Dobre miejsce do umierania - Wojciech Jagielski - ebook

Dobre miejsce do umierania ebook

Wojciech Jagielski

0,0
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieść o rozszarpywanym przez wojny Kaukazie

Spojrzałem na Gruzina i powiedziałem, że przyjadą po nas Rosjanie.

– Ale kto to strzela? Żeby tak wiedzieć, kto to, do cholery, strzela – powtarzał w kółko.

W czasach postsowieckich Kaukaz wrzał wielokrotnie. Jak w Afryce w epoce dekolonizacji z dnia na dzień powstawały tu nowe państwa. Ponieważ godziły w dotychczasowy układ interesów, prowokowały niedawnych patronów i sojuszników do krwawego odwetu. Nieraz rodziły się z nacjonalistycznego zrywu, który pociągał wiele ofiar.

Wojciech Jagielski opisuje swoje podróże w rejon Kaukazu i przede wszystkim próbuje rozwikłać trudne relacje Gruzinów, Czeczenów czy Ormian z ościennymi krajami. I zrozumieć, co popychało ich do wikłania się w trudne wojny domowe i przygraniczne czy krucjaty przeciwko niedawnemu prawodawcy − Rosji. Poza ZSRR interesy w tym regionie miała Turcja, miał też Iran.

Wielu czytelników książek podróżniczych z sympatią myśli o Gruzinach. Warto zanurzyć się w ich historię, spotkać się na kartach reporterskiej książki ze zwykłymi ludźmi i poznać losy przywódców ich narodu. Książkę kończy dopisany po latach epilog, który zamyka kolejny krwawy rozdział w historii Kaukazu (przy okazji autor dementuje w nim informację o własnej śmierci).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 468

Data ważności licencji: 10/8/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Grażynie

Wędrówka po Kaukazie

Znakomita książka. Dobrze, że wzięliście ją do ręki. Czyta się ją jednym tchem.

Reporter „Gazety Wyborczej” – Wojciech Jagielski – zdobył już sobie nazwisko, podróżując do najbardziej zapalnych punktów naszego globu. Jego Dobre miejsce do umierania utwierdza tylko tę reputację. W czasie kiedy zdecydowana większość reporterów z całego świata spotykała się na froncie wojny w byłej Jugosławii, Jagielski niemal samotnie, niemal na własną rękę odbywał ryzykowną wędrówkę po innym piekle rozszalałego nacjonalizmu – po obszarach Kaukazu, a więc tam, gdzie sto małych narodów, wciśniętych między dwa morza i między trzy rywalizujące ze sobą zachłanne potęgi Rosji, Turcji i Iranu, toczy ze sobą nieubłagane i okrutne wojny. Te wojny rozpaliły niena­wiść i podzieliły ludzi, rzuciły ich przeciw sobie: „Kiedyś chodziliśmy do siebie na wesela i pogrzeby. Teraz tylko do siebie strzelamy” – mówi jeden z bohaterów reportaży Jagielskiego.

Pełno tu niezwykłych opisów, przejmujących obrazów, zdumiewających danych (jak na przykład fakt, że na jednego zabitego człowieka wypadło 13 500 wystrzelonych pocisków! Albo że za jednego jeńca­-oficera strona przeciwna dawała dwieście litrów benzyny lub pięć ­kobiet-zakładniczek!).

Jagielski pokazuje wszystkie kontrasty, absurdy i dramaty współczesnej historii – pisze o tym, jak maleńka społeczność Inguszów ogłosiła niepodległość, nie mając własnego państwa, o tym, jak pacjenci domu obłąkanych w Czermenie właśnie dzięki wojnie zaczęli żyć normalnym życiem.

Jeden z ludzi spotkanych przez autora mówi mu, że właśnie tam, na Zakaukaziu, dojdzie do ostatecznej wojny między cywilizacją europejską a azjatycką, między chrześcijaństwem a islamem. Będzie to, jego zdaniem, wojna ostatnia.

Ryszard Kapuściński

Prolog Święte wojny wolnych niewolników

„Nie każda sprawa jest święta tylko dlatego, że ktoś gotów jest za nią oddać życie” – powiedział Oscar Wilde. „Nacjonalizm jest formą niewolnictwa. Niewolnika nikt nie pyta, czy chce ginąć” – twierdził Nikołaj Bierdiajew. Żaden z nich nie zna­lazłby na Zakaukaziu zrozumienia.

Niewiele jest na świecie miejsc, gdzie doszło do tylu wojen. Można by pomyśleć, że malownicze góry i wąwozy Kaukazu oraz wybrzeża mórz Czarnego i Kaspijskiego są od wieków ulu­bionymi drogami Wojny. Ktoś powiedział kiedyś, że na Kaukazie nawet zamiast południków i równoleżników biegną linie frontu.

Wędrowały tędy hordy mongolskie, rzymskie legiony, woj­ska perskie i bizantyjskie, pułki tureckie i rosyjskie. Każdemu przemarszowi obcych armii towarzyszyły rzezie, pogromy i zniszczenia, których ofiarą padały mieszkające tu małe narody. Historia kaukaskich krajów to ciągłe najazdy obcych armii i odbudowa ze zniszczeń. Rzadko zdarzają się okresy wzlotu, rozkwitu. Nie podbój obcych ziem, nie poszerzanie własnego terytorium czy narzucanie innym własnej kultury i religii zaprzątały głowę kaukaskim książętom, szejkom, chanom i królom. Myśle­li, jak podnieść się z upadku, przetrwać, ocaleć od zagłady.

Znalazłszy się na linii frontu między rozmaitymi imperiami, Kaukaz był przez wieki jedynie wielkim polem bitewnym, na którym nie powstawało nic poza fortyfikacjami. Większość dzisiejszych kaukaskich stolic to dawne rosyjskie warownie. Krwawymi żołnierzami stawali się na Kaukazie nawet artyści, poeci, pisarze. Rosjanie Gribojedow, Lermontow, Bestużew, Tołstoj... Trudno znaleźć na świecie inne miejsce, gdzie dzieło destrukcji i dokonywane zbrodnie byłyby równie straszliwe i długotrwałe. Nigdzie też chyba na świecie nie walczono o wolność tak zażarcie. I nigdzie chyba wolność i prawo wyboru nie zostały tak brutalnie sprowadzone do możliwości wyboru, od kogo chce się być zależnym.

Wciśnięty między dwa morza Kaukaz przypomina kładkę, po której w starożytności ze stepów Rosji i Azji Środkowej od­bywała się wielka wędrówka ludów. W poszukiwaniu nowych pastwisk, skarbów i niewolników armie koczowników z głębo­kiej Azji parły na południe, wypierając plemiona, które znalazły się na ich drodze. Uciekinierzy cofali się z życiodajnych równin i morskich wybrzeży w niedostępne i surowe wąwozy. Niezdobyte góry strzegły ich przed obcymi, ale skazywały jednocześnie na wieczny zaścianek, w którym pozostawali oderwani od groź­nego świata i wcale go nieciekawi.

Większość najeźdźczych armii po prostu przewalała się przez Kaukaz, grabiąc i mordując tamtejsze ludy. Niektóre jed­nak zostawały na dłużej i jako armie okupacyjne zaprowadzały własne porządki.

W wyniku podbojów, wojen i migracji na Kaukazie mieszka dziś sto narodów, mówiących różnymi językami, mających róż­ne obyczaje i wyznających różne religie.

Narody te wiele dzieli. Jest jednak kilka cech, które je łączą.

Pierwsza to właśnie swego rodzaju kompleks zaścianka.

Bo Kaukaz jest zaściankiem, końcem świata. Tu kończy się Europa i Azja, Wschód i Zachód, Północ i Południe. Dla Europy prawosławne Armenia i Gruzja są peryferiami chrześcijańskiego świata. Takimi samymi, jak Azerbejdżan i muzułmańskie kaukaskie republiki dla Azji i islamu. W dodatku jest to zaścianek odgrodzony od reszty świata dwoma morzami (na wschodzie i zachodzie) i potężnymi łańcuchami górskimi (na północy i południu). Zakaukazie wciśnięte jest nie tylko między góry i morza, ale także między trzy regionalne mocarstwa: Rosję, Turcję i Iran (Persję), zazdrośnie strzegące tego zakątka świata przed zakusami Anglików, Amerykanów, Francuzów, Arabów.

Kompleks zaścianka jest przyczyną powszechnej wśród kaukaskich narodów nieufności wobec obcych oraz przekonania o własnej absolutnej wyjątkowości i – co z tego wynika – mniej lub bardziej życzliwie lekceważącego stosunku do sąsiadów. To między innymi dlatego nie powiodły się próby stworzenia jed­nego kaukaskiego państwa. Żaden z tamtejszych narodów nie tylko nigdy nie zgodzi się uznać pierwszeństwa innych, ale na­wet nie dopuszcza myśli, że ktoś może być mu równy.

Odgradzając się od świata – z przymusu, a nie z wyboru – sto kaukaskich narodów żyło przez wieki we własnym, zamkniętym środowisku, nie stykając się nawet z sąsiadami ani ich nie poznając. Utwierdzane przez wieki stereotypy powodowały ciasnotę poglądów, kategoryczność sądów i niecierpliwość wobec wszelkiej odmienności.

Ciągła konieczność walki o przetrwanie i zachowanie włas­nej tożsamości sprawiła, że czas historyczny ma tu zupełnie inne znaczenie niż gdzie indziej. Na Zakaukaziu przeszłość i teraźniejszość splatają się na każdym kroku, a przyczyną sąsiedzkich wojen mogła się stać nie zniewaga sprzed tygodnia, ale incydent sprzed kilkudziesięciu lat. Kiedy Gruzini zaczynają się bić z Osetyjczykami, to chodzi im nie tylko o wydarzenia wczo­rajsze, ale także o spory z początku wieku. Dla Ormian masakra w Turcji w 1915 roku wydarzyła się nie sto lat temu, ale jakby w zeszły wtorek. Tu wszystko się pamięta, niczego nie zapomi­na, nie da się ukryć żadnych tajemnic. Wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. Wiedzą, kto upomina się o swoje, a kto chce się tylko kosztem innych wywyższyć.

Dla kaukaskich narodów przeszłość wciąż należy do teraźniejszości, ponieważ ich historii nigdy nie pozwolono się dopeł­nić. Ciągle była przerywana najazdami i okupacjami, obcymi porządkami, którym jako słabsze musiały się podporządkować. Ile razy słabła turecka, perska czy rosyjska władza okupacyjna, mieszkańcy Kaukazu natychmiast wracali do przerwanych przed laty sporów i wojen. Nigdy jednak nie było im dane ich dokoń­czyć. Pojawiał się nowy najeźdźca. Kaukaska historia znów zamierała jak film zatrzymany w kadrze.

Zmuszane do ciągłej walki o przetrwanie narody kaukaskie stały się nieufne i podejrzliwe wobec obcych. Czując się nie­ustannie zagrożone, najlepszy sposób na umocnienie własnego bezpieczeństwa widziały w osłabieniu, podbiciu sąsiada. Za sła­be, by walczyć o wolność, spiskowały przeciwko sobie i szukały sojuszników, którym gotowe były oddać się w poddaństwo, licząc na znośniejsze warunki niewoli. „Jesteśmy jak więźnio­wie, którzy zamiast wspólnymi siłami spróbować ucieczki na wolność, walczą między sobą o lepsze miejsce w celi” – tłuma­czył mi w Baku Abulfaz Elczibej. Było to, jeszcze zanim został prezydentem Azerbejdżanu i obiecał swoim rodakom, że przy udziale Turcji w trzy miesiące utopi we krwi ormiańskie powstanie w Górnym Karabachu.

Każdy kalkulował po swojemu. W obliczu śmiertelnego tureckiego zagrożenia Ormianie szukali pomocy w Rosji. Spokrewnieni z Turcją Azerowie widzieli swoją przyszłość w sojuszu ze Stambułem. Gruzini z nadzieją spoglądali na Niemcy, An­glię, Amerykę. Zagraniczni przyjaciele, którzy nigdy nie spełniali obietnic, a prawie zawsze okazywali się wyrachowanymi zdraj­cami, jeszcze bardziej dzielili mieszkańców Kaukazu.

Nieufność wobec obcych, nie tylko z innych państw, ale nawet z innych wiosek, kazała trzymać ze swoimi i tylko im wierzyć. Swoimi była rodzina. W ten sposób umacniały się więzi klanowe i regionalne, co pomagało przetrwać, ale utrudniało powstawanie narodu, budowanie silnych państw. Zdradziecki regionalizm byl barierą, której nigdy nie potrafili pokonać przywódcy kaukaskich państw w tych krótkich okresach historii, kiedy mogły się one cieszyć niepodległością i same decydować o własnym losie.

Inną trudną do przezwyciężenia przeszkodą była granicząca z anarchią pogarda mieszkańców Kaukazu dla wszelkich rzą­dów. Nauczyła ich tego historia. Tu niemal zawsze rządzili obcy, władza centralna okazywała się przeważnie władzą obcą i za­borczą. Ten, kto jej nie słuchał, uważany był nie za warchoła, lecz patriotę, bohatera. Oni nie pamiętali już, co to znaczy mieć własne państwa. Tak dawno je utracili. Zbyt długo byli powstań­cami, by stać się szybko obywatelami. Wyjątek stanowią Ormia­nie, którzy stojąc w obliczu ostatecznej zagłady, jak rzadko kto zawsze potrafili jednoczyć się wokół idei własnego państwa.

Ostatnim razem kaukaski film zatrzymał się pod koniec dru­giej dekady ubiegłego stulecia. Po krótkiej zapaści wywołanej obaleniem caratu i rewolucją bolszewicką Rosja z powrotem podbiła Zakaukazie.

Kiedy rozpadło się imperium Związku Radzieckiego, film ruszył znowu i cały region stanął w ogniu.

Zaczęli Ormianie, którzy wywołali powstanie w Górnym Karabachu. Ormianie od dawna stanowili tu większość i uważali ten górzysty kraj za swoje historyczne ziemie. W 1923 roku Moskwa oddała jednak ten region Azerom, kuzynom Turków, śmiertelnym wrogom Ormian. Poza Armenią Karabach jest ostatnim skrawkiem historycznego terytorium ormiańskiego, gdzie żyją jeszcze Ormianie. Z pozostałych swoich ziem: Arara­tu, Wanu, Karsu i Nachiczewanu, Ormianie już dawno zostali wypędzeni. Teraz taki sam los czekał ich w Karabachu. Na sece­sję Karabachu Azerowie odpowiedzieli oczywiście wojną.

Po broń sięgnęli również Abchazi i Osetyjczycy, oni z kolei, by oderwać się od Gruzji.

Osetyjczycy obawiali się, że w państwie gruzińskim staną się obywatelami drugiej kategorii. Przez ostatnich dwieście lat uczyli się języka rosyjskiego, który obowiązywał na terytorium całego imperium. A tu masz! Gruzini ogłaszają niepodległość i zapowiadają, że w ich państwie językiem oficjalnym będzie gruziński. Tylko co dziesiąty Osetyjczyk potrafił mówić po gruzińsku, a i to nie na tyle płynnie, by wykonywać zawód prawnika, ekonomisty czy naukowca. Odżyły też stare animozje, pa­mięć o gruzińskich pacyfikacjach osetyjskich wsi w 1918 roku, poparciu Osetyjczyków dla rosyjskich bolszewików, którzy pod­bili ponownie Gruzję. Patriotyzm gruziński zderzył się z osetyjskim i wybuchła wojna.

Abchazi bali się, że zdominowani nawet u siebie przez Gruzinów, znikną jako naród. I tak stanowili już zaledwie jedną piątą ludności własnej republiki. Uznali więc, że najlepszym sposobem na uniknięcie zagłady będzie secesja i utworzenie własnego, niepodległego państwa. Znów wybuchła wojna. Rosja poparła oba powstania: osetyjskie i abchaskie, by podłożyć nogę Gruzji, która ze wszystkich imperialnych prowincji najbar­dziej rwała się ku wolności, szarpała, próbowała ucieczki, dając przykład innym.

Na Kaukazie walka o wolność i niezależność od Rosji szybko przekształcała się w walkę o wolność dla każdego narodu z osobna. Z opozycyjnych wieców znikały hasła o demokracji, równości i sprawiedliwości. Wypierał je krzykliwy nacjonalizm. Pełni wątpliwości intelektualiści, liberałowie, weterani-dysydenci, katorżnicy byli spychani z wiecowych mównic przez pew­nych siebie, nieznających strachu ani życia młokosów. W naro­dowe szaty przebierali się też niedawni komuniści, urzędnicy kolonialni, którzy uznali, że zmiana barw pozwoli im zachować władzę i przywileje.

Rozkład sowieckiego imperium przypominał rozbieranie rosyjskiej matrioszki. Z imperium-giganta – Związku Radzieckiego – wyskoczyły: Gruzja i Azerbejdżan. Również one natychmiast rozpadły się na mniejsze: Abchazję, Osetię Południową, Karabach. Na Kaukazie Północnym niepodległość zaczęły ogłaszać poszczególne powiaty, a nawet wioski. Zaczęła się licytacja wol­ności.

Każda ze stron w każdej chwili jest w stanie przytoczyć ty­siące argumentów, tomy historycznych dowodów przemawia­jących na jej korzyść. Wdać się w dyskusję historyczną z Gruzi­nem, Abchazem, Osetyjczykiem czy Azerem jest rzeczą strasz­ną. Ale prawdziwą katastrofą jest najmniejsza choćby próba podważenia jego argumentów.

Podstawowy spór polega na znalezieniu odpowiedzi, kto jest prawowitym właścicielem ziemi, o którą toczy się wojna, kto pojawił się tu pierwszy. A pamiętajmy, że pozostajemy w zakątku starym jak sam świat, gdzie zaczęła się historia.

Pewien uczony z Erywania przekonywał mnie, że biblijny Noe był Ormianinem i wobec tego wszelkie dyskusje o tym, kto był pierwszy, nie tylko w Karabachu, lecz w ogóle, nie mają najmniejszego sensu. A pewien gruziński poseł, zaklinając się na życie swoich dzieci, postawił odważną tezę, że ani Matka Boża, ani Jezus Chrystus nie wywodzili się z ludu Izraela, tylko z Gruzji. Skoro bowiem – twierdził poseł gruziński – Maryja Panna pochodziła z Kapadocji, będącej wtedy prowincją gruzińskiego państwa, to zarówno ją samą, jak też jej Syna powinno się uznawać za Gruzinów. W XIX wieku poważni uczeni w Tbilisi utrzymywali, że mowa, jaką w Raju posługiwali się Adam i Ewa, była w istocie archetypem języka gruzińskiego.

Z kolei znajomy historyk z Azerbejdżanu twierdził, że cze­goś takiego jak naród ormiański w ogóle nie ma i nigdy nie było. Ormianie – dowodził – są Azerami, tylko albo o tym nie wiedzą, albo nie chcą się do tego przyznać. Inny Azer, również historyk, pytał mnie kiedyś, czy wiem, dlaczego zachowały się starożytne ormiańskie rękopisy, a azerskich nie ma w ogóle. Nie wiedziałem. Skoro nie znaleziono żadnych azerskich rękopisów – mówił – a nie ma żadnej wątpliwości, że istniały, to znaczy po prostu, że Ormianie przepisali je po ormiańsku, a oryginały zniszczyli.

Gruzini przyznają, że Osetyjczycy mieszkają w Osetii Południowej co najmniej trzysta lat. Ale cóż to znaczy – powiadają – w porównaniu z tysiącami lat naszych dziejów.

W każdym z kaukaskich krajów działa jakaś partia, która za cel stawia sobie przywrócenie historycznych granic państwa. A więc Wielka Gruzja od morza do morza, jeszcze większa, bo sięgająca trzech mórz Armenia, Wielki Azerbejdżan, Wielki Lezgistan, Wielka Adyga. Nie są to granice wzięte z powietrza. Rzeczywiście, w różnych okresach historycznych Gruzini, Ormia­nie i Azerowie zajmowali te ziemie. A że było to tysiąc, pięćset czy trzysta lat temu, nie ma dla nich żadnego znaczenia.

Przywoływanie historycznych dat przy rozstrzyganiu sporów odpada więc choćby dlatego, że każda ze stron może przyto­czyć tyle samo niepodważalnych argumentów.

A gdyby tak przeprowadzić plebiscyt i poprosić mieszkań­ców Kaukazu, by sami wypowiedzieli się, w jakim państwie chcą żyć? Tak, tylko kto ma głosować? Jeśli dziś przeprowadzić ple­biscyt w Abchazji, z której wypędzono wszystkich Gruzinów, to oczywiste jest, że głosujący wybiorą niepodległość. Gdyby z kolei do głosowania dopuścić abchaskich Gruzinów, to wynik byłby przeciwny. Ale zakwestionują go Abchazi, którzy będą się wówczas upierać, by w plebiscycie ­mogli uczestniczyć też potomkowie tych Abchazów, którzy zostali przez rosyjskie wojska wygnani z Suchumi, Gagry i Afonu w XIX wieku. Dopiero do ich opuszczonych na zawsze wsi wprowadzili się gruzińscy osadnicy.

Podobnie w Nachiczewanie, Osetii Południowej, Dżawachetii, Inguszetii, Awarii, Lacji. Zresztą taki etniczny plebiscyt jest instrumentem zdradliwym i zawodnym.

Czyżby więc Kaukaz był skazany na wojnę? Czyżby był zbyt mały, by zgodnie pomieścić sto narodów? Gruzini, Ormianie, Azerowie, Czeczeni, Abchazi, Osetyjczycy są przekonani, że ich sprawa jest święta, i gotowi są za nią umrzeć.

I ginęli tysiącami. Zaczynali wojny, mając w rękach kindżały i myśliwskie flinty. W mgnieniu oka przesiedli się jednak z koni na czołgi, samoloty i wozy pancerne. Jedna po drugiej znikały z kaukaskiej mapy kolejne wioski i miasta, równane z ziemią przez bomby, rakiety i pociski. Setki tysięcy ludzi wciąż tuła się bez dachu nad głową. Politycy ogłaszają mobilizację i kłócą się między sobą, który szybciej wygra niedokończoną wojnę. Generałowie szykują kolejne natarcia.

– To szaleństwo – tłumaczą Europejczycy. – Czy warto zabi­jać się o górę, pole czy marną wioskę?

– Dla was to tylko kawałek kamienistej ziemi – odpowiadają mieszkańcy Kaukazu. – Dla nas to kwestia życia lub śmierci.

– Jakie macie prawo, by nas osądzać? Wy, zachodni liberałowie! – mawiał z pogardą i wyższością czeczeński prezydent Dżochar Dudajew. A odpowiadając Oscarowi Wilde’owi, zacytowałby pewnie Woltera: „Wolny człowiek idzie do nieba taką drogą, jaka mu się podoba”.

Tbilisi

Na lotnisku w Tbilisi zwykle czekał na mnie Gogi. Poznaliśmy się kiedyś na moskiewskim Wnukowie i od tego czasu Gruzin był moim przewodnikiem, gospodarzem, tłumaczem i doradcą finansowym. Nawet jeśli nie uprzedzałem go o przyjeździe, to i tak w końcu wpadaliśmy na siebie na poczcie, w hotelu czy w alei Rustawelego. Kiedyś Gogi był dziennika­rzem. Teraz mówił o sobie, że jest przedsiębiorcą. „Czym się zajmujesz?” – pytałem go nieraz. „A, tak się kręcę” – odpowia­dał. Handlował dolarami, sprzedawał Amerykanom kawior, sprowadzał dżinsy z Turcji. A kiedyś próbował nawet zakładać własne linie lotnicze i chciał, żebym pomógł mu załatwić w Polsce parę samolotów.

Stękającym z wysiłku samochodem Żiguli jechaliśmy z lotniska na aleję Rustawelego. Po drodze Gruzin zadawał sakramentalne pytania: „Podoba ci się Gruzja, co? Widziałeś gdzieś takie miasto?” „Nie, Gogi – przysięgałem. – Nigdzie nie widzia­łem niczego podobnego”.

Gruzini są przekonani, że ich kraj jest czymś wyjątkowym. Przy biesiadnym stole opowiadają, jak to Pan Bóg tworzył świat. Wszystkie narody kłóciły się, przepychały, walczyły ze sobą o lepsze miejsce w kolejce po wyznaczone miejsce na ziemi. Gruzini zaś, znudzeni czekaniem, rozłożyli na ziemi kobierce, wyjęli z koszy sery, mięsiwa i wino i zaczęli biesiadę. Nawet nie zauważyli, że zapadł zmrok. Strudzony Bóg szykował się właśnie na spoczynek, kiedy dojrzał rozśpiewanych Gruzinów. „A ci? Co to za jedni?” – spytał Stwórca jednego z aniołów. „To Gruzini”. „Zawołaj mi tu ich!” Kiedy rozbawieni Gruzini pode­szli, Stwórca odezwał się do nich w te słowa: „Kiedy inni kłócili się i walczyli ze sobą o ziemię, wyście bawili się i pili wino. Podzieliłem już cały świat. Został mi tylko mały, ale najpiękniejszy zakątek. Chciałem go zostawić dla siebie, ale spodobaliście mi się i wam go daję”.

Gruzinów można spotkać tylko w Gruzji. Coś takiego jak gruzińska emigracja praktycznie nie istnieje. Nawet w podróże Gruzini wyjeżdżają rzadko i niechętnie. „Siedzicie w tych gó­rach i nie wiecie nawet, co się dzieje na świecie” – droczyłem się czasami z Gogim. „A po co mamy jeździć? Co tam takiego ciekawego? – śmiał się. – Gdzie znajdziesz takie góry? Gdzie znajdziesz takie lasy, takie morze? Gdzie spotkasz takie dziewczyny?”

Najlepsza herbata, najczystsza woda, najmocniejsze wina, najsłodsze mandarynki, najpiękniejsze pieśni – to miało za­pewnić Gruzinom dostatek i tym chcieli rzucić świat na kolana. Pozostawało tylko ogłosić niepodległość i zacząć handlować z Europą i Ameryką za dolary, a nie jak dotąd – z Rosją za bezwartościowe ruble.

Radzili, planowali, jak to będzie w niepodległej Gruzji. W Tbilisi będą się zbierać jedna po drugiej międzynarodowe konferencje. Gruzini będą godzić Żydów z Arabami, lrańczyków z Amerykanami, Turków z Ormianami. „To będzie druga Gene­wa, drugi Nowy Jork!” – krzyczeli jeden przez drugiego.

Kiedyś w czasie takiej dyskusji wziął mnie na stronę Irakli Cereteli, dwudziestoparoletni poeta, przywódca Partii Niepodległości Narodowej. „Coś ci powiem – szepnął mi do ucha. – Ale obiecaj, że na razie nie napiszesz o tym do swojej gazety”. Wyszliśmy na korytarz. „Posłuchaj, o tym się jeszcze głośno nie mówi, ale mamy sygnały, że Amerykanie, Niemcy i Izrael są zainteresowani współpracą z nami. Wiesz, co mam na myśli – spojrzał znacząco. – Chcą, żebyśmy utworzyli z nimi strategiczny kwadrat w rejonie Morza Czarnego. Rozumiesz? Oni nie ufa­ją Rosji ani muzułmanom, Turcji i Arabom. Bez nas taki czwo­robok nie byłby możliwy. My nie mamy wrogów, wszyscy nas lubią, jesteśmy strategicznie położeni. Nie wiemy jeszcze, co odpowiedzieć Amerykanom. Boimy się, jak zareagowałby na to świat – zmartwił się Irakli. – Czy Polska nie będzie urażona naszym sojuszem z Niemcami?”

W jego tonie wyczuwało się jednak, że pyta o Polskę przez grzeczność, i nawet gdybym powiedział mu, iż faktycznie czuję się zagrożony gruzińsko-niemieckim zbliżeniem, to i tak nie­wiele mógłbym wskórać. Tu chodziło wszak o sprawy globalne!

Gruzini...

Ich marzenia, myśli, a nawet emocje mogły być wyłącznie wielkie, strzeliste jak góry, wśród których żyli. Nikt nie dorównałby im w początkowym zapale i nikt chyba równie szybko nie zniechęcał się przy pierwszym niepowodzeniu, nie popadał w rozczarowanie. Zdawali się nie znosić zwyczajności.

Wybuchali, wpadali w krzyk, rzucali się sobie w ramiona, płakali, kochali, nienawidzili, czcili, przeklinali. Stany pośrednie były im nie tylko obce, ale chyba w ogóle nieznane. Potrafili żyć tylko w skrajnościach. Nawet swoje jeziora nazywali morzami.

Miało być pięknie. A nie było. Do niepodległej Gruzji nie zjechali ani zagraniczni turyści, ani handlowcy, ani dyplomaci. Cze­mu nie przyjeżdżają? – zastanawiali się Gruzini. – Przecież wywalczyliśmy wolność, pokonaliśmy komunistów. Nasze plaże, góry i mandarynki tylko na nich czekają. Co też ich zatrzymuje?

Jak to co?! – krzyknął w końcu któryś. – Rosja! Imperium! To ono nie pozwala nam rozkwitnąć, rozwinąć skrzydeł. To Ro­sja jest wszystkiemu winna!

Gogi zmieniał poglądy polityczne w zależności od tego, czym się akurat zajmował. Kiedy przemycał dżinsy z Turcji, twierdził, że Gruzja powinna szukać partnerów w Stambule, a nie śnić o sojuszach z Ameryką czy Niemcami. Wystarczyło jednak, że dogadał się z jakimś kupcem i sprzedał mu kilkaset słoików kawioru, a już przekonywał mnie, że Gruzinom nie wol­no ograniczać się do półśrodków, spraw tylko bieżących. „Ame­ryka! – krzyczał. – To jest przyszłość! To jest kraj możliwości! Turcja nie obroni nas przed Rosją! Musimy zdecydowanie posta­wić na Amerykę!”

Kiedy kawiorowy interes nie wypalił i Gogi zaczął handlować mandarynkami z Rosją, uznał, że Turcja, Ameryka, Europa to mrzonki. Tak naprawdę ważna jest tylko Rosja. „Po co mamy szukać przyjaciół wśród muzułmanów, skoro mamy pod bokiem prawosławną Rosję? My, chrześcijanie, musimy trzymać się razem!”

Drzwi drewnianego domu Gogiego nigdy się nie zamykały. Nocowali u niego jacyś wujkowie, cioteczni bracia, szwagrowie, przyjaciele, przyjaciele przyjaciół, kuzyni i kuzyni kuzynów. Wpadali sąsiedzi, partnerzy w interesach. Nigdy nie potrafiłem spamiętać, kto jest kim i skąd przyjechał.

Wystarczyło spędzić jeden wieczór w domu Gogiego, by dowiedzieć się, co się dzieje nie tylko w Tbilisi, ale w całym kraju. „Wczoraj w nocy w mojej wiosce Osetyjczycy zabili dwóch naszych” – mówiła ciotka z Osetii Południowej, do której zadzwonił właśnie jej kuzyn z Tamaraszeni. O strajku w Rustawi mówił stryjeczny brat żony Gogiego, który właśnie stamtąd przyjechał. „W Abchazji będzie wojna” – prorokował kolega szkolny, który zaciągnął się do gruzińskiej armii i przyjechał na przepustkę z Suchumi. „W Batumi baranina jest o połowę tańsza niż u was” – donosił wujek z Adżarii. „Gogi, w takim razie może byśmy kupili parę ton” – zastanawiał się jego wspólnik.

Wiek dwudziesty rozbił rodzinę w bogatej Europie i Ameryce. Nakazał ludziom troszczyć się tylko o siebie, narzucił im egoizm. W Gruzji, tak samo jak w Tajlandii, Afganistanie czy Nigerii, człowiek nie może istnieć bez rodziny. Rodzina jest tu swego rodzaju polisą ubezpieczeniową, bez której nie można funkcjonować. Kiedy ciotka z Osetii Południowej straci na wojnie dom, wie, że może przyjechać do Tbilisi, bo tu mieszka jej krewniak Gogi. Tak samo wujek z Adżarii, jeśli zabraknie mu pieniędzy na spłatę zaciągniętego kredytu, może liczyć na po­moc Gogiego. Dziś Gogi jest na wozie, zarabia worki pieniędzy. Nie krzywi się jednak, kiedy przychodzi mu wydawać tysiące na kuzynów, których często dotąd na oczy nie widział. Wie bowiem, że jeśli – nie daj Bóg – jemu samemu przydarzy się jakieś nieszczęście, to zawsze pomogą mu ciotka z Tamaraszeni, wu­jek z Batumi czy cioteczny brat z Kutaisi.

Nie ma takiego miejsca w Gruzji, gdzie Gruzin nie miałby krewnych. Kiedy wybierałem się z Tbilisi do Batumi czy Gori, Gogi wręczał mi kartkę z adresem lub numerem telefonu. „To mój kuzyn. Zadzwoń do niego, zaraz jak przyjedziesz, pomoże ci”. Potem w Batumi, Gori, Kutaisi dostawałem kolejne kartki z adresami i telefonami.

Ile razy wychodziliśmy z Gogim do miasta, odnosiłem wra­żenie, że Gruzini po prostu wszyscy się znają. Co parę kroków przystawaliśmy, by Gogi mógł się wyściskać z kolejnym znajomym lub krewnym. „Gogi, czy jest w Gruzji ktoś, kogo nie znasz?” – pytałem go czasami. „Nie znam Szewardnadzego – śmiał się. – Ale, ale – dodawał szybko – znam jednego faceta, który go dobrze znał, jeszcze jak był naszym pierwszym sekretarzem”.

Kiedyś Gogi umożliwił mi rozmowę z premierem Tengizem Siguą. To było zaraz po wojnie ulicznej w Tbilisi i obaleniu prezydenta Gamsachurdii. Nowy rząd pracował bez przerwy, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Sigua nie wychodził z gabinetu. Tam pracował, jadł, spał. Żona donosiła mu tylko świeże ko­szule. Kilka razy próbowałem dostać się do niego, ale sekretarka była nieubłagana – dopóki do akcji nie wkroczył Gogi. Najpierw wycałował obwieszonego karabinami wartownika przed gabinetem premiera (strażnik okazał się synem kolegi ze studiów), potem wdał się w długą rozmowę z sekretarką, aż w końcu wybiegł na korytarz i krzyknął, że Sigua na mnie czeka. Potem, kiedy ja rozmawiałem z premierem, Gogi zawzięcie dyskutował o czymś z siedzącymi w gabinecie ministrami. Kiedy wracaliśmy do domu, był tak zadowolony, że śpiewał w samochodzie. „Ty gadałeś z Siguą, a ja załatwiałem samolot dla moich mandarynek do Stawropola” – zacierał ręce.

W jakimś sensie Gogi jest dla mnie symbolem Gruzji. Ma w sobie wszystkie zalety i wady Gruzinów. Beztroski, pogodny, a z drugiej strony kłótliwy i potwornie uparty. Dobroduszny i zawzięty. Mądry jak starzec i kapryśny jak dziecko. Jego fanatyczna gościnność ratowała mnie z kłopotów, ale czasami przyprawiała o ból głowy albo doprowadzała do pasji.

Gogi kalkulował jak lichwiarz, kiedy indziej ponosiła go kaukaska fantazja. Tak jak wtedy gdy w Abchazji wybuchła wojna, a władze gruzińskie ogłosiły pospolite ruszenie. Gogi zapako­wał do swojego żiguli myśliwską strzelbę dziadka, kosze z se­rem, kiełbasą, chlebem, wielki gąsior wina i pojechał na front własnym samochodem. Wrócił po tygodniu, kiedy wojaczka go znudziła.

Szybko wpadał w euforię, a jeszcze szybciej w czarną roz­pacz. Kiedyś przyjechałem do Tbilisi zaraz po letniej olimpia­dzie w Barcelonie. Wieczorem, w gościnnym domu Gogiego, za suto zastawionym stołem rozmawialiśmy nie o polityce, ale o sporcie. Gogi puszył się, bo Gruzini zdobyli w Hiszpanii trzy złote medale w zapasach, podnoszeniu ciężarów i dżudo.

– Rozumiesz, w sportach walki. Walka to nasz żywioł – powtarzał. Za chwilę jednak zamyślił się: – Ale popatrz, w strzelectwie nie zdobyliśmy żadnego medalu. Cały naród od ponad roku nic tylko strzela, a jednak w strzelectwie nas pobili.

Kiedy Gruzja ogłosiła niepodległość i świętowaliśmy to przy jego stole, był tak szczęśliwy, że o północy wyskoczył na balkon i zaczął strzelać w powietrze ze strzelby dziadka.

Gdy Abchazi zajęli Suchumi, Gogi powtarzał w kółko: „To już koniec. Już po Gruzji. Szewardnadze powinien palnąć sobie w łeb”. Rankiem następnego dnia gdzieś zniknął. Wrócił dopie­ro wieczorem, ale jakże odmieniony. „Za przyszłe zwycięstwo! – wzniósł toast. – Jeszcze im pokażemy! Myśleli, że z nami tak łatwo! Jak nie my, to nasi synowie odbiją Suchumi!”

W drodze do hotelu wyznał, że przeprowadził rachunek sumienia i postanowił, iż odtąd będzie robił pieniądze nie tylko dla siebie, ale i dla Gruzji. „Bo widzisz, bogactwo to podstawa. Jak Gruzja będzie bogata, to każdy będzie się z nami liczył. Myśleliśmy, że wszystko samo przyjdzie, że wystarczy ogłosić niepodległość. A tu trzeba się ostro zabrać do roboty! Jeszcze nie wiem, co będę robił. Może kupię ziemię i będę sadzić kuku­rydzę. A może otworzę fabrykę traktorów. Mój wujek w Achałcyche trochę się na tym zna. Był tam w kołchozie dyrektorem od mechanizacji. Tak, traktory to jest to, czego dziś potrzebuje Gruzja”.

Postękując i rzężąc, żiguli wytoczyło się w centralną aleję Rustawelego. „Muszę sobie wreszcie kupić porządny samochód, niemiecki jakiś – przeklinał Gogi. – Ile u was kosztuje trzy-, czteroletni mercedes?”

Zawsze lubiłem przyjeżdżać do Tbilisi. Jeśli trasa podróży wiodła przez inne miasta i kraje południowego Kaukazu, stara­łem się układać ją tak, by ostatnim etapem była Gruzja. Pobyt w gruzińskiej stolicy był zwieńczeniem wyprawy, wytchnie­niem, nagrodą za podjęte trudy.

Jest w tym mieście coś szczególnego, co wyróżnia je spo­śród innych na Kaukazie. Trudno to nazwać, precyzyjnie okreś­lić, ale wyczuwa się to wyraźnie po podróży do Baku, Giandży czy Erywania.

Baku robi wrażenie rozmachem, możliwościami, urodą, wielorakością. Erywań, choć nigdy mi się nie podobał, zawsze podziwiałem jak samych Ormian, niezłomnych, twardych, niezniszczalnych. Szczególnie odkąd któryś z przygodnych towarzyszy podróży powiedział mi, że bohaterstwem jest już samo życie w Armenii, surowej, skalistej, rozpalonej latem przez mordercze słońce i skuwanej zimą bezlitosnymi mrozami.

Tbilisi zaś było mi po prostu bliskie. Od pierwszego wejrze­nia, pierwszej podróży. Bez względu na tragedie, jakie się tu rozgrywały, miasto zawsze wywoływało wrażenie przyjaznego, ciepłego, przytulnego, zacisznego, takiego, za którym się tęskni i do którego chce się ­wracać.

Być może sprawiało to samo jego położenie w krętym, wygrzanym słońcem i otulonym zielonymi lasami wąwozie rzeki Kury. Rozpięte w dolinie miasto zdawało się zastygłe w niemym zachwycie nad swoim pięknem.

Nad rzeką drewniane domy na wysokich podmurówkach z kamienia stały równo i szeroko, nie dbając o miejsce. Za to te położone na stromych zboczach przepychały się, wchodziły sobie na głowy. Obwieszone rzeźbionymi okiennicami, balko­nami, werandami, przybudówkami, wczepiały się w skałę jak wytrawny wspinacz, zawijasami i uskokami, w zależności od spadku góry, szukając najdogodniejszej, najkrótszej drogi.

Wąskie, kręte, brukowane ulice na zboczach przypominały górskie szlaki i wbijały się prostopadle w biegnące wzdłuż rzeki szerokie aleje, tonące w cieniu wiekowych jodeł, kasztanowców i platanów.

Po Tbilisi, przynajmniej po jego nadrzecznej, śródmiejskiej części, poruszałem się niemal wyłącznie pieszo. Wszędzie było tu blisko. Nikt zresztą w mieście nie przywiązywał specjalnej wagi do czasu ani punktualności. „Ten, kto się spieszy, zazwy­czaj się spóźnia” – mówi jedno z gruzińskich porzekadeł.

Prawdę powiedziawszy, poza spacerami nie było też nic do roboty. Trwał czas rewolucji i cała codzienność sprowadzała się do polityki. Ta zaś rozgrywała się w alei Rustawelego, głównej ulicy miasta, przecinającej je wzdłuż rzeki z zachodu na wschód.

Przemierzały aleję pochody demonstrantów z różnobarwny­mi sztandarami, wyrażających protest lub występujących z żąda­niami, trwały na niej wiece i głodówki. Tu także wybuchały zamieszki, a policja rozpędzała wzburzone tłumy domagające się głów przywódców.

Zazwyczaj zatrzymywałem się w hotelu „Tbilisi”, naprzeciw­ko parlamentu, przed którym odbywała się większość wieców. Wystarczyło wyjść na balkon czy choćby otworzyć okno, by polityka z alei wtargnęła do hotelowego pokoju. Z czasem zaś nie udawało się już przed nią schować. Na ulicznych latarniach przymocowano głośniki, które metalicznym dźwiękiem świdro­wały czaszki nawet nocą. Bo nawet nocą toczyły się polityczne spektakle w alei Rustawelego. Kiedy wiecowy jazgot stawał się nie do zniesienia, z hotelu „Tbilisi” uciekałem do pobliskiej „Iwerii”, brzydszej, lecz dającej wytchnienie.

Polityka stała się dla Gruzinów obsesją. Bez końca mówili o władzy, walce o nią, intrygach, sojuszach, spiskach, kto z kim, kto kogo, kto jest kim, kto kim był. Gruzini, jak Ormianie i Azerowie, z dziewiczą ufnością zabierali się naraz za budowę swo­ich państw, demokracji i gospodarki opartej na prawach rynku. Jeszcze nie wiedzieli, że nic im się nie uda, a efektem starań i wyrzeczeń będą twory, które tylko przy ogromnej dozie przychylności można by przyrównać do zamierzonych rezultatów.

Wszędzie słyszało się dwa słowa-zaklęcia. Dyktatura i demokracja. Pod dyktaturą rozumiano całe zło, które teraz miało odejść na zawsze. Demokracja była zaś ucieleśnieniem wszel­kiego dobra i cnót oraz świetlanej przyszłości, której wszyscy wyglądali. Zdawało się, że samo słowo „demokracja”, wystar­czająco głośno i często powtarzane, miało okazać się czarodziejską formułką, która cudownie odmieni rzeczywistość.

Dyktatura była tożsama ze zbrodnią. Nazwanie kogoś dyktatorem to najgorsze przekleństwo, potworna zniewaga. Usłyszeć, że jest się zaliczanym do demokratów, było największym komplementem. W tamtych dniach być demokratą znaczyło tyle co być dobrym, poczciwym, godnym zaufania człowiekiem. „Może i wydaje się łajdakiem, ale w głębi duszy jest szczerym demokratą” – tłumaczyli wiecujący wstydliwe, mroczne epizody z życiorysów swoich przywódców i przewodników.

Wieczorami, jeszcze przed zapadnięciem zmroku, ruszałem w miejskie stromizny, na ulicę Braci Zubałaszwilich, do pewnej gospody, urządzonej w suterenie starej kamienicy. Nie miała szyldu zapraszającego do środka ani nawet nazwy. Trafiłem do niej przypadkiem.

To była maleńka, rodzinna gospoda, wszystkiego trzy–czte­ry stoliki. Właścicielka gotowała chinkali, pierogi z mięsem, jej mąż zajmował się trunkami. Kiedy goście byli zajęci biesiadą, właściciele siadali z przyjaciółmi do stolika pod oknem. Pili kachetyjskie wino i bez najmniejszego skrępowania śpiewali przy akompaniamencie gitary. Śpiewali gruzińskie pieśni, na kilka głosów, które mnie wydały się smutne, jakby wieszczące nie­szczęście.

Któregoś wieczoru byłem ich jedynym gościem. Czy to litu­jąc się nad moją samotnością, czy też może chcąc oszczędzić sobie pracy, zaprosili mnie do swojego stolika. Gospodarz pełnił obowiązki tamady, pilnującego protokołu i dobrej zabawy przy stole. To od niego usłyszałem toast o orle, baranku i myśliwym.

„Na górskiej łące pasł się kiedyś baran. Dostrzegł go z nieba orzeł, który wracał do gniazda z nieudanego polowania. Rzucił się w dół jak pocisk, pochwycił szponami barana i zadowolony wzbił się w powietrze. Pochłonięty myślami o czekającej go wieczerzy, nie zauważył, że celuje do niego ze strzelby myśliwy. Bach! – strzelił myśliwy i trafił orła prosto w serce. Orzeł runął na ziemię, a baran... poleciał dalej. Bracia! Wypijmy za to, by do orłów nigdy nie strzelano, a barany – żeby nie latały!”

Korespondencja z alei Rustawelego

Codziennie o ósmej rano Zurab Guridze zmywał chodnik przed wejściem do swojej lodziarni w alei Rustawelego. Nie spieszył się. Kiedy już uporał się z porządkami, wychodził na ulicę, zapalał papierosa i przyglądał się przechodniom.

Aleja Rustawelego była gruzińską miniaturką Hyde Parku, Pól Elizejskich, Wall Street i Broadwayu razem wziętych. Były tu kina, teatry, opera, filharmonia, banki, największe sklepy i mnóstwo restauracji i kafejek.

Rano ruch był niewielki. Ale już w południe ulica kipiała życiem. Do późnego wieczora Zurab sprzedawał pistacjowe i kawowe lody setkom Gruzinów, którzy zawędrowali tu, żeby coś załatwić albo po prostu odpocząć w cieniu potężnych plata­nów, tworzących zielony dach.

Kiedy o dziesiątej w nocy Zurab zamykał lodziarnię, bywał tak zmęczony, że nawet mówić mu się nie chciało. Machał tylko ręką, gdy w domu żona wydziwiała, że znowu nie zreperował cieknącego zlewu.

– Jutro! Jutro! Słyszę to już od roku! – jęczała Manana.

Aleja Rustawelego dzieliła się na stronę rządową i opozycyj­ną. Tak się złożyło, że po jednej stronie ulicy mieściły się rząd, parlament i ministerstwa, a po drugiej – biura prawie wszyst­kich partii opozycyjnych. Lodziarnia Zuraba znajdowała się po stronie rządowej, w maleńkim zaułku tuż przy ponurym, pięciopiętrowym gmaszysku, siedzibie rządowych gazet i agencji in­formacyjnej.

Zuraba spotykałem rano, bo właśnie od wizyty w redakcjach „Sakinformu” i „Wolnej Gruzji” zaczynałem codzienny obchód alei Rustawelego. Tam słuchałem najnowszych plotek.

Dżaba Joseliani zaczął głodówkę w więzieniu. Prezydent ka­zał aresztować Czanturię i miał wieczorem wystąpić na wiecu przed parlamentem. Gwardziści Kitowaniego szykują zamach stanu. Znowu podrożała benzyna.

Tylko Zurab nigdy nie miał nic ciekawego do powiedzenia.

– Dzień dobry, Zurab – witałem go co rano, wychodząc z re­dakcji. – Co słychać?

– Eee – krzywił się Gruzin. – A co może być słychać? Stara bieda.

Wyposażony w taki bagaż informacji, ruszałem w dalszą wędrówkę po rządowej stronie alei Rustawelego.

W Ministerstwie Transportu potwierdzili informację o pod­wyżce cen benzyny.

– Rosja nie daje nam benzyny, bo ogłosiliśmy niepodległość. Może pan śmiało napisać, że to jest blokada gospodarcza. Mu­simy kupować ropę za dolary, więc musimy podnieść ceny. Zresztą ta podwyżka nie będzie odczuwalna, bo na stacjach benzynowych paliwa i tak od dawna nie ma – tłumaczył jeden z wiceministrów.

W Ministerstwie Obrony panowało zamieszanie. Latem mi­nister Kitowani zbuntował podległą mu gwardię przeciwko pre­zydentowi i przeszedł na stronę opozycji. Nowego ministra jeszcze nie wyznaczono. W dawnym gabinecie Kitowaniego je­go sekretarka rozmawiała przez telefon, piłując paznokcie.

– Ja tam nic nie wiem – burknęła. – Nikt mi nic nie powie­dział, to przychodzę do pracy jak dawniej.

– Doskonale pan trafił! – cieszył się dyrektor w Minister­stwie Spraw Zagranicznych. – Właśnie dostaliśmy informację, że Mołdawia i Uzbekistan uznały niepodległość Gruzji! To jest kolejny krok do przełamania blokady, jaką stosują wobec nas Moskwa i Szewardnadze!

Eduard Szewardnadze rządził Gruzją jako rosyjski namiest­nik, zanim został wezwany do Moskwy i wyniesiony na stano­wisko ministra spraw zagranicznych imperium. Znienawidzony na Kremlu przez imperialnych urzędników i wrogów jakichkol­wiek reform, podał się jednak w końcu do dymisji i marnotrawił bezczynnie czas w rosyjskiej stolicy. W Gruzji zaś mówiono, że spiskuje przeciwko prezydentowi Gamsachurdii i chce odebrać mu władzę.

Gruziński parlament nazywano w Tbilisi Żółtym Domem. To od piaskowego koloru murów potężnego gmaszyska. Tu, a przede wszystkim na małym placyku i schodach przed budynkiem, rozgrywała się historia Gruzji.

Na schodach przed parlamentem prowadzili swoje głodówki i wiece studenci i liderzy partii niepodległościowych. Na placu przed Żółtym Domem rosyjskie wojska krwawo rozpędziły kil­kudniowy antykomunistyczny wiec w kwietniu 1989 roku. Zginęło wtedy około dwudziestu osób, a setki zostało rannych i poturbowanych. Gruzini postawili w tym miejscu wielki krzyż.

Teraz w Żółtym Domu zbierali się deputowani do parlamen­tu niepodległej Gruzji. Urzędował tu również prezydent Zwiad Gamsachurdia. Z okien swojego gabinetu mógł popatrzeć na schody, na których jeszcze niedawno sam prowadził głodówki. Teraz przemawiał z nich do swoich wielbicieli, nazywanych w Tbilisi zwiadowcami. Zwiadowcy dzień i noc manifestowali przed parlamentem uwielbienie dla prezydenta. Zjeżdżali do miasta z całego kraju autokarami, wynajmowanymi przez gu­bernatorów. Ciągnęli do Tbilisi, bo prosił ich o to sam prezy­dent, który w wieczornych wiadomościach radiowych skarżył się, że stolica odnosi się do niego wrogo, a opozycja spiskuje, by go obalić. Prosił o pomoc. Wieśniacy rzucali więc pracę przy żniwach i jechali pod parlament, by strzec swego prezydenta przed zamachowcami.

W mieście nie czuło się jednak jakiegoś iskrzącego napięcia, niepokoju, zagrożenia. Gdzie indziej na świecie pod oknami prezydentów i premierów zbierali się ich wrogowie, złorzecząc i domagając się ustąpienia. Natomiast w gruzińskiej stolicy de­monstrowali zwolennicy władz.

Wystarczyło, że Gamsachurdia zbliżył się do okna, by po­patrzeć na miasto albo po prostu odetchnąć rześkim, wrześnio­wym powietrzem, a na placu przed Żółtym Domem rozlegał się wrzask: „Zwi-ja-di!!! Zwi-ja-di!!!”. Prezydent uśmiechał się, czasami pokiwał ręką i wracał do rządzenia krajem.

W biurze prasowym prezydenta jego rzecznik, Dichamindżija, przyznawał, że Kitowani razem z byłym premierem Siguą zabarykadowali się w domu wczasowym pod Tbilisi i knuli spi­sek. Ale nie mogło się to udać, bo naród i większa część gwardii popierała prezydenta. Nawet te oddziały, które w sierpniu zbuntował Kitowani, teraz buntowały się przeciwko niemu sa­memu.

– Kitowani ma najwyżej dwustu–trzystu żołnierzy – zapewniał Dichamindżija. – A prezydent? Wystarczająco wielu, by za­prowadzić porządek – uśmiechał się tajemniczo. – Ale my nie chcemy rozlewu krwi.

Wyjaśniał też, że żaden kryminalista nie był traktowany w więzieniu tak dobrze jak Dżaba Joseliani, a Giorgi Czanturia został aresztowany nie dlatego, że chciał polecieć do Moskwy na spotkanie z Szewardnadzem, ale że próbował przemycić broń do samolotu.

Dalsza wędrówka rządową stroną alei Rustawelego nie mia­ła sensu. Za Żółtym Domem były już tylko ministerstwa Nauki i Kultury oraz Bank Narodowy przy placu Wolności.

Lepiej było przejść na drugą, opozycyjną stronę ulicy. Naprzeciwko parlamentu, przed cerkwią, stały pikiety brodatych bojowników z milicji „Mchedrioni” – jeźdźcy. Trzymali na piersiach fotografie swojego przywódcy, Dżaby Joselianiego.

Kilkadziesiąt metrów dalej w secesyjnej kamienicy mieściła się kwatera główna Partii Narodowo-Demokratycznej. Jej przy­wódca, Giorgi Czanturia, został właśnie aresztowany. Szef naro­dowych demokratów miał trzydzieści jeden lat, ale polityką zajmował się od piętnastego roku życia. Podobnie jak jego żo­na, Irina Saariszwili. Pobrali się zresztą w więzieniu, a ich świad­kami byli oficerowie śledczy.

– Aresztowanie Czanturii to kolejna prowokacja Gamsachurdii. Gia nie miał żadnego pistoletu, a do Moskwy jechał spotkać się nie z Szewardnadzem, tylko z zagranicznymi dziennikarza­mi – tłumaczył Zurab, zastępca Czanturii. – Jakich jeszcze dowo­dów trzeba na to, że Gamsachurdia jest dyktatorem?

Zurab był zdenerwowany, palił jednego papierosa za dru­gim. Niespokojnie wyglądał przez okno, z którego doskonale widać było Żółty Dom. Nigdy nie zastępował Czanturii i nie bar­dzo wiedział, co ma robić.

Spokojny był za to Irakli Cereteli, przywódca Partii Nie­podległości Narodowej, która miała siedzibę w gmachu, gdzie jeszcze niedawno mieścił się Instytut Marksizmu i Leninizmu oraz komunistyczna organizacja młodzieżowa Komsomoł. Cere­teli, rówieśnik Czanturii, też mial na swoim koncie więzienie i obóz pracy. Wyglądał jak zapaśnik najcięższej z wag, który skończył karierę i przestał dbać o kondycję fizyczną. Zanim podjął walkę z komunizmem, pisał wiersze miłosne.

– A czym mamy się denerwować? – dziwił się. – Jeszcze ty­dzień, dwa i będzie koniec Gamsachurdii. Nikt go nie popiera.

– A ludzie przed parlamentem?

– Codziennie przywożą ich autobusami ze wsi, płacą im za to.

– A gwardia?

– Gwardia jest z nami. Gamsachurdia ma najwyżej dwustu–trzystu żołnierzy, a i ci się buntują.

– A wy?

– Wystarczająco wielu, żeby zaprowadzić porządek. Ale my nie chcemy rozlewu krwi.

Obie strony ulicy nie rozmawiały ze sobą, choć dzieliło je nie więcej niż sto metrów.

Po wizycie u opozycji wracałem do Żółtego Domu.

– Dlaczego władze nie próbują dialogu z opozycją? – pyta­łem rzecznika Dichamindżiję.

– To nie jest opozycja, tylko kryminaliści, chuligani i agenci Kremla. Nie dają nam rządzić, chcą doprowadzić do takiego cha­osu w Gruzji, że później Rosja z łatwością nas znowu podbije.

Przechodziłem na stronę opozycyjną.

– My agentami Kremla? – oburzał się Zurab. – To Gamsachurdia jest agentem. Chce wprowadzić dyktaturę, a potem przyłączyć Gruzję do Rosji.

(W Tbilisi opowiadano anegdotę, jak to Szewardnadze spo­tyka się z Gamsachurdią.

– Jesteś agentem KGB! – krzyczy Zwiad.

– Nieprawda – odpowiada spokojnie Szewardnadze. – Ja jestem szefem KGB, a ty agentem).

Jeszcze raz wracałem do Żółtego Domu, wyjaśnić, jak to było z wieśniakami zwożonymi do Tbilisi na rządowe wiece.

– Kłamstwo! To Cereteli płaci ludziom, żeby przychodzili na jego demonstracje – przekonywał Dichamindżija.

– Łże jak pies – toczył korespondencyjny spór Cereteli. – Wi­dzisz? – pokazywał palcem na ulicę, gdzie kilka ubranych na czarno kobiet okładało torebkami jednego z jego ludzi. – Szły pod parlament, bo tak im kazał ich dyrektor.

– Odebraliśmy im transparent – Irakli patrzył pod nogi. Na tekturze pod jego butami czerwony napis krzyczał: „Gruzja – znaczy Zwiad. Fabryka perfum i kosmetyków Iweria popiera prezydenta”.

– Sam pan widzi, z jakimi bandytami mamy do czynienia – z Dichamindżiją spotykałem się tego przedpołudnia już po raz czwarty. – Przed chwilą w alei Rustawelego bojówkarze Certelego pobili i skopali dziesięć kobiet, które chciały przyjść na nasz wiec. Trzy z nich były w ciąży. Jedna zmarła w szpitalu.

Następnego dnia w alei Rustawelego przed siedzibą niepod­ległościowców stanęła barykada. Porządna barykada, z parko­wych ławek, betonowych bloków, złamanej latarni.

W południe druga barykada, dużo mniejsza, pojawiła się przed biurem narodowych demokratów. Trzecią, z ciężarówek i autobusów, zbudowali wieczorem przed Żółtym Domem zwo­lennicy prezydenta.

Zwykle barykady buduje się z myślą o obronie przed ata­kiem. Ale nie w Tbilisi. Tu barykady pełnią funkcję słupów granicznych. Dzięki nim spór o politykę został wyprowadzony z zadymionych partyjnych lokalików na główną ulicę miasta.

No bo ile osób przeczyta odezwę wywieszoną na murze? A nawet jeśli przeczyta, to jaki z tego pożytek? Przeczyta i pój­dzie do domu. A ile osób przystanie, żeby zapytać brodatych „Mchedrionich”, w jakim celu tkwią pod parlamentem? A czy ktokolwiek wstąpi do biura narodowych demokratów lub nie­podległościowców, żeby spytać, co sądzą o sytuacji politycznej kraju? Skąd!

A jak by to wyglądało, gdyby, dajmy na to, Cereteli postano­wił przemówić do Gruzinów i przedstawić im swój punkt widze­nia? Miałby stanąć na chodniku i tak po prostu przemawiać? A gdyby ludzie go nie zauważyli? Cereteli stoi na schodach i przemawia, a ludzie spacerują jakby nigdy nic. Nie, nie. To byłoby niepoważne.

Co innego barykada, która zastawi aleję Rustawelego. Nie można jej nie zauważyć, nie zainteresować się, skąd się wzięła i dlaczego. Ludzie podejdą, zapytają, chwilę postoją. Potem w domu i w pracy opowiedzą znajomym, co widzieli i słyszeli. Pod barykadę przyjdą następni. Jak się zbierze większa grupka, to nawet będzie można przemówić.

Zresztą, jak długo można dyskutować we własnym lokalu partyjnym? Ciągle z tymi samymi ludźmi. Po co na partyjnych zebraniach układać listy żądań do władz, skoro i tak wiadomo, że władze nawet ich nie wysłuchają. A ludzie się w ogóle o ni­czym nie dowiedzą, bo rządowe gazety i telewizja nie wspomną o opozycji ani słowa.

Co innego, gdy te same listy postulatów, te same oskarżenia przedstawi się na barykadzie na głównej ulicy miasta! Nabiorą wagi, ­wymowy!

W Tbilisi błyskawicznie zrozumiano potęgę barykady. W cią­gu dnia wrogie obozy zbierały się wokół własnych umocnień. Nocami zaś usiłowały rozbierać fortece przeciwników.

Wojna barykad ciągnęła się całe tygodnie. Mieszkałem w hotelu „Tbilisi”, leżącym w pół drogi między barykadą rządo­wą i barykadą narodowych demokratów. Którejś nocy obudził mnie portier.

– Wstawaj pan! Na ulicy się tłuką! – poganiał.

Cała aleja Rustawelego zasypana była kamieniami i kawałka­mi szkła z powybijanych witryn i okien. Główna bitwa przenios­ła się już w rejon barykady niepodległościowców. W jasnym świetle latarni widać było, jak uzbrojeni w pałki i łomy zwia­dowcy wdrapują się na przewróconą latarnię. Inni gnali za obrońcami barykady, pryskającymi teraz bezładnie w zaułki bramy domów.

Barykada narodowych demokratów była właśnie rozbierana i załadowywana na ciężarówki. Została zdobyta praktycznie bez walki. Jej obrońcy leżeli pobici na kanapach w hallu hotelu, a zwolennicy Gamsachurdii demolowali biuro ich partii. Przez powybijane okna na pierwszym piętrze wyrzucano na ulicę tele­fony, krzesła, segregatory z jakimiś papierami.

Zanim dobiegłem do barykady niepodległościowców, rów­nież została zdobyta, a jej obrońcy uciekali właśnie bocznymi uliczkami, poganiani kopniakami i gradem kamieni. Na chodni­ku zwiadowcy kopali zwiniętego w kłębek chłopaka. Obok, na schodach, w kałuży krwi leżał mężczyzna. Szturm trwał nie dłu­żej niż kwadrans.

Przepędzona z alei Rustawelego opozycja zbudowała nowe barykady przy budynku telewizji. Odtąd już co noc dochodzi­ło w Tbilisi do ulicznych bijatyk, coraz częściej rozlegały się strzały.

Kilka dni później, wieczorem, w alei Rustawelego przed fil­harmonią oblał się benzyną trzydziestosiedmioletni lekarz kardiolog Giwi Abesadze. Przechodnie zdusili płomień, ale Abesadze umarł w szpitalu. W wieczornym dzienniku podali, że zostawił w domu pożegnalny list. Napisał w nim, że swoją śmiercią chciał powstrzymać rodaków przed bratobójczą wojną. Na pogrzeb przyszło całe miasto.

Nazajutrz o świcie żołnierze ze zbuntowanej przeciwko pre­zydentowi gwardii ustawili przed filharmonią haubicę. Dwie stumilimetrowe armatki do rozpraszania chmur gradowych stanęły przed budynkiem telewizji.

Zimą w alei Rustawelego wybuchła wojna uliczna. Wyliczo­no potem, że toczyła się na obszarze jednego hektara i że w cią­gu czternastu dni wystrzelono ponad dwa miliony pocisków. Zginęło stu pięćdziesięciu ludzi. Na jednego zabitego wypadło więc trzynaście i pół tysiąca pocisków.

Kiedy tylko umilkły strzały, ukochana aleja Gruzinów znów wypełniła się tłumami spacerowiczów. Tym razem jednak nie był to zwykły spacer, ale raczej odwiedziny u kogoś bardzo blis­kiego i bardzo chorego, u kogoś, kto przeszedł ciężką operację i jeszcze nie wiadomo, czy wróci do zdrowia.

Aleja przypominała pobojowisko. Najbardziej ucierpiała rzą­dowa część ulicy. Tam toczyły się najcięższe walki. Wrogów dzieliła odległość najwyżej stu metrów.

Rządowe gmachy spłonęły. Pociski armatnie rozbiły kilka ogromnych kolumn przed głównym wejściem do parlamentu. Na schodach walały się szczątki krzyża-pomnika i gałęzie. Jodły i platany przed budynkiem zostały roztrzaskane przez pociski.

Spłonęły niemal wszystkie budynki z najbliższego sąsiedztwa parlamentu – Ministerstwo Łączności, budynek najlepszego w mieście gimnazjum i liceum, galeria narodowa i Dom Artysty. Kule podziurawiły ściany maleńkiej cerkwi, gdzie stanowiska strzeleckie urządzili sobie snajperzy opozycji. Po gmachu Minis­terstwa Bezpieczeństwa zostały tylko gruzy. Ale zanim runął, szturmowcy opozycji zdążyli uwolnić z podziemnych cel swoich przywódców wtrąconych do lochu przez prezydenta.

Wykonana ze szkła i metalu misterna konstrukcja dachu parlamentu zawaliła się, zasypując salę obrad. Parkiety rządo­wych i prezydenckich gabinetów zasłane były karabinowymi łuskami, szczątkami połamanych mebli, butelkami po szampa­nie. Na korytarzach poniewierały się potężne kasy pancerne. Nigdy nie ustalono, czy ich zawartość trafiła w ręce zdobywców, czy obrońców parlamentu. Tylko stary sejf, pamiętający jeszcze czasy rosyjskiego cara Mikołaja II, oparł się i jednym, i drugim.

Seria z karabinu maszynowego podziurawiła plastyczną ma­pę Gruzji w gabinecie Zwiada Gamsachurdii. W pokoju obok ktoś porzucił otwartą kasetkę z pieczęciami prokuratury, Minis­terstwa Sprawiedliwości i Banku Narodowego. W stojącej na podłodze pustej butelce po winie tkwiła wizytówka przewodni­czącego parlamentu, Akakiego Asatianiego, którego Gamsachurdia bezskutecznie zapraszał do obleganego budynku. Asatiani wymawiał się ciężką chorobą. Wyzdrowiał natychmiast, gdy po Tbilisi gruchnęła wieść, że po prawie dwóch tygodniach oblężenia w płonącym parlamencie prezydent uciekł z miasta do Armenii.

W szafach i sejfach stały w idealnych szeregach teczki i se­gregatory z oficjalnymi dokumentami. Przez wiele lat stanowiły one o życiu Gruzinów. Kiedy w alei Rustawelego padły pierwsze strzały, przestały być komukolwiek potrzebne.

W walkach nie ucierpiał bunkier, w którym prezydent bronił się i w którym obchodził Nowy Rok. Był szampan, chóralne śpie­wy, a rudobrody Nemo Burdżuładze, prawa ręka Gamsachurdii, podszczypywał sąsiadki przy stole. Całą biesiadę sfilmowano, a po zamachu kasetę pokazywała co wieczór telewizja na do­wód moralnego upadku obalonego reżimu.

Sala, w której Gamsachurdia organizował w czasie wojny ostatnie konferencje prasowe, wyglądała tak, jakby przed chwilą opuścili ją dziennikarze. Nie zgaszono nawet światła. Na dzie­dzińcu obok wraków spalonych samochodów grzali się przy ognisku policjanci, broniący teraz zniszczonego parlamentu przed tłumem ciekawskich.

Sztab opozycji mieścił się w moim hotelu „Tbilisi”, zaledwie dwieście metrów od parlamentu. Salon piękności przerobiono na szpital, a hotelowe restauracje, bary i sklepy walutowe na kuchnię polową. Kiedy hotel się spalił, opozycja przeniosła się za dziennikarzami do stojącej nieopodal na wzniesieniu „Iwerii”, a tamtejsze restauracje i sklepy spotkał podobny los, co lokale w „Tbilisi”. Sam hotel jednak ocalał. Z jego okien i balko­nów można było przyglądać się strzelaninie i pożarom wokół parlamentu.

Spalił się między innymi sąsiadujący z „Tbilisi” bank oszczędnościowy. Na chodniku jeszcze przez wiele dni ponie­wierały się bankowe banderole. Tajemnicą pozostało, komu dostały się zgromadzone tam oszczędności. Prokuratura gruziń­ska nie ustaliła też, co stało się z pieniędzmi z Banku Narodo­wego. Mimo że zasadnicze walki toczyły się pół kilometra dalej, bank został podpalony. Taktykę pożarową stosowali zarówno żołnierze Gamsachurdii, jak i opozycja. Co się stało z pieniędz­mi? Prezes banku bezradnie rozkładał ręce. Nowe władze Gruzji oskarżyły Gamsachurdię o przywłaszczenie kasy państwa. Nikt jednak nie legitymował bojówkarzy, którzy splądrowali bank.

W ulicznej wojnie w Tbilisi strzelano dużo, ale bardzo nie­celnie, i z tego, co akurat było pod ręką: haubic, czołgów, moź­dzierzy – broni, którą rzadko wykorzystuje się w walkach w mieście. Kule, granaty i pociski armatnie przelatywały prze­ważnie nad celem i wybuchały w okolicznych domach. Roztrza­skana latarnia przy zgliszczach hotelu „Tbilisi” była tego smęt­nym świadectwem.

Bojówkarze z opozycji próbowali zbudować tam stanowis­ko ogniowe dla moździerza. Jego minimalny zasięg wynosił jakieś pięćset metrów, a spod latarni do parlamentu było nie więcej niż trzysta. W rezultacie wystrzeliwane granaty przelaty­wały nad celem i wybuchały na okolicznych dachach i podwór­kach. Strzelcy nie chcieli przenieść stanowiska ogniowego dalej, bo utraciliby z oczu cel. Ustawiali więc moździerz coraz bar­dziej pionowo. W końcu trafili w stojącą nad nimi latarnię i po­ranieni odłamkami znaleźli się w szpitalu.

W czasie kiedy w alei Rustawelego ginęli ludzie, w innych częściach miasta życie toczyło się niemal normalnie, jeżeli nie liczyć milczących telefonów, zimnych kaloryferów i braku prą­du. Po wojnie mieszkańcy z tych innych ulic przychodzili na spacer w aleję i zbierali na pamiątkę karabinowe łuski.

Ponieważ obie strony alei, i ta rządowa, i opozycyjna, zosta­ły spalone i zburzone, po wojnie politycy przenieśli się do kina na sąsiedni plac Republiki. Tu urządzono kwaterę Rady Wojsko­wej, która przejęła władzę.

Chyba nigdy za pokojowych czasów kino nie widziało tylu gości. Po korytarzach, pokojach i schodach od rana do nocy bie­gali ludzie z karabinami, przekonani, że sprawy, które załatwia­ją lub których załatwienia się domagają, są najważniejsze i że nikt tak jak oni nie ma równie oczywistego prawa do przebywa­nia w siedzibie nowych władz.

Rada Wojskowa obradowała w gabinecie dyrektora kina. Tam drzwi nigdy się nie zamykały. Na kanapach, krzesłach, fotelach godzinami przesiadywali ministrowie, partyzanci, ja­cyś urzędnicy, delegaci z prowincji. Ci, dla których zabrakło siedzeń, stali pod ścianami.

Premier Sigua w śnieżnobiałej koszuli i odprasowanym gar­niturze przypalał jednego papierosa od drugiego. Szpakowaty, gładko ogolony, w rogowych okularach, przypominał raczej dyplomatę wracającego z udanej misji zagranicznej niż szefa rządu tymczasowego, który przejął władzę w wyniku zbrojnego przewrotu.

Opozycja przez wiele miesięcy uważała go za jednego z pre­zydenckich lokajów, jakimi zazdrosny o władzę i sławę Gamsa­churdia obsadzał urzędy. Sigua przysięgał, że nieraz składał dymisję, ale zawsze ulegał perswazjom prezydenta, który prze­konywał go, by poświęcił się dla dobra kraju. W końcu jednak nie wytrzymał. Trzasnął drzwiami i niespodziewanie także dla siebie zauważył, że wszystkie opozycyjne partie widzą w nim swojego przywódcę.

Wyglądu rewolucjonisty nie miał też dowódca gwardii Tengiz Kitowani, który zbuntował swoich żołnierzy przeciwko prezydentowi. Jowialny, łysawy, w czapce z pomponem, orta­lionowej kurtce i przydługich dżinsach, nie wyglądał ani na zbuntowanego żołnierza, ani na rzeźbiarza, którym był, zanim porzucił sztukę dla polityki. Nie sprawiał też wrażenia aferzysty, który dobrze poznał więzienne cele. A taką rolę również przyszło mu grać we wcześniejszym życiu. Lubił mawiać, że był kiepskim artystą, ale jeszcze gorszym okazał się żołnierzem i najchętniej wstąpiłby do jakiegoś klasztoru w górach, by odpokutować za stare grzechy.

Z trójki nowych przywódców Gruzji tylko brodaty chudzielec Dżaba Joseliani w wojskowej kurtce mógłby zostać uznany za typowego rewolucjonistę.

Przed gabinetem dyrektora kina stał nieodmiennie tłum obwieszonych karabinami brodaczy. Dźwigali na sobie tyle ciężkiego i do niczego niepotrzebnego militarnego żelastwa, że miałem wrażenie, iż wystarczyłoby któregoś z nich lekko trą­cić, by straciwszy równowagę, zwalił się na podłogę przywalony górą karabinów, sztyletów, granatów, ładownic, wyciorów, pasków, kabur.

Tak czy inaczej, kłębiący się pod gabinetem dyrektora zbroj­ny, rzucający groźne spojrzenia tłum był nieomylnym znakiem, że w środku trwała ważna narada.

Co dalej? Jak rządzić? Jak wykorzystać zdobytą władzę? Co robić, by zwycięstwo nie przerodziło się w nową, nie rewolucyj­ną, ale już zwyczajną wojnę o podział łupów?

– Sytuacja w kraju jest niepewna. Na zachodzie buntują się sympatycy Gamsachurdii. Nie uznają naszego rządu – mówił Sigua.

– Tam trzeba posłać wojsko. Jak poleci parę łbów, to się uspokoją – przekonywał Joseliani.

– Jedna wojna starczy – nie zgadzał się komendant gruziń­skich partyzantów z Osetii Południowej, Waża Adamia.

– Już mówią na nas: junta! Teraz trzeba pokojowo! – krzy­czał Nodar Giorgadze, wódz gruzińskich weteranów imperialnej wyprawy wojennej Kremla w Afganistanie.

– Przez to wasze pokojowe działanie daliście Gamsachurdii uciec! Albo rybka, albo pipka! Inaczej się nie da! – pieklił się Joseliani.

– Tak, tak, trzeba działać zdecydowanie – mruczał Kitowani.

Ale od czego zacząć? Giorgadze proponował nakazać parla­mentowi, by się sam rozwiązał i formalnie oddał władzę Radzie Wojskowej. Wtedy już nie będzie można nazwać nowych władz juntą. Ale jak zebrać deputowanych, którzy rozpierzchli się po kraju? Trzeba by pomyśleć o nowych wyborach – drapał się po głowie Sigua.

– A może by tak zadzwonić do Szewardnadzego? Poradzić się? Ten na pewno by wiedział, co zrobić – głośno zastanawiał się Besik Kutateładze, wojskowy komisarz Tbilisi.

– Tak, tak, teraz grunt to zdecydowanie – kiwał głową Kitowani.

Wieczorem aleja Rustawelego pustoszała. Ludzie chowali się w domach przed przenikliwym zimnem, rozbiegały się sto­jące od rana kilometrowe kolejki po chleb. Po dwudziestej trzeciej, kiedy zaczynała się godzina policyjna, po ulicach space­rowali już tylko obwieszeni karabinami bojówkarze „Mchedrioni”, którzy faktycznie przejęli władzę w mieście.

Ale mimo godziny policyjnej i patroli ktoś włamał się do Teatru im. Gribojedowa przy alei Rustawelego. Napastnicy po­bili starego dozorcę i zrabowali rekwizyty teatralne – stare strzelby, szable i kindżały.

W alei Rustawelego Zurab Guridze jak dawniej zmywał chodnik przed swoją lodziarnią. Potem wychodził na ulicę, za­palał papierosa i przyglądał się przechodniom.

– Dzień dobry, Zurab! Co dobrego? – wołałem jak co rano, zbiegając po schodach z redakcji „Wolnej Gruzji”.

– Eee... A co może być dobrego? Stara bieda – odpowiadał Gruzin.

Zimowa wojna wprowadziła wiele zmian w topografii alei. Obchód ulicy nadal zaczynałem od wizyty w budynku, gdzie mieściły się redakcje gazet i agencji informacyjnych. Ale potem trasa się komplikowała. Zniknął klarowny i bardzo wygodny podział na stronę rządową i opozycyjną.

Przed zamachem wystarczyło się przespacerować rządową stroną ulicy, potem wrócić opozycyjną, kilka razy przejść z jed­nej strony na drugą, by w końcu, mając pełen ogląd sytuacji, spokojnie pójść na główną pocztę (oczywiście w alei Rustawele­go). Znajdował się tam jedyny w mieście telegraf i jedyne w mieście kabiny telefoniczne, z których dawało się dokądkol­wiek dodzwonić. Kiedyś trasa marszu wyglądała mniej więcej jak elipsa. Teraz zaś przypominała zwariowany zygzak.

Po zamachu opozycja przejęła władzę, ale nie mogła prze­nieść się na rządową stronę ulicy, bo – wydając wojnę – nie po­myślała o przeprowadzce i zniszczyła nie tylko parlament, ale i większość ministerstw. Nowy rząd przeniósł się więc na stronę opozycyjną, do siedziby dawnego Komsomołu, Instytutu Marksizmu i Leninizmu oraz biur Partii Niepodległościowej Iraklego Ceretelego. Po starej stronie rządowej zostało tylko kilka ministerstw. Została też lodziarnia Zuraba.

W Ministerstwie Transportu potwierdzali informację o pod­wyżce cen benzyny.

– Musimy podnieść ceny. Ale podwyżka nie będzie od­czuwalna, bo benzyny i tak nie uświadczysz – tłumaczył wicemi­nister.

Tbilisi huczało od plotek, że były minister Kitowani buntuje gwardzistów i będzie chciał obalić Eduarda Szewardnadzego, którego w końcu przywódcy puczu postanowili ściągnąć z Mos­kwy do pomocy w rządzeniu. „Ja go tu sprowadziłem i ja go stąd wywiozę, jak będzie trzeba” – grozi Kitowani, którego Szewardnadze zwolni wkrótce z pracy.

W dawnym gabinecie ministra jego sekretarka czytała gazetę.

– Ja tam nic nie wiem – burczała obrażona.

W biurze prasowym Szewardnadzego jego rzecznik zapew­niał, że pogłoski o rzekomym zamachu nie miały żadnych pod­staw, a władze cieszą się pełnym poparciem narodu i wojska.

– Nie chcemy rozlewu krwi. Apelujemy do naszych przeciw­ników, by się opamiętali, proponujemy im rozmowy. Ale oni nie dają nam rządzić. To zwykły sabotaż.

Przed ruinami hotelu „Tbilisi” na wraku czołgu bawiła się gromadka dzieci. Ich rodzice stali obok, dzieląc się najnowszy­mi plotkami.

– Słyszeliście? Podobno Gamsachurdia wrócił i chce ogłosić w zachodniej Gruzji niezależną republikę Kolchidy!

– Lepiej, żeby zdechł!

– Ci nowi wcale nie lepsi. Ledwie wzięli władzę, a już strze­lają do ludzi!

– Jeszcze trochę, a i ci odejdą. Po staremu zostanie Szewardnadze.

– Niech będzie byle kto, żeby tylko był spokój. Do czego to doszło, żeby Gruzin strzelał do Gruzina!

Nie chciało się wracać do domu. Zimno, ciemno. Prądu zno­wu pewnie nie włączą.

Do wieczora aleja Rustawelego tętniła życiem. Ale pusto­szała po zachodzie słońca. Właściciele sklepów z trzaskiem zasuwali żelazne kraty na witrynach i zamykali drzwi na wielkie kłódki. W kinie przy filharmonii ze względu na słabą frekwencję odwołano nocne seanse.

W nocy w mieście królowali uzbrojeni rabusie. Napadali na spóźnionych przechodniów, kradli zaparkowane na ulicach sa­mochody, włamywali się do sklepów. Policja wolała się w to nie mieszać. Nieraz zdarzało się, że zatrzymani na gorącym uczynku włamywacze okazywali się żołnierzami, którzy przyjechali do miasta na przepustki z wojen w Abchazji, Megrelii czy Osetii Południowej. Z takimi lepiej było nie zadzierać.

Dlatego Zurab zamykał lodziarnię jeszcze przed zmrokiem, a potem odprowadzał samochód do garażu ojca, prawie na dru­gi koniec miasta. Przychodził do domu na ostatnich nogach.

– Zurab! Ten zlew znów cieknie! Może byś w końcu coś z tym zrobił?! – narzekała żona.

– Jutro popatrzę – odpowiadał Zurab.

– Jutro! Jutro! Słyszę to już od roku! – jęczała Manana.

Zwiad

Dostępne w wersji pełnej

Król Eduard

Dostępne w wersji pełnej

Uciec jak najdalej

Dostępne w wersji pełnej

Diabelski młyn w Oczamczirze

Dostępne w wersji pełnej

Dobre miejsce do umierania

Dostępne w wersji pełnej

Szukać nowego domu

Dostępne w wersji pełnej

Bóg się pogniewał

Dostępne w wersji pełnej

Dżaba

Dostępne w wersji pełnej

Upadek króla Eduarda

Dostępne w wersji pełnej

Tak nas mało

Dostępne w wersji pełnej

Dom obłąkanych

Dostępne w wersji pełnej

Biurko z widokiem

Dostępne w wersji pełnej

Miejsce spotkań

Dostępne w wersji pełnej

Układanka Rubika

Dostępne w wersji pełnej

Mord w parlamencie

Dostępne w wersji pełnej

Bulwar nafciarzy

Dostępne w wersji pełnej

Wojna coraz większa

Dostępne w wersji pełnej

Zamiast epilogu Wojna, synku, to i strzelają

Dostępne w wersji pełnej

Kalendarium

Dostępne w wersji pełnej

Projekt okładki

Katarzyna Ewa Legendź

Fotografia na okładce

Krzysztof Miller / Agencja Gazeta

Opieka redakcyjna

Damian Strączek

Korekta

Piotr Mocniak

Barbara Wójcik

Copyright © by Wojciech Jagielski 2013

Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2013

ISBN 978-83-240-2771-2

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Plik opracowany na podstawie Dobre miejsce do umierania, wydanie I, Kraków 2013

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com