Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jeden z najpopularniejszych pisarzy. Pół miliona sprzedanych egzemplarzy. Uznanie polskich i zagranicznych krytyków. Wiele nagród i liczne nominacje. A niewiele brakowało, by wszystko potoczyło się zupełnie inaczej…
Pewnego dnia, w latach dziewięćdziesiątych, długowłosy nastolatek w ciężkich butach wchodzi do klubu gliwickich poetów, by przekonać się, jak ocenione zostaną jego wiersze. Efekt? Wiele lat później do księgarń trafia Jak nie zostałem poetą Szczepana Twardocha. A w książce? Historia i codzienność. Tożsamość i autorefleksja. Bardzo serio i z przymrużeniem oka.
„Ciągle nie zdecydowałem, czy uprawianie literatury jest dla mnie po prostu zawodem, czy może raczej czymś w rodzaju choroby psychicznej” — pisze autor. I opowiada historie, które mogłyby dać początek nowym powieściom…
Któregoś dnia, w czasie II wojny światowej, do jednej ze śląskich wsi nagle przestały przychodzić listy miłosne, które chłopcy z frontu słali do swoich ukochanych. Zapomnieli? Przestali kochać? Spotkało ich coś strasznego? I dlaczego tak nagle? A może ma z tym coś wspólnego młoda listonoszka?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 137
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
DZIEWCZYNA, KTÓRA KRADŁA LISTY MIŁOSNE
Pewnego dnia w pewnej śląskiej wsi do dziewcząt przestały przychodzić listy. Było to w czasie wojny, kiedy zaś była wojna, na Górnym Śląsku wszystko było inaczej niż w Polsce.
Na Górnym Śląsku nie było „okupacji”. Nawet w tej jego części, która przed 1 września 1939 roku należała do Polski, wojna tak naprawdę trwała dwa dni.
Ci, którzy – jak moja rodzina, rozrzucona po obu stronach linii dzielącej Śląsk pomiędzy ówczesną Polskę a Niemcy – mieszkali blisko granicy, mogli nawet nie zauważyć, że 1 września 1939 roku, po 17 latach Polski, na Górny Śląsk, chrzęszcząc gąsienicami czołgów, wróciły Niemcy.
Górnicy szybko wrócili do kopalń. Urzędnicy do urzędów. Hutnicy do hut. Wojna była daleko, na Śląsk nie docierały alianckie bombowce i tylko cicho po domach szeptano o kominach Auschwitz. Będzie wojna czymś dla Górnego Śląska odległym aż do stycznia 1945 roku, kiedy to powetuje sobie z nawiązką pięcioletnią nieobecność.
Wcześniej tylko zabierać będzie z Górnego Śląska chłopców. Na początku ubywało ich wolno, bo tysiącletnia Rzesza bardziej niż Ślązaków potrzebowała śląskiego węgla. Kiedy jednak Niemcy postanowili szukać Lebensraumu na wschodzie, chłopców ze Śląska zaczęło ubywać szybciej.
Mojego dziadka, Oskara Twardocha, też w końcu ubyło, mój drugi dziadek opowiadał mi zaś wiele razy o tych, co wracali na urlopy, o ich milczeniu, o strasznych ranach i o szklistych, jakby niewidzących świata oczach – i pewnego dnia ci chłopcy przestali pisać.
Kiedy przyjeżdżali na urlop, przekonywali swoje libsty, że pisali bez przerwy, że słali z frontu prezenty, przynajmniej ci stacjonujący na Zachodzie. Słali pończochy, francuskie buciki, jedwab na bluzeczki, może szylkretowe grzebyki, cóż się więc z nimi stało?
Poczta wojskowa miała większe problemy niż to, że w pewnej śląskiej wsi nie dochodzą do dziewcząt wypisane na wojskowych blankietach ocenzurowane listy o tym, że ich chłopcy im przajōm, że je majōm radzi i żeby się nie martwiły, bo tu w ogóle nie jest niebezpiecznie, Rusy nic niy poradzōm szczylać.
Potem pewnego zimowego dnia listy znalazły się same. Niósł je wiatr po zaśnieżonym polu, a razem z nimi leciały sobie z wiatrem wszystkie krzepiące, prawdziwe i fałszywe słowa, leciały kłamstwa, leciały szczere zapewnienia o wierności tych, którzy wierności dochowali, i fałszywe tych, którzy pisząc je, wspominali noc z jakąś francuską, rosyjską, ukraińską, norweską, serbską albo grecką dziewczyną.
Można by się wzruszać tą sytuacją, tymi listami na śniegu, niesionymi przez wiatr, ale nie należy. Ktoś listy pisał, ktoś słał, poczta wojskowa przekazała je poczcie Rzeszy, poczta Rzeszy dostarczyła je do pewnej śląskiej wsi, jednak do adresatek nie trafiły i taka sytuacja wymagała śledztwa, i w toku tego śledztwa funkcjonariusze Kripo dotarli do młodej listonoszki, w której mieszkaniu znaleziono należne dziewczętom prezenty: frywolne pończochy, praktyczne grzebyki, skromne bluzeczki oraz miłosne wyznania i zapewnienia o wierności.
Dziewczętom listy zwrócono, jeśli można było znaleźć właściwą adresatkę. Jeśli nie, zwracano nadawcom, co jednak czasem bywało trudne, bo niektórzy na pewno już nie żyli. Z klasy szkoły powszechnej mojego dziadka spośród kilkunastu chłopców z wojny wróciło czterech. Złodziejka listów była z innej niż mój dziadek podmiejskiej, murowanej z czerwonej cegły wsi, nie ma to jednak żadnego znaczenia, bo wszystkie śląskie wsie są takie same.
Nie wiem, czy do adresatek trafiły w końcu słane im z frontu pończochy, grzebyki i bluzeczki, złodziejka natomiast trafiła do obozu koncentracyjnego, bo takie to były czasy.
Dlaczego kradła listy i paczki? Dlaczego odbierała swoim koleżankom ze śląskiej wsi należne im wyrazy miłości? Czy dlatego, że nikt jej nie kochał? A może jej chłopiec zginął w pierwszych dniach wojny? Może jak wielu Ślązaków w dywizji generała Neulinga zdobywał Katowice i gdzieś tam dosięgła go kula albo odłamek – i po nim przyszłej złodziejki nikt już nie chciał, i nikt nie wysyłał jej pończoch, grzebyków i bluzeczek? Czy czuła nienawiść do adresatek, kiedy czytała skierowane do nich miłosne wyznania? A może po prostu była chciwa i zrabowane prezenty sprzedawała? A może sama nie wiedziała, dlaczego tak postępuje? Dlaczego niektóre listy wyrzuciła na śnieżne pola? Może nie mogła znieść całej tej miłości zgromadzonej pod swoim dachem?
Tak czy inaczej, przeżyła obóz i wojnę, wróciła do swojej wsi. Sądzę, że wszystko jej wybaczono, w obozie zapłaciła za swoje winy. Wyszła za mąż, potem była kierowniczką domu wczasowego i po prostu żyła, potem zaś zestarzała się i umarła, i już.