59,99 zł
Od krótkiej wycieczki po ślub w hinduskiej świątyni. Codzienność Polki mieszkającej w Indiach
Święte krowy, monumentalny Tadż Mahal, bogowie o wielu twarzach, ubóstwo slumsów kontrastujące z bogactwem i przepychem pałaców. Tak kojarzą się Indie, ale dla mnie są zupełnie inne.
Zapraszam cię w wyjątkową podróż. Zajrzymy do kuchni mojej teściowej, opowiem ci, jak wygląda hinduski ślub, odkryjemy niezwykłe bogactwa kultury, zwiedzimy niecodzienne miejsca, spróbujemy ulicznego jedzenia.
Indie to nie tylko budzący kontrowersje punkt na mapie świata – to mój dom. Pozwól, że otworzę przed tobą jego drzwi, rozgość się.
Dla Indusów spore znaczenie zdaje się mieć ich męskość wyrażona w seksualności. W społeczeństwie takim jak to indyjskie, mimo dawnych tradycji związanych z Kamasutrą, seks jest nadal tematem tabu.
Nie każdy wie, że na terenie Indii wciąż żyją społeczności praktykujące matriarchat, system, w którym to kobieta jest ważniejsza w hierarchii od mężczyzny. Istotny przykład stanowi ludność Khasi licząca około półtora miliona członków.
Aleksandra Zalewska od 2019 roku mieszka w Indiach i obala mity na temat tego kraju. Z wykształcenia magister arabistyki i islamistyki. Specjalistka do spraw komunikacji międzykulturowej, mówczyni TEDx. Od 2008 roku związana z branżą turystyczną. Swoją pasją do odkrywania kultur i religii dzieli się na blogu Atelier Podróży oraz w mediach społecznościowych. Uwielbia przybliżać to, co dalekie, i odkrywać to, co na pozór już odkryte. Indie stały się jej drugim domem dzięki mężowi, Indusowi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 397
Rok wydania: 2024
NAZEWNICTWO
Język hindi, dominujący w Indiach, zapisuje się pismem dewanagari, czyli alfabetem sylabicznym. W tej książce zastosowano transkrypcję. Nowe zasady polskiej transkrypcji hindi wprowadzono w latach 90. XX wieku, one lepiej oddają brzmienie indyjskich nazw. Jednak językoznawcy nie są zgodni co do ich stosowania, bowiem czasem kłócą się one w zapisie z polską ortografią. Dlatego w źródłach poprawnościowych nie ma jednolitego zapisu – pojawiają się nazwy zarówno w tradycyjnej, jak i nowej polskiej transkrypcji. W tej książce zapis nazw geograficznych i nazw poszczególnych obiektów zaczerpnięto z Urzędowego wykazu polskich nazw geograficznych świata oraz Encyklopedii PWN. W związku z tym jako pierwsza pojawia się nazwa w języku polskim (czasem według tradycyjnej, innym razem według nowej transkrypcji), a zaraz po niej w nawiasie nazwa w transkrypcji angielskiej. Poniższy słowniczek przedstawia podstawowe zasady transkrypcji, więc może pomóc czytelnikowi w zorientowaniu się, której transkrypcji (tradycyjnej czy nowej) użyto w spolszczonym zapisie, oraz w poprawnym wymawianiu poszczególnych nazw. Warto zauważyć, że bardzo przydatna jest transkrypcja angielska, ponieważ angielski jest drugim językiem urzędowym Indii, więc na mapach, planach czy obiektach nazwy są podawane w języku angielskim.
Niebieska sala Pałacu Miejskiego w Dżajpurze
Transkrypcja angielska
Transkrypcja tradycyjna
Transkrypcja nowa
sh
sz
ś
ch
cz
ć
j
dż
dź
y
j
j
v
w
w
MÓJ PIERWSZY RAZ W INDIACH
Najtrudniej jest zacząć. Żeby nie zaleciało sztampą. Żeby to nie była kolejna publikacja o Indiach zaczynająca się słowami: „Indie można kochać lub nienawidzić”. Żeby nie padło ceremonialne: „Indie to kraj kontrastów” – a który nie jest? Najtrudniej jest zacząć. Zamienić greckie all inclusive na Indie. Odpuścić tajską krainę uśmiechu, by spróbować Indii. Przełamać swoje lęki, pomimo wszystkich przerażających i smutnych historii, które się usłyszało o Indiach.
Tak, Indie są trudne, zawsze to powtarzam. Jednak zdecydowałam się zrobić w ich stronę pierwszy krok i się opłaciło. Jestem tu. Mieszkam w Indiach od 2019 roku i wcale nie mam potrzeby stąd uciekać, rwać włosów z głowy czy krzyczeć z przerażenia. Co więcej – nie mam już potrzeby zmieniać Indii. Zrozumiałam, że one zmieniają się same, ewoluują w swoim tempie, na własnych zasadach, i nic mi do tego. A frustrować się tym? Po co?
Leżałam akurat na greckiej plaży i wygrzewałam się w promieniach czerwcowego słońca, kiedy do mojej skrzynki wpadł e-mail. Chwilę wcześniej rozmawiałam z koleżanką o braku planów wyjazdowych na dalszą część miesiąca, a tu proszę, jak na życzenie: „Pani Aleksandro, są do wzięcia Indie z Malediwami. Leci Pani?”.
Malediwy – pomyślałam – no marzenie! Ale te Indie... brrr. Tragedia. Miało nie być żadnych Indii. Nieraz przecież mówiłam, że do Indii to ja pojadę, kiedy już odwiedzę wszystkie inne kraje świata. No ale perspektyw na inne wyjazdy chwilowo nie było, a Malediwy nie zdarzają się przecież codziennie. „Biorę” – szybko odpisałam, żeby zbyt długo nie analizować decyzji. Jakoś to będzie.
Po powrocie do pokoju sprawdziłam program. Na Malediwach miałam być tylko dwie noce, a pięć nocy w Indiach. Tylko i aż pięć nocy. Mało – jak na tak odległy zakątek świata, dużo – jak na tak trudny kraj. Cóż, powiedziałam „A”, więc teraz trzeba powiedzieć „B” i zacząć coś czytać o tych Indiach, żeby się przygotować. Lawina trwogi miała dopiero mnie zasypać.
W branży turystycznej pracowałam od 2008 roku. Jako pilot wycieczek objazdowych uaktywniłam się najbardziej dopiero w 2016 roku. Rok później pierwszy raz wylądowałam w Azji – i był to od razu skok na głęboką wodę – do Chin. Wytłumaczenie laikom, ile czasu, pracy i energii często kosztuje pilota wycieczki przygotowanie się do wyjazdu, to zdecydowanie temat na osobną książkę. Wydaje się to jeszcze trudniejsze, jeśli odwiedzany kraj jest tak ogromny, tak stary, tak złożony jak Chiny... Mnie zgłębianie tematu zajęło dwa miesiące.
Do Chin poleciałam z duszą na ramieniu. W trakcie tygodniowego wyjazdu schudłam dwa kilogramy – stres, brak czasu na jedzenie i jeszcze kilometry codziennego zwiedzania. W ostatecznym rozrachunku mogłam sobie pogratulować, gdyż grupa była zachwycona, a ja dumna, że wszystko poszło zgodnie z planem. Teraz to już mogę robić Azję – stwierdziłam – bo czymże jest taka Tajlandia czy Kambodża przy chińskiej kobyle... A tu nagle w 2019 roku wpadły mi Indie. Trzeba to było jakoś ugryźć i rozgryźć.
Pierwsza książka o Indiach, po którą sięgnęłam, to Lalki w ogniu. I to był największy błąd, jaki mogłam popełnić. Jeszcze nie postawiłam stopy w Indiach, a już byłam tak napakowana uprzedzeniami i niechęcią do tego kraju, że nie wyobrażałam sobie, jak mogę teraz pokazać Indie w dobrym świetle. Zastanawiałam się, czy w ogóle istnieje jakaś literatura pokazująca Indie w dobrym świetle. W 2019 roku nie było. Obecnie jest trochę inaczej. Wtedy otwarcie jakiejkolwiek książki o Indiach, przeczytanie wpisu na blogu czy artykułu o tym kraju groziło załamaniem nerwowym. Zaczęłam się nawet zastanawiać, kto normalny płaci, żeby pojechać do tak strasznego kraju jak Indie. Ja przynajmniej robiłam to zawodowo, ale jacyś „zdesperowani” (jak wówczas uważałam) ludzie planują urlop i płacą za wakacje w Indiach!? Przecież to nie miało sensu!
Postanowiłam ugryźć temat metodycznie, skupić się na wspaniałej historii, religiach, jedzeniu i zabytkach, przecież na wycieczce nikt nie chce słuchać o problemach. Na szczęście miałam swoją tajną broń. Rok wcześniej poznałam w Tajlandii Indusa. Wymieniliśmy się wizytówkami i byliśmy w kontakcie. Postanowiłam do niego napisać i zaczerpnąć wiedzy u źródła – bo któż powie mi więcej o danym kraju niż osoba w nim urodzona, a dodatkowo zapalony podróżnik? Miał wiedzę praktyczną, dobre wykształcenie, perspektywę. Zaczęliśmy wymieniać się wiadomościami, dzwonić do siebie, nawet planowaliśmy spotkanie, ale jego mama miała akurat operację i musiał się nią zająć. Tak czy inaczej, dzięki niemu udało mi się dotrzeć do informacji, których nie da się znaleźć w żadnym przewodniku czy w internecie. Przygotowałam notatki i zacisnęłam zęby z nadzieją, że... jakoś to będzie.
Nasz samolot ląduje w Koczin (Kochi), portowym mieście w stanie Kerala na południu Indii. Lotnisko jest jasne, przestronne, ładne i czyste – czy to aby na pewno Indie? Wychodzimy z terminalu, a tam sporo kwiatów w donicach. Jedziemy do centrum, mijamy co prawda jakieś krowy, ale pasące się na poboczu. To nie te Indie, które widziałam w telewizji – myślę sobie. Hotel świetny, obsługa miła i pomocna. Jak na razie wszystko dobrze. Przewiduję, że problemy zaczną się przy kolacji, pewnie nie tylko mój żołądek nie toleruje indyjskiego jedzenia (testowałam to nieraz w indyjskich knajpach w Polsce). Jednak od progu restauracji witają nas same smakowite zapachy, jedzenie wygląda zachęcająco, nic tylko próbować. Oczywiście, że niektóre dania są za ostre jak na europejskie kubki smakowe, ale nie wszystkie. Jeszcze wtedy nie rozpoznaję potraw – mają wyborny smak i kompletnie nie przypominają tych z indyjskiej knajpki w Polsce. Noc mija nam spokojnie, bez rewolucji żołądkowych, co uznaję za spory sukces. Następnego dnia rano zwiedzamy urokliwy Fort Koczin z jego klasyczną zabudową, a potem wyruszamy krętą trasą w góry, do Munnaru, słynącego z plantacji herbaty.
Pola herbaciane w Munnarze
Munnar mnie oczarowuje. Jakaś mistyczna aura unosi się nad wzgórzami porośniętymi niezliczonymi herbacianymi krzewami. Chmury wiszą nisko nad horyzontem, jakby wplecione w soczystą zieleń. Widziałam wcześniej herbaciane plantacje w Chinach, później także na Sri Lance, ale nigdy nie czułam się tak urzeczona jak wtedy.
Kolejnego dnia przejeżdżamy w okolice Thekkady, słynące z plantacji przypraw. Spacer po ogrodzie pełnym nieznanych nam roślin, z których każda ma swoje przeznaczenie w indyjskiej kuchni, jest zachwycający. Wieczorem wybieramy się na pokaz keralskiej sztuki walki kalaripayatu. Jak zahipnotyzowani przez dobre czterdzieści pięć minut siedzimy na widowni otaczającej scenę w formie wykopanego w ziemi dołu. Na klepisku młodzi Keralczycy wywijają płonącymi na końcach metalowymi prętami, walczą wręcz i na miecze, skaczą przez zapalone obręcze. Niesamowite! Nigdy wcześniej nawet nie słyszałam o tej sztuce walki.
Tadż Mahal
Na koniec pobytu w Kerali czeka nas jeszcze jedna atrakcja, przysłowiowa wisienka na torcie – rejs po rozlewiskach. Stan słynie ze swoich słodko-słonych rozlewisk poprzecinanych kanałami, a my podziwiamy ten sielski krajobraz z pokładu prywatnej łodzi wyposażonej w sypialnie i łazienki. Jakby tego było mało, na każdym pływającym hotelu jest kuchnia, a fenomenalni kucharze przygotowują tradycyjne keralskie dania. Istna poezja.
Lecąc z Koczin z powrotem na Malediwy, siedzę w ciszy i analizuję wszystko to, co wydarzyło się przez te ostatnie pięć dni. Było kompletnie inaczej, niż się spodziewałam, niż sobie wyobrażałam, niż oczekiwałam. Wszystko, co do tej pory usłyszałam lub przeczytałam na temat Indii, teraz wydaje mi się jednym wielkim oszustwem. Nie było tu tłumów przepychających się na ulicach, nie chodziły wszędzie krowy, nie potykaliśmy się o śmieci, nie biegały szczury. Przeciwnie, hotele były w świetnym standardzie (choć miały zaledwie trzy gwiazdki), jedzenie było pyszne i świeże, ludzie uśmiechnięci i pomocni, a do tego bardzo czyści i schludni – kompletnie nie mam do czego się przyczepić. Powoli dochodzę do wniosku, że muszę lepiej poznać ten kraj i rozpracować go, rozłożyć na części pierwsze. Postanawiam niedługo wrócić do Indii.
Abhishek – tak nazywał się mój indyjski znajomy – zasugerował, żebym przyleciała do Indii na przełomie października i listopada na święto świateł Diwali. Nie musiał mnie długo przekonywać. Zarezerwowałam lot do Indii i zaczęliśmy planować, co powinnam zobaczyć. Abhishek zaproponował, że będzie moim przewodnikiem. Nie odmówiłam. Wcześniej mieliśmy już zaplanowany wyjazd do Rzymu, gdzie to ja miałam mu pokazać kilka ciekawych miejsc i opowiedzieć o wspaniałościach rzymskiego imperium. Nie będę ukrywać, że ten sierpniowy wyjazd do Włoch bardzo nas do siebie zbliżył i tylko potwierdził to, co już wiedzieliśmy po godzinach spędzonych na codziennych wideorozmowach: mieliśmy odwagę spróbować. Chcieliśmy być razem dłużej, zrozumieć swoje odmienne religie i obyczaje, doświadczyć tej międzykulturowej relacji. Okazało się to znacznie łatwiejsze, niż mogłoby się początkowo wydawać, bo nasze kultury i tradycje tak bardzo się od siebie nie różniły. Z pewnością pomogły nam moje kulturoznawcze wykształcenie oraz doświadczenia zebrane podczas mieszkania i pracy poza granicami Polski.
Mauzoleum Humajuna
Dzięki Abhishekowi spędziłam wspaniały czas na północy Indii – w Delhi i Radżastanie (Rajasthan) – poznałam też lepiej kilka miejsc na południu kraju. Moje uprzedzenia i masa mitów, zasłyszanych, obejrzanych czy przeczytanych, trafiły z hukiem do kosza. Nie, dla mnie nie było tych strasznych Indii. Już wtedy pojęłam, że one są trudne do zrozumienia, ale wcale nie trzeba ich kochać lub nienawidzić, można je zwyczajnie polubić. Polubiłam Indie takie, jakimi ja je widziałam, czułam i doświadczałam. To, co przeczytasz na kartach tej książki, to są właśnie moje Indie.
Każdy ma prawo mieć swoje Indie. Co więcej, każdy powinien spróbować stworzyć sobie własny obraz Indii. Bo z Indiami jest trochę jak z klockami Lego. Do zestawu dołączona jest instrukcja i my, w procesie akulturacji otrzymujemy taką „instrukcję”, tyle że złożoną z wycinków gazet i głośnych nagłówków z portali internetowych. Klocki Lego można układać według instrukcji lub wyjść poza schemat, jeśli starczy wyobraźni. Tak samo jest z poznawaniem Indii. Nie trzeba podążać szlakiem wydeptanym przez miliony turystów, nie trzeba korzystać z najtańszej oferty najpopularniejszego biura podróży. Indie, dziesięć razy większe niż Polska, to kraj, gdzie mieszają się setki grup etnicznych i tysiące języków. Po przyjeździe tutaj trzeba brać te indyjskie „klocki” w dłonie i powoli kombinować, które części do siebie pasują. Czy warto korzystać z instrukcji? Można korzystać, gotowców jest coraz więcej – może nawet ta książka będzie jednym z nich – ale przede wszystkim należy zostawić w domu swoje oczekiwania, uprzedzenia i stereotypy. Indie poznaje się przez zmysły, bardzo intensywnie, w sposób, jaki trudno sobie wyobrazić, podróżując przez jakikolwiek inny kraj świata. To bywa przytłaczające, ale i oczyszczające. Tutaj jest jak jest. Tutaj jest indyjsko. Tutaj jest inaczej, ale wbrew pozorom swojsko. To indyjskie „tutaj”, moje „tutaj”, ewoluuje, dlatego nigdy nie przestaję uczyć się Indii. One zmieniają się w zawrotnym tempie. Większość tego, co zostało napisane o indyjskich realiach dziesięć lat temu, odczuwa się tak, jakby minęło sto lat.
Czytelniku, daj Indiom szansę, niezależnie od tego, jak duża drzemie w tobie potrzeba przemierzania świata. Może jedyna podróż, jaką kiedykolwiek odbędziesz do tego pięknego kraju, to ta na stronach mojej książki. A może pokonasz niepewność i wybierzesz się do Indii. Kiedyś tak jak ty czułam lęk przed Indiami, tak jak ty myślałam stereotypami, a teraz mam męża Indusa i odkrywam przed Polakami tajemnice indyjskiej historii, kultury i codzienności. Ta książka jest kolejnym krokiem na drodze poznawania tego azjatyckiego kraju. Wiem, co robię, dogłębnie zbadałam teren, dlatego nie musisz się obawiać – chodź, pokażę ci moje Indie.