I ślubuję ci… - Magdalena Chrzanowska - ebook

I ślubuję ci… ebook

Chrzanowska Magdalena

4,0

Opis

„A gdy się zejdą, raz i drugi, kobieta z przeszłością, mężczyzna po przejściach…”

Znacie to? Historia dojrzałej, trudnej miłości, która pomimo wielu burz i zawirowań wciąż chce być pierwszą, jedyną i ostatnią. Jakby miała osiemnaście lat, nie czterdzieści.

Jola nie ma łatwego życia: w morzu codzienności, przy boku nieczułego męża i wrogich teściów zgubiła gdzieś siebie i swoje marzenia. Jako dorosłe dziecko alkoholika (DDA) przez wiele lat nie wiedziała, kim jest, potrafiła jedynie odgrywać rolę, której nauczyła się w dzieciństwie, jak marionetka wyreżyserowana przez dorosłych. Nigdy się nie buntowała, przekonana, że dojrzałość polega na odpowiedzialności i poświęceniu. Żyła w cieniu męża, pogodzona z losem.

Aż do owej pamiętnej nocy, kiedy to przez przypadek usłyszała coś, co nie było przeznaczone dla jej uszu…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 337

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (186 ocen)
85
44
38
16
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aneczka60

Dobrze spędzony czas

bardzo fajna, ciepła sympatyczna książka,warta przeczytania
00
demonia78

Z braku laku…

Niestety nie podobala mi się zawzięta naiwność głównej bohaterki...
00
dulcecossio

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa pozycja.
00
Kasia105

Nie oderwiesz się od lektury

Wreszcie fajna i mądra książka, prawdziwa historia, pouczająca i wymagająca refleksji.
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Magdalena Chrzanowska

 

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2020

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Redakcja

Magdalena Kawka

 

Korekta

Dagmara Ślęk-Paw

 

Projekt okładki

Iza Szewczyk

 

Skład i łamanie

Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2020

ISBN 978-83-66481-99-2

 

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Krystyny,

wspaniałej koleżanki z lat młodości, która przez wiele lat mieszkała w wiosce niezbyt odległej od mojej, ale żadna z nas o tym nie wiedziała. I trzeba było przypadku, żeby los zetknął nas ze sobą ponownie, kiedy obie w bardzo dojrzałym już wieku, po nieudanych związkach, próbowałyśmy poukładać własne życia od nowa. Usiadłyśmy przy kawie i ciasteczkach i przegadałyśmy kilka godzin, wspominając naszą młodość. A później było następne spotkanie i znów trochę wspomnień, ale też refleksji na temat otaczającej nas rzeczywistości. I tak powstał pomysł napisania powieści. Nie o nas i naszym życiu, ale o tym, co się ludziom przydarza.

Dziękuję, Krysiu, za inspirację i wiele ciekawych spostrzeżeń, które wykorzystałam w tej powieści.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Bohaterowie mojej powieści są postaciami całkowicie fikcyjnymi i nie należy ich łączyć z jakimikolwiek osobami, które znam, zwłaszcza z obecnym wójtem mojej gminy, którego bardzo cenię i szanuję. To, co dzieje się w Bohomiłowie, nie ma nic wspólnego z moją wsią, a wszelka zbieżność zdarzeń jest przypadkowa.

 

Magdalena Chrzanowska, 2020 r.

 

 

 

 

 

 

 

 

Jolanta stała przy oknie, a przed jej oczami roztaczał się piękny widok na dolinę Loary. Na południowym brzegu rzeki, u podnóża zamku, z którego okien Jola podziwiała krajobraz, wzdłuż stromego zbocza ciągnęły się kamienne domki niewielkiej miejscowości Chaumont-sur-Loire. Poczuła dreszczyk emocji. Stała przecież w miejscu, z którego być może Diana de Poitiers ponad czterysta lat temu patrzyła z tęsknotą gdzieś w dal, zanim na zawsze opuściła zamek[1]. Faworyta Henryka II, która swoją pozycję i bogactwo zawdzięczała urodzie, pragnęła jak najdłużej być piękna i młoda. I rzeczywiście nigdy się nie zestarzała. Do śmierci zachowała piękną cerę, ale swoją próżnością tę śmierć sobie przyspieszyła[2].

Czy chociaż było warto? Jola się zamyśliła. W przeciwieństwie do królewskiej faworyty jej zamek Chaumont bardzo się podobał. Zainteresowała się nim po przeczytaniu jeszcze podczas studiów jednej z powieści Joanny Chmielewskiej[3], w której część akcji toczy się właśnie tam. A później od matki, która wiedziała o jej fascynacji Francją, dostała album ze zdjęciami zamków nad Loarą i opisem burzliwych historii z nimi związanych. Dziesiątki razy go przeglądała, marząc, że kiedyś tam pojedzie. Marzenia pokrzyżowała jej nieplanowana ciąża i dość pospiesznie zawarty związek małżeński. Potem przyszła druga ciąża i kolejne dziecko. Dzień za dniem mijały, a ona, jak ten koń w kieracie, niemal automatycznie wypełniała obowiązki żony, matki i gospodyni domowej, w ferworze codziennych zajęć zapominając o marzeniach. Tak mijały jej kolejne lata.

We wczesnej młodości myślała, że kobieta, która kończy czterdzieści lat, jest już bardzo stara. Nawet powiedziała wtedy do Grażyny, swojej najlepszej przyjaciółki, że kiedy przekroczy czterdziestkę, to chyba palnie sobie w łeb. Nic takiego się jednak nie stało, bo nawet nie zauważyła, jak weszła w kolejną dziesiątkę. Dobrnęła nawet do czterdziestu pięciu, zanim przyszedł czas na refleksję. Przeżyła wówczas wstrząs, który zmusił ją do zastanowienia się nad swoim dotychczasowym życiem i do podjęcia radykalnych decyzji. I zamiast strzelać sobie w łeb, rozpoczęła nowe życie.

– Kochanie, nie zamyślaj się. Idziemy dalej, jeszcze mamy wiele do obejrzenia – usłyszała za sobą głos towarzyszącego jej mężczyzny. – No i czeka nas przejażdżka powozem.

 

 

 

[1]  Diana de Poitiers otrzymała zamek Chaumont po śmierci Henryka II od jego małżonki, Katarzyny Medycejskiej, w zamian za bardziej okazały zamek Chenonceau, który podarował Dianie jej królewski kochanek.

[2]  Diana de Poitiers codziennie piła płynne złoto, żeby jak najdłużej zachować młodość i urodę. Zmarła z powodu nagromadzenia w organizmie zbyt dużej ilości tego kruszcu.

[3]  Joanna Chmielewska, Całe zdanie nieboszczyka, 1972.

 

 

 

 

 

 

 

 

— Rozdział 1 —

 

 

 

 

– A ty znowu przypaliła kartofle! Czy ty nie mogłaby stać przy kuchni, jak ty gotuje? – Do uszu Jolanty, która właśnie podlewała stojące na parapecie begonie, dotarł świdrujący mózg głos teściowej. Kuchnia znajdowała się na dole, ale Aniela Kryczukowa głos miała donośny, wyrobiony przez lata w kościelnym chórze.

Jola odwróciła się od okna i ruszyła w kierunku schodów prowadzących na dół.

– A czy ona nie mogłaby postać chwilę przy tych ziemniakach? Co innego ma do roboty? – mruknęła do siebie poirytowana. Przecież weszła na górę tylko na chwilę, po telefon. No i przy okazji podlała begonie, bo poprzedniego dnia było tyle roboty, że o nich zapomniała. Szkoda by było, gdyby zwiędły. Tak pięknie obsypały się czerwonymi kwiatami. Zostawiła w łazience konewkę i zeszła na dół.

– Czy ty nie mogłaby stać przy kuchni, jak ty gotuje? Zawsze coś ci się przypali! – wyrzuciła z siebie ze wschodnim zaśpiewem niewysoka, starsza kobieta o obfitych kształtach i pyzatej, zarumienionej twarzy. Stała przy kuchni węglowej i zsuwała właśnie z fajerek garnek z parującymi ziemniakami. Miała na sobie kwiecistą, marszczoną spódnicę, przykrytą beżową zapaską z wyhaftowanym na środku wielkim makiem, i koszulową bluzkę w drobniutki, mało widoczny wzorek kwiatowy. W tym stroju wyglądała trochę jak klasyczna matrioszka. Tylko jej jasne, poprzetykane gęsto siwymi niteczkami włosy, poskręcane trwałą ondulacją, psuły ten matrioszkowy wizerunek.

– Otwórz okno! – Chłodne, bladoniebieskie oczy wbiły karcące spojrzenie w twarz wchodzącej.

Jolanta podeszła do niewielkiego okna i otworzyła je szeroko.

Kuchnia usytuowana była w piwnicy, jak w wielu innych domach w ich wsi. Pod oknami biegł chodnik prowadzący do drzwi wejściowych znajdujących się od strony podwórza. Patrząc przez nie, widziało się tylko nogi, jeżeli ktoś akurat przechodził. A domy były duże, na wysokim podpiwniczeniu; wielkie klocki w kształcie prostopadłościanu. Jedne piętrowe, inne tylko z wysokim parterem. Większość zbudowana w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Ci, którzy wzięli wówczas kredyt na dom, spłacali później krową albo kogutami, jak opowiadał Joli teść, który nie mógł sobie darować, że wtedy nie wziął jeszcze kredytu na samochód. Śmiał się, że spłaciłby pewnie jajkami.

Teraz stały te wielkie domy prawie puste, bo młodzi wyjechali za pracą do miast albo za granicę, a starzy siedzieli w suterenach, gdzie mieli kuchnię, a czasem też jakiś pokój z telewizorem i wersalką, żeby odpocząć po obiedzie. Po pracy w polu czy przy obrządkach wygodniej było od razu z podwórka wejść do takiego podpiwniczenia. No i na górę brudu się nie naniosło, bo przecież ubranie zakurzone po robocie, a buty często ubłocone. Jak to w gospodarstwie. Przetwory na zimę też łatwiej było robić na dole, a i mieszkania się nie zaparowało przy smażeniu konfitur. Dźwigać po schodach drewna czy węgla, żeby napalić w kuchni, też nie było trzeba. Kuchenki gazowe niby mieli, ale gaz oszczędzali. Jedna butla wystarczała czasem i na rok. A drewno było zazwyczaj swoje, więc wychodziło taniej. Na wysokim parterze też znajdowało się pomieszczenie kuchenne, lecz korzystano z niego tylko zimą.

Jolanta mieszkała w takim właśnie domu. Jej teściowie zajmowali parter, a ona z mężem i dziećmi piętro. Ale kuchnia była wspólna, ta w podpiwniczeniu, no i ta „zimowa” na parterze.

– Niech mama to da. – Jola wzięła garnek z rąk teściowej, wstawiła go do zlewu i zabrała się do ugniatania ziemniaków. – Przecież nic się nie stało. Trochę przystały do dna, ale się nie przypaliły. Na górę poszłam tylko na chwilę, po komórkę. A że przy okazji podlałam begonie, bo sucho miały, to mi trochę zeszło.

– Wstąpił do piekieł, po drodze mu było – mruknęła pod nosem Aniela. – Masz do nich jakie kotlety? – zapytała głośniej, podnosząc pokrywkę stojącej na kuchni patelni. – Zaraz Adaś wróci z pracy. Na pewno będzie głodny.

– Są w brytfance, w piekarniku. A surówka jest w misce na stole. Może mama już jeść. Nałożyć?

– Nie trzeba. Poczekam na Adasia, żeby starczyło, bo kartofli to ty coś mało obrała. – Aniela rozsiadła się wygodnie na krześle, opierając łokcie na stole. – A ojca wołaj. Przy traktorze jest.

Jolanta wyszła przed dom i rozejrzała się po podwórku. A było na co popatrzeć. Nowe, solidne budynki gospodarcze, nowoczesny sprzęt sadowniczy, równiutko ułożona kolorowa kostka brukowa. To robiło wrażenie. Tylko dom wymagał remontu, a może nawet przebudowy; był niefunkcjonalny i po prostu brzydki. Jego wyglądu nie poprawiały nawet otaczające go wielobarwne rabatki kwiatowe, dzieło Joli, i równiutko przycięte iglaki. Jednak inwestować trzeba było w gospodarstwo, bo z tego się żyło, a dom to rzecz drugorzędna.

Kiedy ponad dwadzieścia lat temu Jola wyszła za mąż i zamieszkała u teściów, dom był ten sam, ale podwórko wyglądało inaczej. Naprzeciwko domu stała drewniana stodoła. Po lewej stronie były murowany chlewik, obora dla krów i kurnik, a z tyłu wychodek. Po prawej drewniany spichrz i drewutnia. Dalej buda dla psa. Po deszczu podwórko zamieniało się w jedną wielką kałużę, a później przez dłuższy czas było takie błoto, że bez gumiaków nie dało się przejść. Teraz błota na podwórku nie uświadczył, nawet po ulewach. No i pies już nie był przywiązany do budy, tylko biegał swobodnie w kojcu.

Teściowie Jolanty prowadzili tradycyjne gospodarstwo, czyli uprawiali wszystkiego po trochu – pszenicę na mąkę, którą mełli w miejscowym młynie, pszenżyto i jęczmień jary na paszę dla świń, buraki pastewne dla krów, ziemniaki. Mieli także kawałek łąki, na której pasły się krowy, a przez jakiś czas też owce, które hodowali głównie na wełnę. Ale przy okazji i mięso było, więc Jola nauczyła się robić całkiem niezłe potrawy z baraniny. Szczególnie pilaw dobrze jej wychodził. Tak potrafiła go przyprawić, że wcale nie czuło się, że to baranina. A później zmniejszył się popyt na wełnę, więc zrezygnowali z owiec. Ale kiedy jej mąż, Adam, skończył studia, po dwóch latach przekonywania ojca, który był tradycjonalistą, postawił na specjalizację. Jedną część pola obsadził krzewami czarnej porzeczki, a drugą obsiał zbożem. Z czasem dokupił ziemi i zasiał rumianek. Później był rzepak. Po kilku latach eksperymentowania postawił na sadownictwo. Teraz gospodarstwo obejmowało dziesięć hektarów ziemi, w większej części obsadzonej śliwami i jabłoniami. Pozostałą część stanowiły duży ogród warzywny, niewielka łączka do wypasania krowy oraz pole, na którym uprawiali ziemniaki na własny użytek oraz pszenżyto dla kur.

– Tata! Obiad! – zawołała Jola w kierunku ciągnika.

– Już idę! – Niewysoki, szczupły mężczyzna o siwych włosach, majstrujący pod maską pojazdu, wyglądał na bardzo zaabsorbowanego swoim zajęciem.

Szczepan Kryczuk, chociaż zbliżał się już do siedemdziesiątki, nie potrafił usiedzieć w domu. Od świtu krzątał się po podwórzu. Robił obrządki, doglądał dobytku, bo jak wiadomo, „pańskie oko konia tuczy”, naprawiał sprzęt, nadzorował pracowników. Od dzieciństwa tak był nauczony. Kiedyś na wsi szło się spać z kurami, żeby światło oszczędzać, i wstawało z kurami. A cały dzień trzeba było pracować. I Szczepan tak się nauczył. Wstawał o świcie, a po wieczornych wiadomościach kładł się spać. Adam nie musiał brać urlopu na czas zrywania śliwek czy jabłek, bo ojciec świetnie dawał sobie radę z nadzorowaniem pracowników. Sam też siadał za kierownicą ciągnika i zwoził skrzynki z owocami.

– O! I Adaś samo[4] przyjechał! – Szczepan wyłonił się spod klapy ciągnika i spojrzał w kierunku bramy, przez którą wjeżdżał czarny samochód terenowy. Kiedy auto się zatrzymało, wysiadł z niego niewysoki mężczyzna w szarym garniturze z dyplomatką w ręku. – Jola na obiad woła! – krzyknął w jego kierunku Szczepan.

– To dobrze, bo głodny jestem jak wilk. Nie było nawet czasu, żeby kanapkę zjeść. A co tam? Znów coś nawala? – Adam podszedł do ciągnika, ale nagle stracił zainteresowanie pojazdem i spojrzał z uwagą w kierunku znajdującego się za plecami ojca sadu. – A ten tu czego?

Starszy Kryczuk się obejrzał. W ich kierunku szedł mężczyzna z pooraną zmarszczkami, ogorzałą twarzą wskazującą na to, że człowiek ten lata młodości już dawno ma za sobą, ale ciemne włosy bez śladu siwizny jakby temu zaprzeczały. Ubrany był w robocze ubranie, a na nogach miał gumofilce.

– Dzień dobry, panie Waszczuk – przywitał się z nim Adam, wyciągając rękę. – Jak tam robota idzie?

– Dziń dobry, panu wójtowi! – Przybyły uśmiechnął się szeroko, pokazując spore ubytki w uzębieniu. – Zrywanie tych wczesnych śliwek spod lasu już prawie skończylim. Baby ostatnie drzewka obrywajo – odpowiedział ze wschodnim zaśpiewem. – To będziem jeszcze dzisiaj potrzebne?

– Poczekajcie z Witkiem jeszcze trochę – włączył się Szczepan. – Pomożecie przy załadunku. I na razie będzie koniec roboty. Do węgierek i jabłek. Ale to za jakie dwa albo i trzy tygodnie.

– To i wiankowe pasowałoby zrobić, co by ludzie chętniej później przyszli. – Waszczuk znów pokazał wybrakowane uzębienie.

– Będzie wiankowe – zapewnił go Szczepan. – Synowa coś przyszykuje na zagrychę.

– A jak tam będzie, panie wójcie, z tym wodociągiem? – Waszczuk zwrócił się znów do młodszego Kryczuka. – Da radę do nas na kolonię podciągnąć?

– Zrobię wszystko, panie Michale, żebyście mieli ten wodociąg. – Adam poklepał go po ramieniu. – Jeszcze wiankowe i u was zrobimy.

– Z pana wójta to równy gość. – Waszczuk wyglądał na zadowolonego. Słowa Kryczuka chyba go usatysfakcjonowały, bo odwrócił się i odszedł w kierunku sadu.

– Jołop! Myśli, że do trzech chałup wodociąg będę ciągnął – mruknął wójt.

Szczepan spojrzał na niego ze zdziwieniem.

– To dlaczego ty mu tak powiedział?

Adam uśmiechnął się.

– Przecież za trzy miesiące wybory. A wodociąg będziemy ciągnęli dopiero na wiosnę. No, jak tam? Obiad na stole? – zwrócił się do Jolanty, która wciąż stała przy drzwiach.

– Już nakładam. – Kobieta gwałtownie się odwróciła i weszła do kuchni.

– To do salonu mi przynieś! – zawołał za nią.

Adam Kryczuk był mężczyzną po czterdziestce, niewysokiej postury i z dość widoczną nadwagą, na co wskazywał mocno naciągnięty materiał marynarki przy środkowym guziku. Ale nic dziwnego, że młody Kryczuk złapał trochę brzuszka, bo w pewnym momencie swego życia zamienił pracę fizyczną w gospodarstwie na urzędniczą i większość dnia spędzał za biurkiem. W młodości był szczupły, a nawet chudy, i miał półdługie, falowane blond włosy, których zazdrościła mu niejedna dziewczyna. Teraz jednak boki i tył głowy strzygł krótko, a górę pozostawiał dłuższą. Falowane włosy podnosiły się i dodawały mu wzrostu, bo Adam, jak na mężczyznę, był dość niski, za to miał wysokie aspiracje. Prowadził z ojcem dochodowe gospodarstwo sadownicze, ale jakby mu tego było mało, cztery lata temu wystartował w wyborach na wójta. Sam się nie wyrywał, jeszcze wtedy trochę brak mu było pewności siebie, radni go namówili.

Kryczuk miał wiele atutów. Ukończył studia – ogrodnictwo na Akademii Rolniczej w Lublinie – prowadził dobrze prosperujące gospodarstwo sadownicze, był przykładnym mężem i ojcem, w każdym razie tak postrzegała go miejscowa społeczność, oraz praktykującym katolikiem, co w niewielkiej gminie położonej między Wisłą a Bugiem nie było bez znaczenia. Miał też dużą rodzinę, bo jego rodzice stąd pochodzili, oraz wielu znajomych, na których głosy mógł liczyć w wyborach. I wygrał. Właściwie dużej konkurencji nie miał, poprzedni wójt nie starał się o reelekcję, a niejaki Pociejuk był bez szans. Tuż po studiach – tylko co zdążył osiągnąć wymagany wiek – bez doświadczenia. Za młody.

Na początku było mu ciężko. Jolanta nawet zaczęła wątpić, czy jej mąż odnajdzie się w nowej roli. Co innego zarządzać gospodarstwem, nawet dziesięciohektarowym, a co innego gminą. Adam jednak szybko poczuł się na stanowisku wójta bardzo pewnie. W radzie gminy większość stanowili ludzie z jego komitetu wyborczego, więc nie było problemów z akceptowaniem jego pomysłów. Podczas głosowania prawie zawsze miał większość po swojej stronie. Był zaradny, operatywny, kreatywny. Kończył inwestycje zapoczątkowane przez poprzednika, pozyskiwał pieniądze z funduszy unijnych, budował, remontował. Wiedział, z kim wypić wódkę, żeby coś załatwić, chociaż wcześniej nie ciągnęło go do alkoholu, a komu coś załatwić, żeby zyskać jego przychylność. Rodzice i żona zajmowali się gospodarstwem, a on zarządzał gminą. Co prawda niewielką i niezbyt bogatą, ale co władza, to władza.

 

 

Jolanta weszła do kuchni, nałożyła obiad i powędrowała z tacą do salonu teściów. Adam często jadał tam posiłki, oglądając jednocześnie w telewizji program informacyjny. Teraz też siedział przed włączonym telewizorem. Za Jolą na górę weszła teściowa.

– A co tam, Adaś, we wsi słychać? Wydarzyło się co nowego? Bo wy w tej gminie to wszystko wiecie. – Aniela Kryczukowa lubiła mieć najnowsze wiadomości z pierwszej ręki, a wójt zazwyczaj wiedział, co się w gminie działo. Albo petenci opowiadali o różnych sprawach, albo pracownice przynosiły rano nowe informacje.

Adam przerwał jedzenie zupy i podniósł głowę.

– Nic się nie wydarzyło, tylko ta szantrapa – ruchem głowy wskazał okno wychodzące na dom sąsiadów – łeb mi suszy, żebym Weronikę zatrudnił. A przecież to leń i tuman. Taka sama, jak i jej mamusia.

– O Hance mówisz? – zainteresował się Szczepan, który właśnie wszedł do salonu.

– A o kim? Tylko plotkami się zajmuje, zamiast za jakąś robotę się wziąć.

– Jej matka taka sama była. – Szczepan usiadł przy stole. – Świnie z głodu kwiczeli, a ona tylko po chałupach latała i plotki roznosiła. Jeszcze kto dobrze z jednej strony wsi nie pierdnął, a już z drugiej wiedzieli.

Aniela uważała temat sąsiadki za mało interesujący. Co innego ją nurtowało.

– A czy to prawda, Adaś, że Dawidziuków Anka jest w ciąży?

– Mamo, mnie takie sprawy nie interesują – mruknął Adam, nie podnosząc głowy znad talerza. – To jej problem.

Jednak brak zainteresowania syna tym tematem nie zniechęcił Anieli.

– Gadają, że z tym nowym leśniczym – ciągnęła z tajemniczą miną. – Kryśka Jakuszkowa mówiła, że jak kiedyś pod lasem stał jego samochód, to ona specjalnie kankę na mleko wzięła, że to niby na maliny idzie, a chciała zobaczyć, kto tam siedzi. No i Ankę Dawidziukową zobaczyła. – Kryczukowa była coraz bardziej podekscytowana. – Przysięgała, że to ona była w tym samochodzie. – Aż się pięścią w piersi uderzyła, jakby to sama tę przysięgę składała.

– Ale przecież on jest żonaty – wtrąciła Jolanta, stawiając przed teściem talerz z zupą.

– No to co? – wzruszyła ramionami Aniela. – Jak to chłop. Do bab go ciągnie. Nie każden jest taki jak Adaś. Tylko robota i robota. Oddychnąć nie ma kiedy. A dziewczyny, jak świat światem, zawsze z żonatymi się ciągali – skwitowała po swojemu, śpiewnie przeciągając niektóre samogłoski.

Kryczukowa od zawsze mieszkała w Bohomiłowie, jak jej rodzice i dziadkowie, więc posługiwała się taką mową, jakiej ją nauczyli. Joli się to podobało, bo teściowa, choć raczej nieświadomie, utrzymywała miejscową gwarę przy życiu. I chwała jej za to. Ale tylko to się synowej u Anieli Kryczukowej podobało.

– Niech mama już da spokój – mruknął poirytowany Adam, odsuwając opróżniony talerz, a Aniela nawet nie zauważyła, że ten temat jakoś dziwnie go zdenerwował.

Jola też nie zwróciła na to uwagi. Jak zwykle zebrała ze stołu naczynia i zeszła z nimi na dół.

Mieszkała w tym domu od ponad dwudziestu lat, ale wciąż nie była u siebie. Aniela nie pozwalała, żeby synowa poczuła się tu w pełni gospodynią. Często wspominała, ile to się naharowali całą rodziną, żeby ten dom postawić. Bez ogródek wypominała Joli, że ta przyszła na gotowe, a Adamem zajmowała się tak, jakby nie miał żony. Pilnowała, żeby nie wyszedł do pracy bez śniadania, siedziała przy nim, kiedy był chory, a w chłodne zimowe dni otulała mu szyję szalikiem. To był ciągle jej mały Adaś. Natomiast jego miłość do matki była tak ślepa, że nie pozwalał żonie niczego złego na jej temat powiedzieć.

Jola na początku się buntowała. Rozumiała, że Adam kocha i szanuje swoją matkę i nie o to miała do niego żal. Chciała tylko, żeby był bardziej obiektywny i chociaż raz stanął po stronie żony. Nawet kilkakrotnie wyjeżdżała na parę dni do swojej matki, żeby dać mu czas na przemyślenie sprawy, zawsze jednak wracała, chociaż w chwili złości odgrażała się, że następnym razem już nie wróci. Powoli nauczyła się jednak ustępować. Doszła do wniosku, że nie ma sensu prowadzić wojny, mieszkając z teściami pod jednym dachem. Wiedziała, jak ważna dla dzieci jest pełna, normalna rodzina. Ona niestety takiej nie miała.

Z Adamem pobrali się, kiedy Jolanta była na ostatnim roku pedagogiki, a on na trzecim ogrodnictwa. Z trudem – i z opóźnieniem – ukończyła studia ze względu na zagrożoną ciążę. Absolutorium uzyskała, ale pracy magisterskiej już nie dała rady napisać.

Po ślubie zamieszkali u teściów. Joli było ciężko, bo rodzice Adama mieli problemy z zaakceptowaniem jej. Uważali, że ich jedynak powinien ożenić się z bogatą panną ze wsi, z hektarami i krowami, a nie z miastową, nieobeznaną w pracy na gospodarstwie. A Jola musiała się wszystkiego uczyć. Na dodatek nikt jej w tym nie pomagał. Jej ciążą też nikt się nie przejmował. Kiedyś baby na miedzy rodziły i zaraz wracały do roboty, na wsi nie ma czasu na leżenie, powiedział ostro teść, gdy się kiedyś poskarżyła, że jest zmęczona i musi się położyć.

Jednak kiedy na świecie pojawił się Kamilek, cała rodzina była zachwycona. Chłopak na wsi to dodatkowe ręce do pracy. No i następca. W drugiej połowie lat osiemdziesiątych, gdy się urodził, młodym mamom nie było lekko. Pieluchy tetrowe tylko na przydział, na dodatek w ograniczonej liczbie, a proszek do prania, Cypisek, jak tylko pojawiał się w sklepie, prawie natychmiast znikał, odbywały się na niego prawdziwe polowania. O pieluchach jednorazowych nikt w tym kraju jeszcze nie słyszał, chyba, że wyjeżdżał na Zachód, co wtedy było rzadkością. Jolanta kupowała więc szare mydło, tarła je na grubej tarce i wrzucała do kociołka, w którym gotowały się pieluchy. To był jedyny sposób, żeby je doprać.

Za kilka miesięcy okazało się, że Jola znów jest w ciąży. Nie wzbudziło to entuzjazmu ani w Adamie, ani w jego rodzicach. Następca już był, więc po co zaraz drugie dziecko? Zwłaszcza że na lato potrzebne były ręce do pracy. A tu nie dość, że mały dzieciak do pilnowania, to jeszcze synowa w ciąży. Nikt się nią nie przejmował, a na pomoc w ogóle nie mogła liczyć. Adam studiował, a teściowie byli zajęci gospodarstwem. Nawet kiedy przeniósł się na studia zaoczne, i tak pomagał rodzicom, a nie jej, albo siedział nad książkami. A wiosną zakładał jakieś poletka doświadczalne. Musiała więc radzić sobie sama. Wodę z kociołka wylewała garnkiem, żeby nie dźwigać. Kiedy szła do ogrodu pielić, zostawiała śpiącego Kamilka w domu albo usypiała go w wózku i stawiała pod drzewkiem w niewielkiej odległości od siebie, żeby usłyszeć płacz. Gdy już było dwoje dzieci, pielenie zaczynała o piątej rano, żeby zdążyć coś zrobić, zanim się obudzą.

W siódmym miesiącu ciąży znalazła się w szpitalu. Po dwóch tygodniach lekarz wciąż nie zgadzał się na wypis i powrót do domu, ale obiecała, że będzie się oszczędzać. Nie dała rady dotrzymać słowa. Trzeba było szybko jechać na pole stawiać snopki, bo na deszcz się zbierało. Przedźwigała się i znów wylądowała w szpitalu. Tym razem poleżała trochę dłużej, a i tak Agnieszka urodziła się jako wcześniak.

Teraz Aga była ładną i mądrą dziewiętnastolatką, która za dwa miesiące miała zacząć studia. Dostała się na kulturoznawstwo. A Kamil poszedł w ślady ojca i był już po pierwszym roku ogrodnictwa. Jolanta była dumna ze swoich dzieci. Przynajmniej to jej w życiu wyszło. Marzyła o pracy w szkole na stanowisku pedagoga, ale się nie udało. Chciała też zobaczyć trochę świata, szczególnie fascynowała ją Francja i zamki nad Loarą. Nie marzyła, jak inni, o plażach Hiszpanii albo fascynujących zabytkach Aten czy Rzymu, nawet sam Paryż jej nie pociągał, tylko te zamki, potężne, majestatyczne, będące świadkami wielu niesamowitych historii.

Niestety wychowywanie dzieci i praca w gospodarstwie pochłonęły ją całkowicie. Na pracę magisterską było już za późno, a o spełnieniu innych marzeń musiała zapomnieć. Kiedyś nie było na to pieniędzy, bo trzeba było inwestować w gospodarstwo. Teraz najważniejszą inwestycją były dzieci. Dwoje studentów mieszkających na stancji to spory wydatek.

Adam ukończył studia, a później jeszcze jeździł na jakieś kursy i szkolenia. On mógł, bo był mężczyzną, a Jola miała zajmować się domem. Takie poglądy na role mężczyzny i kobiety mieli jej teściowie i takie przejął ich syn. Jolanta pracować zawodowo nie musiała, bo pieniędzy mieli dosyć, ale nie narzekała na brak zajęć. Przekopywała grządki, siała, pieliła, robiła przetwory na zimę, zrywała porzeczki razem z najętymi do pracy ludźmi, karmiła kury i kaczki, doiła krowę, ubijała masło, wyciskała sery, przewracała siano na łące, stawiała snopki w kupki, żeby zboże wyschło, pomagała przy młócce. Później już sąsiad kosił im kombajnem, więc było lżej, bo tylko musiała pomagać przy zrzucaniu zboża z przyczepy do spichrza. Czasem się zastanawiała, jak w tym nawale pracy udało jej się wychować dzieci. Ulżyło jej, kiedy już sady zaczęły owocować i zlikwidowali inne uprawy. Do zrywania owoców najmowali ludzi, a ona tylko nadzorowała, zapisywała liczbę zapełnionych owocami skrzynek, wypłacała pracownikom pieniądze. No i dzieci były starsze, nie trzeba było już tak pilnować. A w gospodarstwie niebezpieczeństw dużo i o nieszczęście nietrudno.

 

 

Wróciła do salonu po resztę brudnych naczyń i zabrała się do zmywania. Zaplanowała rozmowę z mężem, ale siedział na górze z rodzicami, więc postanowiła to odłożyć. Może później znajdzie dla niej chwilę. Chciała, żeby przed zbiorem węgierek i jabłek gdzieś wyskoczyli. Adam nie brał jeszcze w tym roku urlopu, więc może zrobiłby sobie kilka dni wolnych i udałoby im się wyjechać. Jolanta marzyła, żeby spędzić trochę czasu na Mazurach. Nigdy razem na dłużej nie wyjeżdżali, najwyżej latem na dwa dni do Szczytna, na koncerty poświęcone pamięci Krzysztofa Klenczona, bo Adam był jego fanem. Ale nie byli tam już dobrych kilka lat. Nawet nie mogła sobie przypomnieć, kiedy odwiedzili Szczytno ostatni raz. Dzieci również każde wakacje spędzały w domu, wtedy przecież na wsi najwięcej roboty. A jej marzyło się poleżeć na plaży, popływać w jeziorze, wieczorem posiedzieć przy ognisku albo przynajmniej przy grillu. Przypomniały jej się studenckie czasy, kiedy całą paczką organizowali wypady stopem na Mazury. Jej przyjaciółka ze studiów, Grażyna Pilszyk, obecnie Jankowska, pochodziła z tamtych stron, więc mieli się gdzie zatrzymać.

Mogłabym do niej zadzwonić, przeszło Joli przez myśl, spotkałybyśmy się, powspominały studenckie czasy. Dawno się nie widziały. Grażyna po studiach została w Lublinie. Dostała tam pracę, wyszła za mąż. Kiedyś Jola czasem ją odwiedzała, ale od kilku lat przysyłały sobie tylko kartki świąteczne albo SMS-y z życzeniami. Jakoś nie po drodze im było. Każda miała swoje życie i swoje problemy.

Skończyła zmywanie i weszła na górę. Adam wciąż siedział w salonie rodziców, przeglądając papiery. Był sam.

– Możesz ze mną chwilę porozmawiać? – zapytała, siadając naprzeciwko niego.

– A czy to nie może poczekać? – odpowiedział pytaniem, nie podnosząc głowy.

– Przecież ty nigdy nie masz dla mnie czasu – powiedziała z żalem. – A ja chciałabym, żebyś wziął kilka dni urlopu. Moglibyśmy razem gdzieś wyjechać, odpocząć. Tak dawno nigdzie nie wyjeżdżałam.

– Jolka, ja nie mam czasu na wyjazdy rekreacyjne. – Podniósł głowę i spojrzał na nią ze złością. – Piszemy projekty, staramy się o pieniądze z Unii. Dają, to trzeba brać. Nie ma na co czekać, bo później może nie być. Chcemy zrobić porządne boisko do siatkówki, świetlicę środowiskową. Wodociąg trzeba podciągnąć do Dębek. Przed wyborami muszę jak najwięcej zrobić. Nie rozumiesz tego? W następnym tygodniu mam odbiór oczyszczalni – ciągnął poirytowany. – Jak chcesz, to wyskocz gdzieś sama – dodał już nieco spokojniej.

– Gdzie ma wyskoczyć? – W drzwiach salonu znienacka stanęła Aniela. – Tu gospodyni potrzebna. Ja się ze wszystkim szarpać nie będę. Sałatki z ogórków trzeba by nakroić, powideł ze śliwek nasmażyć. Kto to zrobi? Mnie wczoraj to tak się nogi trzęśli, jak ja stała przy kuchni, że na stołku musiała ja przysiąść.

– Ale ja chciałam tylko na kilka dni… – próbowała tłumaczyć się Jolanta. – A powidła to z węgierek przecież zrobię.

– A dla Adasia obiady kto będzie gotował? – Teściowa nie ustępowała. – U mnie już nie ma zdrowia. Ale też kto to widział, żeby żona bez męża gdzieś się włóczyła! Wstyd przed ludźmi! Powiedzą, że się rozchodzicie albo co. Tfu! – Niby to splunęła przez lewe ramię.

No tak, pomyślała Jola, latać po sąsiadach i plotkować to daje radę. Sama plotki o innych roznosi, to teraz się boi, żeby o jej rodzinie czegoś nie powiedzieli.

– W porządku, nigdzie nie jadę – oświadczyła głośno. – Poczekam, aż Adam trochę się obrobi z najpilniejszymi sprawami i pojedziemy razem. Agnieszka wróci z pielgrzymki, to pomoże mamie w domu.

– No właśnie. Po co ona polazła na tę pielgrzymkę? – Adam wyglądał na niezadowolonego. – Kiedy najwięcej roboty, to ona rozrywek sobie szuka. Kamil też, zamiast na swoim robić, to u obcych pracuje, jak jakiś wyrobnik.

– Przecież musi odbyć praktykę. – Jola stanęła w obronie syna. – A za granicą czegoś nowego się nauczy.

– Gówno się nauczy – mruknął Adam. – A ojciec chociaż w sadzie?

– A w sadzie, w sadzie – pospieszyła z odpowiedzią Aniela. – Zwozi skrzynki.

– To dobrze. Ja wychodzę, mam ważne spotkanie. Wrócę późno. Z kolacją na mnie nie czekajcie. Wezmę tylko prysznic i się przebiorę. – Zgarnął swoje papiery do dyplomatki i wyszedł.

– No toż mówiła ja, że oddychnąć nawet nie ma kiedy – mruknęła starsza Kryczukowa, odprowadzając syna wzrokiem.

 

 

 

[4]  Właśnie, akurat (gwarowe).

 

 

 

 

 

 

 

 

— Rozdział 2 —

 

 

 

 

Wieczorem Jolanta była tak zmęczona, że usnęła w fotelu przed telewizorem. Kiedy się obudziła, było już po północy. Zajrzała do sypialni, ale Adama jeszcze nie było. Wykąpała się i poszła do łóżka. Wybiła się jednak ze snu i teraz, mimo liczenia baranów, przekręcała się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. W końcu położyła się na plecach, rozluźniła całe ciało i zaczęła myśleć o tym, dokąd mogliby pojechać na urlop. Może na to Szczytno Adam dałby się jednak namówić? Przecież kiedyś lubił tam jeździć. Przypomnieliby sobie dobre czasy, kiedy jeszcze mieli jakieś wspólne plany i marzenia. No tak, pomarzyć to sobie mogła, ale spełnienie marzeń w jej przypadku było raczej nierealne, w nawale wydatków i obowiązków zabrakło na nie miejsca i czasu. Za to Adam konsekwentnie realizował to, co sobie zaplanował. W końcu to on utrzymywał rodzinę. A ona była tylko gospodynią domową.

Rozmyślania przerwał jej warkot wjeżdżającego na podwórko samochodu. Chwilę później usłyszała kroki męża na schodach. Nie chciała z nim rozmawiać, więc gdy zajrzał do sypialni, udała, że śpi. Była na niego zła, że nie stanął po jej stronie, że znów wygrała jego matka.

Po kolejnej chwili do jej uszu dobiegł szum wody w łazience. Adam brał prysznic, więc mogła swobodnie odetchnąć i przekręcić się na bok, bo zazwyczaj zasypiała w pozycji embrionalnej. Już sen zaczął ją morzyć, kiedy coś usłyszała. Podniosła głowę. Przez szum wody przebijał się głos Adama. Chyba rozmawiał z kimś przez telefon.

Wstała i podeszła do drzwi. Leciutko je uchyliła. Nigdy dotąd nie podsłuchiwała, ale teraz coś ją tknęło. Usłyszała, jak mąż mówił miękkim, przyciszonym głosem:

– Gdzieś mi się zawieruszyła. A sprawdzałaś w swojej teczce…? Idź spać, jutro poszukasz, dzisiaj już jesteś zmęczona… No, dałaś mi niezły wycisk – zaśmiał się. – Uwielbiam cię, kotku. Buziaczek, pa.

Nogi Joli jakby wrosły w podłogę. Nie mogła się ruszyć. Adam rozmawiał z kobietą! I to bardzo mu bliską! Jej serce zaczęło mocniej bić, oddech stał się płytki i przyspieszony, a krew gwałtownie napłynęła do głowy. Zrobiło jej się gorąco. Piekły ją uszy i policzki, a na czole pojawiły się kropelki potu. Potrzebowała świeżego powietrza, bo miała wrażenie, że zaraz się udusi.

Przymknęła cichutko drzwi i podeszła do okna. Uchyliła je i szeroko otwartymi ustami chwytała napływające z zewnątrz orzeźwienie. Po chwili poczuła się lepiej. Cichutko wycofała się do łóżka. Odwróciła się twarzą do ściany, żeby Adam nie zauważył, że jest purpurowa, gdyby przyszło mu do głowy włączyć lampkę.

Za chwilę wszedł i położył się obok niej.

– Śpisz? – zapytał cicho.

Nie odezwała się. Starała się równomiernie oddychać, żeby był przekonany, że śpi, chociaż serce waliło jej jak młot i bała się, że je usłyszy. Poczuła zapach alkoholu. Napił się i nie był zbyt ostrożny, pomyślała. Z kim on rozmawiał?

Była oszołomiona myślą, że mąż kogoś ma. Wcześniej do głowy by jej to nie przyszło. Co prawda zdradził ją kiedyś, na początku małżeństwa, ale to był jeden jedyny raz. Wypił wtedy za dużo na jakiejś imprezie i stracił kontrolę nad sobą. Jolanta dowiedziała się o tym od znajomej. Zagroziła mu, że zabierze dziecko – na świecie był wtedy tylko Kamil – i wyprowadzi się do matki. I zrobiłaby to, ale Adam tak się przed nią kajał, że mu wybaczyła. Była pewna, że więcej tego nie zrobi. Zbyt wiele nerwów go to kosztowało.

Kiedy się poznali, Adam był nieśmiałym, drobnym chłopakiem o niebieskich oczach, z bujną, jasną czupryną i buzią cherubinka. Mieszkali w sąsiednich akademikach. Janek, kolega Jolanty z liceum, przyprowadził go, żeby mu pomogła przygotować się do egzaminu z rosyjskiego. Znała Adama z widzenia, bo czasem jeździli do domu tym samym autobusem, tylko on z miasta, w którym mieszkała Jola, musiał jeszcze dojechać do Bohomiłowa. Czasem ktoś po niego przyjeżdżał, bo kilka razy zauważyła, że wsiadał do jakiegoś samochodu.

Kiedyś czekali razem na dworcu w Lublinie, ale autobusy nie mogły wyruszyć w trasę, bo rozszalała się śnieżyca, zawiewało drogi, więc wrócili do akademika. Jolanta zaprosiła zziębniętego kolegę na gorącą herbatę do swojego pokoju. Byli sami, ponieważ jej koleżanki wcześniej wyjechały. Chłopak został do rana. Za jakiś czas okazało się, że Jola jest w ciąży. I tak zostali małżeństwem, bardzo prozaicznie, bez żadnych westchnień i uniesień, bez wyznań miłosnych. Tak po prostu. Złożyli przed księdzem przysięgę małżeńską i zaczęli nowy rozdział swojego życia, życia w miłości, wierności i wzajemnej uczciwości. W każdym razie to sobie przysięgli.

Teraz leżała obok pochrapującego męża i nie mogła zasnąć. Co robić? Zapytać go jutro o ten telefon? Przecież się wyprze. Najpierw będzie zaskoczony, ale zaraz potem wymyśli jakieś kłamstwo. Ale gdzie on był? I z kim? Co to za kobieta?

W młodości Adam był nieśmiały wobec kobiet. Zresztą one nie bardzo się nim interesowały, bo do przystojniaków raczej nie należał. Chociaż z wiekiem – Jolanta musiała to przyznać – stał się bardziej pociągający. Praca fizyczna w polu i sadzie spowodowała, że zmężniał. Jego ciało stało się bardziej muskularne, a twarz ogorzała od słońca i wiatru. Nabrał też pewności siebie, chyba od czasu, kiedy sady zaczęły przynosić duże zyski. Wysyłali owoce głównie na wschód, do Rosji i na Białoruś. Interes kwitł, pieniądze napływały. Ludzie szanowali Adama, kłaniali mu się z daleka. Przez dwie kadencje był radnym, więc zapraszano go na gminne i szkolne uroczystości, spotykał się z posłami, jego wypowiedzi pojawiały się w lokalnej prasie. Czuł się ważny. A kiedy został wójtem, to już nie był ten sam człowiek, którego Jolanta poznała na studiach.

Rzeczywiście, pomyślała, zmienił się, tylko ja, w nawale obowiązków, tego nie zauważyłam. I nie zwracałam uwagi na te kobiety, które się wokół niego kręciły. Panie wójcie to, panie wójcie tamto, a jaki pan dzisiaj elegancki, panie wójcie. I zaglądały w te jego błękitne, uśmiechnięte oczy. A on puszył się jak paw. Gdyby miał ogon, to by go pewnie zaprezentował w całej okazałości. Kobiety lgną do mężczyzn, którzy mają władzę i pieniądze. I ci faceci wcale nie muszą wyglądać jak George Clooney czy Brad Pitt, bo władza to podobno najlepszy afrodyzjak.

Zaczęła sobie przypominać różne sytuacje, kiedy Adaś żartował, otoczony wianuszkiem kobiet, czasem nawet którąś objął. A jak na dożynkach wypił trochę, to i jakąś młodszą klepnąć po pośladkach potrafił. A one tylko się śmiały. Widać było, że go lubią, więc nie czuły się chyba urażone. Ona też się śmiała. Starała się nie odróżniać zbytnio od miejscowych kobiet, zależało jej, żeby ją akceptowały. W końcu była obca, miastowa, więc podlegała ostrzejszej ocenie, zwłaszcza że była żoną wójta. Nie chciała, żeby mówiły, że się wywyższa. Adam zamierzał kandydować w następnych wyborach, więc czuła się w obowiązku zabiegać o przychylność wyborców.

Do rana nie mogła zasnąć, tak była zaszokowana tą podsłuchaną rozmową. Analizowała swój związek od momentu poznania Adama. Przypominała sobie chwile radości, kiedy na świat przychodziły ich dzieci, gdy zaczynały stawiać pierwsze kroki, wymawiać pierwsze słowa. Ale też nieprzyjemne sytuacje, kiedy miała problemy z teściową, a Adam stawał po stronie matki. Albo jego złość, gdy domagał się od niej spełniania obowiązku małżeńskiego, a ona, zmęczona zajmowaniem się przez cały dzień dziećmi, kuchnią, ogrodem, gospodarstwem, odmawiała, bo po prostu nie miała ani siły, ani ochoty na seks. Nie docierało do niego, że powinien ją trochę odciążyć albo przynajmniej zmniejszyć wymagania wobec niej. I że dla kobiety gra wstępna zaczyna się rano, bo odbierając przez cały dzień od mężczyzny sygnały, jak bardzo jest dla niego ważna, w nocy chce mu się odwdzięczyć, podziękować, podzielić się radością, którą przez cały dzień jej sprawiał. Ale Adam tego nie rozumiał. Od rana ją krytykował i miał o wszystko pretensje, a w nocy wymagał, żeby była chętna i zaangażowana.

– Ty chyba jesteś za delikatna na wieś. Inne baby jakoś sobie radzą i chłopom nie odmawiają – powiedział kiedyś w łóżku ze złością, odwracając się do niej plecami.

Dziwiło ją to, że skończył studia, a myślał kategoriami prostego wieśniaka. W pewnych sprawach przejął sposób myślenia swoich rodziców, a nawet dziadków, i nie chciał tego zmieniać. Kiedy rano wchodziła do kuchni, a Adam był w złym humorze, teściowie spoglądali porozumiewawczo, przekazując sobie wzrokiem informację: pewnie znów mu nie dała.

Szanowała rodziców męża, chociaż czasem była na nich wściekła, ale teraz już wiedziała, że gdyby mieszkali z Adamem oddzielnie, bardziej zbliżyliby się do siebie, bo on przy rodzicach nawet wstydził się okazywać jej czułość. Kiedy w ich obecności próbowała się do niego przytulić, spoglądał na nią karcącym wzrokiem, jakby robiła coś nieprzyzwoitego. A z czasem w ogóle stał się jakiś oschły.

Gdy zaczęło świtać, delikatnie wysunęła się spod kołdry. Stanęła przy łóżku i przez chwilę patrzyła na męża. Upewniła się, że śpi i z mocno bijącym sercem sięgnęła po telefon komórkowy, który leżał na jego nocnej szafce. Cichutko przeszła do sąsiedniego pokoju. Wybrała spis połączeń i w swoim notesiku zapisała numer, pod który dzwonił po północy. Widniał pod nazwą „Nn2”. Zaskoczyło ją to. Miała nadzieję, że będzie jakieś nazwisko, albo przynajmniej imię. Odniosła telefon i znów po cichu wycofała się z sypialni. Czuła, że ze strachu, żeby jej nie nakrył, pot spływa jej strużkami wzdłuż kręgosłupa, a serce kołacze jak szalone.

Jeszcze w nocy, kiedy emocje brały górę, rozmyślała, jaką to awanturę zrobi mu rano, ale kilka bezsennych godzin przytłumiło adrenalinę i zaczęła myśleć rozsądniej. Postanowiła nie mówić mu o podsłuchanej rozmowie. Nic to nie da. Lepiej udawać, że niczego się nie domyśla. Jeśli Adam będzie tego pewny, to w końcu popełni jakiś błąd, a ona, zwiększając czujność, w pewnym momencie dowie się prawdy.

Zeszła na dół, do kuchni, i zrobiła sobie mocną kawę. Wiedziała, że po nieprzespanej nocy trudno jej będzie przetrwać dzień, a chwili na popołudniową drzemkę nie znajdzie, bo teściowa jej na to nie pozwoli. Zaraz wymyśli jakąś robotę albo poskarży się synkowi, że jego żona się wyleguje, a wszystko spada na jej starą głowę. Bo na spanie w dzień jest czas zimą, a nie w środku lata. Jola przypomniała sobie, jak któregoś letniego popołudnia, w powszedni dzień, wybrała się z dziećmi na spacer (Agnieszka nie miała wtedy jeszcze roku). Po powrocie usłyszała od teścia, że baba to robotą ma się zająć, a nie paradować po wsi i wystawiać się na plotki. Wyjść można sobie w niedzielę do kościoła. I z mężem, a nie sama gdzieś się włóczyć. Szczepan Kryczuk, w przeciwieństwie do żony, dużo nie mówił, ale jak coś mruknął pod nosem, to aż w pięty szło.

Kiedy Adam zszedł na śniadanie, odezwała się bardzo spokojnie, starając się ukryć emocje:

– Chyba późno wczoraj wróciłeś? Nawet nie słyszałam, jak przyjechałeś.

– No tak, bo najpierw spotkałem się z tym gościem od projektów unijnych, a później w remizie było spotkanie koła gospodyń. Musieliśmy omówić organizację dożynek. Przecież u nas w tym roku powiatowe. Trzeba się postarać, bo niedługo wybory samorządowe. No, a że kobitki postawiły butelkę swojaczka, to nam trochę zeszło.

Czyli to musiała być jakaś tutejsza, rozważała Jola. Pewnie z tego koła gospodyń. Ale która? Zrobiła w myślach przegląd kobiet z koła. Przedział wiekowy od dwudziestu do siedemdziesięciu kilku lat. Głównie mężatki, czasem wdowy. Bo rozwódki to chyba ani jednej w całej gminie nie było, w każdym razie Jolanta nic o tym nie wiedziała. Którą z nich mogło coś łączyć z jej mężem?

Postanowiła porozmawiać z sąsiadką działającą w miejscowym kole gospodyń wiejskich. Kiedy Adam wyszedł do pracy, zapukała do drzwi Wasylkowej.

– Cześć, Hanka! – przywitała korpulentną, niewysoką szatynkę z krótko ostrzyżonymi włosami, przekraczając próg jej domu. – Masz może jakiś dobry przepis na ciasto? Zrobiłabym coś nowego na niedzielę.

– Cześć! Siadaj! Zaraz poszukam. – Wasylkowa, kobieta mniej więcej w wieku Jolanty, sięgnęła do kuchennej szafki i wyjęła mocno nadwyrężony częstym użytkowaniem zeszyt.

– Ale musi być jakiś sprawdzony, żeby mi się udało – dodała Jola, zajmując miejsce przy stole. – A co tam ustaliliście wczoraj w sprawie dożynek? Bo Adam to nawet nie ma czasu, żeby ze mną porozmawiać. Kto będzie w tym roku starostą i starościną?

– Marta Chwedorukowa i Zbyszek Jachimiuk. To przecież najbogatsi gospodarze w naszej gminie – odpowiedziała Hanka, kładąc przed Jolą zeszyt. – Z tych młodych, ma się rozumieć – dodała.

– A Marta była na tym spotkaniu?

– A była, była. I Zbyszek był.

– A od was? Dużo was było? – Jolanta nie wiedziała, jak wyciągnąć coś z sąsiadki.

– Sporo, ale najważniejsze, że była kierowniczka ośrodka kultury z Zarowin, bo oni w ubiegłym roku organizowali dożynki powiatowe. Wójt ją zaprosił, żeby nam pomogła, podpowiedziała, co i jak. My mamy zająć się kuchnią. Będą pierogi z kapustą i grzybami i ruskie, tartuny z serem, parowańce z wiśniami, marchwiaki, racuchy, różne rodzaje ciastek – wymieniała, odliczając każdą potrawę na palcach. – No i sękacze. Każda wieś ma coś przygotować…

Jolanta już nie słuchała Hanki, tylko myślała o tej kierowniczce. Może to do niej dzwonił Adam? Trzeba by się o kobiecie czegoś więcej dowiedzieć.

– Ja do końca nie byłam, ale wójt został jeszcze z tą kobitką z Zarowin, żeby szczegóły omówić – kończyła Wasylkowa, jakby odgadując jej myśli. – Chyba trochę tam posiedzieli, bo podobno jego samochód jeszcze długo stał pod remizą.

– Aha. Dość późno wrócił – mruknęła Jola. – No tak. To ja już pójdę.

Wstała dość pospiesznie i skierowała się w stronę drzwi, zajęta swoimi myślami.

– Zeszytu nie wzięłaś! – zawołała za nią Hanka, ale Jolanta już była za drzwiami.

Wróciła do domu i włączyła komputer. Nie miała zbyt dużej wiedzy o internecie, ale potrafiła znaleźć coś w wyszukiwarce. Zaczęła szukać Gminnego Ośrodka Kultury w Zarowinach. Hanka musiała coś wiedzieć, jeżeli zwróciła jej uwagę na tę kierowniczkę. I na ten jego samochód pod remizą. Ktoś w nocy zobaczył terenówkę Adama i przekazał tę informację następnemu. Czyli ludzi to zainteresowało, czegoś się domyślają. Joli zrobiło się gorąco. Zaczęła nerwowo stukać w klawiaturę.

Znalazła. Dorota Lewandowska. Tak nazywała się kierowniczka tego ośrodka. Pewnie to o niej mówiła Hanka. Ale co dalej?

Siedziała nieruchomo przy biurku i wpatrywała się w ekran komputera, jakby za chwilę miała się tam pojawić sprawczyni jej bezsenności ostatniej nocy. Bo to pewnie z nią Adam rozmawiał przez telefon. „Dałaś mi niezły wycisk, uwielbiam cię, kotku, buziaczek, pa” –tłukły się jej po głowie słowa Adama. Poczuła smutek, żal i bezsilność. Łzy zaczęły płynąć jej z oczu, a w gardle coś ścisnęło. Nagle jej ciałem wstrząsnął szloch. Nie hamowała go, głośno płakała i nie zamierzała przerywać tej lawiny żalu i łez. Musiała wyrzucić z siebie emocje, które targały nią od kilkunastu godzin.Najpierw był szok, zaskoczenie, później analizowanie sytuacji, trochę adrenaliny, żeby wyjaśnić zagadkę. Nie mogła jeszcze tego ogarnąć. To było jak zły sen. Ale kiedy na ekranie komputera zobaczyła imię i nazwisko kobiety, która prawdopodobnie była kochanką jej męża, wszystko stało się jakby bardziej realne. To nie był sen.

Kiedy już się trochę uspokoiła, poszła do łazienki obmyć twarz.

– A ty co tam robi? – Dobiegł ją z dołu głos teściowej. – A obiadu to ty nie zamiaruje dzisiaj gotować?

– Już schodzę!

Spojrzała na zegarek. Dochodziła czternasta. Adam kończy pracę o piętnastej trzydzieści. Rzeczywiście trzeba brać się za obiad. Przypudrowała twarz i zeszła do kuchni. Starała się odwracać bokiem lub tyłem do teściowej, żeby ta nie zauważyła jej zapuchniętych oczu, ale nie udało się uniknąć wścibskiego pytania.

– A co ty jakaś taka zapuchnięta?

– Testowałam nowy kosmetyk i chyba jestem na niego uczulona – wymyśliła naprędce.

– No to nie smaruj gęby tymi świństwami, bo pieniędzy szkoda.

– Ja tego nie kupiłam. Dostałam, żeby przetestować – zbyła teściową i wzięła się do obierania ziemniaków.

– No, chyba że za darmo ty się tak spaskudziła – mruknęła Aniela zadowolona, że synowa nie nadwyręża niepotrzebnie portfela jej syna.

Wszystkie czynności Jola wykonywała automatycznie, a jej myśli krążyły wokół męża i tej jakiejś tam Doroty. Zupy nie posoliła, kotlety przypaliła i jeszcze omalże talerza nie stłukła, bo jej się z ręki wyśliznął. Złapała go w ostatniej chwili.

– Co ty jakaś taka nieprzytomna! – zdenerwował się Adam. – Daj sól, ta zupa jest całkiem bez smaku!

– Coś nie najlepiej się czuję – powiedziała, podając mu solniczkę. – Może to od tego upału?

– Ty chyba rzeczywiście powinnaś gdzieś wyjechać. – Adam posolił zupę i spróbował. – No, teraz może być. – Odstawił solniczkę i podniósł wzrok na żonę. – A może pojechałabyś do siostry, do Lublina. Do teatru byś sobie poszła albo do kina. Po sklepach byś pochodziła.

Rzeczywiście Jolantę ciągnęło do miasta. Wiele razy prosiła męża, żeby pojechali do kina czy teatru albo na jakąś wystawę, ale on takich rozrywek nie uznawał. Twierdził, że to zbędny wydatek, a w teatrze to pewnie usnąłby z nudów. Dziwne, że teraz wysunął taką propozycję. Co prawda Jola miałaby jechać sama, ale kiedyś i na to by się nie zgodził.

– Dobrze. Ale jeszcze musisz przekonać mamę, bo znów będzie narzekała, że całe gospodarstwo zostanie na jej głowie.

– W porządku. Porozmawiam z nią – zgodził się.

– A o czym ty chce rozmawiać? – Aniela Kryczukowa znienacka stanęła w drzwiach kuchni, gdzie tym razem syn jadł obiad. Zawsze pojawiała się jakoś tak nagle, jakby stała za drzwiami i czekała na odpowiedni moment.

– Jola chciałaby pojechać do siostry na kilka dni. Dałoby się to jakoś zorganizować? Może na Matki Boskiej Zielnej. To w następnym tygodniu. A później to już i Agnieszka wróci z pielgrzymki.

– No niech tak będzie – zgodziła się, choć raczej z oporem, Kryczukowa. – Ale niech jakiego torta zrobi na święto, bo to przecież ciotki Maryśki imieniny. Przyjdą ludzie z życzeniami. Pasowałoby, żeby Jolka coś upiokła. No, bo kto dla Maryśki pomoże, jak nie my? – ciągnęła swoją gwarą. – Dzieci się jej wyrzekli, nawet na imieniny już nie przyjeżdżają.

Maryśka była siostrą Anieli i mieszkała sama w starym domu po rodzicach. Była wdową, a dzieci porozjeżdżały się po świecie. Córka mieszkała w Poznaniu, starszy syn w Warszawie, a młodszy w Stanach. Rzeczywiście przyjeżdżali rzadko. Starszy chciał zabrać matkę do siebie, ale nie chciała. Powiedziała, że na stare lata tułać się po obcych kątach nie będzie. Zresztą, co ona by w tej Warszawie robiła, jak całe życie spędziła na wsi.

– Upiekę, upiekę. Wszystko przygotuję jak należy – zadeklarowała Jolanta, zadowolona, że będzie mogła odwiedzić siostrę i porozmawiać z nią o swoich problemach.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

 

 

 

— Spis treści —

 

 

 

 

* * *

— Rozdział 1 —

— Rozdział 2 —

— Rozdział 3 —

— Rozdział 4 —

— Rozdział 5 —

— Rozdział 6 —

— Rozdział 7 —

— Rozdział 8 —

— Rozdział 9 —

— Rozdział 10 —

— Rozdział 11 —

— Rozdział 12 —

— Rozdział 13 —

— Rozdział 14 —

— Rozdział 15 —

— Rozdział 16 —

— Rozdział 17 —

— Rozdział 18 —

— Rozdział 19 —

— Rozdział 20 —

— Rozdział 21 —

— Rozdział 22 —

— Rozdział 23 —

— Rozdział 24 —

— Rozdział 25 —

— Rozdział 26 —

— Rozdział 27 —

— Rozdział 28 —