54,99 zł
OPOWIEŚĆ O PRZETRWANIU I UZDRAWIAJĄCEJ MOCY JEDZENIA
Bonny Reichert przez długie lata unikała wszystkiego, co miało związek z Holokaustem. Znała opowieści ojca, który przetrwał getto łódzkie, ocalał z Auschwitz-Birkenau, a potem niemal umarł z głodu, ale panicznie bała się spojrzeć tej historii w oczy. Zgodnie z zaleceniami taty próbowała być po prostu szczęśliwa. Aż do momentu, gdy podczas niechcianej wycieczki do Polski poczuła smak barszczu. To wtedy, w Warszawie zaczęła się jej podróż do korzeni i początków kulinarnych pasji
i obsesji.
Potrawa po potrawie, wspomnienie po wspomnieniu, łącząc teraźniejszość z przeszłością, autorka odkrywa głęboki sens jedzenia. Od przysmaków, które przygotowywała w dzieciństwie u boku baby Sarah, przez dania, które powstawały w jej ciasnym mieszkanku studenckim, aż po smażone na maśle jajka, które ojciec przyrządzał dla niej, gdy potrzebowała pocieszenia. Odnajduje w kuchni źródło tożsamości i spełnienia, a nawet więcej – lekarstwo na ból po utracie przodków i międzypokoleniową traumę.
O autorce:
BONNY REICHERT jest nagradzaną kanadyjską dziennikarką, szefową kuchni i nauczycielką pisania. Urodziła się i wychowała w Edmonton w Albercie, jako najmłodsza córka ocalałego z Holokaustu, pochodzącego z Pabianic przedsiębiorcy z branży restauracyjnej. Po studiach uniwersyteckich w Toronto pracowała jako redaktorka w magazynach „Today's Parent” i „Chatelaine”, była także felietonistką i stałą współpracowniczką gazety „The Globe and Mail”. W wieku czterdziestu lat zapisała się do szkoły kulinarnej i od jej ukończenia twórczo eksploruje tematy związane z jedzeniem.
Mieszka w Toronto z mężem i psem, odwiedzana od czasu do czasu przez trójkę dorosłych już dzieci. Uczy pisania w School of Continuing Studies na Uniwersytecie w Toronto.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 349
Rok wydania: 2025
Tytuł oryginału: How to Share an Egg
Copyright © 2025 by Bonny Reichert All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Anna Halbersztat Copyright © for the Polish edition by Poradnia K, 2025
Wydanie I
Projekt okładki: Elżbieta Jarząbek
Opracowanie graficzne: Grzegorz Araszewski/garasz.pl
Ilustracje na okładce: Siripak, Mizutani Inu/ Adobe Stock Photos
Redaktorka prowadząca: Małgorzata Wróblewska
Redakcja: Jolanta Kucharska
Korekta: Paulina Zaborek, Magdalena Jakuszew
ISBN 978-83-67784-93-1
Wydawnictwo Poradnia K Sp. z o.o. Prezes: Joanna Bażyńska 00-544 Warszawa, ul. Wilcza 25 lok. 6 e-mail: [email protected]
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Dla Taty, wreszcie
Ciemno, bo za mocno się starasz. Lekko,
moje dziecko, lekko. Musisz się nauczyć robić wszystko lekko.
Tak, odczuwaj lekko, chociaż czujesz głęboko.
Aldous Huxley1
Jest wiosna 1945 roku, dwóch chłopców – tak naprawdę para szkieletów – przemierza niemieckie wsie. Jeden z nich ma czternaście lat, drugi jest nieco starszy. Od trzech lat nie jedli nic poza obierkami ziemniaków i fusami z kawy. Pukają bezskutecznie do wielu drzwi, aż w końcu jakiś rolnik przynosi im z kuchni jedno brązowe jajko. Jedno jajko dla dwóch wygłodniałych chłopców.
Dzień wcześniej mój tata i jego kuzyn Abe ukrywali się na poddaszu z sianem. Był siódmy maja. Chłopcy słyszeli samoloty krążące nad stodołą. Nie wiedzieli jeszcze, że bramy obozów koncentracyjnych w całej Europie już zostały otwarte. Żołnierze odpowiedzialni za pilnowanie malejącej grupy taty uciekali – przed Rosjanami, przed Amerykanami, przed nieuchronnym pojmaniem lub śmiercią – i zabierali ze sobą więźniów. SS nie chciało dopuścić do tego, by Żydzi opowiedzieli, co ich spotkało. Niemiecka machina wojenna liczyła na ich niewolniczą pracę aż do samego końca. Marsz taty rozpoczął się w Gleiwitz, podobozie Auschwitz, gdzie musiał nosić stalowe podkłady kolejowe na wychudzonych ramionach.
Co wieczór żołnierze zatrzymywali się na kilka godzin w jakiejś wsi i następnego ranka pospiesznie ruszali dalej, ciągnąc za sobą więźniów, którym udało się przeżyć noc. Więźniowie często spali pod gołym niebem, ale tamtej nocy mój tata i jego kuzyn wślizgnęli się do stodoły. Wspięli się na poddasze z sianem, a drabinę wciągnęli za sobą.
– Raus, raus! – krzyczeli rano żołnierze zawołanie oznaczające: „Wyjdź, zanim cię zastrzelę”.
Tata i Abe się nie poruszyli. Esesmani pewnie policzyli już swoich więźniów. Musieli wiedzieć, że dwóch brakuje. Weszli do stodoły z widłami i zaczęli wbijać je w podłogę sąsieka wypełnionego sianem. Chłopcy pozostali w ukryciu, na szczęście nie dosięgły ich metalowe zęby.
Następnego dnia ponownie usłyszeli wołanie.
– Raus! Wychodźcie! Chcemy wam pomóc!
Po ponad pięciu latach okrucieństw i terroru kuzyni byli niepewni, jak zareagować, więc nie wyszli z kryjówki. Dopiero gdy usłyszeli język angielski, wygramolili się z siana i wyszli ze stodoły, przed którą stał dżip z białą gwiazdą na karoserii. Byli to amerykańscy żołnierze. Niemcy właśnie się poddali, a Amerykanie przemierzali wsie w poszukiwaniu ocalałych. Co zapamiętał mój ojciec z tej chwili wyzwolenia, osiemdziesiąt lat temu? Oczywiście to, co zjadł.
– Byłem bardzo głodny, a żołnierze mieli do jedzenia wyłącznie ogórki konserwowe – opowiada. – Jadłem i jadłem, aż zrobiło mi się niedobrze.
Kiedy ma się ojca, który opowiada takie historie, a jest się pisarzem, wiadomo, co należy zrobić. Od dawna zamierzałam opisać niesamowite losy taty. Upamiętnienie historii o przetrwaniu było nie tylko moim zadaniem, ale także obowiązkiem. Moim przywilejem. A jednak zawsze znajdował się powód, by odłożyć to na później.
– Kiedy zaczniemy książkę? – pytał.
– Wkrótce, tato. Wkrótce.
Tata jest czarującym i przekonującym mężczyzną. Niewysokiego wzrostu, przystojny i ciepły, często się uśmiecha i ma dołeczki w policzkach. Wszyscy go zapamiętują już po pierwszym spotkaniu. „Pozdrów tatę ode mnie”, powtarzają moi przyjaciele. „Och, uwielbiam twojego tatę”. To człowiek, którego nie da się powstrzymać, optymista, miłośnik życia. Ktoś, kogo nie chce się rozczarować.
Naprawdę pragnęłam wypełnić swoją rolę, ale nie mogłam znaleźć odpowiedniego czasu. Najpierw byłam zbyt młoda, potem zajęta uczelnią. Następnie pojawiły się dzieci – pierwsze, drugie, trzecie – i zabrały mi każdą wolną chwilę. A potem przytłoczyła mnie praca. Lata odciskały na nas swoje piętno. Tata miał sześćdziesiąt lat, siedemdziesiąt pięć.
Za każdym razem, kiedy ktoś w rodzinie zapytał: „Czy nie piszesz tej historii?”, poczucie winy pulsowało w moich żyłach i zmieniałam temat.
Kilka razy usiadłam z tatą. Sporo wiedziałam o tym, co go spotkało, ale nie znałam wszystkich faktów i szczegółów, których potrzebowałam. Długopis drżał mi w dłoni. Opowiedziałby mi o wszystkim, ale nie mogłam znieść, że pewne słowa i zdania miałyby paść z jego ust.
Zawsze byłam nie tyle zbyt zajęta, co zbyt przerażona. Kiedy dorosłam na tyle, żeby zrozumieć, czym był Holokaust, na samą o nim wzmiankę robiło mi się słabo. Żołnierze i ich warczące psy, komora gazowa, buchający dym z ciał palonych ludzi. Sam fakt, że coś takiego istniało, przerażał, a to, że mój ojciec został uwięziony w tym piekle, było dla mnie zbyt trudne do przyjęcia.
Chłopiec ze strychu z sianem ma teraz dziewięćdziesiąt cztery lata. Czekałam do ostatniej chwili, ale i tak książka, którą trzymasz w rękach, nie jest do końca tą, którą zamierzałam napisać. Zamiast trzymać się prostej historii o ocalałym z Holokaustu, podążam śladami bardziej subtelnej walki. Nie zawsze jest to walka na śmierć i życie. Niekoniecznie musi być wyjątkowa. To po prostu historia córki próbującej dowiedzieć się, kim jest, w cieniu czegoś znacznie większego.
Raz za razem zadawałam sobie pytanie: Czy drobne machinacje mojego życia mają znaczenie w porównaniu do wszystkiego, co widział i zrobił mój ojciec? Szczerze mówiąc, nadal nie wiem. Ale zdałam sobie sprawę, że tylko taką historię potrafię opowiedzieć, że mogę patrzeć jedynie przez pryzmat własnych doświadczeń.
Książka ta to opowieść o głodzie, smutku i miłości. Miszmasz tego, co się przydarzyło mojemu tacie, i tego, co przytrafiło się mnie – portret rodzica i dziecka, ojca i córki. Mała i ogromna historia zarazem, studium kontrastów. A ponieważ opowiada o mojej rodzinie, jest to historia o jedzeniu – wystawnych posiłkach i takich złożonych prawie z niczego, jedzeniu prostym i wyrafinowanym, skromnym i obfitym. Jedzeniu pełnym znaczenia.
Jak córka godzi się na swoje uprzywilejowanie, wiedząc, że jej ojciec nie miał nic? Jak nakrywa do stołu uginającego się od wszelkich dóbr, gdy jej przodkowie mieli szczęście, mogąc podzielić się jednym jajkiem? Historia ta opowiada zarazem o przetrwaniu i pożywieniu, ale także o rodzinie, która straciła wszystko, a następnie odbudowała się – posiłek po posiłku.
Umieramy z głodu. Jest późne popołudnie w deszczową środę, a szara škoda naszej przewodniczki szarpie i hamuje – jedziemy, zatrzymujemy się, jedziemy – gdy wąskimi zaułkami oddalamy się od cmentarza. Ściśnięta między moją siostrą Julie a tatą, czuję się jak małe dziecko – jest mi gorąco, klaustrofobicznie, słabo.
– Jeśli zaraz czegoś nie zjem, zemdleję – mówi mama siedząca z przodu.
Moja siostra i ja przeglądamy nasze telefony, stukamy w ekrany. Minęła już pora lunchu. Czy Ewa zrobiła rezerwację? W końcu jest naszą przewodniczką po Warszawie, a co może być ważniejszego od nakarmienia głodnych ludzi, którzy są od ciebie zależni?
– To tutaj. – Ewa gwałtownie skręca w prawo i wjeżdża na chodnik dwoma kołami. Wciska hamulec i zaciąga ręczny. Samochód przechyla się niebezpiecznie.
– Gdzie jesteśmy? – pytam.
– Zobaczysz.
Julie otwiera drzwi i wysiada, żeby pomóc mamie. Wysuwam się za nią, z ulgą stawiając stopy na ziemi. Sięgam, żeby wziąć tatę za rękę, nasze palce splatają się, gdy z trudem gramoli się na chodnik. Deszcz przestał padać, a włosy taty połyskują srebrem w czerwcowym słońcu. Jego brzuch wystaje nieco spod granatowej kurtki do gry w golfa. W wieku osiemdziesięciu czterech lat nie porusza się już tak lekko, ale gdy podążamy za Ewą, Julie i mamą w stronę podniszczonego ceglanego budynku, wydaje się niemal unosić w powietrzu.
Przechodzimy pod łukowym sklepieniem wejścia, odsuwamy czarne zakurzone zasłony i stajemy w progu słabo oświetlonej restauracji. W sali stoją stoły i poobijane krzesła, jest pusto.
Cholera. Jesteśmy rodziną, która nie jada w martwych restauracjach. Tata, po tym jak całe życie spędził w tym biznesie, nienawidzi ich bardziej niż ktokolwiek. Brak klientów oznacza brak pieniędzy. To przygnębiające, nawet gdy to nie twój portfel jest pusty. Ale teraz jedyne, co słyszę, to jego ciężki oddech za mną. Odwracam się i widzę, jak wpatruje się w przestrzeń.
– Tato?
– Uroczo. Usiądźmy.
– Ale rozejrzyj się po tym miejscu. To...
– Tam. – Wciąż w trybie przewodniczki Ewa wskazuje na porysowany drewniany stolik i daje znak wymalowanej blondynce za barem. Kobieta odkłada papierosa do popielniczki i podchodzi do nas z kartami. Powietrze jest niebieskie od dymu. Dotykam prawej skroni, gdzie żyłka pulsuje mi miarowo.
Wiem, że jedzenie będzie okropne, więc nawet nie próbuję rozszyfrować polskiego menu. Mama, blada i drobna, owinięta szalem, który zabrała na cmentarz, siedzi naprzeciwko. Chcę zamówić jej gorącą kawę, ale kelnerka porozmawiała tylko z Ewą, zajmującą miejsce obok Julie przy drugim końcu stołu, i zniknęła.
Jak ja się tu znalazłam? Postanowiłam, że nigdy w życiu nie postawię stopy na polskiej ziemi. Tak, mój ojciec się tu urodził, ale dla mnie Polska zawsze oznaczała umierające z głodu getto i jazdę pociągiem do piekła. Przez całe czterdzieści sześć lat mojego życia tata w gruncie rzeczy zabraniał mi przyjeżdżania tutaj, a ja się z tego zakazu cieszyłam.
– Niech jadą ludzie, którzy nie wiedzą, co się tam wydarzyło – powiedział, gdy moi przyjaciele wybierali się do Europy w ramach wycieczek edukacyjnych o Holokauście. – Wystarczająco dużo wycierpiałem. Ty nie musisz.
Jeden telefon zmienił zdanie taty w oszałamiającym tempie. Dwa tygodnie wcześniej daleki krewny taty oznajmił, że w Warszawie odkryto rodzinny grób.
– Muszę go zobaczyć – stwierdził tata.
Wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby telefon zadzwonił, zanim mama zaczęła tracić pamięć. „Polska?”, zaśmiałaby się na samą propozycję. Mama lubi miłe, wygodne miejsca. Oboje lubią. Nieszczęście nie jest w ich stylu. A jednak jesteśmy tutaj. Ból głowy się nasila i zamykam oczy.
Po śniadaniu wyruszyliśmy z hotelu na cmentarz, opatuleni, żeby uchronić się przed wilgotnym, wiosennym powietrzem. Autobusy przejeżdżały ulicą Okopową, studenci pobliskiej szkoły handlowej okupowali chodnik, ale za żelazną bramą cmentarza macewy były otulone miękką ciszą.
– Musimy znaleźć szomera2 – oznajmiła Ewa. Jej krótkie, rude włosy zmierzwiły się pod wpływem wilgoci. Dziwnie było słyszeć hebrajskie słowa w jej ustach. – Szpilmana. Tylko on wie, gdzie znajdują się konkretne groby.
Znaleźliśmy go pochylonego nad starym komputerem w pustym pokoju z brudną podłogą. Był młodszy, niż się spodziewałam. Na głowie miał kipę, a na nosie okulary w drucianych oprawkach. Gdy stłoczyliśmy się w jego biurze, Ewa uniosła podbródek, a tata wyciągnął zwitek polskich banknotów z kieszeni spodni. Niczym maître d’hôtel w restauracji na Florydzie Szpilman wyciągnął dłoń po pieniądze, nie podnosząc wzroku.
Kiedyś Żydzi stanowili jedną trzecią populacji Warszawy, ale już dawno ich tu nie ma. Domy i cała dzielnica, w której żyli, zostały zrównane z ziemią. Ewa nie była pewna, jak to się stało, że ten cmentarz przetrwał, ale szczerze mówiąc, nic mnie to nie obchodziło. Pochodziliśmy z niewielkiego miasta w pobliżu Łodzi – z Pabianic, a nie z Warszawy. Ojciec taty zmarł w Pabianicach przed wojną, a jego matka, siostry oraz niemal wszystkie ciotki, wujowie, kuzynostwo i dalsza rodzina zostali zamordowani w gettach pabianickim oraz łódzkim, w Auschwitz-Birkenau lub gdzieś na krwawej drodze do obozu. Żadnych wielkich cmentarzy, żadnych specjalnych grobowców. Po prostu całkowite wymazanie. Do kogo w ogóle mógłby należeć ten grób?
– Proszę przeliterować nazwisko – powiedział Szpilman po angielsku z mocnym akcentem.
– R-o-t-h-b-l-a-t – podała Julie. Było to panieńskie nazwisko matki taty.
Szpilman postukał w kilka klawiszy.
– Sektor czterdziesty siódmy, rząd siódmy, numer trzydzieści sześć.
Wyszedł zza chybotliwego biurka i ruszył w stronę głównej alei cmentarza, a ja przyspieszyłam, żeby dotrzymać mu kroku. Julie wzięła mamę za rękę. Tata szedł sam, kopiąc białymi mokasynami kamyki leżące na drodze.
Kiedy Szpilman zszedł z głównej alei, poszłam za nim w zarośla, wypatrując korzeni i kałuż błota. Inni byli daleko w tyle.
– Okej – powiedział, zatrzymując się gwałtownie.
Macewy były wielkie i tak ciasno poustawiane, że niemal na siebie nachodziły. Paprocie wyrastały spomiędzy dywanu liści. Przez chwilę pomyślałam o swoich dzieciach w domu. To byłoby dobre miejsce do szukania żab.
Szpilman wskazał na ozdobny kamień sięgający wyżej niż moje ramiona, z kolumnami po bokach i łukowatym zwieńczeniem. Był szary, u dołu porastał go delikatny zielony mech. Przesunęłam palcami po wyrytych w nim hebrajskich literach, wypowiadając na głos imię: שׁלמה ראטבלאט. Moja klatka piersiowa się ścisnęła.
– Tato! – wykrzyknęłam. – Znaleźliśmy go. Jest tutaj!
Ojciec podszedł i stanął obok mnie, zbliżył twarz do nagrobka.
– Szlomo Rothblat – powiedział powoli, po czym to powtórzył. – Widzisz? – wyszeptał, w końcu odwracając się do mnie ze łzami w oczach. – To moje imię wyryte w tym starym kawałku kamienia.
Tak jak wiele razy wcześniej, tata słusznie uwierzył. Jego matka urodziła się w Warszawie – z jakiegoś powodu przeoczyłam tę informację pośród wszystkich innych, bardziej złowieszczych faktów – a ten stuletni nagrobek należał do jej ojca. Szlomo Rothblat nie był jakimś tajemniczym nieznajomym. Był moim pradziadkiem, filarem swojej społeczności i ukochanym uczonym, który zmarł jeszcze przed narodzinami mojego ojca. Tatę nazwano na jego cześć: Szlomo oznacza Salomona, imię, które tata skrócił do Saula po przyjeździe do Kanady.
Nagle tacie poprawił się nastrój. Podniósł ramiona w geście triumfu i zatańczył. Mama i Julie podeszły i chwyciliśmy się wszyscy za ręce w improwizowanej horze, wdzięczni za tak nieoczekiwaną, piękną chwilę.
Ale dość już tego. Patrzę na mamę siedzącą przy stole, pocieram skronie i zerkam na zegarek. Zrobiliśmy to, po co przyjechaliśmy do Warszawy, a teraz czas wracać do domu. Jak długo musimy siedzieć w tej okropnej restauracji?
Kelnerka przynosi małe talerze, a na nich stosiki kiszonych ogórków, marchewek i kalafiora, półmisek okrągłych plasterków salami z widocznymi kawałkami tłuszczu. Przed tatą stawia stos grubych kromek ciemnego chleba, z kilkoma kwadracikami masła i kopczykiem soli morskiej na boku. Tata podnosi kromkę i wącha ją w geście, który widziałam tysiące razy.
Ramiona mi się rozluźniają. Nawet jeśli następnym daniem będzie smażona konina albo zamrożony od czasów wojny polski but wojskowy, nie umrzemy z głodu. Mama przyciąga do siebie kiszonki i wypielęgnowanymi palcami bierze podłużny kawałek marchewki. Ewa i Julie skubią salami. Tata podaje mi kromkę chleba, grubo posmarowaną masłem i połyskującą drobinkami soli. Robi jeszcze jedną taką kanapkę dla mamy. Pochłaniamy wszystko w ciszy.
Po chwili kelnerka przynosi długie szklane naczynie podzielone na kilka małych przegródek. Jedna jest wypełniona posiekanymi ogórkami, inna gotowanymi ziemniakami, w trzeciej znajdują się pokrojone w kostkę czerwone buraki, w czwartej kwaśna śmietana. Co to za zielenina na końcu, czy to koperek?
Następnie kelnerka zjawia się z pięcioma ceramicznymi miskami na dużej tacy, za nią podąża kucharz w niegdyś białej bluzie. Wstrzymuję oddech, gdy stawia przede mną naczynie.
– Dziękuję – mówię, używając jednego z dwóch znanych mi polskich słów.
Kłania się lekko i odchodzi.
Zerkam do miski, spodziewając się kleiku, papki lub tłustego kawałka mięsa. Zamiast tego widzę bulion tak klarowny, że mogę się w nim przejrzeć. Naczynie jest chłodne w dotyku, a płyn w środku ma głęboki rubinowy kolor. Zbliżam nos do krawędzi i wdycham zapach czystej ziemi. Zapach korzeni.
Żyd, który pochodzi z Polski, jest Żydem, a nie Polakiem, tak mnie zawsze uczono, a jednak wiem dokładnie, co robić. Dodaję kilka kawałków ziemniaka, łyżeczkę ogórków, odrobinę kwaśnej śmietany. Całość posypuję koperkiem. Spoglądam na tatę. Jego miska jest pełna dodatków. Daje znak kelnerce, by podeszła.
– Czy moglibyśmy dostać więcej śmietany?
Podnoszę podniszczoną łyżkę i zanurzam ją w chmurze gęstej śmietany, a następnie w bordowym jeziorze bulionu poniżej. Kiedy wkładam łyżkę do ust, czuję, że smak jest słodki i kwaśny, i uczciwy. Ten smak to życie.
Niedługo potem wpadam w ramiona swojego męża Michaela na lotnisku w Toronto.
– Nigdy więcej nie wrócę do Polski – oznajmiam.
– Nie musisz – odpowiada.
Nie wiem, że ten niewielki posiłek ma moc. Jeszcze nie. Nie zdaję sobie sprawy, że ta prosta miska barszczu wszystko mi zmieni.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1 Aldous Huxley, Wyspa, tłum. Sławomir Białostocki, Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, 2004. ↩
2 Szomer (z hebr.) – strażnik, osoba, której powierzono pieczę nad cudzym przedmiotem, obiektem (przyp. tłum.). ↩