Inna strona świata. Reporter o punktach zapalnych i miejscach przemilczanych - Wojciech Jagielski - ebook + książka

Inna strona świata. Reporter o punktach zapalnych i miejscach przemilczanych ebook

Wojciech Jagielski

0,0
38,49 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zrozumieć świat, który płonie

Iran: szesnastoletnia Armita Geravand wsiada do metra w Teheranie bez nakrycia głowy. Pobita przez strażniczki moralności, w krytycznym stanie trafi do szpitala, gdzie po kilku tygodniach umrze.

Nigeria: Jibril Gwadabe, przedstawiciel rodowej starszyzny z miasteczka Kuriga, odbiera telefon od handlarzy żywym towarem, którzy uprowadzili około trzystu dzieci z pobliskiej szkoły. Nigeryjskie prawo surowo zakazuje jednak targowania się z porywaczami.

Syria: Merhi ar-Ramthan, narkotykowy baron zwany Pablo Escobarem z Lewantu, ginie w jordańskim nalocie. Nie zmienia to faktu, że narkobiznes pozostaje jedyną wciąż żywą gałęzią syryjskiej gospodarki.

Życie jednostek i wielkie historyczne procesy to jedna i ta sama opowieść, a nikt nie opowiada jej lepiej niż Wojciech Jagielski.

Inna strona świata to wybór najbardziej aktualnych tekstów Wojciecha Jagielskiego z lat 2022–2024, publikowanych na łamach „Tygodnika Powszechnego” i w serwisie Strona świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 246

Data ważności licencji: 10/29/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki

Adam Gutkowski

Fotografia na okładce

Malijscy nomadowie wędrują przez pustynię w szczycie letniej pory suchej

Fot. Karen Kasmauski / Corbis Documentary / Getty Images

Wybór i redakcja

Ewelina Burda

Redaktorka nabywająca i prowadząca

Katarzyna Węglarczyk

Korekta

Barbara Gąsiorowska

Laura Możdżeń

Więcej tekstów Wojciecha Jagielskiego w serwisie „Tygodnika Powszechnego” Strona Świata na: www.tygodnikpowszechny.pl/stronaswiata

Copyright © by Tygodnik Powszechny

© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2024

ISBN 978-83-8367-216-8

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2024

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

WSTĘP

Inna strona świata – jaka jest naprawdę? Czy staramy się ją poznać i zrozumieć, czy wolimy utwierdzać się w naszych przekonaniach, tkwiąc w społecznych bańkach? A może interesuje nas tylko własne podwórko? Na to pozwalać nie chce Wojciech Jagielski, który zabiera nas w podróż przez kontynenty, kraje, regiony. Podróż pulsującą od wydarzeń, o których nie wiemy, usłaną punktami zapalnymi, które warto dostrzec i zrozumieć.

Zaczęliśmy od Afganistanu. We wrześniu 2017 roku opublikowaliśmy pierwszy artykuł w autorskim serwisie Strona Świata na TygodnikPowszechny.pl. Wojna bez końca – brzmiał jego tytuł i przez minionych kilka lat powstało wiele materiałów, które można by było zatytułować podobnie. Bo historia, jak wiemy, lubi się powtarzać. Nigdy jednak nie jest identyczna. Detale, niuanse i konteksty wręcz proszą się o uważne dziennikarskie oko i rzetelne opisanie.

Dziś strony świata poznawać jest coraz łatwiej – sprzyja temu mnogość źródeł, dostępność masowych podróży, technologiczne ułatwienia. Ale dziś strony świata poznawać jest także coraz trudniej: bo przychodzą problemy z weryfikacją danych, szerzy się dezinformacja, wzmagają się uprzedzenia. I dlatego oddajemy w Państwa ręce trzeci już tom zebranych artykułów Wojciecha Jagielskiego z łamów „Tygodnika Powszechnego” i serwisu Strona Świata – pomoc w prawdziwym poznawaniu świata.

Inna strona świata jest także spotkaniem z „Innymi” – których nie znamy i często poznać nie chcemy. Ludźmi o innym kolorze skóry niż nasz, mężczyznami noszącymi tradycyjne stroje i kobietami o zakrytych włosach. Wierzącymi w inne wartości i rządzącymi krajami inaczej niż my. „Innymi”, którzy budzą nasz irracjonalny lęk i racjonalny strach. Opowieści Jagielskiego, napisane z prawdziwie reporterskim ujęciem – z dbałością o fakty i zdarzenia, ale bez ocen, z pozostawieniem pola do własnych przemyśleń – pomagają w poznaniu i zrozumieniu tych „Innych”. A w efekcie i nas samych.

W artykułach zgromadzonych na kilkuset stronach tej książki są zdeterminowani pokojowi nobliści i noblistki z rodzinami, szacowni wiekowi przywódcy i trzęsący krajami bezwzględni politycy. Ale doświadczony reporter zagląda także za kulisy wydarzeń z głównego planu, wyciągając stamtąd postaci – jak skazana para narzeczonych, która zatańczyła na teherańskim placu Wolności – o życiorysach często mówiących więcej niż historie bohaterów o znanych nazwiskach.

Przeczytają tu Państwo o wydarzeniach, które być może już znają, do niektórych doszło przed wieloma miesiącami. Po co do nich wracać, skoro codziennie dzieje się tyle nowych rzeczy? – może ktoś pomyśleć. Jestem w pełni przekonana do sensu tych powrotów: bo w codziennym pędzie brakuje nam często znajomości tła i szerszego spojrzenia; wszyscy cierpimy na brak dystansu, który pozwala poznać wydarzenia prawdziwie. I lepiej zrozumieć te, które dopiero nadejdą.

Wiele z historii opowiedzianych w Innej stronie świata to przestrogi: dla nas, dla polityków, dla krajów. Historia brutalnie pokazuje, że wciąż nie uczymy się na błędach i doświadczeniach poprzedników, rozpętując ponownie wojny, wywołując kolejne polityczne chaosy, niszcząc jednostki walczące o wolność. Są tu opowieści, których tak naprawdę nie chcielibyśmy czytać, jednak od wojen, przemocy i zła nie da się uciec – a my nie możemy tego robić. Ale nie brakuje tu również tych opowieści, które budzą uśmiech, powodują parsknięcie śmiechem, dają iskrę nadziei. Wszystkie je łączy jedno: ich lektura ma prawdziwy sens.

Ewelina Burda

dziennikarka, zastępczyni redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”

IKTO TU RZĄDZI

DOKTOR PEZESZKIAN NA RATUNEK

Irańskie pokolenie Z – wnuki islamskiej rewolucji z 1979 roku, która wprowadziła obecny system – utraciło wszelką w nią wiarę. Zbyt wiele złego doświadczyło w minionych latach. Czy nowy prezydent, zaliczany do politycznych „gołębi”, uratuje ich kraj i muzułmańską republikę przed zapaścią?

Prezydentem został trochę przypadkiem. Masud Pezeszkian dziwił się, że został w ogóle dopuszczony do elekcji. Wcześniej z marcowych wyborów parlamentarnych wykluczyć chciała go Rada Strażników Rewolucji – w Iranie orzeka ona, kto jest godny ubiegać się o stanowiska posłów czy prezydentów. W końcu został do nich dopuszczony po interwencji Najwyższego Przywódcy, ajatollaha Alego Chameneiego.

Teraz pozwolono mu ubiegać się o prezydenturę, ale tylko po to, aby swoją obecnością wśród pretendentów uwiarygodnił wybory. Spośród sześciu wybrańców, dopuszczonych przez Radę Strażników, był jedynym przedstawicielem frakcji „gołębi”: polityków, którzy opowiadają się za umiarem w sprawach wewnętrznych i otwarciem Iranu na świat w dyplomacji.

Nie był też kapłanem ani uczonym w sprawach wiary i religijnego prawa, a to oni stanowią przywódczą elitę w teokratycznej republice, która w 1979 roku zastąpiła monarchię, obaloną przez rewolucję. Nie przewodził nawet żadnej frakcji, nie miał własnej koterii ani protektorów.

Jeden z „gołębi”

Ma sześćdziesiąt dziewięć lat. Jego ojciec był Azerem, matka Kurdyjką; Azerowie i Kurdowie to najliczniejsze mniejszości w Iranie, gdzie połowę ludności stanowią Persowie. Zanim zajął się polityką, pracował jako kardiochirurg i wykładowca na akademii medycznej w prowincji Zachodni Azerbejdżan (położonej nad północną granicą). Jako frontowy medyk brał udział w wojnie z Irakiem, która wybuchła tuż po zwycięstwie irańskiej rewolucji. Po wojnie wrócił do domu, do Tebrizu. W 1994 roku stracił w wypadku ukochaną żonę i dziecko. Nie ożenił się ponownie, sam wychował pozostałe dzieci, córkę i dwóch synów. Te doświadczenia nauczyły go ponoć cierpliwości, pokory, odwagi i umiaru, z których znany jest dziś.

Do polityki wprowadził go prezydent Mohammed Chatami (urzędował w latach 1997–2005), który do dziś przewodzi frakcji „gołębi”. Wziął go do swojego rządu na ministra zdrowia. Po Chatamim władzę przejęły „jastrzębie”. Pezeszkian odszedł z rządu, ale od tego czasu zasiada w madżlisie (parlamencie) jako poseł z Tebrizu.

Wcześniej już dwa razy próbował sił w wyborach prezydenc­kich. W 2013 roku wycofał się na rzecz „gołębia” Hassana Rouhaniego, który został prezydentem. W 2021 roku Rada Strażników wykluczyła go z wyborów (do tamtej elekcji nie dopuściła żadnych „gołębi”). Wtedy to Irańczycy stracili resztki wiary w wybory. W elekcjach z lat 1997, 2013 i 2017 głosowało ponad trzy czwarte uprawnionych, gdy w pierwszej turze tegorocznych prawie dwie trzecie nie poszło głosować.

Siła słabego

Pezeszkian nie wygrałby ich, gdyby w pierwszej turze kandydaci „jastrzębie” nie podzielili między siebie głosów. W dogrywce pokonał zaś najradykalniejszego z „jastrzębi” – rodacy poparli go ze strachu, że w przeciwnym razie rządy przejmą „irańscy talibowie”.

Sceptycy uważają, że nie poradzi sobie z prezydenturą, bo nie ma doświadczenia, a przede wszystkim nie będzie miał nic do gadania, gdyż o najważniejszych sprawach w Iranie i tak decydują Najwyższy Przywódca oraz Rada Strażników Rewolucji.

Nie rządził, a więc i nie kradł, nie ponosi winy za błędy i wypaczenia – odpowiadają zwolennicy Pezeszkiana, chwaląc jego uczciwość i skromność. Zajmuje się polityką, ale nigdy nie był zamieszany w żadną aferę ani skandal. Choć zaliczany jest do frakcji „gołębi”, a jej przywódcy, byli prezydenci Chatami i Rouhani, udzielili mu błogosławieństwa, Pezeszkian twierdzi, że jest politykiem niezależnym.

Podobnie jak „gołębie” uważa, że zamiast przymuszać Irańczyków do przestrzegania praw i zwyczajów teokratycznej republiki, powinno się ich do tego przekonać. Krytykował władze za brutalność, z jaką odpowiedziały na bunt młodzieży, który jesienią 2022 roku wybuchł po śmierci dwudziestodwuletniej Mahsy Amini, pobitej na śmierć za nieprawidłowo zawiązaną chustę. „To nasza wina – mówił wtedy. – Próbujemy siłą narzucić ludziom, w co mają wierzyć. Z naukowego punktu widzenia to niemożliwe”.

Chce znieść cenzurę internetu i ukrócić samowolę policji obyczajowej, której brutalność była znakiem firmowym poprzedniego prezydenta Ibrahima Raisiego (zginął w maju w katastrofie śmigłowca). Nie przypadkiem na szefową swej kampanii Pezeszkian wybrał kobietę, a na wiecach odwoływał się nie tylko do młodzieżowego buntu z 2022 roku, ale też do zielonych barw ulicznej rewolucji z 2009 roku przeciw sfałszowanym wyborom prezydenckim.

Mimo skrępowanych rąk

Pezeszkian przekonuje, że jedynym ratunkiem dla gospodarki jest wyzwolenie jej z zachodnich sankcji, a do tego konieczne jest zawieszenie broni z Ameryką i nowe porozumienie w sprawie irańskiego programu atomowego. Jego najbliższym doradcą jest były minister dyplomacji Mohammed Dżawad Zarif, który w 2015 roku doprowadził do podpisania ugody atomowej z Zachodem, zerwanej potem przez Donalda Trumpa.

Jednocześnie na każdym kroku podkreśla swoje posłuszeństwo wobec Najwyższego Przywódcy i wiarę w teokratyczną republikę. Cóż innego miałby zresztą mówić, skoro wierność wobec rewolucji i republiki kleru jest warunkiem uczestnictwa w życiu publicznym?

Mimo skrępowanych rąk, dzięki swojemu umiarowi, uczciwości i odwadze może okazać się dobrym przywódcą na ten czas – po burzliwych latach rozruchów, rozczarowań i podziałów. Ugoda atomowa z 2015 roku tchnęła w Irańczyków nadzieję, że skończy się ich bieda i izolacja. Trump ją jednak zerwał i przywrócił sankcje.

Irańskie „gołębie” zapłaciły za to utratą władzy, a „jastrzębie” postanowiły zaostrzyć rygory, by tyranią wymusić na obywatelach posłuszeństwo. W 2019 roku wybuchły rozruchy wywołane podwyżką cen paliw, a trzy lata później te już wspomniane, z powodu hidżabów i policji obyczajowej. Zginęło prawie tysiąc osób, dziesiątki tysięcy trafiły do więzień. Irańskie pokolenie Z, wnuki rewolucji, straciło wszelką w nią wiarę.

Prezydent Pezeszkian ma tę wiarę i spokój przywrócić, a także choćby trochę zasypać przepaść między buntującą się wielkomiejską młodzieżą a wciąż licznymi wyznawcami rewolucji. I jedni, i drudzy uważają go za najmniejsze zło. Po rozczarowaniach ostatnimi prezydenturami – zarówno „gołębi”, jak też „jastrzębi” – nikt nie oczekuje po nim zbyt wiele.

Zresztą sam Pezeszkian deklaruje: „Nie zamierzam składać obietnic bez pokrycia ani kłamać. Robimy to od tylu lat i to jest nasz największy problem”. Mówił tak, gdy – ogłoszony zwycięzcą – pojechał do mauzoleum imama Chomeiniego, by oddać hołd twórcy islamskiej republiki.

Ideały i uwłaszczenie

Rewolucje zwykle brzydko się starzeją, a irańska nie jest wyjątkiem. Republika, która z niej wyrosła, zbliża się do pięćdziesiątki. Tymczasem dwie trzecie Irańczyków nie przekroczyło dziś jeszcze trzydziestki.

Wojna z Irakiem (1980–1988), która miała uśmiercić islamską republikę, tchnęła w nią nowe życie. Ale tamten wojenny patriotyzm okazał się tyleż eliksirem, co trucizną, która zabija powoli i skutecznie. Na wojnie, która wyniszczyła i Iran, i Irak (zginęło w niej dwa miliony ludzi), wyrósł Korpus Strażników Rewolucji: gwardia rewolucyjna, która zawłaszczyła irańskie państwo i gos­podarkę. Oligarchowie, których wydała, stali się – obok kapłanów – zarządcami republiki kleru. Powojenne uwłaszczenie rewolucjonistów dokonało się za panowania prezydenta „gołębia” Alego Akbara Haszemiego Rafsandżaniego (1989–1997), pis­ta­cjowego latyfundysty. Prezydentury jego następców, zarówno „gołębi”, jak i „jastrzębi”, były już tylko walką o dostęp do seza­mu, a nie o ideały.

Dziś irańskie „gołębie” chcą zgody ze światem, bo według nich ułatwi to życie i pomnażanie bogactwa. Głoszą zasadę „żyj i daj żyć innym”. Gotowi są luzować rygory republiki, by reglamentowanymi swobodami pacyfikować gniew obywateli niezadowolonych z tyranii, niekompetencji i korupcji elit.

Z kolei „jastrzębie” wierzą w rządy twardej ręki i nie zgadzają się na żadne zmiany ani ustępstwa. Ani wobec poddanych, ani świata. Nie chodzi im wcale – choć to głoszą – o rewolucyjną czystość, lecz o to, że ich zdaniem najmniejsze ustępstwo wywoła lawinę, sprawy wymkną się spod kontroli i w rezultacie stracą monopol na rząd dusz i majątek.

Hybryda tyranii

Choć irańskie „gołębie” i „jastrzębie” różnią się, spierają ze sobą, a nawet walczą, jednym i drugim chodzi o to samo: o zachowanie Nezamu, Systemu, rewolucji i republiki, utrzymanie władzy i korzystanie z jej owoców. Nikt nie zamierza burzyć Nezamu. Spór dotyczy jedynie sposobu, jak go utrzymywać i doskonalić.

Irański Nezam jest hybrydą tyranii, bo reżyserowane przez Najwyższego Przywódcę i Radę Strażników elekcje prezydenc­kie są jedyną okazją, aby Irańczycy mogli sami zdecydować coś w sprawach władzy. Mając wybór, wybierają zwykle „gołębi”, nierzadko wbrew woli Najwyższego Przywódcy i jego ajatollahów. Wtedy pokonane „jastrzębie” prowokują konflikty, by wymusić na „gołębiach” represje i przemoc, a obywatelom wybić z głowy mrzonki o jakichś „pieriestrojkach”.

Także teraz. Dwa dni po zwycięstwie Pezeszkiana policja aresztowała w Teheranie znanego prawnika i wykładowcę prawa Mohsena Borhaniego, który krytykował władze za śmierć Mahsy Amini w 2022 roku. Kolejną zasadzką i wyzwaniem, z jakimi zmierzy się Pezeszkian, będą zapowiadane podwyżki cen paliw, niemożliwe do uniknięcia. Na dotacje do cen benzyny, prądu i gazu Iran (gospodarczo niemal bankrut) wydaje co roku jedną trzecią wszystkiego, co zarabia. Ale tanie, najtańsze na świecie paliwo (kilkanaście groszy za litr) jest dziś w zasadzie jedyną zdobyczą rewolucji sprzed prawie pół wieku.

Masud Pezeszkian (w środku) eskortowany po oddaniu głosu w lokalu wyborczym podczas drugiej tury wyborów prezydenckich, Iran, 5 lipca 2024

CZEGO MODI CHCE OD PUTINA

Indie nie chcą dopuścić do jeszcze bliższego przymierza Rosji z Chinami. Narendrze Modiemu zależy na tym tak bardzo, że pojechał na Kreml mimo próśb i gróźb ze strony Zachodu.

Indie, najludniejszy kraj świata i piąta największa potęga gospodarcza – po USA, Chinach, Japonii i Niemczech – przyjaźnią się z Rosją od lat. Już w XIX wieku, gdy Wielka Brytania i Rosja podbijały i dzieliły między siebie Azję, Hindusi widzieli w Rosji obrończynię przed brytyjskim imperializmem.

W czasach zimnej wojny Indie, choć usiłowały za wszelką cenę nie dać się w nią wplątać, sercem były po stronie Moskwy. Przewodząc wraz z Indonezją, Egiptem, Ghaną i Jugosławią ruchowi państw niezaangażowanych, mającemu być trzecią drogą dla podzielonego świata, w ekonomii opowiadały się za wzorowaną na Wschodzie gospodarką upaństwowioną, planową i odgórnie regulowaną. Związek Sowiecki był też dla Indii sojusznikiem w konfrontacji ze wspólnym wrogiem, Chinami, które pokonały Indie w granicznej wojnie w Himalajach i rywalizowały z Mosk­wą o przywództwo komunistycznego Wschodu.

Po upadku ZSRR Indie rzuciły się w odmęty wolnego rynku, a w polityce zagranicznej zaczęły skłaniać się ku Zachodowi. O jego względy zabiegały w tamtym czasie także Chiny, które odrzuciwszy komunizm w gospodarce, ale nie w polityce, zaczęły rozwijać się tak gwałtownie, że wybiły się na światową potęgę i zagroziły zachodniej dominacji. W nowych czasach Rosja została zdegradowana do roli zwyczajnego państwa, zmagającego się w dodatku z ustrojową transformacją, i spadła z listy priorytetów zarówno indyjskich, jak chińskich.

Nowa zimna wojna

W nowej konfrontacji między Rosją i Zachodem, której symbolicznym początkiem stał się rosyjski najazd na Ukrainę, Indie znów szukają „trzeciej drogi”. Nie poparły w ONZ żadnej rezolucji potępiającej rosyjską napaść. Nie przyłączyły się też do zachodnich sankcji gospodarczych ani ostracyzmu Rosji na arenie między­narodowej. Jednocześnie od początku ukraińskiej wojny wzywają do zawieszenia broni i pokojowego rozstrzygnięcia między Moskwą i Kijowem. Wzięły udział w czerwcowej naradzie pokojowej w Lucernie, ale nie podpisały komunikatu końcowego, uznając, że nazbyt atakuje Rosję. W czerwcu zaś, podczas narady przywódców G7 we Włoszech, zaproszony na nią premier Narendra Modi spotkał się z prezydentem Ukrainy Wołodymyrem Zełenskim.

Wizyta w Moskwie w lipcu 2024 roku była pierwszą od pięciu lat podróżą Modiego do Rosji. Putin odwiedził Indie w grudniu 2021 roku, na kilka tygodni przed napaścią Rosji na Ukrainę. Po wybuchu wojny obaj przywódcy spotkali się tylko raz, we wrześniu 2022 roku w uzbeckiej Samarkandzie, na naradzie Szanghajskiej Organizacji Współpracy. Modi, panujący od 2014 roku populista odwołujący się do hinduskiego nacjonalizmu, swoimi poglądami na świat i życie bliższy jest prawicy i rosyjskiemu przywódcy Władimirowi Putinowi niż zachodnim liberałom. Indie nadal widzą w Rosji starą i sprawdzoną przyjaciółkę oraz alternatywę wobec Zachodu. W polityce jednak Modi kieruje się chłodną kalkulacją, a nie sentymentami.

Indyjskie rachunki

Dzisiejsze niezaangażowanie bardzo się Hindusom opłaca. Odkąd Zachód wprowadził przeciwko Rosji sankcje gospodarcze i odciął jej dostęp do zachodnich rynków, Indie – wraz z Chinami – są głównym odbiorcą rosyjskich paliw. Hindusi oszczędzają miliardy, kupując okazyjnie tanią ropę, Rosja zaś zarabia i zapewnia sobie dopływ gotówki potrzebnej do prowadzenia wojny.

Prawie połowa sprowadzanych przez Indie paliw pochodzi z Rosji. Indie kupują także w Rosji nawozy sztuczne oraz broń. Tak było też w czasach zimnej wojny: do dziś prawie trzy czwarte indyjskiego uzbrojenia pochodzi z Rosji. Odkąd wybuchła wojna w Ukrainie, rosyjskie fabryki zbrojeniowe przestawiły się jednak na produkcję oręża na potrzeby własnej armii i od dwóch lat Indie korzystają z usług zaopatrzeniowców z USA, Francji, Włoch i Izraela.

Niepożądanym skutkiem ożywionej wymiany handlowej z Rosją stał się ogromny deficyt handlowy Indii. Według rządo­wych szacunków w zeszłym roku Indie kupiły z Rosji towary warte sześćdziesiąt miliardów dolarów, a sprzedały za niespełna sześć miliardów.

Wizyta Modiego w Moskwie ogromnie ucieszyła Rosjan. Mogli przedstawić ją jako dowód nieskuteczności starań Zachodu, by izolować Rosję na arenie międzynarodowej. W globalnej konfrontacji z Zachodem Rosja uzurpuje sobie rolę obrończyni i przywódczyni biednego Południa i przyjaźń z Indiami, w jej przekonaniu, bardzo ją w tej pozie uwiarygadnia.

Niepokój chiński

Najgroźniejszym konkurentem i nieprzyjacielem dla Indii pozostają Chiny. To nieufność wobec Pekinu sprawiła, że po końcu zimnej wojny i rozpadzie Związku Sowieckiego Indie stały się sojusznikiem Zachodu, a zwłaszcza Stanów Zjednoczonych, widzących w Chinach konkurenta do światowej dominacji. Wspólny wróg, jak zwykle, scementował przyjaźń i w 2007 roku Indie wraz z USA, Japonią i Australią zawiązały przymierze QUAD, mające powstrzymywać ekspansję Chin w regionie Azji i Pacyfiku.

Wiążąc się strategicznie z Zachodem, Indie nie wyrzekły się starej przyjaźni z Rosją. Powodem ich niepokoju stała się wojna w Ukrainie, która sprawiła, że to Chiny prześcignęły je w staraniach o względy Rosji i to one są dziś jej najważniejszym na świecie sprzymierzeńcem, o przyjaźni z którym Putin mówi: „bezgraniczna”.

W przeciwieństwie do Indii Chiny nie próbują zachowywać bezstronności w ukraińskiej wojnie. Nie składają deklaracji i powstrzymują się od głosu w ONZ, ale pomagają Rosji zaopatrywać się w broń, a utrzymując z nią kontakty, sabotują ostracyzm Zachodu i zapewniają Kremlowi dopływ pieniędzy. Liczą na to, że wykrwawiwszy się w Ukrainie, zarówno Rosja, jak Zachód nie będą w stanie podjąć z nimi rywalizacji o pierwszeństwo w świecie.

Indie, które wciąż spierają się z Chinami o przebieg granicy w Himalajach, przekonują przywódców Zachodu, że Pekin jest dla nich groźniejszym przeciwnikiem niż Rosja, a Rosji tłumaczą, że Chiny są dla niej groźniejsze niż Zachód. Modi wybrał się w pierwszą od pięciu lat podróż do Moskwy nie po to, by targować się z Rosjanami o terminy dostaw broni i warunki handlu, ale żeby Chiny, główny rywal Indii, nie uprzedziły ich w staraniach o tytuł najlepszego przyjaciela Kremla. Indiom zależy na tym tak bardzo, że ich premier pojechał na Kreml mimo próśb i gróźb ze strony Zachodu.

Wojna i pokój

Na jego nieszczęście tego samego dnia, kiedy przyjechał do Mosk­wy, Rosjanie ostrzelali z pocisków rakietowych Kijów i tamtejszy szpital dziecięcy, zabijając ponad czterdzieści osób, w tym czworo dzieci (Rosja, jak zwykle, twierdzi, że to Ukraina sama siebie ostrzelała). „To wielkie i bolesne rozczarowanie widzieć, jak tego właśnie dnia przywódca największej demokracji świata obścis­kuje się z najkrwawszym na świecie zbrodniarzem” – powiedział ukraiń­ski prezydent Wołodymyr Zełenski.

Putin podjął Modiego w swojej prywatnej rezydencji w podstołecznym Nowo-Ogariowie. Ugościł go kolacją, obwiózł po posiadłości, pokazał stajnię i konie, uhonorował Orderem Świętego Andrzeja Apostoła Pierwszego Powołania, najwyższym rosyjskim odznaczeniem państwowym. Modi dziękował, wszystkim się zachwycał i zapewniał o dozgonnej przyjaźni, jaką Indie żywią do Rosji.

Ale wspomniał też o wojnie w Ukrainie i rakietowym ataku na Kijów. „Bez względu, czy jest to wojna, zbrojne starcie czy zamach terrorystyczny, każdy, kto wierzy w człowieczeństwo, odczuwa w sercu ból, a kiedy zabijane są niewinne dzieci, ten ból jest nie do zniesienia – powiedział do telewizyjnych kamer w obecności Putina. – Jako przyjaciel pragnę powiedzieć, że dla świetlanej przyszłości przyszłych pokoleń sprawą najwyższej wagi jest pokój, który można osiągnąć wyłącznie drogą rozmów. Wojny nie rozstrzygnie się na placu bitwy, wojna nie rozwiązuje żadnych problemów”.

Władimir Putin wręcza Narendrze Modiemu Order Świętego Andrzeja za jego wkład w stosunki między Indiami i Rosją, Moskwa, 9 lipca 2024

Podobne słowa, uznane za krytykę wojennych poczynań Putina, Modi już raz wypowiedział. Jesienią 2022 roku w Samarkandzie przekonywał publicznie Putina, że „to nie jest czas na wojny”. Putin wysłuchał z kamienną twarzą indyjskiego gościa, po czym podziękował mu za to, że próbuje znaleźć sposób, w jaki dałoby się rozwiązać wojenny spór Rosji z Ukrainą.

Nazajutrz, podczas oficjalnych rozmów na Kremlu, obiecał Modiemu, że Rosja zwolni ze swojego wojska kilkudziesięciu Hindusów, którzy skuszeni przez pośredników, handlarzy „żywym towarem”, dali się zwabić do wyjazdu za chlebem do Rosji. Miała tam czekać na nich dobrze płatna praca jako służba pomocnicza w rosyjskim wojsku, a na miejscu zostali ubrani w mundury, posłani na dwutygodniowe przeszkolenie wojskowe, a następnie na front do Donbasu. W ten sposób na ukraińskiej wojnie znalaz­ło się pół setki Hindusów, czterech zginęło.

Szacuje się, że kusząc cudzoziemców żołdem w wysokości dwóch tysięcy dolarów i przyspieszonym trybem załatwienia rosyjskiego paszportu, Rosja zwabiła do swojego wojska około trzydziestu tysięcy cudzoziemców, głównie z posowieckich krajów Azji Środkowej, ale także Afganistanu i południowej Azji, Indii, Sri Lanki i Nepalu. Według nepalskich posłów na ukraińską wojnę do rosyjskiego wojska mogło zaciągnąć się nawet kilkanaście tysięcy Nepalczyków.

MISTRZ KRYKIETA I GENERAŁOWIE

Imran Chan, były premier i bożyszcze pakistańskiej ulicy, wygrał wybory parlamentarne, ale nie wrócił do władzy. Objęli ją jego rywale, którzy choć wybory przegrali, mają poparcie wojska, twórcy królów w Pakistanie.

Dwa lata temu, w 2022 roku, Imran Chan został odsunięty od władzy wskutek przegłosowanego w parlamencie wotum nieufności. I żadną pociechą nie był fakt, że znów zapisał się w his­torii jako pierwszy pakistański premier, który stracił władzę w ten sposób.

Poza władzą stracił także wolność, bo nowy rząd wystąpił przeciwko niemu z litanią oskarżeń: od korupcji przez nadużywanie władzy po ujawnianie najtajniejszych sekretów państwa. Do aresztów i więzień trafiły tysiące zwolenników Imrana Chana i działaczy jego Ruchu na rzecz Sprawiedliwości, którzy na wieść o aresztowaniu przywódcy wszczęli uliczne rozruchy, a nawet atakowali wojskowe sztaby i koszary.

Imranowi Chanowi wymierzono pierwsze wyroki – łącznie skazano go na ponad trzydzieści lat więzienia i dożywotnio odebrano prawo do sprawowania urzędów publicznych. Nie mógł więc wystartować na czele swojej partii w lutowych wyborach, by odzyskać władzę i wziąć odwet na prześladowcach. Niedługo przed wyborami komisja wyborcza, powołując się na haczyki proceduralne, odmówiła Ruchowi na rzecz Sprawiedliwości prawa udziału w wyborach pod swoją nazwą i jako partii politycznej, a także odebrała mu partyjny symbol – kij do krykieta, znak firmowy Imrana Chana: zanim został politykiem, rozkochał on w sobie Pakistan jako kapitan drużyny krykieta, która w 1992 roku zdobyła Puchar Świata.

Przed wyborami, które odbyły się 8 lutego 2024 roku, wojs­kowi, którzy rządzili Pakistanem przez połowę jego niepodleg­łego bytu i przywykli uważać się za gospodarzy pakistańskiego państwa, przykazali miejscowym dziennikarzom, by relacjonując kampanię wyborczą, nie wspominali nazwy partii Imrana Chana, a jego imię – jedynie w kontekście procesów sądowych, jakie go czekają.

Generałowie nie docenili potęgi mediów społecznościowych i rozczarowania młodzieży (połowa 250-milionowej ludności) elitami politycznymi i polityką w starym stylu. Dopiero w dniu wyborów kazali wyłączyć internet, w którym skrzykiwali się zwolennicy Imrana Chan i gdzie prowadzili kampanię. Ale było już za późno.

Kiedy podliczono głosy, okazało się, że w nowym 264-osobowym parlamencie najwięcej mandatów zdobyli niezależni posłowie, z których aż dziewięćdziesięciu trzech jest w rzeczywistości zwolennikami Imrana Chana lub działaczami jego Ruchu na rzecz Sprawiedliwości. Pakistańskie prawo stanowi jednak, że misji tworzenia rządu nie powierza się posłom niezależnym, lecz partii, która ma najliczniejszą w parlamencie reprezentację. Tak oto nowym rządem pokierują nie zwycięzcy wyborów, tylko ich pokonani wrogowie.

Powrót premiera

Pakistańska Liga Muzułmańska zdobyła w wyborach siedemdziesiąt pięć mandatów: za mało, by zwyciężyć, za mało, by samodzielnie sprawować władzę. Nie powiódł się więc wielki, triumfalny powrót Nawaza Szarifa, trzykrotnego już premiera kraju, który zamierzał zostać szefem rządu po raz czwarty.

Zwykle władzę odbierali mu wojskowi, którzy uznawali, że dawny faworyt stawał się zanadto krnąbrny, za bardzo starał się uwolnić z krępujących go więzów. Teraz czwarte premierostwo miał otrzymać z rąk i z błogosławieństwem generałów.

W 2017 roku stracił władzę po kolejnym skandalu finansowym, w którym znów grał główną rolę. Został skazany na więzienie, wykluczony, jak dziś Imran Chan, z życia publicznego. Od więziennej celi uratowali go Saudyjczycy, dobrodzieje Pakistanu, którzy przekonali generałów z Rawalpindi, by pozwolili Nawazowi Szarifowi wyjechać z kraju na wygnanie. Pakistański premier spędził je w Londynie, gdzie mieszkał przez ostatnie cztery lata z córką Miriam, polityczną dziedziczką, podobnie jak on, skazaną i wykluczoną z polityki. Wrócił z wygnania jesienią, a ledwie postawił nogę na pakistańskiej ziemi, sądy w Islamabadzie unieważniły wszystkie wydane wcześniej przeciwko niemu wyroki. Uznano to za dowód, że siedemdziesięcio­czteroletni Nawaz Szarif pogodził się z wojskowymi, a generałowie zgodzili się nie tylko, by wrócił do kraju, ale żeby nim rządził.

W 2018 roku generałowie zastąpili go Imranem Chanem, który w tamtym czasie uchodził za ich ulubieńca. Niepozbawiony charyzmy populista nie miał żadnego doświadczenia w polityce i wojs­kowym wydawał się doskonałym materiałem na marionetkę. W dodatku, podobnie jak oni, sprzeciwiał się dalszym rządom wielkich politycznych rodów Szarifów, kaszmirskich magnatów hutniczych z Lahore i Bhuttów, posiadaczy ziemskich z Sindhu, panujących na zmianę w Islamabadzie.

Jeśli nawet Imran Chan przyjął pomoc wojskowych – czemu gorąco zaprzecza – to ani myślał słuchać ich rozkazów. Z każdym rokiem rządów wybijał się coraz bardziej na niezależność, aż w końcu próbował awansować swoich faworytów na dowódcze stanowiska w armii. Skończyło się to rozpadem partii Imrana Chana, dezercjami jego posłów, aż w końcu znalazł się w parlamencie w mniejszości i stracił władzę.

Wszystko w rodzinie

Wynik lutowych wyborów w Pakistanie wydawał się tak oczywisty, że nazywano je koronacją, a nie elekcją. Koronowany na premiera miał zostać Nawaz Szarif, premier z lat 1990–1993, 1997–1999 i 2013–2017. Po wygnaniu z kraju jego partią i rodzinnymi interesami kierował młodszy brat, siedemdziesięciodwuletni Szahbaz, który za panowania Nawaza wsławił się trzykrotnymi, dobrymi rządami w rodzinnej prowincji Pendżab, najludniejszej i najbogatszej w kraju. Po upadku rządu Imrana Chana Szahbaz przewodził gabinetowi koalicyjnemu, który go zastąpił.

Niespodziewane zwycięstwo wyborcze niezależnych posłów od Imrana Chana i marny wynik Ligi Muzułmańskiej popsuły plany generałów i Nawaza Szarifa. Koronację trzeba było odwołać. Okazało się, że niechęć Pakistańczyków do skompromitowanego polityka jest równie wielka jak ich tęsknota za Imranem Chanem. Co więcej, aby w ogóle rządzić, Liga Muzułmańska musiała znaleźć sobie koalicjantów, a znany z kłótliwości i wybuchowego charakteru Nawaz Szarif niezbyt się nadaje na szefa koalicyjnego rządu.

Rad nierad pożegnał się – przynajmniej na razie – z myślą o piątym premierostwie i zgodził się, by szefem koalicyjnego rządu po raz drugi został jego brat Szahbaz, znany z pracowitości i ugodowości. Młodszy z Szarifów bez większego trudu namówił do koalicji trzecią na wyborczej mecie (pięćdziesięciu czterech posłów; do koalicji przystąpiło jeszcze kilka mniejszych ugrupowań) Partię Ludową rodu Bhutto, niegdyś rywala, a od niedawna partnera do władzy. Dzisiejsi przywódcy rodu, Bilawal Bhutto Zardari, trzydziestopięcioletni syn Benazir Bhutto (pani premier z lat 1988–1990 i 1993–1996, zabitej w zamachu w 2007 roku) i wnuk Zulfikara Alego (prezydenta w latach 1971–1973 i premiera 1973–1977, obalonego przez wojsko i straconego w 1979 roku), oraz jego ojciec Asif Ali Zardari (prezydent z lat 2008–2013, wdowiec po Benazir), weszli do koalicji Szahbaza Szarifa z lat 2022–2023, a Bilawal był w jego rządzie ministrem dyplomacji.

Bilawal przymierzał się ponoć już teraz do roli premiera koalicyjnego rządu, jednak ostatecznie zrezygnował, a nawet w ogóle wolałby wspierać jedynie mniejszościowy gabinet Szahbaza, ale nie zasiadać w nim i nie ponosić odpowiedzialności za jego ewentual­ne niepowodzenie. Bilawal targuje się z Szarifami i chce ponownej prezydentury dla ojca.

Zdaniem pakistańskich dziennikarzy Bilawal i jego ojciec przymierzają się już do kolejnych wyborów, planowanych na 2029 rok, w których, jeśli nic się nie zmieni, Imran Chan znów nie będzie mógł uczestniczyć, a Szarifowie będą bronić władzy, co jeszcze nikomu w Pakistanie się nie udało (żaden premier nie dotrwał do końca kadencji).

Wyścigu z przeszkodami ciąg dalszy

Problemów nowy rząd będzie miał bez liku. Sposób przeprowadzenia wyborów i wykluczenie z nich najpopularniejszego polityka kraju i jego partii jeszcze długo kłaść się będą cieniem na wiarygodności nowych władz i ich prawowitości (Imran Chan zapowiada skargi do sądów i twierdzi, że popierani przez niego niezależni kandydaci zdobyli aż sto osiemdziesiąt mandatów).

Pakistańska gospodarka znajduje się w opłakanym stanie, a przed bankructwem ocaliły ją w zeszłym roku tylko pożyczki z Międzynarodowego Funduszu Walutowego. W tym roku nowy premier będzie musiał zawrzeć nową ugodę, a spełniając warunki MFW, wprowadzać oszczędnościowe reformy i zaciskać rodakom pasa, co grozi ulicznymi buntami.

Nowy premier nie będzie już mógł liczyć na niezawodnych jeszcze nie tak dawno przyjaciół. Amerykanie, odkąd wycofali się z Afganistanu, nie przejmują się już jak kiedyś losem Pakistanu. Chińczycy robią tylko to, co się im opłaca, i pilnują, by wierzyciel spłacał długi w terminie. Saudyjczycy zajęci są wielką modernizacją swojego królestwa, a za ważniejszego dla nich partnera w interesach w Azji uważają Indie, pakistańskiego wroga.

Afganistan, odkąd władzę przejęli tam w 2021 roku wspierani przez Pakistan talibowie, przysparza tylko dawnym dobrodziejom kłopotów. Schronienie i pomoc na afgańskiej ziemi znajdują pakistańscy talibowie, którzy próbują wzniecić zbrojne powstanie w Pakistanie, nad afgańską granicą. Zbrojne bunty podnoszą Beludżowie i Pasztunowie z irańskiego i afgańskiego pogranicza.

Skąd u władzy wojskowi

Obecność generałów w pakistańskiej polityce wzięła się z dramatycznych dziejów tego kraju, wydzielonego z brytyjskich Indii na państwo dla tamtejszych muzułmanów, toczących religijne wojny z wyznawcami hinduizmu.

Religia okazała się niewystarczającym spoiwem, mającym zjednoczyć tak różne i niewiele ze sobą mające wspólnego krainy, jak Sind, Beludżystan, Pasztunistan, Pendżab i Bengal Wschodni, a także mohadżirów, przesiedleńców z innych rejonów Indii. Regio­nalne i narodowościowe spory od początku rozsadzały pakistań­skie państwo, a wojsko szybko okazało się jedyną sprawną i wspólną instytucją państwa, które w dodatku od pierwszych dni swojego istnienia musiało toczyć wojny z Indiami o Kaszmir (1947, 1965) czy Bengal, gdy ten w 1971 roku, wspierany przez Delhi, wygrał wojnę secesyjną i jako niepodległy Bangladesz oderwał się od reszty Pakistanu.

Wpływ wojska na pakistańską politykę umocniła jeszcze inwazja Armii Radzieckiej na Afganistan (1979–1989). Wojsko i wywiad wojskowy wzięły na siebie cały ciężar wsparcia dla afgańskiej partyzantki. Za pośrednictwem pakistańskich generałów szła też cała amerykańska pomoc dla afgańskich mudżahedinów. Pakistańscy dowódcy rozdzielali pieniądze między swoich faworytów, nabijając przy okazji amerykańskimi dolarami własne kieszenie. Dzięki afgańskiej wojnie i pieniądzom na nią kierowanym pakistańscy wojskowi zbudowali też gospodarcze imperium, które dziś dominuje w gospodarce kraju i sprawia, że troszcząc się o swoje majątki, generałowie za nic nie chcą stracić wpływu na sprawy państwa. Zwłaszcza na sprawy bezpieczeństwa i polityki zagranicznej, które przywykli uważać za swoją wyłączną kompetencję, i nie pozwolą cywilnemu premierowi, żeby się w nie zanadto wtrącał. Słaby cywilny rząd, którego prawowitość będzie podważana, będzie odpowiadał generałom, bo całkowicie go od nich uzależni.