brzęcząc wielkim pękiem kluczy do lokalnego więzienia, lodowatego lochu pewnie bez prysznica, bez płynu micelarnego, bez nici dentystycznej... Trwa narada. Już chwilę później, ku naszemu wstrząsowi, zostaje nam przyznana kolejna butelka rumu, w dodatku większa! Językiem ciała i hiszpańskim na poziomie A minus jeden wyrażamy skruchę, radość, ulgę i w atmosferze przyjaźni bratnich narodów kubańskiego i polskiego wyruszamy na dalszą wędrówkę...

Ale ogólnie już dochodzi do nas, że w Guanabo nie ma aż tak bardzo gdzie wędrować, zwłaszcza że powoli robi się gorąco i psy leżą w poprzek chodników jak trupy. Ludzie chodzą w tę i we w tę po błocie z siatkami pełnymi buł, duże w jednej, małe w drugiej. Albo odwrotnie. Jest pasaż handlowo-usługowy, w nim manikiurzystka i zegarmistrzyni – oto rzeczywistość, w której w zegarkach zmienia się baterię, a nie po prostu je wyrzuca. Jest i telefon stacjonarny stojący uroczyście na taborecie, a także cukiernia oferująca tragiczne, jakby już zjedzone przez jakieś podłe dzieci, ale wyplute i ulepione od nowa przed przyjazdem rodziców torty. Po ulicy telepią się bryczki PCV zaprzężone w chorowite, obsiadłe przez muchy kulawe koniki i nierzadko zaopatrzone w donośne soundsystemy.

I tu muszę choć akapit poświęcić temu, jak ważną rolę w życiu Kubańczyków odgrywa porządny, o dużej mocy soundsystem. To inherentny element życia osób zarówno dopiero dążących do reprodukcji, jak i tych, które już jej dokonały i tylko jakby wspominają, jak to było. Rodziny wystawiają go jak spazmujący LED-ami ołtarz na tarasiku czy ganku i siedzą przy nim, niezależnie od wieku i stopnia własnego zreprodukowania, a także głębokości swojej depresji. Często nawet nic nie piją, zadowalając się tylko toksycznym dudnieniem i niskobudżetowym patrzeniem w dal z wielkim saudade. W piosenkach smutni mężczyźni (nigdy kobiety!) śpiewają o stosunkach, które odbyli, odbędą, odbywają, mogliby odbyć... Bo życie Guanabo jakby całe kręci się wokół reprodukcji. Jej teatr ma ubożuchne scenografie, skromne kostiumy i głodowe cateringi. Ochoczymi statystami, kibicami i chórem greckim są tu włóczędzy i beznodzy dziadkowie, sekundujący i dogadujący kojarzącym się parom, i włóczące się za nimi psy.

Połamane palmy falują, morze wojuje, pachnie śmieciami, kobiety się chichrają. Czasem coś zatańczą, jakby ich ciała nagle zostały od wewnątrz napadnięte przez jakieś niecierpiące zwłoki elektryczności, namiętności, erotyczne demony. Głównie zajmują się byciem pięknymi. Śmieją się tymi szalonymi zębami, jakby kupiły właśnie w 1001 Drobiazgów „ZĘBY BIAŁE SZTUCZNE, 32 sztuki, XXXL”. Wywijają błyszczącymi brązowymi rękami, łyskają oczami saren. Jednak co tylko zauważymy jakąś turboprzepiękną kobietę, zza winkla, zza krzesła, zza drzwi WC wyłania się tatuńcio: również niezamierzający dać się wysiudać z reprodukcji podstarzały Niemiec/Amerykanin/Włoch. Brzuchaty gapcio lub też wręcz przeciwnie: uwiędły samiec alfa, obtatuowany, obwisły, pobrzękujący kastanietami bransolet, w koszulce z napisem „Los Angeles”. Podchodzi do pięknej piętnastolatki, całuje ją rozpustnymi, ropuszymi ustami, w wilgotnej jamie łyskają świeżo zrobione licówki. Ona nie tyle odwzajemnia pocałunek, ile jakoś bardzo gwałtownie nie oponuje, patrząc martwym wzrokiem w telefon. Rozmawiając z europejskim podnajemcą swojego ciała, ziewa przeciągle i sprawdza stan manikiuru...

Następnego dnia jest niedziela, słońce i wielki wiatr! Kąpiemy się, wrzeszcząc w oszalałym błękitnym morzu, cali pochłonięci przez spienione grzywy, zwariowane perlaże fal. Ale po wyjściu na brzeg w kafeterii Las Palmitas musimy jeszcze spędzić trochę czasu z Tonym i jego wujkiem, nie ma na to rady. Piszę, jakbym ich znała, ale tylko robię dobrą minę do złej gry, bo wiem tyle co i wy. Tony to przymenelony latino lover: ma odblaskowe okulary i koszulkę Lakersów. Wujek może więcej w życiu zobaczył, a zwłaszcza wypił, jego oczy są bardzo jasne i wymyte z wszelkich złudzeń, a cera mało jędrna, mało wypoczęta i niepełna blasku, jakby nie używał l’oréala. Tony bardzo drąży temat mojego stanu cywilnego i charakteru łączącej mnie z S. relacji. Ogólnie mówi bardzo dużo i natrętnie, do nas, do siebie, do świata i po prostu; potem razem z wujkiem, popijając sikowate piwka, obmawiają nas przy nas... Słowem, wziąwszy z tej znajomości wszystko, co pozytywne, a wymykając się temu, co mogłoby wyroić się z niej ewentualnie negatywnego, wracamy do naszego betonowego casa-kurwidołka...

A nad basenem już tam coś. Już nie próżnują, już kombinują, już reprodukują, a przynajmniej zakasują rękawy i się biorą do roboty! Od wczoraj przy ogłuszających dźwiękach Despacito miesi się tam dziwny (choć doprawdy, co tutaj znaczy dziwny?) trójkącik: dziaduńcio, jakaś niezwykle chuda lokalna parapiękność (zwana dalej Chudą) i gość, nazywany przez nas roboczo Daddy Cool. Ponieważ jest to mężczyzna bardzo czarny, skórzasty, ogromny, o namiętnych ustach i figlarnym spojrzeniu. Ma czapkę z prostym daszkiem, bokserki z dużą ilością złotych napisów wystające wysoko ze spodni, złoty kolczyk i bransoletę, i zegarek, a nade wszystko nie jeździ żadnym moskwiczem, ładą czy maluchem tak jak wszyscy, tylko ma nowy chiński samochód Geely i stąd wiemy, że jest to gość, który nie żartuje, kiedy proponuje nam podwózkę do Guanabo.

Dziaduńcio zostaje na miejscu. Musi sobie poprawić sztuczną szczękę, przetrzepać tupecik, poza tym Chuda potrzebuje trochę rozrywki, też chce mieć coś z tego życia, a nie tylko patrzeć na jego walające się po kafelkach protezy nóg i rąk... Chuda dość ma takiego czegoś: wsiada do geely, zapalając mocnego papierosa. Z drugiej strony Daddy Cool, wrzuca jeszcze do schowka dużo zmrożonych sikopiw w puszkach. Dokąd jadą? Z języka ciała, w którego czytaniu wchodzimy tutaj już powoli na poziom intermediate, wiemy tylko, że raczej nie na panel o przyszłości kultury polskiej. My, jak to dzieci, zostajemy usadzeni z tyłu. Między nami duży blok sera żółtego. Kochankowie jeszcze chwilę radzą nad doborem muzyki... Okej, jest konsensus. Płyta trafia do odtwarzacza i z soundsystemu dobywa się ryknięcie potwora. Ratuj się kto może! Pędzimy uliczkami, uciekając chyba sami przed sobą... sami przed sobą... a im szybciej jedziemy, tym szybciej musimy jechać! Dudniąc, rycząc, siejąc reprodukcyjny terror!! Z palm spadają kokosy, zmarli wstają z grobów... Oszołomieni, a przede wszystkim zupełnie głusi, z piskiem w uszach wysiadamy...

W Guanabo szybko odkrywamy, że niedziela jest tu dniem chrupek. To ważne. W niedzielę wszyscy chodzą z paczkami chrupek Pelly. Kiedy siedzimy w Pepe, czujemy się jak śmieci z tymi naszymi podłymi sandwichami, gdy oglądamy przechadzające się pary dumnych, roznamiętnionych chrupkowiczów. Chrupki to oznaka statusu i klasy, chrupki to zdrowie, uroda, styl i pewność siebie. Dla zachowawczych, konserwatywnych, szanujących tradycję – paprykowe. Dla silnych, nowoczesnych, ceniących niezależność – bekon. Nie mając swoich chrupek, udajemy się na taras centro comercial... Trochę już zaznajomieni z burdelicznym charakterem Guanabo, ale wciąż naiwni jak dzieci i mierzący wszystko własną idealistyczną miarą, rozsiadamy się przy stoliku. Jako para budzimy tu jakąś lekką konsternację, ale na szczęście jesteśmy za mało bystrzy, by to pojąć. Klientela to raczej opaleni w dziwnych miejscach starsi panowie w odzieży funkcyjnej. Słowem sympatyczne typy. Przed nami starszy pan bez koszulki, dobrze mu z oczu patrzy. Jego pokiereszowane, poznaczone plamami wątrobowymi ciało zwisa z krzesła jak przerzucony przez nie żywy brudny ręcznik, żywy kostium na Halloween. Obok schludny chytry latynoski typek w różowym polo. Za nim budzący zaufanie gość w typie Pawła Huelle, w chodakach i ogólnym stylu chirurgiczno-ortopedycznym. Między nimi rozmaite lokalne kobiety piękne i znudzone jak pumy, sondujące cały czas salę czujnymi biznesowymi spojrzeniami.

Stopniowo zaczynamy rozumieć, że jesteśmy na lokalnym seksbazarku, lokalnych targach kobiet i mężczyzn. Jak na każdych targach, z przodu stoiska toczy się tyle samo życia, ile z tyłu, gdzie jest czajnik elektryczny. Więc odbywając te swoje chłodne i znudzone flirty, kobiety pumy robią rzeczy zupełnie zwykłe, jedzą jakieś przyniesione w pudełkach jedzenie, pikają na komórkach, dzwonią do ZUS-u, załatwiają sprawy. Pod nogami plączą się różne córeczki, które dobrotliwi europejscy dziadkowie obdarzają pieszczotą, żartem i figlem, a może nawet jakimś dewizowym łakociem... Cóż, nic tu po nas, myślimy po dziesięciu drinkach, które wypiliśmy, powtarzając sobie „w burdelu można”. My przecież też mieszkamy w burdelu, więc co to dla nas za nowina.

Wracamy. Mijamy pijanych erotycznych ludzi i ryczące soundsystemy, ściskające się pary stare, młode i mieszane. Ale nagle przez płot jednej z rozwałkowanych willi, z której dobiegają dźwięki totalnego Despacito, gwałtownymi gestami przyzywa nas młody czarnoskóry mężczyzna... Myśląc, że jest ranny albo ktoś próbuje zmusić go do podpisania niekorzystnej umowy kredytowej, wchodzimy, by mu pomóc. W ten sposób trafiamy na wiksę młodych despacitos, z której wyjście nie jest tak łatwe jak wejście.

Muzyka jest bardzo głośna, więc z gospodarzami porozumiewamy się wrzaskami i pantomimą; to z niej dowiadujemy się o wartościach, których zabawa ta jest wyrazem, apologią, inscenizacją. Niewątpliwie chodzi o West Coast, choć z pewnymi wymuszonymi racjonalizacjami, cięciami budżetowymi. Tak krawiec kraje, jak materii staje. Bohaterem wieczoru jest półlitrowy johnnie walker, lokalny symbol OSTATECZNEGO bogactwa i prestiżu. Jest też basen. Może nie jakiś wielki, kąpałabym w nim dwoje, troje dzieci lub maks dwoje beznogich i bezrękich dorosłych, ale na sprytnie zrobionym selfie wygląda pewnie jak Inflancka.

Despacitos decydują się w nas nawet ostrożnie zainwestować, wręczając nam drinka w kubku plastikowym: johnnie walker plus jakiś mózgotrzep. Pełnimy tam funkcję jak gdyby gości specjalnych, egzotycznych zachodnich białasów, choć każdy ma takich białasów, na jakich zasłużył: S. w wymiętej koszuli typu safari, ja natomiast w bardzo mało westcoastowej sukni. Ale za to z aparatem na zębach, który od biedy może uchodzić za grill z bardzo rzadkiego złota, tak zwanego złota niezłotego. Plan jest, jak się zdaje, taki, że wchodzimy wszyscy do basenu i wspólnie pozujemy do selfie, udając, że jesteśmy przyjaciółmi i mega się bawimy...

Impas nadchodzi z nieoczekiwanej całkiem strony: otóż nogi. Nasze nogi po przejściu z Guanabo są bardzo brudne, ciągną się za nimi wiechcie trawy, koniki morskie, martwe ryby, stare podarte nieumyte siatki, bardzo duże okazy bakterii i wirusów. Chłopaki zasępiają się nad nogami. Komisja do spraw naszych nóg decyduje się na krok radykalny: zza basenu wyjeżdża szlauch... (Jakie to wyzwalające! Ile to razy, gdy ktoś do mnie przychodził na urodziny czy imieniny, też miałam ochotę porządnie wymyć go szlauchem, ale zaraz popadałam w te mieszczańskie minoderie: ale czy się zgodzą? czy nie będzie im przykro? czy nie pomoczę im kurtek?) Pomysł wydaje się świetny, ale jakoś tak... tak jakoś od razu... Nagłe rozbicie decorum. Szlauch jako przedmiot z obrządku innego niż złoto i dziwki chłodzi nastroje. Ekscytacja opada, muzyka cichnie; nasza karoca zamienia się w dynię. Żegnamy się z despacitos, obiecując obłudnie, że przyjdziemy później. Ale wciąż stoi mi w oczach ten grubaseiro, który by pokazać nam, co tracimy, wskakuje jeszcze do basenu i polewa w szale szlauchem swoje pokaźne twerkujące cycuchy...

Tymczasem w naszym kurwidołku bez zmian. Nad basenem ryczy Despacito. Chuda już lekko porobiona macha do nas bardziej niż trzeba. W telewizji reportaż o Wenezueli, w którym jak zacięte zmieniają się trzy sceny. Przemawiają jacyś wojskowi, jacyś generałowie... Do tego dużo tańczących i śpiewających despacitos... Despacitos pojedynczy... podwójni, potrójni... Całe zastępy, drużyny, formacje despacitosów. Ostatecznie po całym dniu w tych wszystkich burdelach jesteśmy głodni i po ciemku omijając willę naszych baunsujących przyjaciół, by przypadkiem znowu nie chcieli nas wykąpać, brniemy do Guanabo. W kompletnych ciemnościach na potłuczonych przez huragan chodnikach stoją policjanci. Dwójkami, trójkami, szóstkami – jest ich chyba więcej niż przechodniów. Turkoczą bryczki... Cały park obsiadły jest przez ludzi, którzy próbują ugrać coś z internetem, zdzwonić się przez Skype’a z krewnymi z Miami. (W końcu, gdy zapytamy jakiegoś człowieka naiwnie, jak się podłączyć do bezpłatnej sieci, wybuchnie on śmiechem, klepiąc się po brzuchu, i jeszcze zawoła kolegów, by powiedzieć im, że my myślimy, że internet jest za darmo!) Szukamy czegokolwiek do jedzenia. Wreszcie w ciemnościach natrafiamy na restaurację Mamma Mia...

Towarzystwo jest eleganckie. Są różni lokalsi, dla których kolacja tutaj to potwierdzenie statusu. I tak: dwoje bardzo grubych i brzydkich Afroamerykanów, którzy naprawdę nie chcieli zostać wzięci za jakichś obdartusów. Nie widziałam tyle złota, odkąd wujaszek Scrooge pozwolił mi zajrzeć do swojego skarbca. Zegarki pięciocentymetrowej grubości... sygnety... kolczugi, misiury... Obok rozsiedli się trzej mężczyźni o twarzach starych prostytutek. Wyglądają, jakby przed chwilą odprawili tratwę z uchodźcami, tylko trochę dziurawą, za zgarnięte hajsy postanowili przyćpać ostro najdroższego makaronu, a potem niech się dzieje, co chce. Swoje bogactwo raz po raz dokumentują ponurymi selfie. Telewizja jak zwykle emituje teledyski przedstawiające młodych mężczyzn zawodzących żałośnie na motorówkach w towarzystwie obrażonych modelek. Ja tymczasem kompletnie napalam się, że wreszcie zjem coś, co nie jest bułą.

Panująca tu bułoza zaczyna mnie powoli wykańczać. Wypadają mi włosy i zęby, rano przy łóżku znajduję okruszki, które osypały się ze mnie w nocy... Marzę o skrawku pomidora czy czegoś w podobie, czy żądam dla siebie tak wiele? Jak okrutnie zaraz zadrwi ze mnie los, gdy na stół wjedzie moja sałatka (surowa kapusta, ogórki i karbowana marchew z puszki) i minestrone (wszystko powyższe zalane słoną pomarańczową wodą!). Tak samo naiwnie niech się łudzi i oblizuje S., przed którym zaraz pojawi się gargantuiczny kopiec makaronu o wdzięcznej nazwie carbonara, z czego wyłącznie „nara” ma coś wspólnego z realiami.

Kuba to jednak nie tylko ogniści despacitos i obrzydliwe jedzenie, to także obowiązki zawodowe. Jako goście Tygodnia Teatru następnego dnia prowadzimy w Hawanie seminarium. Zaczyna się o dziesiątej, więc jeszcze zdążamy zajrzeć w jakąś krzywą okoliczną uliczkę. A tam to już jak wejść na chwilę za róg Krainy Czarów... Wchodzisz i już... Wrze, gotuje się, kipi. Z każdego okna, okienka, okieneczka na naszych oczach pączkują jakieś szalone światy. Ferment, rozbuzowanie, fantastyczne rozmnożenie, zgazowanie tutejszej ulicy zupełnie nas oszałamia! Smród śmieci, gówna i mydełka. Zrujnowane fasady, obtłuczone syreny, pieczołowite konstrukcje ze śmieci, spuszczane przez sąsiadki torby na zakupy. Światy wychodzą ze światów, wychodzą ze światów, wychodzą ze światów, wychodzą ze światów!

Wchodzimy do kawiarenki, której cała oferta zamknięta jest w lichym termosiku. Kawa kosztuje jednego peso, piękna mamita nalewa nam po łyczku na dno szklanek. My w tym czasie dyskretnie rozglądamy się po jej skromnym lokalu... Stary wypoczynek i zapalona już, wyszmelcowana i nieco spłowiała od słońca choinka. Na ścianie oprawiony w ramy plakat Spice Girls, tak stary i wyjarany słońcem, że Geri Halliwell wygląda zupełnie jak Mel B, a Mel B jak Mel C...

Chce się powiedzieć: my mamy przedmioty, my mamy komputery, internety, smartfony, odzież funkcyjną i niefunkcyjną, taką i śmaką, designerską i niedesignerską. Ale ci ludzie tutaj, oni mają życie.

Wracając jeszcze jednak na chwilę do Magii sprzątania Marie Kondo... Tylko gdzie ja ją mam? Pożegnanie z nadmiarem. Minimalizm japoński? Nie, to nie to... Hygge, duńska sztuka czegoś tam? Życie zero waste? W panice przetrząsam swoją półkę „Książki o tym, że mam za dużo rzeczy”. A może położyłam ją na „Książki o tym, że mam za dużo książek”?

Kiedy właściwie refleksja nad nadmiarem przedmiotów, w którym żyjemy, sama zdążyła zamienić się w nadmiar przedmiotów? Jakbyśmy funkcjonowali w jakimś urzeczywistnieniu mitu o Midasie, w którym wszystko prędzej czy później obraca się w produkt, gadżet i powerbank, a już chwilę później śmieci, śmieci, góry śmieci, które będziemy segregować za pomocą niezbędnych do tego segregatorów, segreterów, segregaczy i aplikacji smart-segreGo! Już do kolejnej edycji Magii sprzątania wydawca dofoliuje „organizer porządków” albo atomizer Mini Pronto. Ponieważ Marie Kondo woła na puszczy w świecie, który na każdy moment życia ma dla nas stosowne, zmieniające się co sezon kostium i wyprawkę, a każdy festiwal – pełną ulotek i gównoprzypinek torbę. A przecież produkty zawłaszczają nasze jedzenie, ubieranie, gody, seks, narodziny, chorowanie, umieranie – a także niejedzenie, nieubieranie, brak seksu i PLANOWANE dopiero narodziny. Ale nie tylko je – bo jeszcze zespół niespokojnych nóg i suchość oczu, różne potrzeby daleko bardziej subtelne i jedynie odrobinę niepotrzebne. A jeszcze cały sektor produktów do kupowania innych produktów – czyli magazyny o zakupach – choć właściwie które czasopisma nie są teraz o zakupach? Przecież niemal całe „Panie”, „Sukcesy” i „Obcasy” to wyliczanki rzeczy, które można kupić. Na koniec produkty służące do fotografowania siebie z innymi kupionymi produktami – to już naprawdę perwersyjne... Poziom przyjemności, bezpieczeństwa, komfortu od dłuższego czasu zdaje się przecież nie wzrastać – przedmioty mnożymy jedynie dlatego, że tworzą jakby rodzaj trójwymiarowego języka obrazkowego, którym wywrzaskujemy różne swoje baśnie i stojące za nimi tęsknoty, aspiracje, rozpacze, niespełnienia...

I w tym wszystkim nagle ta Kuba. Świat bez rzeczy.

Kompletna konsternacja. Bo dotąd, zwiedzając nawet ubogie kraje, przyzwyczajona byłam do pewnych standardów: autochtoni wiedli gdzieś tam to swoje nieróżowe życie, jednak w oazach dla turystów fontanny dobrobytu i toblerone, choćby i otoczone drutem kolczastym i kwarantanną, biły rytmicznie 24/7. A na Kubie nie chodzi o pieniądze czy niepieniądze, tu rzeczy i jedzenia PO PROSTU NIE MA. Żrąc buły, buły przekładane i garnirowane innymi bułami, przechodzę wszystkie fazy: niedowierzanie, zaprzeczenie, wreszcie kryzys, a po nim powolne godzenie się z losem, nawet pewna jego afirmacja. Na przykład odkrycie, że to, co początkowo brałam za wiecznie jedną i tę samą bułę, to różne rodzaje buł, zwodniczo do siebie podobnych. Buła słodkawa i gliniasta. Buła sucha, z elementami grahamowymi. Buła wciąż mokra po tygodniu leżenia. To samo sandwiche. Ułudnie identyczne. W abnegacji myliłam sandwiche śniadaniowe z tymi obiadowymi i kolacyjnymi, a przecież podawane były o zupełnie różnych porach. Myliłam ryż z fasolą z ryżem z fasolą i solą... To wcale nie było to samo.

I tak z dnia na dzień dostrzegałam coraz więcej odcieni całej tej sytuacji. W obliczu niemożliwości rzeźbienia w codziennych aktach konsumpcyjnych, a i odseparowani od internetowych ułud, chcąc nie chcąc zdecydowaliśmy się po prostu na jedyny możliwy tu wybór: życie. W Hawanie wystarczyło wyjść na ulicę, a już jego gorące, obsesyjnie ruchliwe cząsteczki kompletnie uderzały nam do głowy. W liściach fikusów buszowały kolorowe ptaki. Pod wielkimi drzewami gniły złożone w darze dla lokalnych bóstw kury w siatkach, świńskie łby patrzące wzrokiem „mnie to już naprawdę wali” i kiście bananów. Wrzeszczały natrętnie klaksony taxi colectivo. W krzywych budkach dekapitowano kurczaki. W tym samym czasie zza płotu wyskakiwał jakiś gruby kogut i biegł przed siebie rzeczowym, pospiesznym krokiem, jakby wracał po zapomnianą z domu altówkę... Cuchnęło spalinami. Podkoszulki szarpał wiatr. Klaksony! Bulwar, zza którego spienione morze wpadało wprost do miasta, zalewając przechodniów i samochody. Wieżowiec Girón, gigantyczny kawał omszałego betonu, wisiał nad dzielnicą jak skała nad piknikiem; cały zrobiony z chytrych prześwitów jak rajtuzy prostytutki, przez które prześwitywał lazur zwariowanego morza. W bramach jakieś pokątne siłownie, w których sztangi łamały się jak trawa. Dalej galeria handlowa, ponury przybytek o charakterystycznej architekturze zubożałego promu kosmicznego. Dewizowy sklep spożywczy, asortyment symbolizowany przez wielotonową partię wietnamskich ciastek typu markizy i dramatyczny smród zepsutego mięsa. Wieczorami zaglądanie w okna. W postkolonialnych willach wysokie mieszkania zmyślnie przedzielone na pół, więc w dolnej części widać głowę dziadka gotującego ryż z fasolą, a nad nią sufit i nogi kogoś, kto zamiata podłogę.

Z perspektywy namiętnego życia, które tam wiedziemy, życia, w którym bezustannie zatyka nas z jakiejś niemożności, z jakiejś obsesji, wzburzenia, bo przecież już jesteśmy odzwyczajeni ŻYĆ, a tylko oglądamy, przeglądamy, scrollujemy bezustannie jakieś tam rzeczy na tych wytłuszczonych ekranach... więc nagle ZATRUCI gęstym, śmierdzącym, wrzaskliwym dzianiem się tych ulic, tych placów, parków, nie możemy już uwierzyć w Warszawę. Że gdzieś tam jak cmentarzysko migocze w ciemnościach neonami swoich arkadii, swoich złotych tarasów, obwieszczającymi nonsensowne promocje, obniżki, kolekcje. Że potrafimy błądzić po niej całymi dniami wraz z innymi zombie, szukając budulca na swoje bowaryczne pożal się boże światki, scenografie, w których potem występujemy nieudolnie, udając jakieś coolowe osoby z reklam H&M-u. Dzień po dniu uderza nas coraz wyraźniej, że przedmioty, gadżety, bajery, systemy, technologie dały nam tak wiele, ale zabrały coś kluczowego.

Życie. To po nie przyjeżdżają tu zachodnie wampiry, kraść tę cielesność, erotyczność, staminę. Ostrzykiwać się tą gorącą, żywą krwią; patrzeć, jak ludzie tu chodzą, jak tańczą, jak krzyczą, jak żyją. Tanio ćpać te wesołe, błyszczące ciała, barterować je za zombiczne zachodnie pieniądze, za które z kolei te ciała kupią sobie zaraz maki i smartfony.

Choć widać też gołym okiem, że Kuba robi bokami jak chuderlawa szkapa wlokąca przez Guanabo chrypiący soundsystem. Przez dziurawe burty wciska się zgniły Zachód. Tam gdzie można złapać jakiś wątły internet, w parkach i przy dużych hotelach, gromadzą się pionierscy smartfoniarze. Wygląda to zupełnie nadzwyczajnie w tutejszym kontekście – gdzie w miejskim krajobrazie widoczne są wciąż prawdziwe nudy, letargi, impasy; ludzie, którzy po prostu analogowo siedzą, analogowo patrzą, szukając tematu, zaczepiając się nawzajem, grając w domino... Więc nagle ci z tymi smartfonami, odrealnieni, zahipnotyzowani, tłoczący się, łowiący w powietrzu coś niewidzialnego... Tu najlepszy ze światów pęka, rozszczelnia się i pewnie za parę lat m&m’sy, billboardy, fabryki-obozy pracy i niereglamentowane siatki zasypią go tak jak nas w latach dziewięćdziesiątych, zamieniając w tęczujący śmietnik.

W naszym mieszkaniu też widać już ten proces. Zrobione pod zachodnich turystów, obfituje w udogodnienia schlebiające naszym gustom i dziwactwom. Własne nieśmigane mydło. Kubki z napisem „Cappuccino” i rzecz zupełnie tu niewiarygodna: pojemnik na sztućce z Ikei! Wielka lodówka Samsung; kiedy widzimy, ile miejsca zajmuje w sercu właścicieli, aż strach jej używać. Dostajemy też wieszaki, w tym jeden jednorazowy, taki po majtkach damskich. Śniadania będzie przygotowywać nam poczciwa sąsiadka, którą nazywamy pieszczotliwie Zumbitą.

Każdego dnia punkt dziewiąta kochana Zumbita w pasiastej sukni, zagubiona w lianach czarnych warkoczyków, zjawia się u nas, brzęcząc naczyniami i wykonując dużo gestów przepraszająco-łagodzących „Co złego to nie ja”. W dłoniach ma wyplamioną serwetę koronkową, mogącą też być fragmentem firany, stary świątobliwy dzbanek z puttami i talerze każdy z innej parafii. Mówiąc bardzo dużo, Zumbita obdziela nas bułami i rzeczą niezwykle ostatnio luksusową, czyli jajkami. Podobno przed huraganem wybito wszystkie kury na wypadek, gdyby miały sczeznąć, przez co od wielu dni nie ma jajek. Jednak Zumbita skądś je dla nas sprowadza. Kiedy my jemy, stoi koło nas, patrząc, uśmiechając się, kibicując i machając, albo zmywa nasze naczynia proszkiem do prania i językiem ciała przeprasza za swoje podłe występki.

Bycie tutaj turystą to dla mnie w ogóle dość mdły kawałek chleba. Trzeba chodzić po różnych miejscach, w których Ernest Hemingway zrobił coś tam, powiedział coś tam czy wypił, i w związku z tym Kuba wystylizowana jest tam na eksterytorialny kraj Unii Europejskiej, mojito kosztuje cztery pesos i wszędzie panoszą się straszne, nudne do zrzygania, obwieszone aparatami białasy z plecakami Quechua. Całą sytuację ratuje fakt, że zamiast przewodnika Pascala mamy przewodnika Oscara. Ten humorystyczny, wykształcony w Szczecinie Kubańczyk jest specjalistą od budowy silników okrętowych. Pytałam Oscara, czy buduje jakiś silnik okrętowy, ale odpowiedział, że jeszcze ciągle się namyśla. Dużo razem żartujemy i Oscar robi wtedy zawsze charakterystyczny sztubacki unik, jakby ciągle był w Szczecinie na wykładzie z typów silników okrętowych i miał zaraz dostać od nauczyciela dziennikiem po łbie...

Nie napisałam jednak ciągle nic o naszej działalności kulturalnej, naukowej, intelektualnej. A my nie próżnujemy i śmiało wnikamy w kulturalne struktury Hawany. Opowiadamy wszystkim o sytuacji w Polsce... o tym, jak skrzywdzono nas podczas wojny, lecz nie tylko, bo także wcześniej oraz później. Jak okrutni zaborcy próbowali depolonizować polskie dzieci, lecz te dzielne sieroty nie pozwoliły na to i wolały śmierć niż poddanie się kulturowej zagładzie!!! O tym, jak Unia Europejska bezustannie wyciąga od nas pieniądze i defrauduje je na jakieś lewe, nigdy nieukończone autostrady i brzydkie jak noc niepotrzebne nikomu budynki, tymczasem nasza cierpliwość się kończy i jeśli tak dalej pójdzie, będziemy musieli obłożyć inne państwa członkowskie sankcjami, karami finansowymi, a ostatecznie nawet wyrzucić Unię z Unii i być w niej sami! Tak może się to skończyć. Jednak nie zawsze każdego to interesuje. Tak było na przykład w centrum kulturalnym Dulce Maríi Loynaz, gdzie zostaliśmy zaproszeni na rodzaj... no właśnie nie do końca wiadomo czego.

Centrum ma siedzibę w podupadłej willi pisarki Dulce Maríi Loynaz, świeć, Panie, nad jej duszą. Nie znam jej twórczości, ale musiała chyba pisać jakieś kryminały i jeszcze mieć kontrakt z Mercedesem, bo chata około czterystu metrów kwadratowych, wysoka na osiem metrów. Wewnątrz parę miłych drobiazgów, teraz już trochę obłupanych z brylantów, ale mimo to ciągle z dużą ilością diamentów, topazów i szmaragdów... Różne rzeczy, których my z S. w domu w ogóle nie mamy. Czyli fortepiany. Czyli gobeliny japońskie, wazy chińskie, schowki na niewolników, schody marmurowe, a nie jak nasze z najlichszego drewna.

Ale oto zostajemy zaproszeni do gabinetu dyrektora... DYREKTORA. (I teraz jak pomyślę sobie o tych wszystkich mydłkach, których spotykałam w Polsce na każdym kroku, a którzy koło dyrektorów nawet nie stali, nie leżeli! Wyświecony, wypchany na łokciach garnitur... tiki starego komucha, gesty mycia rąk podczas rozmowy o finansach. SWETER TURECKI! Szarość, szarość, po trzykroć szarość plus poduszka z kory odbita na twarzy!) Tymczasem ten dyrektor... Ni to stary krokodyl, ni to Neptun, ni to król plemienia. Fantastycznie wielki, czarnoskóry, z kolczykami, tatuażami, puklami siwych loków i w fenomenalnej koszuli, różowej jak kabriolet Barbie... Jak to jest tu w zwyczaju, spotkaniu asystuje, nalewając napoje, oglądając paznokcie i czekając na jego koniec, śliczna sekretarka. Nalewa dyrektorowi do szklanki soku, a on fantazyjnym gestem słodzi go sobie wieloma łyżkami cukru.

– Cóż – mówi, ścierając rozlany na biurku sok ręką jak pęk kiełbasek...

Towarzyszą mu pisarze kubańscy... dwaj starsi goście. Jeden umie mówić po polsku „TAK”, co sprawia mu taką przyjemność, że chce ją bezustannie eskalować, powtarzając: tak, tak, tak w różnych tonacjach, barwach. A ma naprawdę szczęście, że trafił na poczciwych ludzi, bo nie chcę myśleć, co by było, gdyby trafił na jakichś skurwysynów, którzy by zabawiali się nim najokrutniej, zadając różne pytania. (Czy golisz się „tam”? Czy tolerujesz kurię? Czy wciągasz serial Dom? I tak dalej...) Ale my uśmiechamy się uprzejmie, także wtedy, gdy rozmowa schodzi na kulturę polską, którą nasi interlokutorzy znają całkiem dobrze, bo w latach siedemdziesiątych abonowali pismo „Polonia”, i niemal na wyścigi, przekrzykując się, wymieniają teraz nam polskich pisarzy: Sienkiewicz! Andreh Ważda! Stefan Milos! No, no, no, Czoslew!! CZOSLEW MILOS! Co jednak ma z tego wszystkiego wyniknąć, nikt nie wie i każdy wygląda na trochę onieśmielonego tą niewiadomą, niepewnością, zupełnie nieograniczonymi, a z drugiej znów strony bardzo ograniczonymi potencjałami tej całej sytuacji...

Równie tajemniczy zdaje się wernisaż wystawy młodego hawańskiego fotografa, inspirowanej Stańczykiem. TYM STAŃCZYKIEM. Tym smutaskiem w czerwonym pijamalu! Jednak gdy my żartujemy sobie z pewnej niedorzeczności tego przedsięwzięcia, przed Centro Hispanoamericano gromadzi się coraz więcej osób... coraz więcej osób... Sztuka stańczykistyczna jest tu wyraźnie nurtem ważnym, popularnym, magnetyzującym publiczność. Pierwszy kongres stańczykologiczny w Hawanie można uważać za otwarty. Wzięci stańczykolodzy z San José. Ekscentryczny profesor stańczykologii z uniwersytetu trynidadzkiego.

Właściwie już zaraz po uroczystej inauguracji stańczykolodzy okazują się bardzo głodni. Wystawa, inspirowana Stańczykiem dość luźno, bo pokazująca jakby wymazy czy mikroskopowe ujęcia bakterii z jego kapoty, może poczekać. Hostessie z tacą towarzyszy osoba wspomagająca, odpędzająca najagresywniejszych, najwprawniejszych w rozszarpywaniu przekąsek stańczykologów, drogą zasłaniania, odgradzania, pacania ich po chytrych łapach. Również wino musi być dystrybuowane w sposób powściągliwy, aby wernisaż mógł trwać dwadzieścia minut, a nie dwie. Ci stańczykolodzy to jednak niezwykle żarci specjaliści...

Po wielkim sukcesie konferencji zostajemy wyciągnięci przez sekcję polskich stańczykologów na clubbing. Panuje tu selekcja ostra jak w Piekarni w 2001: przy wejściu biurko z telefonem tarczowym; śmiałków wpuszcza urzędnik, po czym dopiero ochroniarz zatwierdza wcześniejsze ich prewpuszczenie. Co prawda słomki w mojito mają jawne ślady zębów poprzednich użytkowników, ale kosztują po piętnaście pesos, czyli tyle co nieumyta siatka z zerwaną rączką. Potem idzie się na lokalną pizzę w cenie podobnie niezawrotnej. Przed barem wisi wielka tablica wymieniająca wszystkie dodatki, których nie ma, co dosyć skraca proces wyboru pomiędzy pizzą z serem a właśnie tą pizzą.

Placków skwierczących w wielkim pradawnym żeliwnym piecu pilnuje kucharczyk w błękitnym polo, pod pachami – od lat słońca i potu – ma ceglastoczerwone plamy, jednak na Kubie ciągle kwalifikuje się ono do użytku. Tak jak złachane liberie portierów w windach albo kompletnie zrudziałe na ramionach mundury policjantów i kalosze zamiast oficerek. Pizzeria zdecydowanie jest bardzo popularna, choć nasi przewodnicy po Hawanie prawdziwej: Dorota, Hubert i Łukasz, twierdzą, że znacznie się ostatnio pogorszyła. No i już jakiś czas temu zginęło gdzieś radełko, więc pizzę trzeba jeść w całości. Wjeżdża ona na stół na blaszkach, jako serwetki towarzyszą jej pocięte na pasy kartki z drukarki. Jeśli chodzi o smak, to owszem, udaje mi się zjeść nieduży kawałek, ale jeszcze przez dwa dni czuję na wąsach i brodzie zapach sera żółtego siedemdziesiąt procent tłuszczu...

Może zresztą nie jest to wcale ser, bo w nocy przestaję czuć się aż tak świetnie... Desperacko chce mi się pić, wtaczam się do kuchni i odbiwszy się kolejno od wszystkich ścian, przytulny kącik znajduję sobie na podłodze. Jest mi tam wygodnie jak jeszcze nigdy, nieprzytomna, daleka, ciężka, leżę sobie na mięciutkich kafelkach. Widzę ary latające nad miastem, pogryzione słomki, cytrynki, widzę siebie malutką, leżącą w łóżeczku, tak że mama musi chyba wyjmować mnie z niego pincetą; widzę S., który nachyla się nade mną, mówiąc coś bezgłośnie jak ryba. Taki mądry, tak rozsądnie mnie próbuje przekonać, że powinnam wstać, a już niedługo sam też zaczyna ślinić się i bełkotać. Ten dzień nie należy więc do specjalnie ciekawych, a następujący teraz akapit, w którym rozwlekle opisuję różne zwiedzone przez nas łazienki, różne widziane tam kafelki, armatury i terakoty, usunęła korekta jako przydługi i pełen błędów ortograficznych i składniowych, które w malignie popełniałam...

Ale kolejnego dnia już nieco podleczeni, a przynajmniej mogący chodzić i mówić, jedziemy do Trynidadu... Wiezie nas busik-taksówka razem z bandą młodych Hiszpanek, dwoma starymi holenderskimi bon vivantami i milczącym młodym Anglikiem o zrozpaczonych oczach, który, jak teraz myślę, prawdopodobnie jechał tam popełnić jakieś wyjątkowo wymyślne samobójstwo, na przykład dając się rozszarpać lokalnym taksówkarzom, sprzedawcom naszyjników czy osobom wciskającym mu do rąk menu. Widywałam go jeszcze na zapętlonych uliczkach – z mapą i przewodnikiem, i szalonymi oczami, chodził w kółko szybko i bez sensu, na nic nie patrząc. Ale wtedy, jeszcze w tym busie, droga nam się dłuży. Jest upał, paraautostrada jest nudna jak flaki z olejem i raz po raz grzęźniemy za jakimś koniem, traktorem, smrodliwym kamazem czy popularnym tu autobusem, czyli ciężarówką, w której na pace na ławkach siedzą ludzie. Wokół zielenią się chaszcze i dżungle, z których od czasu do czasu wyłaniają się niedorzeczne pomniki, zniszczone stadiony, opustoszałe wieżowce, niegdyś wesołe, a dziś niewesołe miasteczka w stanie daleko posuniętego rozpadu, pogryzione przez dzikie zwierzęta billboardy cytujące na przemian Che i Fidela.

Po drodze kierowca – młody Latynos w złotym łańcuchu, koszuli rustykalnej i znoszonych czarodziejach – niezwykle często się zatrzymuje, dokonując jakichś transakcji, interesów, przejęć, podmianek, zostawień jednych kartonów w krzakach, innych z kolei powzięcia. Ale jakoś wreszcie dojeżdżamy do tego Trynidadu. Dotychczas byliśmy w Guanabo i Hawanie, która oprócz wypreparowanych dystryktów dla turystów wiedzie swoje niezależne, wypięte na nich zupełnie życie. Tutaj – wręcz przeciwnie. To część turystyczna pulsuje, roi się i mrowi, podczas gdy wokół niej martwieje tkanka biednego jak mysz kościelna miasteczka.

W turystycznym centrum mieszkańcy włażą na głowy bogatym Niemcom, Włochom, Anglikom i Holendrom, próbując wycisnąć z ich portfeli tyle, ile się da, podczas gdy pozostali czekają na nich na obrzeżach w stuporze, półśnie, letargu. Wysadzeni na jednej z ciemnych, nisko zabudowanych, parnych uliczek jeszcze nie wiemy, że właśnie znaleźliśmy się w kubańskim Kazimierzu Dolnym. Pradawne kamieniczki mają otwarte partery, więc można zajrzeć do środka. Tam każda rodzina ma coś w rodzaju wystawy swojego życia: najpiękniejsze meble, kwiaty, w złotych ramkach zdjęcia różnych krewnych z Miami. Życie właściwe, domyślam się, że nieco skromniejsze, rozgrywa się natomiast w kulisach tych teatrów.

„Italia?” „Alemania?” „Holland?” – krzyczą za nami ludzie. „Polonia” – mówimy na początku, oczywiście głupi jak buty. „Lewandowski!” – odpowiadają oni. Zmieniamy więc strategię. „Italia” – odpowiadamy, ale oni wtedy mówią: „Berlusconi!”. Znają odzew na każde hasło. „Holland?” Sos holenderski. „Alemania?” Hitler. Mówiąc to, niezwłocznie przechodzą do wciskania nam do rąk jakiegoś szmelcu – okazuje się, że podczas tej pogawędki kupiliśmy od nich już różne rzeczy, teraz wystarczy tylko za nie zapłacić. Próbujemy uciec, ale z każdego rogu, zaułka i winkla wyskakują następni. „Chicken is good, pork is good...” – mantruje mi do ucha aksamitnie niskim głosem ubrana na biało Murzynka, ale z drugiej strony sypią się już inne propozycje, dzielące się z grubsza na podwiezienie (taxi, taxi), podwiezienie kiedy indziej (taxi tomorrow) i sekcję rozmaitości (horses! waterfalls! horses to waterfalls!).

Na początku nas to śmieszy, stopniowo jednak dochodzi do nas nasza kondycja zepsutego mięsa: nie możemy ani na chwilę usiąść albo się zatrzymać, bo od razu obsiadają nas ludzie i masują, masują, moszczą się na nas tymi łapkami! Gdy tylko gdzieś znużeni przycupniemy, dopada nas Silvio i zaczyna robić pokaz sztuczek: tu piłeczki, tam skrzyneczki, tu karty, kubeczki! Widząc to, sprzedająca jakieś amulety z jarzębiny babcia też nie chce się sfrajerzyć i przyłącza się do urabiania nas, od razu jak spod ziemi pojawiają się kelnerzy i wciskają nam swoje wodniste paramojito, a wszyscy pozostają w jawnej zmowie i ścisłej współpracy, i już siedzimy, a oni wymachują naszymi rękami, biegają naszymi nogami, kręcą naszymi głowami jak piłkami, cały czas naliczając za to jakieś opłaty. W dodatku zewsząd dochodzą te karaibskie plumkania i trele, na początku urocze, ale bardzo szybko nawet ktoś, kto umie liczyć tylko do trzech, może z łatwością policzyć wszystkie piosenki. Organizowany dla turystów spektakl ma bardzo krótkie nogi, ale jego aktorzy są nigdy niestrudzeni i właściwie mogą odtwarzać go bez końca, bo nie mają za bardzo nic innego do roboty. Pod dworcem autobusowym koczują tłumy naganiaczy, gawędząc niespiesznie – gdy tylko pojawia się autokar, zrywają się jak stada wron. Już kawałek dalej, na mniej turystycznych uliczkach – jakiś straszny spokój, zawieszenie. Człowiek ogląda telewizję. Koń śpi. Pies szczy. Starowina stoi i się gapi. Facet obcina sobie paznokcie, a jego żona z córką się na to patrzą. Na plaży ochroniarze pilnują, by nie wchodzili na nią tubylcy.

Nie płakałam po Trynidadzie. Ale do Polski wracałam z pewnym żalem. W poczuciu duchowej odmiany, całkowitej resocjalizacji. Jeszcze nigdy nie czułam się tak obrzydliwie bogata, jak po powrocie z Kuby. Mieszkanie – może tylko odrobinę zapuszczona rezydencja Carringtonów. Siatkami cygara sobie możemy podpalać. Przepych, rozpasanie. W lodówce dwa keczupy. BOGACTWO. Na tym jednak korzyści się kończyły. Ciemność. Internet. Między betonowymi fortecami przemykają ludzie. W metrze znacząca cisza, każdy gra w kulki. Zakupy. Samochody. Zero muzyki. Alienacja, samotność. Zupełnie nierealne, że jeszcze chwilę temu szliśmy sobie beztrosko, szczęśliwi i żywi, żywi jak nigdy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki