Indie. W moim hinduskim domu - Aleksandra Zalewska - ebook

Indie. W moim hinduskim domu ebook

Aleksandra Zalewska

0,0
59,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Od krótkiej wycieczki po ślub w hinduskiej świątyni. Codzienność Polki mieszkającej w Indiach
 
Święte krowy, monumentalny Tadż Mahal, bogowie o wielu twarzach, ubóstwo slumsów kontrastujące z bogactwem i przepychem pałaców. Tak kojarzą się Indie, ale dla mnie są zupełnie inne.
Zapraszam cię w wyjątkową podróż. Zajrzymy do kuchni mojej teściowej, opowiem ci, jak wygląda hinduski ślub, odkryjemy niezwykłe bogactwa kultury, zwiedzimy niecodzienne miejsca, spróbujemy ulicznego jedzenia.
Indie to nie tylko budzący kontrowersje punkt na mapie świata – to mój dom. Pozwól, że otworzę przed tobą jego drzwi, rozgość się.
 
Dla Indusów spore znaczenie zdaje się mieć ich męskość wyrażona w seksualności. W społeczeństwie takim jak to indyjskie, mimo dawnych tradycji związanych z Kamasutrą, seks jest nadal tematem tabu.
Nie każdy wie, że na terenie Indii wciąż żyją społeczności praktykujące matriarchat, system, w którym to kobieta jest ważniejsza w hierarchii od mężczyzny. Istotny przykład stanowi ludność Khasi licząca około półtora miliona członków.
 
Aleksandra Zalewska od 2019 roku mieszka w Indiach i obala mity na temat tego kraju. Z wykształcenia magister arabistyki i islamistyki. Specjalistka do spraw komunikacji międzykulturowej, mówczyni TEDx. Od 2008 roku związana z branżą turystyczną. Swoją pasją do odkrywania kultur i religii dzieli się na blogu Atelier Podróży oraz w mediach społecznościowych. Uwielbia przybliżać to, co dalekie, i odkrywać to, co na pozór już odkryte. Indie stały się jej drugim domem dzięki mężowi, Indusowi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 397

Rok wydania: 2024

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Au­torka: Alek­san­dra Za­lew­ska
Re­dak­cja: Iza­bela Sie­ranc
Ko­rekta: Ma­ciej Kieł­bas
Mapa: Mar­tyna Ko­sik Mappy Maps
Pro­jekt ma­kiety i skład: Iza­bela Kruź­lak
Fo­to­edy­cja: Iza­bela Kruź­lak
Pro­jekt gra­ficzny okładki: Anna Gru­dziń­ska
Re­dak­tor tech­niczna: Aneta Kacz­ma­rek
Ele­menty gra­ficzne ma­kiety: Fre­epik.com
Zdję­cia na okładce: Shut­ter­stock.com: chris pia­son, Don Mam­mo­ser, En­gi­neer stu­dio, Marti Bug Cat­cher, New Africa, Oce­ani­cWan­de­rer, Rung­san Nan­ta­phum, Ser­giy­1975, uday bha­lani, We­sten­d61 on Of­f­set, (przód); Do­ers, Ha­lyt­skyi Ole­xandr, Marti Bug Cat­cher, Rung­san Nan­ta­phum, Alek­san­dra Za­lew­ska (tył)
Zdję­cia: z ar­chi­wum Au­torki
Re­dak­tor pro­wa­dząca: Bar­bara Fi­li­pek
Kie­row­nik re­dak­cji: Agnieszka Gó­recka
© Co­py­ri­ght by Alek­san­dra Za­lew­ska © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej książki nie może być po­wie­lana lub prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy, z wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­menty tek­stu.
Biel­sko-Biała 2024
Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o. ul. Za­pora 25 43-382 Biel­sko-Biała tel. 338282828, fax 338282829pas­cal@pas­cal.plwww.pas­cal.pl
ISBN 978-83-8317-431-0
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

NA­ZEW­NIC­TWO

Język hindi, do­mi­nu­jący w In­diach, za­pi­suje się pi­smem de­wa­na­gari, czyli al­fa­be­tem sy­la­bicz­nym. W tej książce za­sto­so­wano trans­kryp­cję. Nowe za­sady pol­skiej trans­kryp­cji hindi wpro­wa­dzono w la­tach 90. XX wieku, one le­piej od­dają brzmie­nie in­dyj­skich nazw. Jed­nak ję­zy­ko­znawcy nie są zgodni co do ich sto­so­wa­nia, bo­wiem cza­sem kłócą się one w za­pi­sie z pol­ską or­to­gra­fią. Dla­tego w źró­dłach po­praw­no­ścio­wych nie ma jed­no­li­tego za­pisu – po­ja­wiają się na­zwy za­równo w tra­dy­cyj­nej, jak i no­wej pol­skiej trans­kryp­cji. W tej książce za­pis nazw geo­gra­ficz­nych i nazw po­szcze­gól­nych obiek­tów za­czerp­nięto z Urzę­do­wego wy­kazu pol­skich nazw geo­gra­ficz­nych świata oraz En­cy­klo­pe­dii PWN. W związku z tym jako pierw­sza po­ja­wia się na­zwa w ję­zyku pol­skim (cza­sem we­dług tra­dy­cyj­nej, in­nym ra­zem we­dług no­wej trans­kryp­cji), a za­raz po niej w na­wia­sie na­zwa w trans­kryp­cji an­giel­skiej. Po­niż­szy słow­ni­czek przed­sta­wia pod­sta­wowe za­sady trans­kryp­cji, więc może po­móc czy­tel­ni­kowi w zo­rien­to­wa­niu się, któ­rej trans­kryp­cji (tra­dy­cyj­nej czy no­wej) użyto w spo­lsz­czo­nym za­pi­sie, oraz w po­praw­nym wy­ma­wia­niu po­szcze­gól­nych nazw. Warto za­uwa­żyć, że bar­dzo przy­datna jest trans­kryp­cja an­giel­ska, po­nie­waż an­giel­ski jest dru­gim ję­zy­kiem urzę­do­wym In­dii, więc na ma­pach, pla­nach czy obiek­tach na­zwy są po­da­wane w ję­zyku an­giel­skim.

Nie­bie­ska sala Pa­łacu Miej­skiego w Dżaj­pu­rze

Trans­kryp­cja an­giel­ska

Trans­kryp­cja tra­dy­cyjna

Trans­kryp­cja nowa

sh

sz

ś

ch

cz

ć

j

y

j

j

v

w

w

MÓJ PIERW­SZY RAZ W IN­DIACH

Najt­rud­niej jest za­cząć. Żeby nie za­le­ciało sztampą. Żeby to nie była ko­lejna pu­bli­ka­cja o In­diach za­czy­na­jąca się sło­wami: „In­die można ko­chać lub nie­na­wi­dzić”. Żeby nie pa­dło ce­re­mo­nialne: „In­die to kraj kon­tra­stów” – a który nie jest? Naj­trud­niej jest za­cząć. Za­mie­nić grec­kie all in­c­lu­sive na In­die. Od­pu­ścić taj­ską kra­inę uśmie­chu, by spró­bo­wać In­dii. Prze­ła­mać swoje lęki, po­mimo wszyst­kich prze­ra­ża­ją­cych i smut­nych hi­sto­rii, które się usły­szało o In­diach.

Tak, In­die są trudne, za­wsze to po­wta­rzam. Jed­nak zde­cy­do­wa­łam się zro­bić w ich stronę pierw­szy krok i się opła­ciło. Je­stem tu. Miesz­kam w In­diach od 2019 roku i wcale nie mam po­trzeby stąd ucie­kać, rwać wło­sów z głowy czy krzy­czeć z prze­ra­że­nia. Co wię­cej – nie mam już po­trzeby zmie­niać In­dii. Zro­zu­mia­łam, że one zmie­niają się same, ewo­lu­ują w swoim tem­pie, na wła­snych za­sa­dach, i nic mi do tego. A fru­stro­wać się tym? Po co?

Le­ża­łam aku­rat na grec­kiej plaży i wy­grze­wa­łam się w pro­mie­niach czerw­co­wego słońca, kiedy do mo­jej skrzynki wpadł e-mail. Chwilę wcze­śniej roz­ma­wia­łam z ko­le­żanką o braku pla­nów wy­jaz­do­wych na dal­szą część mie­siąca, a tu pro­szę, jak na ży­cze­nie: „Pani Alek­san­dro, są do wzię­cia In­die z Ma­le­di­wami. Leci Pani?”.

Ma­le­diwy – po­my­śla­łam – no ma­rze­nie! Ale te In­die... brrr. Tra­ge­dia. Miało nie być żad­nych In­dii. Nie­raz prze­cież mó­wi­łam, że do In­dii to ja po­jadę, kiedy już od­wie­dzę wszyst­kie inne kraje świata. No ale per­spek­tyw na inne wy­jazdy chwi­lowo nie było, a Ma­le­diwy nie zda­rzają się prze­cież co­dzien­nie. „Biorę” – szybko od­pi­sa­łam, żeby zbyt długo nie ana­li­zo­wać de­cy­zji. Ja­koś to bę­dzie.

Po po­wro­cie do po­koju spraw­dzi­łam pro­gram. Na Ma­le­di­wach mia­łam być tylko dwie noce, a pięć nocy w In­diach. Tylko i aż pięć nocy. Mało – jak na tak od­le­gły za­ką­tek świata, dużo – jak na tak trudny kraj. Cóż, po­wie­dzia­łam „A”, więc te­raz trzeba po­wie­dzieć „B” i za­cząć coś czy­tać o tych In­diach, żeby się przy­go­to­wać. La­wina trwogi miała do­piero mnie za­sy­pać.

W branży tu­ry­stycz­nej pra­co­wa­łam od 2008 roku. Jako pi­lot wy­cie­czek ob­jaz­do­wych uak­tyw­ni­łam się naj­bar­dziej do­piero w 2016 roku. Rok póź­niej pierw­szy raz wy­lą­do­wa­łam w Azji – i był to od razu skok na głę­boką wodę – do Chin. Wy­tłu­ma­cze­nie la­ikom, ile czasu, pracy i ener­gii czę­sto kosz­tuje pi­lota wy­cieczki przy­go­to­wa­nie się do wy­jazdu, to zde­cy­do­wa­nie te­mat na osobną książkę. Wy­daje się to jesz­cze trud­niej­sze, je­śli od­wie­dzany kraj jest tak ogromny, tak stary, tak zło­żony jak Chiny... Mnie zgłę­bia­nie te­matu za­jęło dwa mie­siące.

Do Chin po­le­cia­łam z du­szą na ra­mie­niu. W trak­cie ty­go­dnio­wego wy­jazdu schu­dłam dwa ki­lo­gramy – stres, brak czasu na je­dze­nie i jesz­cze ki­lo­me­try co­dzien­nego zwie­dza­nia. W osta­tecz­nym roz­ra­chunku mo­głam so­bie po­gra­tu­lo­wać, gdyż grupa była za­chwy­cona, a ja dumna, że wszystko po­szło zgod­nie z pla­nem. Te­raz to już mogę ro­bić Azję – stwier­dzi­łam – bo czymże jest taka Taj­lan­dia czy Kam­bo­dża przy chiń­skiej ko­byle... A tu na­gle w 2019 roku wpa­dły mi In­die. Trzeba to było ja­koś ugryźć i roz­gryźć.

Pierw­sza książka o In­diach, po którą się­gnę­łam, to Lalki w ogniu. I to był naj­więk­szy błąd, jaki mo­głam po­peł­nić. Jesz­cze nie po­sta­wi­łam stopy w In­diach, a już by­łam tak na­pa­ko­wana uprze­dze­niami i nie­chę­cią do tego kraju, że nie wy­obra­ża­łam so­bie, jak mogę te­raz po­ka­zać In­die w do­brym świe­tle. Za­sta­na­wia­łam się, czy w ogóle ist­nieje ja­kaś li­te­ra­tura po­ka­zu­jąca In­die w do­brym świe­tle. W 2019 roku nie było. Obec­nie jest tro­chę ina­czej. Wtedy otwar­cie ja­kiej­kol­wiek książki o In­diach, prze­czy­ta­nie wpisu na blogu czy ar­ty­kułu o tym kraju gro­ziło za­ła­ma­niem ner­wo­wym. Za­czę­łam się na­wet za­sta­na­wiać, kto nor­malny płaci, żeby po­je­chać do tak strasz­nego kraju jak In­die. Ja przy­naj­mniej ro­bi­łam to za­wo­dowo, ale ja­cyś „zde­spe­ro­wani” (jak wów­czas uwa­ża­łam) lu­dzie pla­nują urlop i płacą za wa­ka­cje w In­diach!? Prze­cież to nie miało sensu!

Po­sta­no­wi­łam ugryźć te­mat me­to­dycz­nie, sku­pić się na wspa­nia­łej hi­sto­rii, re­li­giach, je­dze­niu i za­byt­kach, prze­cież na wy­cieczce nikt nie chce słu­chać o pro­ble­mach. Na szczę­ście mia­łam swoją tajną broń. Rok wcze­śniej po­zna­łam w Taj­lan­dii In­dusa. Wy­mie­ni­li­śmy się wi­zy­tów­kami i by­li­śmy w kon­tak­cie. Po­sta­no­wi­łam do niego na­pi­sać i za­czerp­nąć wie­dzy u źró­dła – bo któż po­wie mi wię­cej o da­nym kraju niż osoba w nim uro­dzona, a do­dat­kowo za­pa­lony po­dróż­nik? Miał wie­dzę prak­tyczną, do­bre wy­kształ­ce­nie, per­spek­tywę. Za­czę­li­śmy wy­mie­niać się wia­do­mo­ściami, dzwo­nić do sie­bie, na­wet pla­no­wa­li­śmy spo­tka­nie, ale jego mama miała aku­rat ope­ra­cję i mu­siał się nią za­jąć. Tak czy ina­czej, dzięki niemu udało mi się do­trzeć do in­for­ma­cji, któ­rych nie da się zna­leźć w żad­nym prze­wod­niku czy w in­ter­ne­cie. Przy­go­to­wa­łam no­tatki i za­ci­snę­łam zęby z na­dzieją, że... ja­koś to bę­dzie.

Nasz sa­mo­lot lą­duje w Ko­czin (Ko­chi), por­to­wym mie­ście w sta­nie Ke­rala na po­łu­dniu In­dii. Lot­ni­sko jest ja­sne, prze­stronne, ładne i czy­ste – czy to aby na pewno In­die? Wy­cho­dzimy z ter­mi­nalu, a tam sporo kwia­tów w do­ni­cach. Je­dziemy do cen­trum, mi­jamy co prawda ja­kieś krowy, ale pa­sące się na po­bo­czu. To nie te In­die, które wi­dzia­łam w te­le­wi­zji – my­ślę so­bie. Ho­tel świetny, ob­sługa miła i po­mocna. Jak na ra­zie wszystko do­brze. Prze­wi­duję, że pro­blemy za­czną się przy ko­la­cji, pew­nie nie tylko mój żo­łą­dek nie to­le­ruje in­dyj­skiego je­dze­nia (te­sto­wa­łam to nie­raz w in­dyj­skich knaj­pach w Pol­sce). Jed­nak od progu re­stau­ra­cji wi­tają nas same sma­ko­wite za­pa­chy, je­dze­nie wy­gląda za­chę­ca­jąco, nic tylko pró­bo­wać. Oczy­wi­ście, że nie­które da­nia są za ostre jak na eu­ro­pej­skie kubki sma­kowe, ale nie wszyst­kie. Jesz­cze wtedy nie roz­po­znaję po­traw – mają wy­borny smak i kom­plet­nie nie przy­po­mi­nają tych z in­dyj­skiej knajpki w Pol­sce. Noc mija nam spo­koj­nie, bez re­wo­lu­cji żo­łąd­ko­wych, co uznaję za spory suk­ces. Na­stęp­nego dnia rano zwie­dzamy uro­kliwy Fort Ko­czin z jego kla­syczną za­bu­dową, a po­tem wy­ru­szamy krętą trasą w góry, do Mun­naru, sły­ną­cego z plan­ta­cji her­baty.

Pola her­ba­ciane w Mun­na­rze

Mun­nar mnie ocza­ro­wuje. Ja­kaś mi­styczna aura unosi się nad wzgó­rzami po­ro­śnię­tymi nie­zli­czo­nymi her­ba­cia­nymi krze­wami. Chmury wi­szą ni­sko nad ho­ry­zon­tem, jakby wple­cione w so­czy­stą zie­leń. Wi­dzia­łam wcze­śniej her­ba­ciane plan­ta­cje w Chi­nach, póź­niej także na Sri Lance, ale ni­gdy nie czu­łam się tak urze­czona jak wtedy.

Ko­lej­nego dnia prze­jeż­dżamy w oko­lice Thek­kady, sły­nące z plan­ta­cji przy­praw. Spa­cer po ogro­dzie peł­nym nie­zna­nych nam ro­ślin, z któ­rych każda ma swoje prze­zna­cze­nie w in­dyj­skiej kuchni, jest za­chwy­ca­jący. Wie­czo­rem wy­bie­ramy się na po­kaz ke­ral­skiej sztuki walki ka­la­ri­pay­atu. Jak za­hip­no­ty­zo­wani przez do­bre czter­dzie­ści pięć mi­nut sie­dzimy na wi­downi ota­cza­ją­cej scenę w for­mie wy­ko­pa­nego w ziemi dołu. Na kle­pi­sku mło­dzi Ke­ral­czycy wy­wi­jają pło­ną­cymi na koń­cach me­ta­lo­wymi prę­tami, wal­czą wręcz i na mie­cze, ska­czą przez za­pa­lone ob­rę­cze. Nie­sa­mo­wite! Ni­gdy wcze­śniej na­wet nie sły­sza­łam o tej sztuce walki.

Tadż Ma­hal

Na ko­niec po­bytu w Ke­rali czeka nas jesz­cze jedna atrak­cja, przy­sło­wiowa wi­sienka na tor­cie – rejs po roz­le­wi­skach. Stan sły­nie ze swo­ich słodko-sło­nych roz­le­wisk po­prze­ci­na­nych ka­na­łami, a my po­dzi­wiamy ten siel­ski kra­jo­braz z po­kładu pry­wat­nej ło­dzi wy­po­sa­żo­nej w sy­pial­nie i ła­zienki. Jakby tego było mało, na każ­dym pły­wa­ją­cym ho­telu jest kuch­nia, a fe­no­me­nalni ku­cha­rze przy­go­to­wują tra­dy­cyjne ke­ral­skie da­nia. Istna po­ezja.

Le­cąc z Ko­czin z po­wro­tem na Ma­le­diwy, sie­dzę w ci­szy i ana­li­zuję wszystko to, co wy­da­rzyło się przez te ostat­nie pięć dni. Było kom­plet­nie ina­czej, niż się spo­dzie­wa­łam, niż so­bie wy­obra­ża­łam, niż ocze­ki­wa­łam. Wszystko, co do tej pory usły­sza­łam lub prze­czy­ta­łam na te­mat In­dii, te­raz wy­daje mi się jed­nym wiel­kim oszu­stwem. Nie było tu tłu­mów prze­py­cha­ją­cych się na uli­cach, nie cho­dziły wszę­dzie krowy, nie po­ty­ka­li­śmy się o śmieci, nie bie­gały szczury. Prze­ciw­nie, ho­tele były w świet­nym stan­dar­dzie (choć miały za­le­d­wie trzy gwiazdki), je­dze­nie było pyszne i świeże, lu­dzie uśmiech­nięci i po­mocni, a do tego bar­dzo czy­ści i schludni – kom­plet­nie nie mam do czego się przy­cze­pić. Po­woli do­cho­dzę do wnio­sku, że mu­szę le­piej po­znać ten kraj i roz­pra­co­wać go, roz­ło­żyć na czę­ści pierw­sze. Po­sta­na­wiam nie­długo wró­cić do In­dii.

Abhi­shek – tak na­zy­wał się mój in­dyj­ski zna­jomy – za­su­ge­ro­wał, że­bym przy­le­ciała do In­dii na prze­ło­mie paź­dzier­nika i li­sto­pada na święto świa­teł Di­wali. Nie mu­siał mnie długo prze­ko­ny­wać. Za­re­zer­wo­wa­łam lot do In­dii i za­czę­li­śmy pla­no­wać, co po­win­nam zo­ba­czyć. Abhi­shek za­pro­po­no­wał, że bę­dzie moim prze­wod­ni­kiem. Nie od­mó­wi­łam. Wcze­śniej mie­li­śmy już za­pla­no­wany wy­jazd do Rzymu, gdzie to ja mia­łam mu po­ka­zać kilka cie­ka­wych miejsc i opo­wie­dzieć o wspa­nia­ło­ściach rzym­skiego im­pe­rium. Nie będę ukry­wać, że ten sierp­niowy wy­jazd do Włoch bar­dzo nas do sie­bie zbli­żył i tylko po­twier­dził to, co już wie­dzie­li­śmy po go­dzi­nach spę­dzo­nych na co­dzien­nych wi­de­oro­zmo­wach: mie­li­śmy od­wagę spró­bo­wać. Chcie­li­śmy być ra­zem dłu­żej, zro­zu­mieć swoje od­mienne re­li­gie i oby­czaje, do­świad­czyć tej mię­dzy­kul­tu­ro­wej re­la­cji. Oka­zało się to znacz­nie ła­twiej­sze, niż mo­głoby się po­cząt­kowo wy­da­wać, bo na­sze kul­tury i tra­dy­cje tak bar­dzo się od sie­bie nie róż­niły. Z pew­no­ścią po­mo­gły nam moje kul­tu­ro­znaw­cze wy­kształ­ce­nie oraz do­świad­cze­nia ze­brane pod­czas miesz­ka­nia i pracy poza gra­ni­cami Pol­ski.

Mau­zo­leum Hu­ma­juna

Dzięki Abhi­she­kowi spę­dzi­łam wspa­niały czas na pół­nocy In­dii – w Delhi i Ra­dża­sta­nie (Ra­ja­sthan) – po­zna­łam też le­piej kilka miejsc na po­łu­dniu kraju. Moje uprze­dze­nia i masa mi­tów, za­sły­sza­nych, obej­rza­nych czy prze­czy­ta­nych, tra­fiły z hu­kiem do ko­sza. Nie, dla mnie nie było tych strasz­nych In­dii. Już wtedy po­ję­łam, że one są trudne do zro­zu­mie­nia, ale wcale nie trzeba ich ko­chać lub nie­na­wi­dzić, można je zwy­czaj­nie po­lu­bić. Po­lu­bi­łam In­die ta­kie, ja­kimi ja je wi­dzia­łam, czu­łam i do­świad­cza­łam. To, co prze­czy­tasz na kar­tach tej książki, to są wła­śnie moje In­die.

Każdy ma prawo mieć swoje In­die. Co wię­cej, każdy po­wi­nien spró­bo­wać stwo­rzyć so­bie wła­sny ob­raz In­dii. Bo z In­diami jest tro­chę jak z kloc­kami Lego. Do ze­stawu do­łą­czona jest in­struk­cja i my, w pro­ce­sie akul­tu­ra­cji otrzy­mu­jemy taką „in­struk­cję”, tyle że zło­żoną z wy­cin­ków ga­zet i gło­śnych na­głów­ków z por­tali in­ter­ne­to­wych. Klocki Lego można ukła­dać we­dług in­struk­cji lub wyjść poza sche­mat, je­śli star­czy wy­obraźni. Tak samo jest z po­zna­wa­niem In­dii. Nie trzeba po­dą­żać szla­kiem wy­dep­ta­nym przez mi­liony tu­ry­stów, nie trzeba ko­rzy­stać z naj­tań­szej oferty naj­po­pu­lar­niej­szego biura po­dróży. In­die, dzie­sięć razy więk­sze niż Pol­ska, to kraj, gdzie mie­szają się setki grup et­nicz­nych i ty­siące ję­zy­ków. Po przy­jeź­dzie tu­taj trzeba brać te in­dyj­skie „klocki” w dło­nie i po­woli kom­bi­no­wać, które czę­ści do sie­bie pa­sują. Czy warto ko­rzy­stać z in­struk­cji? Można ko­rzy­stać, go­tow­ców jest co­raz wię­cej – może na­wet ta książka bę­dzie jed­nym z nich – ale przede wszyst­kim na­leży zo­sta­wić w domu swoje ocze­ki­wa­nia, uprze­dze­nia i ste­reo­typy. In­die po­znaje się przez zmy­sły, bar­dzo in­ten­syw­nie, w spo­sób, jaki trudno so­bie wy­obra­zić, po­dró­żu­jąc przez ja­ki­kol­wiek inny kraj świata. To bywa przy­tła­cza­jące, ale i oczysz­cza­jące. Tu­taj jest jak jest. Tu­taj jest in­dyj­sko. Tu­taj jest ina­czej, ale wbrew po­zo­rom swoj­sko. To in­dyj­skie „tu­taj”, moje „tu­taj”, ewo­lu­uje, dla­tego ni­gdy nie prze­staję uczyć się In­dii. One zmie­niają się w za­wrot­nym tem­pie. Więk­szość tego, co zo­stało na­pi­sane o in­dyj­skich re­aliach dzie­sięć lat temu, od­czuwa się tak, jakby mi­nęło sto lat.

Czy­tel­niku, daj In­diom szansę, nie­za­leż­nie od tego, jak duża drze­mie w to­bie po­trzeba prze­mie­rza­nia świata. Może je­dyna po­dróż, jaką kie­dy­kol­wiek od­bę­dziesz do tego pięk­nego kraju, to ta na stro­nach mo­jej książki. A może po­ko­nasz nie­pew­ność i wy­bie­rzesz się do In­dii. Kie­dyś tak jak ty czu­łam lęk przed In­diami, tak jak ty my­śla­łam ste­reo­ty­pami, a te­raz mam męża In­dusa i od­kry­wam przed Po­la­kami ta­jem­nice in­dyj­skiej hi­sto­rii, kul­tury i co­dzien­no­ści. Ta książka jest ko­lej­nym kro­kiem na dro­dze po­zna­wa­nia tego azja­tyc­kiego kraju. Wiem, co ro­bię, do­głęb­nie zba­da­łam te­ren, dla­tego nie mu­sisz się oba­wiać – chodź, po­każę ci moje In­die.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki