Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów - S. C. Gwynne - ebook

Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów ebook

S. C. Gwynne

4,5

Opis

Choć w kulturze popularnej większą sławę zdobyli Apacze, Siuksowie czy Szejeni, to Komancze, znakomici jeźdźcy i genialni wojownicy, stworzyli najpotężniejsze indiańskie imperium w Ameryce Północnej, powstrzymali hiszpański napór z Meksyku i francuską ekspansję z Luizjany. Przez kilkadziesiąt lat prowadzili wojnę z białymi Amerykanami, opierając się ich kolonizacji. Historia zapamiętała Komanczów przede wszystkich jako okrutnych najeźdźców i łupieżców, jednak Gwynne rysuje znacznie bardziej złożony i bogaty obraz tego ludu.

Imperium księżyca w pełni to nie tylko porywający opis dziejów Komanczów; to także szereg znacznie bardziej intymnych historii – Ranalda Slidella Mackenziego, wybitnego przywódcy wojskowego, najbardziej bezwzględnego i skutecznego przeciwnika Indian, Cynthii Ann Parker, słynnej białej squaw, która porwana w dzieciństwie przez Indian, zakochała się potem w jednym z nich, urodziła mu dzieci i nigdy nie pogodziła się z tym, że zmuszono ją do powrotu do świata białego człowieka, a wreszcie Quanaha Parkera, jej syna, jedynego Głównego Wodza Komanczów, być może najbardziej fascynującego człowieka, który kiedykolwiek przemierzał Wielkie Równiny.

"Imperium księżyca w pełni jest jak objawienie. Ta lektura zostawi na waszych dżinsach kurz i krew." „The New York Times Book Review”

"Gwynne dał nam bogaty, żywy, szczegółowy opis ważnego okresu historii Stanów Zjednoczonych i dwóch wielkich ludzi: Quanaha Parkera i Ranalda Slidella Mackenziego, których zmagania odcisnęły na tej historii niezatarte piętno." Larry McMurtry

"Imperium księżyca w pełni rozszerza pojmowanie tego, co to znaczy być Amerykaninem." „Cleveland Plain Dealer”

"Ta książka o wojnie jest równocześnie historią dwóch narodów, które usiłują utrzymać kontrolę nad własnym losem, sięgając po wszelkie dostępne środki. W Quanahu Parkerze Gwynne znalazł doskonałe narzędzie do przedstawienia tej historii." „Chicago Tribune”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 751

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (34 oceny)
18
15
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mornau

Nie oderwiesz się od lektury

najlepsza książka o indianach jaką czytałem.
10
Baleron28

Dobrze spędzony czas

Bardzo szeroko opisuje dzieje Komanczów. Książka mocno polecana przez amerykańskich podcasterów, przy czym uważam, że dla polskiego czytelnika nie będzie to lektura zmieniająca życie, że względu na bardzo odległe realia.
10
Yenneferinred

Dobrze spędzony czas

bardzo szczegółowa pozycja historyczna. ciekawa dla osób interesujących się prawdziwą historią Indian
00
Guzikrk

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała historia amerykańskiego dzikiego zachodu i ostatniego „plemienia” indiańskiego.
00
MichalinaZlotorowicz

Nie oderwiesz się od lektury

Żywo napisana, barwnym językiem, niesamowita historia fascynującego ludu Komanczów i przemian, które na zawsze zmieniły świat
00

Popularność




W Serii Amerykańskiej ukaże się m.in.:

David Ritz Respect. Życie Arethy Franklin

Już w księgarniach:

Patti Smith Poniedziałkowe dzieci

Jack Kerouac Allen Ginsberg Listy

Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero

Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki

Johnny Cash Cash. Autobiografia

Allen Ginsberg Listy

Bob Dylan Kroniki. Tom pierwszy

William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały

Lawrence Wright Droga do wyzwolenia.

Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary

Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki

S. C. GWYNNE

IMPERIUM KSIĘŻYCA W PEŁNI

Wzlot i upadek Komanczów

Przekład i redakcja naukowa Bartosz Hlebowicz

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Tytuł oryginału angielskiego Empire of the Summer Moon: Quanah Parker and the Rise and Fall of the Comanches, the Most Powerful Indian Tribe in American History

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Fotografia na okładce © by Bettmann / CORBIS / Fotochannels

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © by S. C. Gwynne, 2010

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2015

Copyright © for the Polish translation by Bartosz Hlebowicz, 2015

Copyright © for the map by Bartosz Hlebowicz and d2d.pl

Redakcja Marta Höffner

Korekta Elwira Zapałowska / d2d.pl i Zuzanna Szatanik / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Zuzanna Szatanik / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej Janusz Oleś / d2d.pl

ISBN 978-83-8049-078-9

Dla Katie i Maisie

Pustynny wiatr obsypie ich szczątki solą i nie zostanie nic, ni duch, ni pieśniarz, który opowiedziałby wędrującemu pielgrzymowi, jak to się stało, że w tym miejscu żyli ludzie i tutaj pomarli.

CORMAC MCCARTHY, Krwawy południk, przeł. R. Sudół

WSTĘP

Najazd grupy Komanczów i Kiowów na fort Parkerów w maju 1836 roku stał się jednym z najgłośniejszych wydarzeń w historii Amerykańskiego Zachodu, które z czasem obrosło w kolejne interpretacje i zniekształcenia, przeradzając się w mit. Poszukiwacze – wybitny i kontrowersyjny western Johna Forda z 1956 roku – został zainspirowany właśnie historią Cynthii Ann, dziewczynki porwanej podczas krwawego ataku na osadę białych pionierów na teksaskim pograniczu. O ile jednak Ford nie umiał, czy też nie chciał wyjść poza mit i ostatecznie kazał głównej bohaterce z radością przyjąć perspektywę powrotu do białej rodziny i społeczeństwa, o tyle prawdziwa Cynthia Ann nigdy – o ile nam wiadomo – nie pragnęła wrócić do swej białej rodziny i wszystko wskazuje na to, że gdy została do tego zmuszona, straciła ochotę do życia.

Historia ataku na fort Parkerów jest punktem wyjścia barwnej opowieści S. C. Gwynne’a. Trzeba to zaznaczyć od razu: barwnej opowieści, a nie rozprawy historycznej czy antropologicznej. Opowieści inspirowanej atmosferą książek Cormaca McCarthy’ego (Gwynne daje wyraz fascynacji twórczością McCarthy’ego, umieszczając na początku swojej książki motto z pysznej powieści tego autora zatytułowanej Krwawy południk). Różnica polega na tym, że Gwynne trzyma się historii Komanczów (co nie znaczy, że jego interpretacje zawsze zgadzają się z tezami badaczy dziejów tego ludu) i stara się pokazać, że była ona właśnie taka, jak w powieściach o Komanczach: pasjonująca, gwałtowna, krwawa i tragiczna. I jest w tym przekonujący.

Wśród atakujących fort Parkerów był Peta Nocona, wyróżniający się przywódca Komanczów, którego żoną została Cynthia Ann i z którą miał trójkę dzieci, w tym Quanaha. Quanah stał się bodaj najsłynniejszym przywódcą Komanczów, zyskując uznanie swych ludzi (czyli odłamu Quahada / Kwahadi) na początku lat siedemdziesiątych XIX wieku i zdobywając pozycję wodza wszystkich Komanczów już po osiedleniu się tego ludu w rezerwacie na Terytorium Indiańskim (dzisiejsza Oklahoma), co nastąpiło w 1875 roku. Rok wcześniej Quanah był jednym z tych, którzy powiedli Komanczów, Kiowów i Szejenów do zakończonego niepowodzeniem ataku na faktorię handlową łowców bizonich skór w Adobe Walls. ­Gwynne często obsadza Quanaha w głównej roli w swej narracji o walkach, najazdach i ucieczkach Komanczów w ostatnich latach ich życia na swobodzie. Jednak Quanah zyskał rozgłos dopiero wtedy, gdy się poddał i został skutecznym liderem jednej z grup w agencji Komanczów i Kiowów, hodowcą bydła, popularyzatorem kultu pejotlu, zręcznym mediatorem między swoim ludem a amerykańską administracją w rezerwacie i wreszcie – z błogosławieństwem rządowego agenta – najważniejszym wodzem Komanczów. O tych wszystkich sprawach Gwynne także wspomina, ale świadomy istnienia biografii Quanaha, która skupia się na życiu wodza w rezerwacie (autorstwa historyka Williama T. Hagana, szczęśliwie również wydanej po polsku[1]), znacznie więcej uwagi poświęca jego działaniom (tym znanym i tym domniemanym) sprzed 1875 roku. Tu widać różnicę między warsztatem historyka (Hagan), niewychodzącym poza źródła, które uznaje za wiarygodne, a pełną pasji metodą dziennikarza (Gwynne pracował między innymi w „Texas Monthly”, „Time”, a ostatnio w „The Dallas Morning News”), który na użytek swej opowieści wykorzystuje każde dostępne źródło w sposób zdecydowanie mniej krytyczny niż historyk. Hagan bardzo skrótowo opisuje młodość Quanaha z tego prostego powodu, że niewiele możemy się o niej dowiedzieć. Quanah Gwynne’a to już w młodości nieustraszony wojownik, zdolny przywódca i wyśmienity strateg, a jego losy i polityczne manewry po osadzeniu w rezerwacie mają – jak się wydaje – drugorzędne znaczenie.

Jednak to nie Quanah, syn Cynthii Ann Parker i Pety Nocony, stanowi główny temat książki, ale są nim Komancze jako lud, ich dojście do potęgi i upadek.

Komancze ustępują sławą Siuksom czy Apaczom. Czytelnik, który choć w małym stopniu interesuje się Indianami Ameryki Północnej, zapewne czytał o wojnach z Siuksami i Szejenami i być może obiły mu się o uszy takie nazwy, jak Sand Creek, Little Bighorn, Wounded Knee czy Taniec Ducha, albo takie imiona, jak Siedzący Byk, Szalony Koń, Czerwona Chmura[2], Cochise czy wreszcie Geronimo. Ale kto słyszał o wojnie nad Rzeką Czerwoną, bitwach w Palo Duro Canyon i w Adobe Walls albo o takich wodzach, jak Quanah Parker, Eschiti (Isa-tai), Esahabbe czy Garb Bizona? Choć Indianie z reguły unikali otwartych starć z armią amerykańską, preferując partyzancki styl walki (Komancze w szczególności upodobali sobie najazdy na domostwa osadników), czasem do nich dochodziło, na przykład gdy zmuszeni byli do obrony swych osad przed atakiem żołnierzy. Tak właśnie zaczęła się słynna bitwa nad Little Bighorn w 1876 roku, zakończona unicestwieniem oddziału podpułkownika Custera przez broniących się Siuksów, Szejenów i Arapahów. Inne głośne wydarzenie, atak na wioskę Sze­jenów nad Sand Creek w 1864 roku, zakończyło się masakrą Indian, dokonaną przez pijanych ochotników. Masakra Fettermana (1866), w której Oglalowie Czerwonej Chmury wycięli w pień oddział żołnierzy, była efektem indiańskiej zasadzki, a nie zakończeniem regularnej bitwy. Komanczom w starciach z białymi nie dane było uczestniczyć w jednorazowych rzeziach na taką skalę (choć zdarzało się, że biali wybijali stada komanckich koni, jak po bitwie w Palo Duro Canyon w 1874 roku), co może tłumaczyć ich mniejszą „sławę”. Komancze przeszli więc do historii nie jako zaciekli obrońcy ojczyzny i wolności, ale jako okrutni najeźdźcy i łupieżcy, przeszkadzający w postępie cywilizacji „Euroamerykanów”. W tym sensie najazd na fort Parkerów stał się dla białych Amerykanów „wydarzeniem epitomizującym” – streszczającym i upraszczającym bardziej złożony proces historyczny. Jak zauważa historyk Komanczów Pekka Hämäläinen, w powszechnym odbiorze (za co niemałą odpowiedzialność ponoszą wcześniejsi amerykańscy historycy, tacy jak Walter Prescott Webb, Rupert Norval Richardson czy T. R. Fehrenbach) stali się oni patologicznymi najeźdźcami, uosobieniem dzikiej, brutalnej siły, niemal elementem natury, groźnym jak śmiercio­noś­na pustynia, wichura czy pożar[3]. I chociaż Gwynne stara się rysować nieco bardziej skomplikowany obraz tego ludu (wspomina o rozległej sieci handlowej, której byli częścią, o ich dyplomacji czy życiu codziennym), to wyraźnie widać, że najbardziej interesuje go militarny aspekt ich kultury i dziejów. Komancze Gwynne’a to przede wszystkim skuteczni i okrutni wojownicy, mściciele i oprawcy. Autor na szczęście próbuje choć częściowo wyjaśnić ich okrucieństwo: skutecznie hamowało postęp osadnictwa Amerykanów, a w niektórych okresach wręcz je cofało, przedłużając tym samym swobodne życie Indian na Wielkich Równinach.

Podkreślanie tego aspektu kultury „władców Równin Południowych” może jednak nieco przesłonić pełny obraz Komanczów. Bez wszechstronnych umiejętności adaptacyjnych i przemyślanej polityki zagranicznej nie mogliby stworzyć – jak twierdzi Hämäläinen – „imperium” (które to określenie przejmuje od niego ­Gwynne). Jeśli jakikolwiek lud indiański w XVIII i XIX wieku zasługuje na to określenie, to są nim właśnie Komancze, a nie Siuksowie czy Apacze. Wbrew złej legendzie i negatywnemu westernowemu wizerunkowi Komancze nie byli bezładną masą reagującą automatycznie agresją na zagrożenie z zewnątrz. Swoje imperium zbudowali zgodnie z innym wzorem niż ten, który znamy z imperiów europejskich – organizmów świadomie dokonujących podbojów terytoriów i wchłaniających kolejne ludy przy pomocy zastępów świetnie wyszkolonych wojowników. Różnorodne czynniki, nie tylko wojowniczość i najazdy Komanczów, sprawiły, że przez ponad sto lat, do połowy XIX wieku, faktycznie dominowali oni na Równiniach Południowych, paraliżując północne prowincje Meksyku (Nowy Meksyk i Teksas), blokując napływ amerykańskich osadników ze wschodu i przepędzając ludy indiańskie (Osedżów, Apaczów, Nawahów, Ute i inne), wykorzystując je (na przykład Pueblo) jako źródło ważnych dla siebie towarów bądź zawierając z nimi sojusze militarne (Ute, Kiowa). Tak naprawdę nie można powiedzieć, że Komancze mieli „odwiecznych wrogów” (albo „odwiecznych przyjaciół”) – nawet ze „znienawidzonymi” Tonkawami potrafili zawiązać sojusz przeciw Meksykanom, a najwierniejszych sprzymierzeńców w XIX wieku, czyli Kiowów, komanccy informatorzy jeszcze w latach trzydziestych XX wieku wspominali jako „wrogów” (którymi faktycznie byli do przełomu XVIII i XIX wieku, kiedy poszczególne grupy Komanczów stopniowo zawarły z nimi sojusz). W grę wchodziły tu czynniki obiektywne: położenie geograficzne[4], elastyczna organizacja polityczna i kultura, wprowadzenie konia, umiejętność wykorzystania tych wszystkich czynników i twórczego zaadaptowania wytworów cywilizacji anglosaskiej na własne potrzeby, a także dyplomacja i handel (końmi, skórami bizonów, niewolnikami). Wdzierając się na południową część Wielkich Równin, Komancze zajmowali terytorium między rywalizującymi potęgami: na południe i na zachód od nich znajdowały się hiszpańskie i meksykańskie osiedla Nowego Meksyku i Teksasu, a na wschód od tych terenów Francuzi i biali Amerykanie podejmowali próby kolonizacji. W zależności od potrzeb Komancze zawierali polityczne i handlowe sojusze z jednymi, kierując się przeciw drugim, i zmieniali je, kiedy przestawały im być potrzebne. Otoczeni zewsząd różnymi nacjami, zarówno tubylczymi, jak i pochodzącymi z Europy (południowe Wielkie Równiny, na które wkroczyli Komancze z początkiem XVIII wieku, już były terytorium pogrążonym w chaosie wskutek ścierania się wpływów państw kolonialnych), mieli też dostęp do wielu rozmaitych rynków handlowych, co potrafili wykorzystać lepiej niż inne półosiadłe ludy tubylcze, takie jak Apacze, Caddo czy Wichita. Zdaniem Hämäläinena działo się tak dzięki niesamowitej zdolności ich kultury do przystosowywania się: jako nomadom łatwiej przychodziło im przekształcanie strategii ekonomicznych i zwyczajów tak, aby zawsze wygrywać rywalizację z innymi.

Jak podkreśla ­Gwynne, najważniejszym elementem, który przyswoili i wykorzystali z zadziwiającą skutecznością, był koń, znany im już na początku XVIII wieku (odpowiedzialni za rozprzestrzenienie się koni w południowo-zachodniej części kontynentu byli Hiszpanie). Dzięki niemu piesi nomadzi przeobrazili się w konnych koczowników i pasterzy. W ten sposób wielokrotnie zwiększyli swoją efektywność w walce, powierzchnię kontrolowanych terytoriów (najazdy łupieżcze można było organizować na znacznie większą skalę i odleg­łość), potrzebnych do wypasu coraz większych stad koni i mułów, a także uzyskali dostęp do odległych rynków. Hämäläinen zauważa, że polowanie na bizony – stanowiące podstawę wyżywienia (ale także źródło materiału na ubrania, pokrycia namiotów zwanych tipi czy naczynia) większości ludów równinnych – w połączeniu z hodowlą koni było „najintensywniejszym systemem produkcji energii na Wielkich Równinach w historii”. Konie, pasione znakomitą trawą rosnącą na pastwiskach na południe od rzeki Arkansas, znacznie ułatwiały polowanie, a większa liczba upolowanych bizonów z jednej strony wymuszała liczniejsze najazdy w celu pozyskiwania niewolników, czyli nowych rąk do pracy przy obrabianiu zabitych zwierząt, z drugiej zaś napędzała wymianę hand­lową, dzięki czemu Komancze uzyskiwali bogatą w węglowodany żywność: warzywa i zboża od Meksykanów i Indian Wichita oraz towary europejskie, takie jak broń, proch i wyroby z żelaza (do czasu wynalezienia i produkcji rewolwerów Colta, a zwłaszcza haubic górskich, często się zdarzało, że Komancze przeważali pod względem uzbrojenia nad swymi białymi przeciwnikami). Ich populacja rosła w oczach, ich imperium powiększało się i umacniało.

Warto jeszcze wspomnieć o organizacji społecznej i politycznej Komanczów, jednym z najistotniejszych czynników umożliwiających utworzenie komanckiego imperium. Gwynne zauważa, że nazywanie ich plemieniem „w sensie jednej politycznej całości z głównym wodzem, a także – zapewne – kadrą świeckich i wojennych pomniejszych wodzów, wykonujących jego rozkazy” jest mylące (inna sprawa, że taka definicja pasowałaby także do antropologicznej koncepcji wodzostwa). Hämäläinen w swej wszechstronnej analizie historii i organizacji społecznej Komanczów przekonuje jednak, że mieli oni skomplikowaną hierarchię ważniejszych i mniej ważnych wodzów (paraibos), przywódców powiązanych siecią sojuszy z innymi przywódcami: tubitsinahaitsInuus („prawdziwymi przyjaciółmi”) oraz haits („formalnymi przyjaciółmi”), choć nie mieli oczywiście instytucji „naczelnego wodza” czy „króla”, jak na przykład nazywali Cuerna Verdego Hiszpanie. Ich pierwszym i zarazem ostatnim głównym wodzem został Quanah Parker, i to dopiero po osiedleniu się Komanczów w rezerwacie. Niektórzy badacze uznają, że najwłaściwiej charakteryzuje Komanczów termin „wspólnota” (community): Komanczami byli i są wszyscy posiadający kompetencje komunikacyjne (należy do nich między innymi znajomość kontekstu społecznego i wzorów komunikowania się), pozwalające im utrzymywać regularne kontakty i więcej niż powierzchowne relacje z innymi członkami tego plemienia[5]. Inny ważny badacz Komanczów, antropolog Thomas W. Kavanagh, posługuje się określeniem „plemię” z braku – jego zdaniem – lepszego terminu, choć zaznacza, że nie należy go traktować jako zastygłej w formie jednostki organizacji społecznej. Organizacja społeczna Komanczów w istocie podlegała dynamicznym zmianom, czego najlepszym przykładem było rozbicie większych grup na liczne małe grupy w latach trzydziestych XVIII wieku, by zapewnić coraz liczniejszym stadom komanc­kich koni jak najlepsze możliwości wypasu. To wtedy podstawową jednostką społeczną Komanczów stała się numunahkahnis – grupa lokalna, składająca się z jednej lub więcej rodzin rozszerzonych[6]. Z „plemieniem” jest jednak inny problem: w tradycji antropologii ewolucjonistycznej z określeniem tym wiązała się cecha niższości, plemionami nazywano wszelkie ludy pozaeuropejskie, nieznające „cywilizacji” i słabiej rozwinięte niż narody europejskie. Z tego powodu właściwszym określeniem Komanczów byłby neutralny termin „lud”, oznaczający wspólnotę ludzką posiadającą odrębny język, obyczaje, własną nazwę i terytorium [7]. Z tego punktu widzenia ludem są i Komancze, i Polacy i nie ma potrzeby przypisywania im konkretnych miejsc na żadnej skali rozwojowej.

Jak wyglądała organizacja społeczna Komanczów w okresie przedrezerwatowym, czyli tym, na którym skupia się Gwynne? Socjolog Morris W. Foster wyróżnia pięć jednostek społecznych: 1) rodzinę rozszerzoną (mężczyzna – głowa rodziny ze swoją rodziną oraz jego bracia z rodzinami), zamieszkującą razem; 2) grupę rezydencyjną czy lokalną (residence/local band) albo z hiszpańskiego rancherię – kilka rodzin rozszerzonych, skupionych wokół głównej rodziny rozszerzonej, której najważniejszy mężczyzna był zarazem przywódcą całej grupy. Zamieszkiwała ona wspólnie jakieś terytorium i mogła liczyć od czterdziestu−pięćdziesięciu do dwustu osób w połowie XIX wieku[8]; 3) odłam (division) – grupy lokalne zamieszkujące wspólne, większe terytorium. W przeciwieństwie do bands relacje między członkami tych większych jednostek najczęściej nie były bezpośrednie, a członkowie jednego odłamu nie żyli wszyscy w jednej grupie; 4) grupę, która formowała się z członków różnych grup lokalnych na określony czas w celu wykonania okreś­lonego zadania (na przykład zaatakowania silniejszego wroga), a potem się rozwiązywała; 5) wspólnotę Komanczów, czyli osób porozumiewających się tym samym językiem[9]. Najważniejszym odniesieniem dla każdego Komancza była jego grupa lokalna, to z jej członkami miał do czynienia na co dzień przez większą część roku, ale trzeba też pamiętać, że członkostwo w niej było bardzo płynne: ludzie zmieniali grupę przy zawieraniu małżeństw, na skutek różnic zdań między jej członkami, z powodu utraty autorytetu przez przywódcę grupy czy dla lepszego wykorzystania źródeł pożywienia[10]. Podobnie wielkie odłamy ulegały przekształceniom: dzieliły się lub łączyły, znikały i dawały początek nowym. Zróżnicowanie wprowadzone przez Fostera staram się stosować w tłumaczeniu niniejszej książki, zastępując angielskie band czy group określeniem „odłam” (division) tam, gdzie jest oczywiste, że chodzi o tę jednostkę społeczną (czyli na przykład odłamy Quahada, Penateka, Yamparika, Kotsoteka czy Tennawish). Określenie „grupa lokalna” zachowuję dla mniejszych jednostek, czyli bands (Gwynne używa określenia bands zarówno wtedy, gdy pisze o grupach lokalnych, jak i wtedy, gdy mowa o odłamach). Jednak wszystkie grupy Komanczów były złączone poczuciem odrębności od innych (nazywali siebie Nermernuh – w ortografii komanckiej ­Numunuu albo Nɜmɜnə, wymawiane „numina” – co oznaczało „Ludzi” albo „Naszych Ludzi”), wspólnym językiem, kulturą, pokrewieństwem. Elementem łączącym były też na przykład stowarzyszenia wojowników wywodzących się z różnych grup.

Łowiecko-pasterski sposób życia Komanczów zmuszał ich do funkcjonowania w małych grupach, czy też na odwrót – małe grupy umożliwiały kontynuowanie tego sposobu życia. Stosunkowo duże odległości dzielące grupy pozwalały również na skuteczną obronę wielkiego terytorium. Przywódcy grup z różnych odłamów spotykali się regularnie w czasie wielkich zgromadzeń Komanczów[11] i wtedy podejmowali decyzje dotyczące całego ludu, związane z wojną, handlem lub dyplomacją. Taki system – z jednej strony niezależność na poziomie grup lokalnych, z drugiej ich współpraca w obrębie odłamów oraz tymczasowe koalicje poszczególnych odłamów, a nawet koalicje z innymi ludami, budowane w reakcji na konkretne wyzwania – przesądził o dominacji Komanczów w południowej części Wielkich Równin aż do momentu, kiedy ich imperium zostało ostatecznie złamane przez imperium amerykańskie (Komancze, jak pokazuje Gwynne, zostali pokonani nie tyle na polach bitew, ile ekonomicznie: masowa rzeź stad bizonów, rozstrzeliwanie stad ich koni i palenie wiosek zniszczyły podstawy ich utrzymania i zmusiły do szukania schronienia w rezerwacie).

W książce często pojawiają się takie nazwy, jak Wielkie Równiny, Wysokie Równiny, Równiny Południowe, Równiny Północne, Wschodnie Wybrzeże, Środkowy Zachód. Wszystkie one są nazwami krain kulturowo-geograficznych i dlatego pisane są wielką literą, z wyjątkiem fragmentów, w których głównym celem autora jest scharakteryzowanie krajobrazu (na przykład „wysokie równiny”), a nie wskazanie na krainę geograficzną. Określenie „Amerykański Zachód” w polskiej literaturze zapisywane jest na różne sposoby: tutaj zdecydowałem się na wielkie litery, traktując to określenie nie tylko jako wskazanie kierunku (bo oczywiście chodzi tu o dużo więcej), lecz także jako nazwę krainy – powiedzmy – geograficzno-mitycznej. A więc z jednej strony to nazwa konkretnego regionu geograficznego, a z drugiej – przestrzeni na poły mitycznej, której wyobrażenia odciskały się na pragnieniach pokoleń osadników i do dzisiaj przenikają nasze myślenie o podboju Ameryki, postawach, charakterze, sposobie życia i etosie amerykańskich pionierów – jednym słowem, unikalnej kulturze, powstałej w zderzeniu ludzkich marzeń z surową naturą i rdzennymi mieszkańcami zachodu Ameryki. Rzeka Czerwona, znana choćby z pamiętnego filmu Howarda Hawksa z 1948 roku z Johnem Wayne’em i Montgomerym Cliftem, zachowuje tu swoje polskie brzmienie, choć być może w bardziej naukowych pozycjach ktoś mógłby się upierać przy pozostawieniu nazwy Red River.

Indianie północnoamerykańscy nazywani są coraz częściej Native Americans, co w polskiej literaturze oddaje się zwykle jako „tubylczy Amerykanie”, czasem także „rdzenni Amerykanie”. Wszystkie te trzy określenia stosowane są tu zamiennie i traktowane – podobnie jak we współczesnej literaturze indianistycznej w języku angielskim traktowane są nazwy American Indians, Native Americans, Indians czy indigenous people – jako określenia neutralne. W tekście pojawiają się też wyrażenia wzięte z dawnych koncepcji ewolucjonistycznych i dziś uznawane za pejoratywne – na przykład autor często pisze o „dzikich Komanczach”, „stanie niższego barbarzyństwa” czy „nieznających cywilizacji” plemionach północnego Meksyku. Oczywiście tłumacz nie może tu ingerować: to autor bierze odpowiedzialność za dobór słownictwa.

Kultura Komanczów w książce Gwynne’a jawi się jako nieskomplikowana, pozbawiona między innymi znaczących ceremonii, stowarzyszeń wojennych, oparta na koczowniczym trybie życia oraz wojnie. Przykładem może być powtórzona za badaczami Wallace’em i Hoebelem teza o nieznajomości Tańca Słońca[12], uznawanego za jeden z najbardziej typowych obrzędów Indian Wielkich Równin (ci sami badacze wymieniają jednak szereg innych ważnych ceremonii u Komanczów). Rzecz jasna występowanie lub brak konkretnej ceremonii nie może świadczyć o poziomie „cywilizacji” danej grupy. Jak słusznie zauważa William C. Meadows, zachowało się zbyt mało danych, by przyporządkować wielkie świąteczne zgromadzenia Komanczów do antropologicznego ideału Tańca Słońca, ale wiemy, że – tak jak inne ludy Wielkich Równin – mieli własne wielkie integrujące ceremonie, pod wieloma względami tożsame z obrzędami Tańca Słońca, lepiej opisanymi u innych plemion, w których uczestniczyły całe odłamy albo części różnych odłamów tego ludu[13]. Twierdzenia o radykalnym nomadyzmie Komanczów można podważyć, zauważając, że od połowy grudnia do połowy kwietnia komanckie rancherie opuszczały otwarte równiny, łączyły się i osiedlały w zalesionych dolinach rzeki Arkansas i Rzeki Czerwonej, gdzie znajdowały stałe źródło pożywienia dla swych stad koni i mułów. Mężczyźni zajmowali się polowaniem (i jak zawsze wojaczką i najazdami), a kobiety wyprawianiem skór bizonich na handel. Połączone rancherie, jak twierdzi Hämäläinen, bardziej przypominały miasta niż tymczasowe obozy koczowników. To w nich odbywały się wielkie zgromadzenia polityczne, ceremonie religijne i tu kwitł handel skórami, końmi, niewolnikami czy mięsem. Zimą osady Komanczów stawały się multietnicznymi centrami, w których tętniło życie, prowadzono dyplomację i biznes[14]. Zresztą sam Gwynne takie obozy kilkakrotnie opisuje: rozciągający się na milę obóz Kotsoteków pod Antelope Hills, obóz Cynthii Ann nad rzeką Pease czy liczący dwieście tipi obóz indiański, który został zaatakowany przez Mackenziego. Jeśli chodzi o stowarzyszenia wojowników, wspomniany już Meadows przedstawia zarówno dziewiętnastowieczne stowarzyszenia wojenne Komanczów, jak i ich odrodzenie w XX wieku [15].

Jednak brak analizy antropologicznej czy socjologicznej ludu Komanczów nie może być chyba zarzutem wobec książki, która jest niemal powieścią historyczną. Tu istotne są tempo, wyraźne charaktery, dramaty, żywy język narracji – to wszystko czytelnik u Gwynne’a znajdzie, a do tego sporą porcję informacji o Komanczach. Co być może najważniejsze, dzięki wprawnemu pióru autora często będzie mu się wydawało, że jest bardzo blisko opisywanych wydarzeń i w jakimś stopniu smakuje kulturę Komanczów od wewnątrz.

Fachowa polska literatura (lub tłumaczona na język polski) poświęcona Indianom nie jest zbyt okazała. Dominują opracowania encyklopedyczne (leksykony słynnych wodzów, ludów indiańskich albo ogólne opracowania dotyczące kultury poszczególnych regionów Ameryki Północnej). Publikacje łączące ważne tematy z naukową ekspertyzą należą do wyjątków, dlatego tym bardziej warto o nich wspomnieć, jak na przykład o przekładzie pracy historyka Thomasa Dunlaya o zwiadowcach indiańskich służących w armii Stanów Zjednoczonych[16] – niemało uwagi poświęcono w niej znienawidzonym (ze wzajemnością) przez Komanczów Tonkawom, o których tak często wspomina w swojej książce Gwynne. Innymi przykładami są: monografia autorstwa Donalda Worcestera poświęcona Apaczom, którzy w XVIII wieku ulegli imperialnemu naporowi o wiele mniej znanych Komanczów[17], wspomniane już biografia Quanaha Parkera pióra Williama T. Hagana oraz słynna monografia Irokezów Lewisa Morgana, czy wreszcie kolejna pozycja z klasyki antropologii, czyli Trickster Paula Radina[18].

Imperium księżyca w pełni to pierwsza tak szeroka monografia dziejów Komanczów w języku polskim[19]. Miejmy nadzieję, że rozpocznie ona modę na dobrą literaturę o Indianach, zbyt często mitologizowanych jako okrutna, bezmyślna masa zagrażająca „cywilizacji” lub – przeciwnie – jako bezbronne ofiary imperializmu Europejczyków[20].

Bartosz Hlebowicz

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nowy rodzaj wojny

Takie chwile zapamiętują kawalerzyści: kłęby kurzu wzbijane przez juczne muły, przeszywający powietrze śpiew trąbek regimentu, parskanie koni i chrzęst uprzęży oraz stara piosenka kompanii niesiona przez wiatr: „Wracaj do domu, John! Nie siedź tam długo. Wracaj szybko do swej ptaszyny!”1. Był 3 października 1871 roku. Sześciuset żołnierzy i dwudziestu zwiadowców z plemienia Tonkawa zwijało obóz, rozłożony w uroczym zakolu Clear Fork – dopływie rzeki Brazos, na falistej prerii, pociętej skalistymi uskokami, porośniętej buteluą, karłowatymi dębami, szałwią i chaparralem, około stu pięćdziesięciu mil na zachód od Fort Worth[21] w Teksasie. Ruszyli w drogę i posuwali się długą zygzakowatą kolumną pośród wysokich urwisk i ruchomych piasków. Chociaż wtedy nie zdawali sobie z tego sprawy – taka myśl byłaby absurdalna – wydana tego ranka komenda „na koń” zwiastowała początek końca wojen z Indianami w Ameryce, okrągłych dwustu pięćdziesięciu lat krwawych zmagań, które zaczęły się zaraz po przybiciu pierwszego okrętu z białymi kolonistami do nieszczęsnego brzegu Wirginii. Rozbicie ostatnich wrogich grup miało nastąpić dopiero za kilka lat. Musiało upłynąć jeszcze trochę czasu, zanim je osaczono, zagłodzono, pozbawiono źródeł utrzymania, dopadnięto w płytkich kanionach albo po prostu wybito co do nogi. Wciąż brakowało zdecydowania. W przeszłości zdarzało się wprawdzie, że biali wymierzali surową karę – przykładami aktów ich zemsty były barbarzyńskie masakry wiosek Szejenów[22] w 1864 i 1868 roku, dokonane przez żołnierzy Johna M. Chivingtona i George’a Armstronga Custera. Mimo to nie podejmowano jeszcze na wielką skalę poważnych prób zniszczenia ludów indiańskich – decydenci wciąż mieli przed tym pewne opory. Sytuacja jednak uległa zmianie i 3 października żołnierze czwartego pułku kawalerii i jedenastego pułku piechoty otrzymali rozkaz: wytropić i wybić Komanczów. Odrzucono resztki tolerancji, nadszedł czas ostatecznego rozwiązania.

Oddziały białych składały się z piechoty, kawalerii i dragonów, głównie weteranów wojny secesyjnej, którzy teraz znaleźli się na krańcu znanego im świata i wspinali się na spiczaste skalne wieże strzegące legendarnego Llano Estacado w zachodnim Teksasie – nazwa ta, nadana przez Coronada, oznaczała „równinę palisadową” [23]. Krainę tę zamieszkiwali najbardziej wrogo nastawieni Indianie na kontynencie i niewielu żołnierzy amerykańskich odważyło się postawić tu stopę. Llano Estacado było absolutnym pustkowiem, olbrzymim, dziewiczym i jednostajnym oceanem trawy. Biali ludzie gubili w nim drogę i umierali z pragnienia. Gdy w czasach rozkwitu swego imperium kolonialnego pewni siebie Hiszpanie wkroczyli tu, aby polować na Komanczów, szybko się przekonali, że to oni są ściganą zwierzyną, którą czeka rzeź. W 1864 roku Kit Carson poprowadził wielki oddział zawodowych żołnierzy z Santa Fe i zaatakował grupę Komanczów przy faktorii handlowej znanej jako Adobe Walls, na północ od dzisiejszego Amarillo. Przeżył, ale na własne oczy zobaczył, jak jego trzy kompanie kawalerii i piechoty są rozbijane w puch2.

Teraz żołnierze znowu zmierzali w te okolice, ponieważ miarka się przebrała, ponieważ „polityka pokoju” wobec resztek indiańskich ludów – powód dumy prezydenta Granta – realizowana przez łagodnych kwakrów, których sam mianował, zakończyła się całkowitym fiaskiem. Powodem było też to, że rozdrażniony generał William Tecumseh Sherman, głównodowodzący armii, wydał taki rozkaz. Dzieło zniszczenia powierzył bohaterowi wojny secesyjnej Ranaldowi Slidellowi Mackenziemu, trudnemu, porywczemu i zawziętemu młodemu człowiekowi, który naukę w West Point ukończył w 1862 roku na pierwszym miejscu w klasie, a podczas wojny secesyjnej dosłużył się imponującego tytularnego stopnia generała brygady[24]. Indianie nazywali go Wodzem bez Palców, a także Złą Ręką z powodu ramienia, które było makabrycznie powykręcane wskutek ran odniesionych na wojnie. Czekała go skomplikowana przyszłość. W ciągu czterech lat miał dowieść, że zasługuje na miano najbardziej bezwzględnego i skutecznego przeciwnika Indian w historii Ameryki. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy klęska i katastrofa generała George’a Armstronga Custera rozsławiły go na cały świat, zwycięski Mackenzie pogrążał się w zapomnieniu. Ale to on, nie Custer, miał pokazać żołnierzom, jak walczyć z Indianami. Wiodąc swych ludzi przez popękaną, poprzecinaną strumieniami ziemię, mijając olbrzymie stada bizonów i siedliska piesków preriowych, które ciągnęły się po horyzont, nie zdawał sobie jasno sprawy z tego, co robi i dokąd dokładnie podąża, ani nie wiedział, jak mierzyć się z Indianami Wielkich Równin na ich własnym terenie. Nie miał też najmniejszego pojęcia o tym, że poskromienie ostatnich wrogich Indian będzie w głównej mierze jego zasługą. Walki z Indianami były dla niego czymś nowym i w najbliższych tygodniach miał popełnić wiele błędów. Potrafił jednak wyciągnąć z nich wnioski.

Na razie jego zadanie polegało na wymierzeniu kary. Miał powybijać Komanczów na Wielkich Równinach, które były ich schronieniem, ponieważ sześć lat po zakończeniu wojny secesyjnej zachodnia granica była otwartą i krwawiącą raną. Rządy prawa zostały tu zastąpione przez bezprawie i torturowanie na śmierć, a Indianie, przede wszystkim Komancze, bez przeszkód łupili osadników, pozostawiając po sobie zwęglone kominy domów i dymiące zgliszcza usłane trupami. Unia, zwycięska w niedawnej wojnie secesyjnej i po raz pierwszy w historii niezagrożona przez wrogów zewnętrznych, nie umiała sobie poradzić z garstką ostatnich ludów, które nie uleg­ły unicestwieniu czy asymilacji i nie dały się potulnie zapędzić do rezerwatów, by jak inne plemiona szybko się nauczyć, czym są głód i nędza pokonanych. Wszystkie nieokiełznane grupy – Komancze, Kiowa, Arapahowie, Szejeni i Siuksowie Zachodni – zamieszkiwały na Wielkich Równinach: poruszały się konno, były dobrze uzbrojone i kierowała nimi chęć zemsty, a zarazem polityczna desperacja. Dla działającego na południowych preriach Mackenziego Komancze byli oczywistym celem: w całej historii podboju tych terenów przez Hiszpanów, Francuzów, Meksykanów, Teksańczyków i białych Amerykanów żaden lud, choćby w przybliżeniu, nie spowodował tyle spustoszenia i śmierci.

Jak źle się sprawy miały w 1871 roku w owej krainie, gdzie cywilizacja raptem się urywała, pokazuje liczba osadników, którzy porzucili swoją ziemię. Granica, którą przesuwano na zachód w pocie, krwi i znoju, teraz cofała się na wschód. Towarzyszący Shermanowi w wiosennej ekspedycji pułkownik Randolph Marcy spędził wiele lat w tym kraju i świetnie go poznał, ale teraz ze zdumieniem zaobserwował, że w wielu miejscach żyło mniej ludzi niż osiemnaście lat wcześniej. Pisał: „Jeśli nie ukarzemy indiańskich rabusiów, wszystko wskazuje na to, że ten kraj całkowicie się wyludni”3. Nie było to zjawisko zupełnie nieznane w Nowym Świecie. Komancze już w XVIII wieku zahamowali rozprzestrzenienie się na północ imperium hiszpańskiego, które wcześniej z łatwością podporządkowało i wybiło miliony Indian w Meksyku oraz swobodnie zagarniało kolejne połacie kontynentu. Teraz, po ponad stu latach nieubłaganego pochodu na zachód, cywilizacja znowu ustępowała, ale w zdecydowanie szybszym tempie. Wielkie fragmenty pogranicza zwyczajnie pustoszały, wtapiając się na powrót w bezpieczne lasy na wschodzie. Na przykład populacja hrabstwa Wise w ciągu jednego dziesięciolecia między 1860 a 1870 rokiem zmniejszyła się z 3160 do 1450 osób. W niektórych miejscach linia osadnictwa cofnęła się o sto mil4. Jeśli generał Sherman zastanawiał się nad przyczyną tego stanu rzeczy (w istocie raz mu się to zdarzyło), to wyprawa z Marcym u boku wszystko mu wyjaśniła. Tamtej wiosny ledwie uszli z życiem, gdy w ostatniej chwili uniknęli spotkania z grasującą w okolicy grupą Indian, głównie Kiowa. Uratowało ich przeczucie szamana, który orzekł, że lepiej wyminąć żołnierzy i zamiast nich zaatakować wędrującą w pobliżu karawanę wozów. Taka taktyka była typowa dla gwałtownych najazdów żądnych zemsty Komanczów i Kiowa w Teksasie w pierwszych latach po wojnie secesyjnej. Nietypowe było to, jak blisko znajdował się Sherman oraz jak bardzo osobiste i dojmujące było doznanie, że on sam też mógł być ofiarą. Z tego powodu akurat ten atak Indian stał się słynny i przeszedł do historii jako masakra nad Salt Creek5.

W ataku śmierć poniosło siedmiu mężczyzn, ale nic to nie mówi o straszliwym widoku, jaki ukazał się Mackenziemu po przybyciu na miejsce. Według jego podwładnego, kapitana Roberta G. Cartera, który także widział skutki napaści Indian, ciała ofiar były nagie, oskalpowane i okaleczone. Niektórym obcięto głowy, innym wybrano mózgi. Carter pisał: „Ich palce rąk i nóg oraz narządy intymne zostały odcięte i wepchnięte w usta, a ich ciała, absolutnie nie do poznania, leżące w płytkiej wodzie, nabrzmiałe i spuchnięte, naszpikowane były strzałami, przez co przypominały ursony[25]”. Nie było wątpliwości, że wcześniej poddano ich torturom. „Pod każdym obnażonym podbrzuszem podłożono kupę rozżarzonych węgli. […] Jeden nieszczęśnik, Samuel Elliott, najwyraźniej dostał ranę, gdy walczył do samego końca. Przywiązali go potem między dwoma kołami wozu, podłożyli ogień pod dyszel i tak powoli usmażył się na śmierć – »spalony na wiór«”6.

Nic dziwnego, że osadnicy rzucili się na łeb, na szyję do ucieczki na wschód, zwłaszcza ci z pogranicza Teksasu, gdzie najazdy Indian były najkrwawsze. Po wielu latach skutecznych podbojów tubylców i ich ziem wydawało się niemożliwe, by pochód na zachód wywodzącej się z Europy cywilizacji utknął na preriach środkowego Teksasu. Nigdy żaden lud indiański nie zdołał przez dłuższy czas opierać się nawałnicy rozwijającej się cywilizacji amerykańskiej z jej arkebuzami, garłaczami i muszkietami, a potem ze śmiercionośnymi karabinami wielostrzałowymi i z nieprzebranymi zastępami zawziętych, głodnych ziemi osadników, a także z jej wyrafinowaną podwójną moralnością oraz całkowitą pogardą dla interesów rdzennych mieszkańców. Zaczęło się od podporządkowania Indian Penobscot, Pequot (Pekotów), Wampanoag, Pamunkey i innych ludów z wybrzeża Atlantyku; setki kolejnych plemion i mniejszych grup albo znikły z powierzchni ziemi, albo zostały przepędzone na zachód, albo też siłą je zasymilowano. Wśród nich byli wojowniczy Irokezi, którzy kontrolowali terytorium dzisiejszego stanu Nowy Jork. Niegdyś potężni Delawarowie zostali zmuszeni do wędrówki na zachód, na ziemie swoich wrogów Irokezów, a potem jeszcze bardziej na zachód, na Wielkie Równiny, zamieszkane przez jeszcze mniej przyjaznych Indian. Od połowy XVIII wieku desperacko próbowali się bronić Szaunisi znad Ohio. Wielkie narody z Południowego Wschodu – Czikasawowie, Czirokezi, Seminole, Krikowie i Czoktawowie – obserwowały, jak zabierano ich ziemie mimo licznych traktatów, które im gwarantowały zachowanie własnych terytoriów. Zostały zmuszone do odejścia na zachód, na tereny przyznane im w kolejnych traktatach, które gwałcono, zanim jeszcze zostały podpisane. Przegnano je Szlakiem Łez na Terytorium Indiańskie (dzisiejsza Oklahoma), ziemię, na którą zsyłano i inne tubylcze grupy i którą władali Komancze, Kiowa, Arapahowie i Szejeni.

Jeszcze większe zdziwienie budził fakt, że Komancze byli tak bardzo skuteczni w czasach, gdy na zachodzie zachodziły wielkie zmiany technologiczne i społeczne. W 1869 roku ukończono budowę pierwszej linii kolejowej przez kontynent, łączącej uprzemysławiający się wschód z rozwijającym się zachodem, co sprawiło, że stare szlaki: Szlak Oregoński, Szlak Santa Fe i ich odnogi, w jednej chwili stały się bezużyteczne. Kolej oznaczała pojawienie się stad bydła, które pędzono wiele mil na północ do stacji końcowych. Zajmowali się tym Teksańczycy zbijający błyskawiczne fortuny dzięki dostarczaniu zwierząt na rynki Chicago. Z koleją przybyli też łowcy bizonów, uzbrojeni w precyzyjne sharpsy .50, którymi można było zabijać na dużą odległość. Tym ponurym, bezwzględnym oportunistom niebiosa zesłały zarówno popyt na skóry bizonów na wschodzie, jak i sposób, by je tam dostarczyć. Bizony wędrowały po równinach jeszcze w 1871 roku: na początku tego roku czteromilionowe stado zauważono niedaleko rzeki Arkansas, na południu dzisiejszego stanu Kansas. Główna część stada rozciągała się na pięćdziesiąt mil wzdłuż i dwadzieścia pięć mil wszerz7. Ale rzeź już trwała w najlepsze. Szybko miało się okazać, że była to największa masakra stałocieplnych zwierząt w dziejach ludzkości. W samym tylko Kansas w latach 1868–1881 sprzedano na nawóz kości trzydziestu jeden milionów bizonów 8. Te głębokie zmiany już się dokonywały, gdy oddział Mackenziego opuszczał obóz nad Clear Fork. Naród amerykański, wreszcie zespolony przez kolej, rósł w siłę. Pozostała tylko jedna przeszkoda: wojownicze i niereformowalne ludy indiańskie, zamieszkujące pustkowia Wielkich Równin.

Najbardziej niedostępnym, dzikim i nieprzejednanym w swej wrogości był odłam Komanczów znany jako Quahada. Quahada byli koczownikami, jak wszystkie ludy równin. Polowali głównie na południowych krańcach Wysokich Równin, na obszarze, który Hiszpanie określali mianem Komanczerii i z którego musieli zresztą w niesławie uciekać. Leżące wewnątrz Komanczerii Llano Estacado było monotonnym płaskowyżem o powierzchni większej od Nowej Anglii i wznoszącym się w najwyższych obszarach na ponad pięć tysięcy stóp. Dla Europejczyków ziemia ta była niczym zły sen. W liście do króla Hiszpanii z 20 października 1541 roku Francisco Vásquez de Coronado pisał: „Mimo że przemierzyłem ponad trzysta lig[26] po tej ziemi, nie dostrzegłem więcej punktów orientacyjnych, niż zauważyłbym, gdyby pochłonęło mnie morze. […] Nie było choćby kamienia, niewielkiego wzniesienia, drzewa, krzewu, nic, czym można by się było kierować”9. Północną granicę tego terytorium wyznaczała rzeka Canadian. Na wschodzie znajdowało się strome urwisko, znane jako Caprock Escarpment. Jest to próg wznoszący się od dwustu do tysiąca stóp, oddzielający wysokie równiny od niżej położonych terenów równinnych powstałych w okresie permu. Quahada czuli się tu jak w olbrzymiej i niemal nie do zdobycia warowni. W przeciwieństwie do zdecydowanej większości grup Indian na równinach unikali kontaktu z białymi Amerykanami. Nie chcieli nawet z nimi handlować, zwykle wybierając meksykańskich kupców z Santa Fe, zwanych comancheros. Trzymali się na uboczu do tego stopnia, że nie ma o nich mowy w licznych etnografiach ludów indiańskich tworzonych od 1758 roku i opisujących różne odłamy Komanczów (było ich aż trzynaście). Pierwsza wzmianka na ich temat pochodzi z 1872 roku10. Z tego względu plagi cholery, które między 1816 a 1849 rokiem dziesiątkowały zachodnie ludy i spowodowały śmierć połowy populacji Komanczów, nie wyrządziły im większej krzywdy. To jedyna grupa tubylcza w całej Ameryce Północnej, która nigdy nie podpisała traktatu. Quahada byli najtwardszym, najsroższym i najbardziej nieustępliwym odłamem tego ludu, który od dawna cieszył się sławą najokrutniejszego i najbardziej wojowniczego na kontynencie. Powiadano, że gdy kończy im się woda, potrafią pić zawartość żołądka zdechłego konia, a nawet najtwardszy teksaski ranger nie byłby do tego zdolny. Bali się ich nawet inni Komancze. Quahada byli najbogatszą grupą na równinach, o czym świadczyło to, że po wojnie secesyjnej mieli około piętnastu tysięcy koni – zwierzę to było walutą, którą Indianie mierzyli bogactwo. Mieli też „nieprzebrane sztuki bydła teksaskiego”11.

Tego bezchmurnego jesiennego dnia 1871 roku żołnierze Mac­kenziego polowali na Quahada. Prowadzili oni nomadyczny tryb życia, więc nie sposób było ustalić jednego miejsca ich pobytu. Co najwyżej można się było orientować ogólnie co do obszaru ich wędrówek, łowisk i ewentualnie lokalizacji starych obozów. Wiadomo było, że polowali na Llano Estacado, lubili też obozować w czeluściach Palo Duro Canyon, drugiego co do wielkości (po Wielkim Kanionie) kanionu w Ameryce Północnej. Często przebywali w pobliżu źródeł rzeki Pease i McClellan Creek, a także w Blanco Canyon – każde z tych miejsc leży mniej więcej w promieniu stu mil od dzisiejszego Amarillo w północnej części Texas Panhandle. Zwiadowcy tonkawscy znacznie wyprzedzali kolumnę Mackenziego. Tonkowie (Tonks) – jak na nich mówiono – byli członkami plemienia, które od czasu do czasu praktykowało kanibalizm i zostało niemal doszczętnie wytępione przez Komanczów. Nieliczni, którym udało się przeżyć, pałali chęcią zemsty: wypatrywali śladów Komanczów, próbowali odnajdować trop i podążać nim do obozów wroga. Bez nich żołnierze nie mieliby nigdy cienia szansy przeciw Komanczom ani żadnym innym Indianom na otwartej równinie.

Przed północą drugiego dnia Tonkowie znaleźli trop. Zameldowali Mackenziemu, że tropią grupę Quahada prowadzoną przez błyskotliwego młodego wodza wojennego o imieniu Quanah, które w języku Komanczów oznaczało „zapach” albo „woń”. Celem było odnalezienie i zniszczenie wioski Quanaha. Mackenzie miał tę przewagę, że żaden biały człowiek nigdy wcześniej nie odważył się na coś podobnego – nie na równinach Texas Panhandle i nie przeciw Quahada.

Mackenzie i jego ludzie niewiele wiedzieli o Quanahu. Nikt inny zresztą też. To prawda, że informacje na pograniczu łatwo się rozchodziły. Często wrogowie mieli zaskakująco trafną wiedzę o sobie nawzajem mimo olbrzymiego fizycznego oddalenia oraz faktu, że każda ze stron usiłowała wyeliminować tę drugą. Jednak Quanah był po prostu zbyt młody, by ktokolwiek o nim dużo słyszał albo się orientował, gdzie przebywał i czego dokonał. Nikt nie był w stanie choćby w przybliżeniu podać daty jego urodzin – uczyniono to dopiero wiele lat później – ale najprawdopodobniej był to rok 1848, z czego wynika, że tego roku, kiedy zetknął się z Mackenziem, miał dwadzieścia trzy lata, osiem mniej niż pułkownik. O Mac­kenziem, również z powodu młodego wieku, mieszkańcy Teksasu – czy to biali, czy to Indianie – też niewiele mogli powiedzieć. Obydwaj mężczyźni osiągnęli sławę dopiero w czasie ostatnich, krwawych wojen indiańskich w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych XIX wieku. Quanah był wyjątkowo młodym wodzem. Miał opinię bezlitosnego, bystrego i nieustraszonego w walce.

Wyróżniał się jednak czymś jeszcze. Był mieszańcem, synem jednego z komanckich wodzów i białej kobiety. To było coś niezwyk­łego, więc mieszkańcy teksaskiego pogranicza mieli szybko się o tym dowiedzieć. Owszem, wojownicy Komanczów od wieków brali do niewoli kobiety – Indianki, Francuzki, Angielki, Hiszpanki, Meksykanki i Amerykanki – i płodzili z nimi dzieci, które wychowywano na Komanczów. Ale nie sposób znaleźć w historii drugiego ważnego wodza wojennego Komanczów, który w połowie byłby biały. Matka Quanaha stała się sławna o wiele wcześniej, niż Mackenzie zaczął na niego polować w 1871 roku. Była najbardziej znaną białą porwaną przez Indian i mówiono o niej na salonach Nowego Jorku i Londynu. Nazywano ją „białą squaw”, ponieważ za każdym razem, gdy jej proponowano powrót do swoich, odrzucała taką możliwość, podważając w ten sposób jedno z podstawowych eurocentrycznych przekonań o kulturach indiańskich: że mając do wyboru wyrafinowaną, uprzemysłowioną chrześcijańską kulturę Europy i dziki, okrutny i moralnie zacofany sposób życia Indian, nikt o zdrowych zmysłach nie zdecydowałby się na to drugie. Niewielu, poza matką Quanaha, tak uczyniło. Nazywała się Cynthia Ann Parker. Pochodziła z jednego z pierwszych ważnych rodów w Teksasie. Wydał on kapitanów teksaskich rangerów, polityków i prominentnych pastorów baptystycznych – pierwszy Kościół protestancki w stanie założyli właśnie oni. W 1836 roku, gdy miała dziewięć lat, została porwana przez Komanczów w ataku na fort Parkerów, dziewięćdziesiąt mil na południe od obecnego Dallas. Szybko zapomniała swój ojczysty język, poznała obyczaje Komanczów i w pełni stała się członkinią tego ludu. Wyszła za Petę Noconę, ważnego wodza wojennego, i miała z nim troje dzieci – Quanah był najstarszym z nich. W roku 1860, kiedy Quanah miał dwanaście lat, Cynthia Ann ponownie została uprowadzona, tym razem przez teksaskich rangerów, którzy zaatakowali jej wioskę. Poza nią samą i niemowlęciem – córeczką o imieniu Kwiat Prerii – wszyscy zostali zabici. Mackenzie i jego żołnierze najpewniej znali historię Cynthii Ann Parker – każdy na pograniczu o niej słyszał – ale nikt nie miał pojęcia, że jej krew płynęła w żyłach Quanaha. Mieli się o tym dowiedzieć nie wcześniej niż w 1875 roku. Teraz wiedzieli tylko, że Quanah jest celem największej ekspedycji antyindiańskiej od 1865 roku i jednej z największych, jakie kiedykolwiek podjęto przeciw Indianom.

Czwarty pułk kawalerii, który Mackenzie miał szybko przemienić w bezwzględnie skuteczny, lotny oddział uderzeniowy, w tym momencie składał się głównie z zaciągniętych na określony czas żołnierzy, nieprzygotowanych na spotkanie z przeciwnikiem pokroju Quanaha i z jego zahartowanymi wojownikami równin. Żołnierze poruszali się daleko poza granicami cywilizacji, w przestrzeni bez żadnego szlaku, którym mogliby podążać, bez punktów orientacyjnych, które cokolwiek by im mówiły. Wstrętem napawała ich świadomość, że ich głównym źródłem wody były doły, w których tarzały się bizony. Carter opisywał je jako „stęchłe, ciep­łe, o słodkawym smrodzie powodującym mdłości, pokryte zielonym szlamem, który trzeba było odsuwać”12. Brak doświadczenia dał im się we znaki już pierwszej nocy na szlaku. Około północy, przy ogłuszającym huku wichury, jednej z tych, które regularnie nawiedzają zachodni Teksas, mężczyźni usłyszeli „potężny tupot oraz charakterystyczne parsknięcia i porykiwania”13. Odgłosy te, jak mieli się zaraz przekonać, pochodziły od pędzącego stada bizonów. Żołnierze popełnili straszliwy błąd, rozbijając obóz między wielkim stadem tych zwierząt a ich wodopojem. Mężczyźni w panice wybiegli z namiotów, krzycząc, wymachując kocami i rozpaczliwie próbując skierować spłoszone zwierzęta w inną stronę. Udało im się, ale niewiele brakowało do katastrofy. Carter tak opisał to wydarzenie: „Setki brunatnych potworów odbiły się i pognały na złamanie karku na lewo od nas, napierając i rozpychając się. Uderzyły jednak tylko w skraj jednego z naszych stad koni. […] Ciarki przechodziły po plecach na myśl, czym mogła się skończyć ta nocna wizyta, bo chociaż konie były spętane i mocno uwiązane do pali, nic nie mogłoby uchronić ich przed paniką, którą ta nagła szarża z pewnością by wywołała, gdybyśmy w ostatniej chwili nie usłyszeli galopujących zwierząt, tak że zdążyliśmy zmusić te biegnące na przedzie do zmiany kierunku”14.

Cudem wybrnąwszy z opresji spowodowanej własną ignorancją, żołnierze zagnali z powrotem spłoszone konie, o świcie zwinęli obóz i przez cały dzień jechali na zachód przez falistą prerię jadłoszynu, usianą siedliskami piesków preriowych. Od tych niezwykle groźnych dla koni i mułów zwierząt roiło się na Texas Panhandle. Trzeba sobie wyobrazić ciągnący się milami obszar, który pokryty był olbrzymimi kopcami zamieszkanymi przez opasłe gryzonie. Żołnierze mijali kolejne wielkie cuchnące stada bizonów, przeprawiali się przez rzeki, których woda była tak przesycona gipsem, że nie nadawała się do picia. Z zaciekawieniem spoglądali na mijane opuszczone faktorie handlowe – jamy wydłubane w ścianach skalnych, podtrzymywane słupami, które przywodziły na myśl więzienne kraty.

Drugiego dnia czekały ich jeszcze większe kłopoty. Mackenzie zarządził nocną marszrutę, mając nadzieję, że zaskoczy wroga w jego obozowiskach. Żołnierze z trudem przedzierali się przez strome wzniesienia, gęsty busz, jary i strumienie. Po wielu godzinach tego, co Carter opisał jako „nieziemskie męki i gwałtowne wymiany zdań graniczące z bluźnierstwami” oraz „dość komiczne sceny”, poobijani i wyczerpani znaleźli się na krańcu niewielkiego kanionu i musieli czekać do świtu, żeby znaleźć wyjście. Kilka godzin później dotarli do Freshwater Fork, dopływu Brazos, w głębi terytorium Indian. Rzeka płynęła przez płytką dolinę długości trzydziestu mil, o średniej szerokości półtora tysiąca stóp, poprzecinaną mniejszymi kanionami. Miejsce to znane było jako Blanco Canyon i znajdowało się blisko dzisiejszego Lubbock, nieco na wschód. Była to jedna z ulubionych lokalizacji obozowisk Quahada.

Szanse na zasadzkę dawno zostały pogrzebane. Trzeciego dnia zwiadowcy Tonkawa spostrzegli, że każdy ich ruch śledzi czterech komanckich wojowników, którzy prawdopodobnie widzieli także ich komiczne nocne błądzenie po omacku. Tonkawowie puścili się za nimi w pogoń, ale „wrogowie, dosiadający lepszych koni, szybko się oddalili i znikli za wzgórzami”. Trudno się temu dziwić: przez dwieście lat wzajemnej wrogości Tonkawowie nigdy nie zbliżyli się do kunsztu, z jakim Komancze obchodzili się z końmi. Nie pokonali Komanczów choćby jeden raz. Tak więc kawalerzyści i dragoni nie mieli pojęcia, gdzie leżał obóz Quahada, lecz Quanah doskonale zdawał sobie sprawę z ruchów Mackenziego. Następnej nocy Mackenzie pogorszył jeszcze sytuację, pozwalając żołnierzom na luksus rozpalenia obozowych ognisk. Równie dobrze mógł kazać wymalować w kanionie wielką strzałę wskazującą ich obóz. Niektóre kompanie popełniły kolejne błędy, ponieważ nie umieściły na noc mniejszych oddziałów żołnierzy między końmi.

Około północy seria przeraźliwych wrzasków – wydawało się, że dochodziły z samego piekła – wyrwała żołnierzy ze snu. Zaraz po nich rozległy się strzały, kolejne okrzyki i nagle obóz zapełnił się galopującymi Komanczami. Szybko stało się jasne, co robili Indianie: z okrzykami i karabinowymi wystrzałami oraz ogólnym chaosem zmieszał się kolejny dźwięk, zrazu ledwo słyszalny, ale błyskawicznie przeradzający się w coś, co brzmiało jak seria grzmotów. Ku swemu przerażeniu biali pojęli, że był to odgłos spłoszonych koni.Ich koni. Sześćset spanikowanych czworo­nogów, stając dęba, skacząc i opadając gwałtownie na nogi, gnało przez obóz, a wokół nich rozlegały się rozpaczliwe komendy: „Każdy do swego lassa!”. Te bezładnie cięły powietrze niczym pistoletowe strzały, a żelazne końcówki palików, które kilka chwil wcześniej wbite w ziemię przytrzymywały konie, teraz świstały w powietrzu i trzaskały nad grzbietami zwierząt niczym latające szable. Żołnierze usiłowali je łapać, ale wciągnięci między wierzchowce padali na ziemię z poranionymi i krwawiącymi rękoma.

Kiedy było już po wszystkim, żołnierze zrozumieli, że Quanah i jego wojownicy porwali siedemdziesiąt spośród ich najlepszych koni i mułów, w tym wspaniałego, szybkiego jak wiatr, siwego mustanga pułkownika Mackenziego. W zachodnim Teksasie w 1871 roku utrata konia często oznaczała wyrok śmierci. Była to stara taktyka Indian, szczególnie na Wysokich Równinach: po prostu ukraść konie białym i pozwolić, by ich właściciele umarli z pragnienia czy głodu. Komancze stosowali ją z zabójczą skutecznością przeciw Hiszpanom na początku XVIII wieku. Pozbawiony wierzchowca żołnierz miał niewielkie szanse w starciu z konnym Komanczem.

Atak tej nocy był testem, jasnym przekazem od wodza Quanaha: ujęcie go i jego wojowników na ich własnej ziemi będzie trudne i niebezpieczne. Tak zaczęło się starcie zapamiętane w historii jako bitwa w Blanco Canyon, która z kolei spowodowała wybuch krwawej wojny z Indianami na wyżynach zachodniego Teksasu. Wojna miała trwać cztery lata i doprowadzić naród Komanczów do upadku. W Blanco Canyon armia amerykańska po raz pierwszy też mogła się zetknąć z Quanahem. Kapitan Carter, który za swą odwagę miał otrzymać Medal Honoru, tak opisał młodego wodza wojennego w walce następnego dnia po nocnym ataku:

Wielki i potężnie zbudowany wódz prowadził resztę, jadąc na czarnym jak węgiel i mknącym niczym wicher kucu. Opierając się na jego grzywie, gwałtownie ściskając piętami brzuch zwierzęcia, z wysoko uniesionym sześciostrzałowcem, wydawał się wcieleniem dzikiej brutalnej radości. Twarz wysmarowana czarną farbą wojenną przydawała mu wygląd diabła. […] Długi pióropusz z orlich piór na głowie, rozpościerający się szeroko podczas jazdy, spływający z czoła przez głowę i plecy aż na ogon konia, niemal dotykał ziemi. Wielkie mosiężne obręcze przekłuwały jego uszy, miał nagi tors, na nogach obcisłe spodnie i mokasyny, do tego przepaska biodrowa. Na jego szyi wisiał naszyjnik z niedźwiedzich pazurów. […] Dzwonki brzęczały, gdy pędził jak szalony, za nim najważniejsi wojownicy, a każdy z nich usiłował go wyprzedzić. To był Quanah, główny wódz wojenny Qua-ha-di15.

Kilka chwil później Quanah skierował konia w stronę szeregowca Seandera Gregga i – co widzieli Carter i jego żołnierze – roztrzas­kał nieszczęśnikowi głowę.

ROZDZIAŁ DRUGI

Śmiercionośny raj

Tak oto Quanah Parker, syn białej kobiety, przedstawicielki cywilizacji, która wtargnęła na ziemie indiańskie, zaczął wypełniać złożone przeznaczenie. Szybko miał się stać jednym z głównych celów poszukiwań czterdziestu sześciu kompanii piechoty i kawalerii amerykańskiej. Szukało go trzy tysiące żołnierzy – największa siła, jaką wysłano kiedykolwiek do wytropienia i zniszczenia Indian. Parker miał się stać ostatnim wodzem najpotężniejszego ludu w historii Ameryki. Przedstawiona w tej książce historia Quanaha i jego rodziny ukazuje w pigułce dzieje Komanczów i białych osadników, które splotły się ze sobą. Z jednej strony sięga ona korzeniami pradawnego dziedzictwa plemiennego Komanczów, a z drugiej – nieugiętego, prześladowanego przez fatum rodu Parkerów, który dla wielu białych Amerykanów w XIX wieku symbolizował okropieństwa i nadzieje pogranicza. Obydwa dziedzictwa zetknęły się w osobie matki Quanaha, Cynthii Ann, której życie wśród Komanczów oraz nieszczęsny powrót do cywilizacji białych stanowią jedną z najsłynniejszych opowieści dawnego Dzikiego Zachodu. Wyłania się tu jeszcze inna opowieść: o rozkwicie i upadku Komanczów. Żaden lud w historii Ameryki Północnej nie miał większego wpływu na los Stanów Zjednoczonych. Quanah był uosobieniem wszystkiego, w co wierzyli, o czym marzyli i o co walczyli Komancze przez dwieście pięćdziesiąt lat. Porwanie niebieskookiej, dziewięcioletniej Cynthii Ann w 1836 roku wyznacza początek trwającej czterdzieści lat wojny białego człowieka z Komanczami, w której Quanah miał odegrać główną rolę. W pewnym sensie Parkerowie są początkiem i końcem Komanczów w historii Stanów Zjednoczonych.

Opowieść zaczyna się – nie ma innej możliwości – w Teksasie, w burzliwym i niosącym zmiany roku 1836, dwanaście lat przed tym, zanim Cynthia Ann Parker urodziła Quanaha na poletku kwiatów preriowych nad Elk Creek, niedaleko gór Wichita w południowo-zachodniej Oklahomie16.

Tego roku generał Antonio López de Santa Anna popełnił fatalny błąd, który odmienił los Teksasu, a z nim całego północnoamerykańskiego kontynentu. 6 marca, pod sztandarem koloru krwi, oznaczającym „nie brać do niewoli”, około dwóch tysięcy meksykańskich żołnierzy Santa Anny zgładziło kilkuset Teksańczyków w niewielkiej misji znanej jako Alamo, w okręgu San Antonio de Béxar. Choć wtedy wydarzenie to wydawało się wielkim zwycięstwem, w istocie był to katastrofalny błąd. Trzy tygodnie później Santa Anna jeszcze pogorszył sprawę, mianowicie w pobliskim mieście Goliad nakazał żołnierzom egzekucję mniej więcej trzystu pięćdziesięciu żołnierzy teksaskich, którzy się poddali. Jeńców wyprowadzono kolumnami, rozstrzelano, a ich ciała spalono. Rannych mężczyzn wywlekano na ulice presidio i tam ich rozstrzeliwano. Te działania stworzyły męczenników i dały początek legendom. Mordercza zaciekłość walczących pod Alamo była zaledwie preludium do innych wydarzeń. 21 kwietnia, podczas bitwy pod San Jacinto, Teksańczycy pod wodzą generała Sama Houstona wymanewrowali armię Santa Anny, zapędzili ją na bagniska i ze szczególną zawziętością unicestwili. Zwycięstwo oznaczało koniec władzy Meksyku nad terytorium na północ od Rio Grande oraz narodziny suwerennego państwa – Republiki Teksasu17.

Wieści te napełniły osadników radością, a wiosną 1836 roku żaden obywatel nowej republiki nie miał większego powodu do świętowania niż duża, przedsiębiorcza i religijna rodzina, która przywędrowała ze wschodu. Sąsiedzi nazywali ją „klanem Parkerów”. Parkerowie wyruszyli z Illinois w 1833 roku, w karawanie trzydziestu wozów ciągniętych przez woły, zwabieni obietnicą darmowej ziemi w Teksasie. Układ, który im zaproponowano, wydawał się tak dobry, że aż trudno było w niego uwierzyć. W zamian za niezobowiązujące przyrzeczenie wierności Meksykowi (którego Teksas był częścią) kilku przywódców rodu otrzymało działki ziemi w środkowym Teksasie, nieopodal dzisiejszego miasteczka Mexia. Każda liczyła 4600 akrów. Na zawsze, bez żadnych podatków czy opłat celnych przez dziesięć lat. Połączywszy swoje działki, Parkerowie uzyskali spójne terytorium o powierzchni 16 100 akrów – istne królestwo według standardów ich ojczystej Wirginii (do działek otrzymanych od Meksyku dodali kolejne 2300 akrów, za które zapłacili dwa tysiące dolarów18). Ziemia była pierwszej klasy, leżała na skraju niezmiernie żyznej czarnej teksaskiej prerii, pokrytej lasami dębów gwiaździstych (post oak), jesionów, orzechów i ambrowców balsamicznych, poprzecinanej szerokimi falującymi łąkami. Na ich ziemiach znajdowało się też bulgoczące źródło („tryskająca fontanna” według jednego z opisów19) i kilka potoków. W pobliżu płynęła rzeka Navasota, ryby i zwierzyna łowna występowały w wielkiej obfitości. W 1835 roku dwadzieścia parę osób – członków sześciu rodzin Parkerów i ich krewnych – zbudowało fort o powierzchni jednego akra, a w nim cztery blokhauzy, sześć chat z pni i odporną na kule bramę wejściową. Całość była otoczona palisadą z pni jałowca, zaostrzonych na końcach, wysokich na piętnaście stóp. Wszędzie zrobiono otwory strzelnicze, nawet w podłodze na drugim piętrze blokhauzów, a także ławki, na których mogli stać strzelcy. Fort Parkerów był małą bukoliczną utopią, przy tym świetnie ufortyfikowaną. O takim miejscu marzyła większość amerykańskich osadników.

Fort wyróżniał się czymś jeszcze: w roku zdobycia przez Teksas niepodległości był najbardziej wysuniętą osadą na pograniczu z Indianami. Na zachód od niego nie było żadnych osiedli białych Amerykanów, żadnych miasteczek, domów, żadnych trwałych budowli z wyjątkiem szałasów z trawy, wznoszonych przez Indian Wichita, czy prowizorycznych bud comancheros i innych handlarzy z Indianami (między fortem Parkerów a meksykańską Kalifornią znajdowały się Santa Fe oraz małe, rozproszone osady Nowego Meksyku). Ponadto fort leżał tak daleko od innych osad białych, że także wokół niego trudno było o żywą duszę. W roku 1835 populacja Teksasu nie sięgała nawet czterdziestu tysięcy20. Chociaż kilka miast, takich jak Nacogdoches i San Antonio, miało już bogatą przeszłość i tętniło życiem, większość ich mieszkańców żyła na farmach i plantacjach oraz w niewielkich osiedlach położonych na brzegach rzek. Prawie wszyscy byli drobnymi farmerami produkującymi na własne potrzeby i większość nie miała żadnej ochrony ze strony rządu. Oddziałów meksykańskich – wcześniej i tak niewielkich i biernych, już nie było, a krucha Republika Teksasu miała ważniejsze zajęcia niż obrona nierozważnych białych rolników, którzy się upierali, by żyć poza ostatnimi posterunkami cywilizacji. Parkerowie, razem z garstką bardzo rozproszonych sąsiadów, byli pozostawieni sami sobie w tej indiańskiej krainie bezprawia.

Jednak ten opis nie oddaje w pełni tego, jak bardzo samotni byli Parkerowie na pograniczu. Stwierdzenie, że ich fort leżał niedaleko dzisiejszego Dallas, sugerowałoby, iż cała granica z Indianami w Ameryce Północnej w tym czasie przebiegała wzdłuż prostej linii na północ, ku Kanadzie. Ale w 1836 roku jedynym pograniczem, gdzie cywilizacja białych stykała się z wrogimi ludami równin, był Teksas. Dzisiejsza Oklahoma była terytorium zamieszkiwanym wyłącznie przez Indian, miejscem, do którego siłą przeniesiono pokonane ludy z południa i północnego wschodu, często na ziemie wojowniczych ludów Wielkich Równin. Na kontrolowane przez Indian równiny na północy, które w przyszłości miały stać się częścią stanów Kansas, Nebraska, Dakota Północna i Południowa, nic, co by przypominało cywilizację, jeszcze nie dotarło. Do pierwszego starcia armii Stanów Zjednoczonych z ludem Lakotów na Równinach Północnych doszło w 1854 roku21. Szlak Oregoński miał dopiero powstać. Wszystkie osiedla białych, które istniały na wrogim pograniczu, znajdowały się w Teksasie. Skrawek ziemi Parkerów można sobie wyobrazić jako niegroźny koniuszek anglo­­-europejskiej cywilizacji usiłujący wcisnąć się w sam środek ostatniego bastionu nieposkromionych Indian. Większość obywateli cywilizowanego wschodu nie mogła uwierzyć, by ktokolwiek, a zwłaszcza rodziny z niemowlętami i małymi dziećmi, chciał się tam osiedlić. W 1836 roku było to wyjątkowo niebezpieczne miejsce.

Dlatego trudno zrozumieć, że ciepłego, uroczego, wiosennego poranka 19 maja, mniej niż miesiąc po bitwie pod San Jacinto, która spowodowała likwidację resztek jakichkolwiek oficjalnych rządów na tym terytorium, członkowie rodu Parkerów zachowywali się, jakby od stu lat żyli na bezpiecznej farmie na zachód od Filadelfii. Dziesięciu z szesnastu zdrowych, silnych mężczyzn pracowało na polach kukurydzy poza fortem. W forcie było osiem kobiet i dziewięcioro dzieci, ale z jakiegoś powodu potężną, wzmocnioną bramę zostawiono otwartą na oścież. Mężczyźni, którzy przebywali w forcie, byli nieuzbrojeni. Chociaż Parkerowie jako pierwsi opowiadali się za utworzeniem oddziałów Teksaskich Rangerów22 – których głównym zadaniem miała być ochrona przed zagrożeniem ze strony Komanczów23 – miejscowy dowódca James Parker, jak sam to ujął, „rozwiązał swój oddział”24, ponieważ nie widział zagrożenia. Później przyznał, że mógł też być inny powód takiego postępowania, mianowicie „rząd nie był w stanie utrzymywać oddziałów ochotniczych”25, co oznaczało, że on sam nie dostawałby żadnego wynagrodzenia. Pozostaje niejasne, jak on i jego brat Silas, również kapitan rangerów, mogli dojść do wniosku, że ich osada, choćby przez chwilę, jest bezpieczna. Musieli chyba wiedzieć o ostatnich najazdach Komanczów w okolicy: w połowie kwietnia Indianie zaatakowali karawanę osadników i porwali dwie kobiety, a 1 maja nad rzeką Guadalupe napadli na rodzinę Hibbonsów. Zabili dwóch mężczyzn, a panią Hibbons i dwoje jej dzieci wzięli do niewoli. Kobieta w jakiś sposób zdołała uciec. Błąkała się, aż w końcu poobijana, krwawiąca i niemal naga w środku nocy wpadła na obóz zaskoczonych rangerów. Rangerzy zdołali też odbić dzieci z obozu Komanczów26. W normalnych okolicznościach mała grupka mieszkańców fortu Parkerów zdołałaby obronić się przed atakiem wielu Indian27. W obecnej sytuacji stanowili jednak łatwy cel.

O dziesiątej rano wielka grupa Indian (później podawano różne szacunki liczby wojowników: od stu do sześciuset, ale mniejsza liczba jest wiarygodniejsza) podjechała pod fort i zatrzymała się przed główną bramą. Wśród nich były też kobiety, które dosiadały koni jak mężczyźni. Jeźdźcy trzymali białą flagę, która być może zwiodła naiwnych osadników. Parkerowie mieszkali na zachodniej granicy zbyt krótko, by w pełni zdać sobie sprawę, kim są członkowie tej umalowanej w wojenne barwy grupy – siedemnastoletnia Rachel Parker Plummer błędnie sądziła – albo może taką miała nadzieję – że to „Tawakoni, Caddo, Keechi, Waco” i inne osiadłe grupy ze środkowego Teksasu28. Jednak zetknęli się już wcześniej z innymi Indianami, dlatego szybko do nich dotarło, że popełnili katastrofalny błąd, całkowicie lekceważąc środki bezpieczeństwa. Gdyby lepiej zrozumieli, z kim będą mieli do czynienia, czyli głównie z Komanczami, ale też kilkoma Kiowa, którzy często towarzyszyli im na wojennej ścieżce, mogliby przewidzieć, jak straszny los ich czekał. Teraz zaś pozostało im jedynie próbować pertraktacji i czterdziesto­ośmioletni Benjamin Parker, jeden z sześciu mężczyzn przebywających w forcie, wyszedł wojownikom na spotkanie.

To, co nastąpiło potem, stało się jednym z najsłynniejszych wydarzeń w historii amerykańskiego pogranicza, po części z tego względu, że historycy uznali je za początek najdłuższej i najbrutalniejszej ze wszystkich wojen Amerykanów z pojedynczym ludem indiańskim29. Większość wojen przeciw tubylczym Amerykanom na wschodzie, południu i Środkowym Zachodzie trwała tylko kilka lat. Wrogie grupy sprawiały kłopoty przez krótki okres, ale biali szybko odnajdywali drogę do wiosek, palili domostwa i zbiory, a mieszkańców wybijali lub zmuszali do poddania się. Dłuższe „wojny”, na przykład z Szaunisami, były tak naprawdę seriami porażek Indian rozciągniętymi na kilka lat (sojusze z Anglikami bądź Francuzami nieco owe „wojny” komplikowały). Walki z Indianami z Równin Północnych, na przykład ze Siuksami, zaczęły się znacznie później i trwały znacznie krócej.

Kiedy Benjamin Parker dotarł do Indian – sam, pieszo i bez broni – usłyszał, że chcą krowę do zarżnięcia i wskazówki, jak dotrzeć do wodopoju. Odparł, że nie mogą dostać krowy, ale zaoferował inne pożywienie. Wrócił do fortu przez otwartą bramę, streścił swemu trzydziestodwuletniemu bratu Silasowi rozmowę z Indianami, zauważając absurdalność prośby o wskazanie drogi do wodopoju, ich konie bowiem jeszcze lśniły od wody, potem chwycił kilka produktów i odważnie wrócił do Indian mimo przestrogi Silasa, by tego nie robił. Tymczasem siedemdziesięcioośmioletni patriarcha rodziny John Parker, jego żona Sallie oraz Sarah Parker Nixon, która była siostrą Rachel Plummer, uciekali tylną, niską bramą – zbyt niską, by przeszedł przez nią koń – prowadzącą do źródełka30. Inny kuzyn Parkera, G. E. Dwight, również salwował się ucieczką wraz ze swoją rodziną, co skłoniło Silasa do pogardliwego pytania: „Dwight, na Boga, nie zamierzasz chyba stąd czmychać? Weź się w garść i walcz jak mężczyzna. Jeśli mamy umrzeć, sprzedamy nasze życie tak drogo, jak tylko się da”. Nie była to dobra rada. Dwight ją zignorował. Brawura Silasa na nic się nie zdała, ponieważ zostawił sakiewkę z prochem w swej chacie. Zaraz potem popełnił następny błąd, ponieważ nie polecił swojej bratanicy Rachel dołączyć do pozostałych i uciekać z czternastomiesięcznym synem Jamesem Prattem Plummerem. Zamiast tego rozkazał: „Zostań tu i patrz, co robią Indianie, a ja tymczasem pobiegnę do domu po moją sakiewkę na proch”.

Jednak wypadki potoczyły się szybciej, niż Silas Parker oczekiwał. Rachel ze zgrozą obserwowała, jak Indianie otoczyli jej wuja Benjamina i przebili go włóczniami. Otrzymał cios maczugą, przebito go z bardzo bliska strzałami z łuków, a potem, gdy prawdo­podobnie jeszcze żył, został oskalpowany. Wszystko to wydarzyło się błyskawicznie. Pozostawiwszy Benjamina, Indianie zaatakowali fort. Rachel już uciekała z synem na rękach w kierunku tylnego wyjścia. Złapali ją bez trudu. Według jej własnego szczegółowego opisu „olbrzymi, posępny Indianin chwycił za motykę” i jednym ciosem powalił ją na ziemię31. Straciła przytomność, a kiedy ją odzyskała, pojęła, że Indianie ciągnęli ją za jej długie rude włosy, a z rany w głowie obficie lała się krew. Pisała, że kilka razy bezskutecznie próbowała się podnieść, aż wreszcie się udało. Zabrano ją w miejsce, gdzie skoncentrowały się główne siły napastników, a tam z bliska ujrzała zmasakrowane ciało wuja. Spostrzegła też swego syna w ramionach Indianina na koniu. Dwie Komanczki zaczęły ją chłostać. „Sądziłam – wspominała Rachel – że chodziło o to, abym przestała płakać”32.

W tym czasie Indianie zaatakowali mężczyzn, którzy pozostali w forcie, zabijając Silasa i jego krewnych Samuela i Roberta Frostów. Wszyscy trzej zostali oskalpowani. Potem napastnicy oddali się zajęciu szczególnie odpowiadającemu konnym Indianom z Wielkich Równin: łapaniu uciekających i krzyczących ofiar. Starszy John Parker, jego żona Sallie i jej córka Elizabeth Kellogg, młoda wdowa, zdołali ujść trzy czwarte mili, kiedy Indianie ich dopadli. Otoczyli całą trójkę i zdarli z nich ubrania. Można sobie tylko wyobrażać przerażenie, z jakim na otwartym terenie ofiary kuliły kompletnie nagie ciała przed oprawcami. Starego mężczyznę Indianie zaatakowali tomahawkami, a starszą panią Parker, która usiłowała odwracać wzrok, zmusili do oglądania tego, co z nim robią33. Oskalpowali go, odcięli mu genitalia i zabili go – nigdy się nie dowiemy, w jakiej kolejności. Potem zajęli się jego żoną: przyszpilili ją do ziemi włóczniami, zgwałcili, wbili jej nóż głęboko w pierś i zostawili, by zmarła34. Elizabeth Kellogg wrzucili na konia i odjechali.

W całym tym zamęcie Lucy – żona Silasa Parkera – i jej czworo dzieci również rzuciły się do ucieczki przez tylną bramę w stronę pól kukurydzy. Ich też Indianie złapali, zmusili Lucy do oddania dwójki dzieci, po czym zawlekli ją i pozostałą dwójkę oraz jednego mężczyznę (L. D. Nixona) z powrotem do fortu. Tam zostali uratowani przez trzech mężczyzn, którzy nadbiegli z pól z karabinami. Imiona dwójki dzieci, które pozostały w niewoli, szybko stały się znane mieszkańcom wszystkich farm na zachodniej granicy: Cynthia Ann, błękitnooka, dziewięcioletnia córka Silasa i Lucy Parkerów, oraz jej siedmioletni brat John Richard.

Tak zakończyła się główna część starcia. Trwało ono zaledwie pół godziny i przyniosło śmierć pięciu mężczyzn: Benjamina Parkera, Silasa Parkera, Samuela i Roberta Frostów oraz starszego Johna Parkera. Dwie kobiety zostały ranne: Lucy, matka Cynthii Ann, oraz starsza pani Parker, która cudem przeżyła. Napastnicy porwali dwie kobiety i troje dzieci: Rachel Parker Plummer i jej małego synka (był pierwszym dzieckiem urodzonym w forcie Parkerów35