Hrabina Charny. Część II - Aleksander Dumas (ojciec) - ebook

Hrabina Charny. Część II ebook

Aleksander Dumas ojciec

0,0

Opis

“Hrabina Charny” to powieść Aleksandra Dumasa (ojca), francuskiego pisarza i dramaturga, autor “Hrabiego Monte Christo” i “Trzech muszkieterów”.

Powieść ta jest ostatnią częścią cyklu “Pamiętniki lekarza”. Na cykl ten składają się “Józef Balsamo”, “Naszyjnik królowej”, “Anioł Pitou” oraz “Hrabina de Charny”.

Cykl opowiada o genezie, wybuchu i przebiegu Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Pokazuje również smutne losy królowej Francji, Marii Antoniny, znienawidzonej przez francuski lud i nieszczęśliwej w miłości. Ukazane są tu losy postaci zarówno historycznych, jak i fikcyjnych. Powieści są wielowątkowe, a losy różnych postaci przeplatają się ze sobą w taki sposób, że trudno powiedzieć, która z nich jest główną postacią całego cyklu.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 707

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Aleksander Dumas (ojciec)

Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-437-1
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

TOM III

I

JAN BAPTYSTA DROUET.

Słowa króla. Zasięgniemy tu objaśnień, tłomaczyły się tem, że po prawej stronie drogi, stały dwa lub trzy domki, jak wysunięte naprzód szyldwachy miasta górnego.

 Jeden nawet z nich, bliższy, na turkot kół otworzono, i światło przeciskało się przez szczelinę.  Królowa wysiadła, a ująwszy pod rękę pana de Malden, podeszła do tegoż domu.  Ale za ich zbliżeniem, drzwi zamknięto.  Jednakże zanim te drzwi zdążyły się zamknąć, pan de Malden, spostrzegłszy niegościnne zamiary gospodarza, zdołał pochwycić je i zatrzymać.  Pod naciskiem pana de Malden drzwi otworzono.  Za drzwiami stał człowiek, mogący mieć lat pięćdziesiąt, w szlafroku i w pantoflach.  Nie bez zdziwienia uczuł się pokonanym w swoim własnym domu a zdziwienie jego było tem większe, gdy spostrzegł nieznajomego a za nim kobietę.  Człowiek w szlafroku spojrzał na królowę, na którą padało światło, jakie trzymał w ręku i zadrżał.  — Czego pan chcesz? — zapytał pana de Malden.  — Panie... odparł oficer — nie znamy miasta Varennes, i prosimy cię, abyś był łaskaw wskazać nam drogę do Stenay.  — A jeżeli to podstęp — powiedział nieznajomy — będę zgubiony?  — A! panie!... rzekł pan de Malden — czy możesz się narażać na coś podobnego, oddając przysługę kobiecie, która się znajduje w niebezpiecznem położeniu.  — Panie, odpowiedział człowiek w szlafroku — osoba, która za tobą stoi, to niezwykła kobieta...  A nachylając się do ucha pana de Malden, dodał cicho:  — To królowa!  — Panie!  — Poznałem ją.  Królowa, która słyszała, czy odgadła co mówiono, pociągnęła w tył pana de Malden.  — Zanim co nastąpi, rzekła — uprzedź pan króla, że jestem poznaną.  Pan de Malden, w sekundę polecenie to spełnił.  — Ha! więc — rzekł król — niech ten człowiek przyjdzie do mnie.  Pan de Malden wrócił, a sądząc, że nie potrzebuje nic ukrywać, powiedział:  — Król chce mówić z panem.  Człowiek ów westchnął, a zrzuciwszy pantofle, ażeby najmniej hałasu robić, zbliżył się do drzwiczek powozu.  — Pańskie nazwisko? — spytał król najprzód.  — De Prefontaine, Najjaśniejszy Panie — odparł z wahaniem.  — Czem pan jesteś?  — Majorem kawalerji, kawalerem orderu Świętego Ludwika.  — Podwójnie jako major i jako kawaler orderu, wykonałeś mi pan przysięgę na wierność, obowiązkiem więc twoim jest dopomóc mi w kłopocie.  — Zapewne, wyjąknął major — ale błagam Waszą królewską mość o pośpiech; mogliby mnie zobaczyć.  — Ej! panie!... rzekł pan de Malden — gdyby was widziano, tem lepiej! nigdy nie nadarzy ci się tak piękna sposobność spełnienia swego obowiązku!  Major, który zdania tego nie podzielał, westchnął głęboko.  Królowa litościwie wzruszała ramionami, a nogą tupała z niecierpliwości.  Król dał jej znak, a zwracając się do majora, podjął:  — Czy nie słyszałeś pan czasem o koniach, czekających tu na powóz i o huzarach, którzy tu mają stać od wczoraj?  — Owszem, Najjaśniejszy Panie, konie i huzarzy stoją z drugiej strony miasta; konie w hotelu Wielkiego-Monarchy, huzarzy w koszarach zapewne.  — Dziękuję, panu... Wróć do siebie, nikt cię nie widział.  — Najjaśniejszy Panie!  Król nie słuchając już więcej, podał rękę królowej, która wsiadła do powozu, a do oficerów straży przybocznej, rzekł:  — Panowie na miejsca, i do Wielkiego-Monarchy! Oficerowie skoczyli na kozioł i zawołali do pocztyljonów:  — Do Wielkiego-Monarchy!  Ale w tejże chwili, jakiś cień na koniu, jakiś jeździec fantastyczny wypadł z lasu, a przecinając drogę poprzecznie:  — Pocztyljoni! — zawołał — ani kroku dalej!...  — Dlaczego? — spytali zdziwieni pocztyljoni.  — Bo wieziecie króla, który ucieka... Otóż w imię narodu, zakazuję wam ruszyć się z miejsca!  Pocztyljoni, którzy już mieli puścić powóz, zatrzymali się, pomrukując:  — Król!  Ludwik XVI widział, że chwila była stanowczą.  — Kto pan jesteś?... zawołał. — Jakiem prawem wydajesz rozkazy?  — Prosty obywatel.. ale reprezentuję prawo i przemawiam w imieniu narodu. Pocztyljoni, ani kroku, rozkazuję po raz drugi! Znacie mnie dobrze: jestem Jan Baptysta Drouet, syn pocztmistrza z Sainte-Menehould.  — O! nieszczęsny! — zawołali oficerowie dobywając noży, i zeskakując z kozła, to on!  Ale zanim stanęli na ziemi, Drouet wbiegł w ulicę dolnego miasta.  — A! Charny! Charny!... szeptała królowa — co się z nim stało?...  I rzuciła się w tył powozu, prawie obojętna na to, co zajść miało.  Co się stało z Charnym, i jak z rąk jego wymknął się Drouet?  Zawsze fatalność!  Koń pana Dandonis dobrze biegł, ale Drouet wyprzedził o dwadzieścia minut hrabiego.  Trzeba było te dwadzieścia minut powetować.  Charny zagłębił ostrogi w boki konia, koń poskoczył, wypuścił parę z nozdrzy, i puścił się pędem.  Drouet nie wiedząc, że jest ścigany, jechał co koń wyskoczy.  Ale Drouet jechał na koniu pocztowym, a Charny miał rasowego.  Tym sposobem, ujechawszy milę, Charny zyskał trzecią część drogi.  Wtedy Drouet spostrzegłszy pogoń, podwoił usiłowań, aby umknąć temu, który go chciał prześcignąć.  Przy końcu drugiej mili, Charny na przestrzeni zyskiwał w tym samym stosunku, a Drouet częściej oglądał się ze wzrastającym niepokojem.  Drouet odjechał tak prędko, że nie wziął z sobą broni.  Młody patrjota nie bał się śmierci, dowiódł tego późni ale obawiał się, aby go nie zatrzymano, obawiał się, aby nie ominęła go fatalna sposobność wsławienia nazwiska.  Miał jeszcze dwie mile do Clermontu, a było prawie pewne, że będzie prześcignionym na pierwszej z nich, czyli na trzeciej od Sainte-Menehould.  A dla podwojenia gorliwości niejako czuł przed sobą powóz królewski.  Mówimy czuł; bo jakkolwiek było około wpół do dziesiątej wieczór, i w najdłuższych dniach roku, noc jednak już zapadła.  Drouet podwoił razy szpicruty i popędzał konia ostrogą.  Na trzy-czwarte mili od Clermont, Charny był tylko o dwieście kroków od niego.  A ponieważ Drouet wiedział, że niema poczty w Varennes, bezwątpienia więc, król pojedzie drogą do Verdun.  Drouet począł rozpaczać, zanim dopędzi króla, sam będzie dogoniony.  O pół mili od Clermontu, słyszał galopującego konia za sobą, a koń Oliviera odpowiadał rżeniem pocztowemu wierzchowcowi.  Trzeba było zrzec się pogoni, i stawić czoło przeciwnikowi; ale do odporu, Drouet nie miał broni.  Nagle gdy Charny jest zaledwie o pięćdziesiąt kroków od niego, pocztyljoni, wracający z końmi krzyżują się z Drouetem. Drouet poznaje, że jechali z powozem króla.  — A!... rzecze — to wy... Drogą do Verdun, nieprawda?  — Co drogą do Verdun? — pytają pocztyljoni.  — Mówię, powtarza Drouet — że powozy z któremiście jechali, udały się drogą do Verdun.  I mija ich, ostatnim wysiłkiem swojego konia.  — Nie!... wołają doń pocztyljoni — drogą do Varennes.  Drouet ryknął z radości.  Ocalony jest, a król zgubiony!  Gdyby król jechał drogą do Verdun, Drouet musiałby także jechać prosto z Sainte-Menehould do Verdun.  Ale król wybrał drogę do Varennes; droga ta skręca w lewo prawie pod kątem ostrym.  Drouet rzuca się ku lasom Argońskim, których zna wszystkie zakręty, przerzynające las, kwadrans drogi zyska nad królem; a nadto osłonią go ciemności.  Charny znający położenie okolicy, czuje, że Drouet mu się wymyka i wydaje okrzyk gniewu.  Prawie jednocześnie z Drouetem wpada na niewielką płaszczyznę, oddzielającą las od drogi, wołając:  — Stój! Stój!  Ale Drouet nie odpowiada, schyla się nad szyją konia, podniecając go ostrogą, szpicrutą i głosem.  Niech dosięgnie lasu, a będzie ocalony!  Dosięgnie lasu, tylko musi przelecieć o dziesięć kroków od Oliviera.  Charny wyjmuje pistolet, bierze go na cel:  — Stój! — woła — lub zginiesz!  Drouet schyla się na szyję konia, i bardziej jeszcze go nagli.  Charny strzela, ale tylko iskry błysnęły w ciemności.  Charny wściekły rzuca pistoletem na Droueta, bierze drugi, pędzi w las, a ujrzawszy uciekającego między drzewami, strzela doń; ale jak za pierwszym razem, jego pistolet pali na panewce!  Wtedy to przypomina sobie, że pan Dandoins wołał coś, czego nie zrozumiał.  — A! — myśli — omyliłem się zapewne i wziąłem jego konia, tym sposobem pistolety nie nabite. Mniejsza o to, dogonię tego nędznika, a jeśli trzeba, zduszę rękami!  I goni dalej cień, który spostrzega w ciemności.  Ale zaledwie sto kroków w nieznanym lesie ujechał, gdy koń jego pada w rów.  Charny leci mu przez głowę, wstaje, skacze na siodło, ale Drouet już zniknął!  Takim sposobem Drouet wymknął się Olivierowi, i przeleciał gościńcem, podobny do ducha groźnego, rozkazując pocztyljonom, wiozącym króla, aby nie ruszali się z miejsca.  Pocztyljoni zatrzymali się, bo Drouet zaklął ich w imię narodu, które zaczyna być potężniejsze nad imię króla.  Zaledwie Drouet zniknął w mieście, gdy usłyszano cwał zbliżającego się konia.  Tą samą ulicą którą pobiegł Drouet, wracał Izydor.  Daje on te same objaśnienia, jakich pan de Prefontaine udzielił:  Konie pana de Choiseul, panowie de Bouille i de Raigecourt, są w hotelu Wielkiego Monarchy. Trzeci oficer pan de Rohrig, znajduje się z huzarami w koszarach.  Chłopiec z kawiarni, który zakład zamykał, udzielił mu tych objaśnień.  Ale zamiast radości, którą mniemał, że przynosi dostojnym podróżnym, widzi ich w najgłębszem osłupieniu pogrążonych.  Pan de Prefontaine lamentuje; oficerowie grożą czemuś nieznanemu i niewidzialnemu.\  Izydor wstrzymuje się w opowiadaniu.  — Co się stało, panowie? — pyta.  — Czy nie widziałeś pan w tej ulicy pędzącego galopem człowieka? — pyta go król.  — Owszem, Najjaśniejszy panie — rzecze Izydor.  — Tym człowiekiem jest Drouet — powiada król.  — Drouet!... woła Izydor z sercem rozdartem. — Więc brat mój nie żyje!  Królowa krzyknęła i twarz ukryła w dłoniach.

II

WIEŻA NA MOŚCIE W VARENNES.

Wśród tych nieszczęśliwych, zatrzymanych na gościńcu, zagrożonych niebezpieczeństwem nieznanem, a strasznem, panowało przez chwilę niewysłowione zgnębienie.  Izydor otrząsnął się pierwszy.  — Najjaśniejszy panie — rzekł — czy brat mój żyje czy umarł, nie myślmy o nim, lecz o Waszej królewskiej mości. Niema chwili do stracenia; pocztyljoni wiedzą, gdzie hotel Wielkiego Monarchy. Galopem, dalej!  Ale pocztyljoni nie ruszają z miejsca.  — Nie słyszeliście? — pyta Izydor.  — Owszem.  — A więc czemu nie jedziecie?  — Bo pan Drouet zakazał.  — Jakto! pan Drouet zakazał? Kiedy król rozkazuje, wy słuchacie pana Drouet?  — Słuchamy narodu.  — Dalej, panowie!.. rzecze Izydor do swoich dwóch towarzyszy — w niektórych chwilach nic życie ludzkie nie znaczy; niech każdy z was załatwi się z jednym z tych ludzi; ja podejmuję się tego; będziemy sami powozić.  I biorąc za kołnierz najbliższego z pocztyljonów, opiera mu ostrze noża na piersi.  Królowa widząc błyskające noże, wydaje okrzyk:  — Panowie!... mówi — panowie! przez litość!  Potem do pocztyljonów odzywa się:  — Przyjaciele, pięćdziesięcioma luidorami podzielicie się zaraz a pięćset franków rocznej pensji każdemu z was, jeżeli ocalicie króla.  Pocztyljoni, bądź przestraszeni zamiarami trzech młodych ludzi, bądź ujęci ofiarą, poganiają konie.  Pan de Prefontaine wraca do siebie i zamyka się.  Izydor galopuje przed karetą. Idzie o to aby przebyć miasto i most, stamtąd w pięć minut stanąć można w hotelu pod Wielkim Monarchą.  Powóz jedzie brzegiem dolnego miasta.  Ale, przybywszy do sklepienia na moście pod wieżą zastają połowę bramy przymkniętą.  Otwierają tę połowę; kilka bryczek tamuje przejazd na moście.  — Do mnie, panowie!.. woła Izydor, zeskakując z konia i usuwając bryczki.  W tej chwili dały się słyszeć pierwsze uderzenia bębna i dzwony na alarm.  Drouet dopełnia dzieła.  — A! nędzniku! woła Izydor, zgrzytając zębami — jeśli cię odnajdę...  I niespodzianym wysiłkiem usuwa na bok jednę z bryczek, kiedy panowie de Malden i de Valory usuwają drugą.  Trzecia została jeszcze.  — Mniejsza o trzecią! — rzecze Izydor.  Jednocześnie powóz wjeżdża pod sklepienie.  Nagle za trzecią bryczką ukazują się lufy karabinów.  — Panowie, ani kroku dalej, lub zginiecie!.. mówi głos jakiś.  — Panowie, panowie!.. rzecze król, wychylając głowę — nie próbujcie przemocy, zakazuję wam.  Oficerowie i Izydor cofają się o krok w tył.  — Czego chcecie od nas? — pyta król.  W tej chwili w karecie zabrzmiał okrzyk przerażenia.  Oprócz ludzi, zagradzających drogę na moście, kilku z nich wślizgnęło się za powóz i we drzwiczki wsunęły lufy karabinów.  Jeden z nich skierowano ku piersi królowej.  Izydor wszystko widział; rzuca się i usuwa karabin.  — Ognia! ognia! — woła kilka głosów.  Jeden z ludzi usłuchał; na szczęście broń jego spudłowała.  Izydor podnosi rękę i nożem myśliwskim chce zasztyletować tego człowieka; królowa ramię jego wstrzymuje.  — A! Najjaśniejsza pani — woła Izydor wściekły — na miłość Boską pozwól mi pozbyć się tego podłego motłochu!  — Nie, panie — rzecze królowa — broń do pochwy! czy słyszysz pan?  Izydor usłuchał w połowie; opuścił nóż, ale go do pochwy nie schował.  — A! jeżeli spotkam Droueta! — szepnął.  — O! jego — rzekła królowa, ściskając mu rękę z niezwykłą siłą — jego ci oddaję.  — Ależ, moi panowie — powtórzył król, czego właściwie żądacie?  — Chcemy obejrzeć paszporta — odparły trzy głosy.  — Paszporta? Dobrze! — rzekł król. Niech przyjdą urzędnicy miejscy, to pokażemy.  — O! doprawdy, za wiele robimy ceremonji — zawołał, mierząc strzelbą królowi w twarz, człowiek, którego broń spudłowała.  Ale dwaj oficerowie rzucili się ku niemu i przygnietli.  W walce broń wystrzeliła, ale kula nie dosięgła nikogo.  — Hola! — zawołał głos jakiś — kto strzelił?...  Człowiek, leżący na ziemi, u stóp dwóch oficerów przybocznej straży, ryknął, wołając:  — Do mnie! ratunku!  Kilku innych ludzi uzbrojonych, przybiegło mu na pomoc.  Oficerowie dobyli swych noży myśliwskich, gotowi do walki.  Król i królowa czynili bezskuteczne usiłowania, aby powstrzymać i jednych i drugich; miała rozpocząć się walka zacięta, straszna, śmiertelna.  W tej chwili dwóch ludzi rzuciło się w środek tego zamieszania. Jeden przepasany trójkolorową szarfą, drugi w mundurze.  Pierwszy był to prokurator gminy Sausse.  Drugim, w mundurze, dowódzca gwardji narodowej Hannonet.  Za nimi, przy świetle dwóch pochodni, błyszczało kilkadziesiąt strzelb.  Król pojął, że ci dwaj ludzie, jeśli nie byli pomocą, to przynajmniej opieką.  — Panowie — rzekł — gotów jestem oddać się wam, jak i osoby, towarzyszące mi; ale brońcie nas od brutalstwa tych ludzi.  I wskazał uzbrojonych obywateli.  — Opuścić broń. panowie! — zawołał Hannonet.  Usłuchano go, pomrukując.  — Pan nam wybaczysz — rzekł do króla prokurator gminy — ale rozeszła się pogłoska, że Jego królewska mość Ludwik XVI, ucieka, i obowiązkiem naszym jest przekonać się, czy to prawda.  — Przekonać się, czy to prawda? — zawołał Izydor. — Jeżeli prawda i w powozie tym siedzi król, to powinniście być u stóp króla; jeżeli przeciwnie, jest to osoba prywatna, jakiem ją prawem zatrzymujecie?  — Panie — rzekł Sausse, zwracając się do króla — do was mówię; czy zechcecie mi zrobić zaszczyt i odpowiedzieć?...  — Najjaśniejszy Panie — szepnął Izydor pocichu — zyskuj Wasza królewska mość na czasie; pan de Damas i jego dragoni przybędą niezawodnie.  — Masz słuszność — rzekł król.  I odpowiadając panu Sausse.  — A jeśli nasze paszporta są w porządku — rzekł — czy dozwolicie nam puścić się w dalszą drogę?  — Bezwątpienia — odparł Sausse.  — A więc, pani baronowo — rzekł król, zwracając się do pani de Tourzel — bądź tak dobrą, poszukaj pani paszportu i oddaj go tym panom.  Pani de Tourzel pojęła, co król chciał wyrazić, mówiąc:  — Bądź pani łaskawa poszukać paszportu.  Zaczęła szukać w rzeczy samej, ale tam gdzie go nie było.  — Ej — rzekł głos jakiś groźny i niecierpliwy — widzicie, że wcale nie mają paszportu!  — Owszem, panowie — powiedziała królowa — mamy go; ale, nie wiedząc, że go żądać będą, pani baronowa Korff gdzieś go zarzuciła.  Wycie jakieś ozwało się w tłumie, dowodzące, że nie da się omamić.  — Oto rzecz najprostsza — rzekł Sausse — pocztyljoni! wieźcie powóz do mojego sklepu; tam ci państwo wysiądą i wszystko się wyjaśni. Pocztyljoni, naprzód! Panowie gwardja narodowa, eskortujcie powóz.  Zakrawało to zbyt na rozkaz, aby się ktokolwiek próbował opierać.  Żresztą dzwoniono ciągle na gwałt, bito w bęben, a tłum, otaczający powóz, wzrastał z każdą chwilą.  Powóz ruszył.  — O! pan de Damas! pan de Damas! — szepnął król — niechajby przybył, zanim do tego przeklętego domu dojedziemy.  Królowa nic nie mówiła; myślała o Charnym, tłumiła westchnienia i powstrzymywała łzy.  Przybyli do sklepu pana Sausse, nic o panu de Damas nie słysząc.  Co się stało z nim? co przeszkadzało szlachcicowi, którego poświęcenie znano, wypełnić rozkazy króla?  Powiemy to w dwóch słowach, aby raz wyszedł na jaw każdy ciemny punkt tej strasznej historji.  Pan de Dames miał wraz z wojskiem udać się za królem.  W tejże chwili, gdy wyjmował z biurka pieniądze i papiery, których ani z sobą wziąć, ani tu zostawić nie chciał, zajęty tem, nie uważał jak kilku członków rady miejskiej weszło do pokoju.  Jeden z nich zbliżył się do hrabiego:  — Czego pan chcesz? — spytał tenże, zdziwiony niespodziewaną wizytą i prostując się, aby ukryć parę pistoletów na kominku.  — Panie hrabio — odparł jeden z odwiedzających grzecznie ale stanowczo — chcemy wiedzieć, czemu odjeżdżasz o tej godzinie?  Pan de Damas spojrzał zdziwiony na tego, który pozwalał sobie zadać podobne pytanie wyższemu oficerowi armji królewskiej.  — Ależ — odpowiedział — to rzecz bardzo prosta; jadę o tej godzinie, bo odebrałem rozkaz.  — W jakim celu jedziesz, panie pułkowniku? — nalegał pytający.  Pan de Dames utkwił w nim wzrok zdziwiony.  — W jakim celu jadę?.. Sam nie wiem, a gdybym nawet wiedział, to nie wambym wyjawił.  Deputaci municypalności zachęcali się, i ten, który już do pana de Damas przemawiał, ciągnął dalej:  — Panowie — rzekł — życzeniem municypalności w Clermont jest, abyś pan wyjechał jutro rano, nie dziś wieczorem.  Pan de Damas uśmiechnął się, uśmiechem żołnierza, od którego żądają bądź przez nieświadomość, bądź z chęcią onieśmielenia, czegoś, co się z prawami karności nie zgadza.  — A! — rzekł — życzeniem municypalności jest, abym został do jutra rana?  — Tak.  — A więc, powiedz pan, municypalności Clermonckiej, że nadzwyczaj żałuję, iż jej życzeniu odmówić muszę, ponieważ żadne znane mi prawo nie upoważnia municypalności, aby tamowała przechód wojska. Ja zaś odbieram rozkazy od mego wodza wojskowego i oto rozkaz wyjazdu.  Mówiąc to, pan de Damas pokazał rozkaz swój deputatom municypalności.  Ten, który stał najbliżej hrabiego, wziął go do rąk i oddał swym towarzyszom; pan de Damas tymczasem zdjął z kominka pistolety, dotąd jego osobą zasłonięte.  Obejrzawszy wraz z towarzyszami podany mu papier:  — Panie — rzekł członek municypalności, który już był przemawiał — im pilniejszym jest ten rozkaz, tembardziej sprzeciwiać mu się musimy, bo zapewne nakazuje on rzecz niezgodną z interesem Francji. Oświadczam więc, że w imieniu narodu aresztuję pana.  — A ja panowie — rzekł hrabia, ukazując pistolety i zwracając je do najbliższych członków municypalności — oświadczam wam, że jadę.  Członkowie municypalności nie spodziewali się takiej pogróżki; pod pierwszem wrażeniem strachu, czy zdziwienia, usunęli się przed panem de Damas. Ten przeskoczył próg salonu, rzucił się przez drzwi przedpokoju, które na dwa spusty zamknął, znalazł konia przed progiem, a przybywszy pędem na plac, gdzie zastał swój pułk gotowy, rzekł do jednego ze swych oficerów, pana de Floirac:  — Musimy się wywinąć stąd, jak będzie można, ale najważniejsze to, że król ocalony.  Dla pana de Damas, który nie wiedział o wyjeździe Droueta z Sainte-Menehould i o buncie w Clermont, król był ocalony, bo minął Clermont i jechał do Varennes, gdzie stali huzarzy pod dowództwem panów Juljusza de Bouille i de Raigecourt.  Ale dla większej ostrożności zwrócił się do kwatermistrza pułku, który jeden z pierwszych przybył na plac ze swymi dragonami:  — Panie Remy — rzekł mu pocichu — jedź; udaj się drogą do Varennes, i co koń wyskoczy goń za powozami, które jadą tamtędy; odpowiesz mi za nie swoją głową!  Kwatermistrz pojechał z kilkoma huzarami, ale zaraz za Clermont, przybywszy na rozstajne drogi, udał się w przeciwną stronę i zabłądził.  Wszystko wzięło fatalny obrót w tej fatalnej nocy!  Na placu wojsko zbierało się powoli.  Członkowie municypalności, zamknięci u pana de Damas, wyszli z łatwością, drzwi wyważywszy; podniecali naród i gwardję narodową zbierającą się daleko chętniej i gorliwiej od dragonów.  Za każdem poruszeniem swojem, pan de Damas widział, że wzięty był na cel przez kilka karabinów.  Widział zafrasowanych żołnierzy, przebiegając szeregi, chciał ożywić poświęcenie dla króla, ale żołnierze spuszczali głowy. Jakkolwiek nie wszyscy się jeszcze zebrali, sądził, że wielki czas już jechać; wydał rozkaz wymarszu, ale nikt się nie ruszył. Tymczasem oficerowie miejscy wołali:  — Dragoni! wasi oficerowie są zdrajcy! wiodą was na rzeź. Dragoni są patrjoci!.. Niech żyją dragoni!  Do ludu i gwardji narodowej wołali;  — Niech żyje naród!  Pan de Damas głośniej rozkaz swój powtórzył, ale, odwróciwszy się ujrzał, jak dragoni z drugiego szeregu zeskoczyli z koni i bratali się z ludem.  Odtąd pojął, że niczego po ludziach swych spodziewać się nie może.  Zebrał koło siebie oficerów w mgnieniu oka:  — Panowie — rzekł — żołnierze zdradzają króla... Odwołuje się do szlachty: kto mnie kocha, za mną! Do Varennes!  I zagłębiając ostrogi w boku konia, rzucił się w tłum; za nim pan de Floirac i trzej inni oficerowie, a raczej podoficerowie.  Kilku wiernych dragonów poszło w ślady pana de Damas. Kilka kul świsnęło za uciekającymi, ale bez skutku.  Takim to sposobem pan de Damas i jego dragoni nie znaleźli się w obronie króla, kiedy król, zatrzymany przy wieży w Varennes, musiał się udać do domu prokuratora gminy, pana Sausse.

III

DOM PANA SAUSSE.

Dom pana Sausse, z tego, co dojrzeli dostojni więźniowie i towarzysze ich niedoli, składał się z handlu korzennego, w którego głębi widać było jadalny pokój. Siedząc w tym pokoju, można było widzieć wchodzących do sklepu, o których wejściu zresztą oznajmiał mały, przy drzwiach umieszczony, dzwonek.  W kącie sklepu drewniane schodki prowadziły na pierwsze piętro.  Na piętrze były dwa pokoje; jeden z nich, nad składem, napełniony był pakami rozmaitego rodzaju, drugi służył za sypialnię właścicielowi magazynu, obudzonemu przez Droueta, ślady tego nagłego przebudzenia znać tam jeszcze było.  Pani Sausse, pół ubrana, wychodziła z pierwszego pokoju i na końcu drugiego ukazywała się przy schodkach w chwili, gdy królowa a za nią i dzieci Francji, a w końcu pani Elżbieta i pani le Tourzel, przestąpili próg sklepu.  Prokurator gminy wyprzedzając podróżnych, wszedł pierwszy.  Przeszło sto osób, towarzyszących powozowi, stało przed domem pana Sausse, położonym na niewielkim placu.  — A więc? — rzekł król wchodząc.  — A więc, mój panie — odparł Sausse — mówiliśmy o paszporcie; jeśli dama, która podaje się za właścicielkę powozu, pokażę swój, zaniosę go do municypalności, aby sprawdzić, czy jest ważny.  Ponieważ paszport, dany przez panią de Korff hrabiemu de Charny, a przez hrabiego de Charny królowej, był w porządku. król dał znak pani de Tourzel, aby paszport swój pokazała.  Wyjęła z kieszeni ów cenny papier i oddała panu Sausse, który, zaleciwszy żonie ugoszczenie tajemniczych podróżnych, udał się do municypalności.  Umysły tam były rozgrzane, bo Drouet znajdował się na posiedzeniu; pan Sausse wszedł z paszportem. Każdy wiedział, że podróżnych do niego zaprowadzono; za jego też przybyciem nastała cisza, pełna ciekawości.  On złożył paszport przed merem.  Podaliśmy już, co paszport zawierał; czytelnik wie, że nic mu do zarzucenia nie było.  Dlatego przeczytawszy go:  — Panowie — rzekł mer — paszport jest w zupełnym porządku i dobry!  — Dobry? — powtórzyło dziesięć głosów ze zdziwieniem.  — Bezwątpienia, dobry — powiedział mer, ponieważ jest podpisany przez króla.  I posunął paszport ku wyciągniętym rękom, które go ujęły natychmiast.  Ale Drouet wyrwał go innym.  — Podpis króla! — rzekł — to dobrze; ale czy jest podpis Zgromadzenia Narodowego?  — Jest — rzekł sąsiad, czytający paszport jednocześnie i wskazujący podpis członka komitetu.  — Zgadzam się — podjął Drouet — ale podpis prezesa? A zresztą — uciął młody patrjota, nie o to idzie; ci podróżni, to nie pani Korff, jej dzieci i jej służba, ale król, królowa, pani Elżbieta, wreszcie jakaś dama dworu, trzej kurjerzy, słowem rodzina królewska. Chcecie czy nie chcecie wypuścić z Francji królewską rodzinę?  Pytanie stawiano jasno; ale za trudne było rozwiązać je miastu trzeciego rzędu, takiemu jak Varennes.  Rozmyślano, a tak to wiele czasu zajęło, że prokurator gminy zamierzył wrócić do siebie.  Zastał podróżnych, stojących w sklepie.  Pani Sausse nalegała, aby weszli na górę do pokoju, ale odmówili.  Zdawało im się, że przyjmując go w tym domu, uczynią ustępstwo tym, którzy ich zatrzymali i odstąpią tym sposobem od rychłego wyjazdu, co stanowiło przedmiot najgorętszych ich życzeń.  Wszystko było w zawieszeniu, do przybycia pana domu, który miał przynieść decyzję municypalności, co do paszportu.  Nagle ukazał się on wśród tłumu, usiłując przedrzeć się do domu.  Król postąpił ku niemu trzy kroki:  — I cóż? — zapytał, ze źle ukrytą obawą, i cóż paszport?  — Paszport — odparł pan Sausse — jest przedmiotem poważnej dyskusji w radzie miejskiej.  — Jakiej? — spytał Ludwik XVI. — Czyby przypadkiem o jego ważności wątpiono?  — Nie; ale wątpią, czy naprawdę należy on do pani de Korff, i szerzy się pogłoska, iż rzeczywiście króla i jego rodzinę mamy szczęście w tych murach posiadać...  Ludwik XVI wahał się z odpowiedzią, ale nagle rzekł:  — A więc, tak, panie! — ja jestem królem, oto królowa, oto moje dzieci... i proszę was o względy, jakie francuzi zawsze mieli dla królów swoich!  Mówiliśmy, że drzwi od ulicy były otwarte, wielka liczba ciekawych napełniała je. Słowa króla słyszano i na zewnątrz.  Na nieszczęście, jeżeli ten, które je wyrzekł powiedział je z godnością, to jego popielate ubranie i peruka a la Rousseau, wcale tej godności nie odpowiadały.  Jakżeby poznać króla Francji w tem lichem przebraniu!  Królowa uczuła wrażenie, wywarte na tłumie i zaczerwieniła się.  — Przyjmij to, co nam pani Sausse ofiarowała — rzekła żywo — i wejdźmy na piętro.  Pan Sausse rzucił się ze światłem na schody, aby wskazać drogę dostojnym gościom.  Tymczasem wiadomość, że król jest w Varennes, z własnych ust jego słyszana, rozbiegła się lotem ptaka po ulicach miasta.  Człowiek jakiś wszedł przelękły do municypalności.  — Panowie — rzekł — podróżni, zatrzymani u pana Sausse, to naprawdę król i jego rodzina! Usłyszałem z własnych ust króla wyznanie!  — A więc, panowie — zawołał Drouet — cóż wam mówiłem?  I bęben bił ciągle, a dzwonienie na gwałt nie ustawało.  Teraz, jakim sposobem te różne hałasy nie ściągnęły do miasta i do uciekających, pana de Bouille i do Raigecourt oraz huzarów w Varennes stojących?  Zaraz opowiemy.  Około dziewiątej wieczorem, dwaj oficerowie tylko co wrócili do hotelu Wielkiego-Monarchy, kiedy usłyszeli turkot powozu.  Obaj przybiegli do okna.  Był to kabrjolet, a w nim siedział człowiek w kapelusza i wielkim płaszczu.  Cofali się w tył, kiedy podróżny ów zawołał:  — Ej! panowie! czy jeden z was nie jest kawalerem Juljuszem de Bouillé?  Pan de Bouillé zatrzymał się.  — Tak panie — rzekł — to ja.  — W takim razie — odparł człowiek w wielkim płaszczu i kapeluszu — mam panu wiele rzeczy do powiedzenia.  — Gotów jestem je usłyszeć — odrzekł kawaler — ale zechciej pan wejść do oberży; zaznajomimy się.  — Chętnie, panie kawalerze, chętnie! — zawołał podróżny:  I wyskoczywszy z powozu, szybko wbiegł do hotelu.  Kawaler zauważył, że jest bardzo przelękniony.  — A! panie kawalerze — ciągnął nieznajomy — dasz mi konie, które tu masz, nieprawdaż?  — Jakto? konie, które mam tutaj? — odparł pan de Bouillé.  — Tak! tak! dasz mi je pan! Nie potrzebujesz nic przedemną ukrywać... Ja wiem wszystko!  — Panie, pozwól sobie wyznać, że zdziwienie nie daje mi odpowiadać — podjął pan de Bouillé — i że nie rozumiem ani słowa.  — Powtarzam, że wiem wszystko — nalegał podróżny — król wyjechał wczoraj z Paryża... lecz nie ma prawdopodobieństwa, aby mógł dalszą drogę odbywać; uprzedziłem już o tem pana de Damas; pułk dragonów zbuntował się; w Clermont było powstanie... Ja, który to mówię, ledwie się wydostałem.  — Ależ — spytał pan de Bouillé niecierpliwie — któż pan jesteś?  — Ja jestem Leonard, fryzjer królowej. Jakto! pan mnie nie zna? Wyobraź pan sobie, że pan de Choiseul uprowadził mnie mimowon... Przywiozłem mu klejnoty królowej i pani Elżbiety, a kiedy pomyślę, że mój brat, któremu zabrałem płaszcz i kapelusz, nie wie co się ze mną stało, a pani de l’Aage, którą miałem uczesać, czeka na mnie dotąd! O! mój Boże! mój Boże! co się to dzieje!  I Leonard przechadzał się wielkiemi krokami po sali, podnosząc z rozpaczy ręce ku górze.  Pan de Bouillé zaczynał pojmować.  — A! to pan Leonard! — rzekł.  — Naturalnie, że jestem Leonardem — podjął podróżny, odcinając od swego nazwiska tytuł, na sposób wielkich ludzi — a ponieważ pan znasz mnie już, zapewne dostanę koni?  — Panie Leonardzie — rzekł oficer, chcąc koniecznie sławnego fryzjera zaliczać do zwykłych śmiertelników — konie, jakie tu mam, należą do króla, i król tylko może ich użyć!  — Ale kiedy mówię, że niepodobna, aby król przyjechał...  — To prawda, panie Leonardzie; ale król może przybyć, a gdyby koni nie zastał i tłómaczyłbym mu, że je panu oddałem, mógłby uznać przyczynę tę za wcale niedostateczną.  — Jakto! za niedostateczną! — zawołał Leonard. — Czy sądzisz pan, że w mojem nadzwyczajnem położeniu, król miałby mi za złe, gdybym wziął jego konie?  Oficer uśmiechnął się.  — Nie mówię tego — odparł — ale uważałby, żem źle zrobił, oddając je panu.  — A! — rzekł Leonard — a! do djabła!... nie rozpatrywałem kwestji z tej strony! Odmawiasz mi więc koni, panie kawalerze.  — Stanowczo.  Leonard westchnął.  — Ale przynajmniej — rzekł — zajmiesz się, aby mi je dano gdzieindziej?  — A! co do tego, kochany panie Leonardzie — powiedział pan de Bouillé — jak najchętniej.  W rzeczy samej Leonard był kłopotliwym gościem; nietylko mówił głośno, ale jeszcze dziwacznie gestykulował, co razem z jego płaszczem i kapeluszem, śmiesznym go czyniło.  Pan de Bouillé więc śpieszył się go pozbyć.  Poprosił gospodarza hotelu pod Wielkim-Monarchą, aby postarał się o konie któreby dowiozły podróżnego do Dun, i rzucił Leonarda na los szczęścia.  Następnie dwaj oficerowie udali się do miasta, wyszli na drogę, do Paryża wiodącą, lecz nic nie widzieli, ani słyszeli; zaczynając z kolei wierzyć, że król, który o dziesięć godzin blisko się spóźnił, nie przybędzie, wrócili do hotelu.  O jedenastej Leonard odjechał.  Zaniepokojeni tem, co im Leonard opowiadał wysłali ordynansa do pana de Damas; ten ordynans spotkał powozy na drodze z Clermont.  Dwaj oficerowie czekali do północy.  O północy rzucili się ubrani na łóżka.  O w pół do pierwszej, zbudziły ich krzyki i dzwonienie na gwałt.  Wyjrzeli oknem, a zobaczywszy całe miasto w ruchu, ludzi, niosących broń rozmaitą, pobiegli do stajni i na wszelki przypadek, konie za miasto wyprowadzić kazali, aby król mógł je tam zastać.  Potem wrócili po własne konie, które w to samo miejsce zaprowadzili.  Ale te chodzenia wzbudziły podejrzenie, i aby wyjść z hotelu, musieli już przeprowadzić małą utarczkę, w której dano kilka strzałów.  Jednocześnie wśród krzyków i pogróżek, dwaj szlachcice dowiedzieli się, że króla zatrzymano i do prokuratora gminy zaprowadzono.  Naradzali się nad tem, co mieli uczynić?  Czy zebrać huzarów i niepewnym wysiłkiem oswobodzić króla?  Czy siąść na koń i uprzedzić margrabiego de Bouillé, który był prawdopodobnie w Dun, a z pewnością w Stenay? Dun oddalone było od Varennes o pięć mil, Stenay o osiem; w dwie godziny mogliby stanąć w Stenay i natychmiast iść na Varennes, z małym oddziałem wojska, którym pan de Bouillé dowodził.  Na tem więc stanęło, a o pierwszej właśnie, gdy król decydował się wejść do mieszkania prokuratora gminy, oni postanowili opuścić powierzoną im stację, i puścili się galopem do Dun.  Była to jeszcze jedna z natychmiastowych pomocy, na które król liczył, a która go minęła!

IV

RADA ROZPACZLIWA.

Przypominamy sobie, w jakiem położeniu był pan de Choiseul, dowodzący pierwszym posterunkiem w Pont-de-Sommeville: widząc powstanie wzmagające się koło niego, a chcąc uniknąć walki, powiedział niedbale, nie czekając na króla, że zapewne skarb już przewieźli i zwrócił się do Varennes.  Lecz, aby nie przebywać Sainte-Ménéhold, gdzie miały być rozruchy, przedostał się inną drogą; póki jednak jechał gościńcem, posuwał się wolno, aby kurjer królewski mógł go dopędzić.  Ale kurjer go nie dogonił i w Orbevol skręcił z drogi.  Za nim przebiegł Izydor.  Pan de Choiseul sądził napewno, że król został jakimś nieprzewidzianym wypadkiem zatrzymany. Zresztą, gdyby się mylił i król odbywał dalszą drogę, czyż nie zastanie w Sainte-Ménéhould pana Dandoins, a w Clermont pana Damas?..  To, co nam jest znane, nam, którzy o kilkadziesiąt lat wyżej stoimy nad tym strasznym dniem i mamy przed sobą sprawozdania każdego z aktorów tego dramatu, niewiadomem było panu de Choiseul.  Pan de Choiseul przybył więc pod noc do lasu Varennes, w chwili, gdy Charny w innej stronie lasu gonił Droueta.  W ostatniej wiosce, to jest w Neuville-au-Pont, czekał pół godziny na przewodnika. Tymczasem dzwoniono na gwałt w sąsiednich wioskach i tylną straż, z czterech huzarów złożoną, porwali chłopi. Pan de Choiseul wyzwolił ich jednak przemocą.  Ale od tej chwili dzwoniono na gwałt zacięcie i nieustannie.  Droga w lesie była uciążliwą i często niebezpieczną; przewodnik bądź naumyślnie, bądź przypadkiem zabłądził, a z nim i niewielki oddział; co chwila, aby przebyć wierzchołek góry, huzarzy musieli iść piechotą, czasem droga była tak wąska, że szli po jednemu; któryś z nich wpadł w przepaść, a ponieważ krzykiem dowodził, że żyje, koledzy nie chcieli go opuścić. Stracono trzy kwadranse czasu na ratunek, i wtedy to król został zatrzymany i do pana Sausse zaprowadzony.  O wpół do pierwszej, gdy panowie de Bouillé i de Raigecourt uciekli drogą do Dun, pan de Choiseul z czterdziestu huzarami stanął z przeciwnej strony miasta.  Gdy przybył do mostu został przyjęty potężnem:  — Kto idzie?...  Wydał je gwardzista narodowy.  — Francja!... Lozańscy huzarzy!,.. — wyrzekł pan de Choiseul.  — Nie wolno!... — odpowiedział gwardzista narodowy.  Jednocześnie między pospólstwem wielkie było poruszenie; przy świetle pochodni ukazywały się zbrojne gromadki ludzi.  Ne wiedząc z kim ma do czynienia, pan Choiseul chciał rozmówić się z posterunkiem policyjnym, należącym do Varennes; wiele tam rozprawiano aż zgodzono się nareszcie uczynić zadość jego życzeniu.  Ale gdy decyzję tę wykonywano, pan de Choiseul mógł zauważyć, że gwardziści narodowi przygotowali środki obronne, wystawiając przeciw niemu i czterdziestu huzarom, dwie małe armatki.  Gdy już tę pracę skończono, przybyła część oddziału, ale pieszo; ludzie, którzy go składali nie wiedzieli nic, prócz tego, że król został zatrzymany i zaprowadzony do gminy; ich samych lud podszedł i pozbawił koni. Nie wiedzieli, co się stało z towarzyszami.  Właśnie, gdy kończyli opowiadać, pan de Choiseul zauważył wśród ciemności, mały oddział konny i jednocześnie krzyknięto:  — Kto idzie?...  — Francja!... — odpowiedziano.  — Jaki pułk?...  — Dragoni!...  Na te słowa któryś gwardzista wystrzelił.  — Dobrze!.,. — rzekł z cicha pan de Choiseul do podoficera, będącego przy nim — oto pan de Dames i jego dragoni.  I nie czekając dłużej, uwolniwszy się od dwóch ludzi, którzy trzymali mu konia za cugle, utrzymując, że powinien być posłuszny municypalności, zajął przejście przemocą, i przemknął się do miasta, oświetlonego i napełnionego rojącym się ludem.  Kiedy zbliżał się do domu pana Sausse, ujrzał powóz króla wyprzężony, potem mały plac a na nim przed domem stojącą liczną straż.  Aby nie dać zetknąć się z pospólstwem swoim ludziom, udał się prosto do koszar, których znał położenie.  Koszary były puste; tam zamknął czterdziestu huzarów.  Wychodząc z koszar, spotkał dwóch ludzi z gminu, którzy wzywali go aby się udał do municypalności.  Pan de Choiseul odpowiedział, że pójdzie tam, kiedy mu się spodoba, a strażom przykazał, aby nie wpuszczały nikogo.  Kilku ludzi, strzegących stajni, zostało w koszarach. Od nich pan de Choiseul dowiedział się, że huzarzy poszli z mieszczanami i pijąc rozproszyli się po mieście.  Na tę wiadomość pan de Choiseul wrócił do koszar.  Widział się panem zaledwie czterdziestu wycieńczonych, tak ludzi jak koni, a jednak nie można było żartować z okolicznościami, i pan de Choiseul nabił pistolety. Nareszcie oświadczył po niemiecku huzarom, którzy nie pojmowali, co się wokoło nich działo, że król i królowa zostali zatrzymani w Varennes; że szło o to, aby ich oswobodzić lub umrzeć.  Przemowa była krótka, ale gorąca i zdawała się wywierać na huzarach żywe wrażenie. Der Konig!.. die Kónigin!... powtarzali ze zdziwieniem.  Pan de Choiseul nie pozwolił im ochłonąć, z szablą w ręku poszedł z nimi do domu przed którym straż stała i gdzie król był więźniem.  Tam, nie zważając na obelgi gwardji narodowej, postawił na pikiecie dwóch żołnierzy, i już miał wejść do mieszkania, gdy uczuł czyjąś rękę na ramieniu.  Obrócił się prędko i ujrzał hrabiego Karola de Damis, którego poznał głos, odpowiadający na „kto idzie“ gwardji narodowej.  Może pan de Choiseul liczył trochę na tę pomoc.  — A!... to pan!... — rzekł. — Czy masz ze sobą wojsko?...  — Jestem sam, lub prawie sam — odparł pan de Damas.  — Jakim sposobem?...  — Pułk odmówił mi posłuszeństwa; ledwie sześciu ludzi jest ze mną.  — To nieszczęście; ale mniejsza z tem, mam czterdziestu huzarów, zobaczymy, co z nimi da się zrobić.  Król przyjmował deputację gminy, z panem Sausse na czele.  Deputacja ta mówiła Ludwikowi XVI:  — Ponieważ już niema wątpliwości, że Varennes ma szczęście posiadać króla, mieszkańcy przychodzą pytać o rozkazy.  — Rozkazy?... — powtórzył król. — Niech będą gotowe powozy, abym mógł jechać dalej.  Niewiadomo, coby na to pytanie odpowiedziała municypalność, kiedy usłyszano tentent koni pana de Choiseul, i ujrzano przez szyby huzarów na placu.  Królowa zadrżała, promień radości błysnął w jej oczach.  — Jesteśmy ocaleni!... — szepnęła do ucha pani Elżbiety.  — Dałby Bóg!.., — odpowiedziała święta niewiasta, która zdawała wszystko na Boga, dobre i złe, nadzieję i rozpacz.  Król wyprostował się i czekał.  Członkowie municypalni patrzyli na siebie niespokojni.  W tej chwili usłyszano hałas w przedpokoju, strzeżonym przez włościan, uzbrojonych w kosy; wymieniono słów kilka, nastąpiła walka i pan de Choiseul bez kapelusza, ze szpadą w ręku ukazał się na progu.  Za jego ramieniem widać było bladą, ale stanowczą twarz pana de Damas.  Taka groźba widniała w spojrzeniu dwóch oficerów, że deputaci gminy usunęli się, zostawiając wolne przejście do króla nowo-przybyłym.  Kiedy weszli, wnętrze pokoju przedstawiało obraz następujący:  Na środku stał stół z butelką wina, chlebem i kilkoma szklankami.  Król i królowa, stojąc, słuchali deputatów gminy, przy oknie znajdowały się pani Elżbieta i mała księżniczka, na łóżku pół rozebranem spał delfin, a przy nim siedziała pani de Tourzel z głową na ręku opartą; za nią stały panie Brunier i de Neuville, nakoniec dwaj oficerowie straży przybocznej i Izydor de Charny, upadający ze znużenia i boleści, ginęli w cieniu, półleżąc na krzesłach.  Spostrzegłszy pana de Choiseul, królowa przeszła cały pokój i podała mu rękę:  — A!... panie de Choiseul — rzekła — to pan!.. witaj mi!..  — Niestety!.. Najjaśniejsza Pani — rzekł książę — przybywam zdaje się dość późno.  — Mniejsza o to, jeżeli pan przybywasz w licznem towarzystwie.  — A!... Najjaśniejsza Pani; przeciwnie, jesteśmy sami. Municypalność w Sainte-Ménéhould zatrzymała pana Dandoins; pana de Damas ludzie jego opuścili!  Królowa smutnie pochyliła głowę.  — Ale — ciągnął pan de Choiseul — gdzież jest kawaler de Bouillé?... gdzie jest pan de Raigecourt?...  I pan de Choiseul, obejrzał się w około, szukając ich oczami.  Tymczasem król się zbliżył.  — Nie widziałem nawet tych panów — rzekł.  — Najjaśniejszy Panie — rzekł pan de Damas — daję słowo honoru, sądziłem, że ich zabito pod kołami waszego powozu.  — Cóż robić?... — odezwał się król.  — Ocalić Was, Najjaśniejszy Panie — powiedział pan de Damas. — Wydajcie rozkazy.  — Najjaśniejszy Panie — podjął pan de Choiseul — mam tu czterdziestu huzarów, zrobili dziś już mil dwadzieścia, lecz do Dun dojść mogą.  — Ale my?... — zapytał król.  — Słuchaj, Najjaśniejszy Panie!... powiedział pan de Choiseul — oto, jak sądzę, jedyna rzecz, którą mamy do zrobienia. Mam czterdziestu huzarów, siedmiu zsadzam z koni, wy na jednego konia siądziecie, trzymając delfina, królowa na drugiego, pani Elżbieta na trzeciego, królewna na czwartego; panie de Tourzel, Neuville i Brunnier, których zostawić nie chcecie, siądą na trzy inne. Otoczymy was trzydziestu kilkoma huzarami, przebijemy się szablą i może tym sposobem da się was ocalić. Ale zważcie, Najjaśniejszy Panie, że jeżeli sposób dobry, to szybko trzeba się decydować, bo za godzinę, za pół godziny może, moi huzarzy przejdą na stronę ludu.  Pan de Choiseul milczał, czekając odpowiedzi króla, królowa zdawała się pochwalać projekt i wzrokiem gorącym Ludwika XVI zapytywała.  Ale on przeciwnie, unikał i oczu królowej i jej wpływu.  Nakoniec, patrząc na pana de Choiseul:  — Tak... rzekł — wiem, że to jest może jedyny sposób, ale czy możesz mi pan zaręczyć, że w tym natłoku i przemocy ośmiuset ludzi na trzydziestu, wystrzał jaki nie zabije mi syna, córki, królowej lub siostry?...  — Najjaśniejszy Panie!... odparł pan de Choiseul — gdyby podobne nieszczęście trafiło się wskutek mojej rady, musiałbym się chyba zabić w oczach Waszej królewskiej mości.  — Lecz... rzekł król — zamiast snuć projekty nadzwyczajne, rozumujmy na zimno.  Królowa westchnęła i cofnęła się kilka kroków.  Znalazła się obok Izydora, który hałasem ulicznym przyciągnięty, sądząc, że go przybycie brata spowodowało, podszedł do okna.  Wymieniła z nim słów kilka i Izydor wybiegł z pokoju.  Król jakby nie zważając, co między królową a Izydorem zaszło, mówił dalej:  — Władza miejska nie wzbrania mi odjechać, chce tylko, abym do świtu poczekał. Nie mówię o hrabi de Charny, głęboko nam oddanym, a o którym nie mamy wiadomości. Ale kawaler de Bouillé i pan de Raigecourt pojechali, jak mnie upewniono, w dziesięć minut po mojem tu przybyciu, ażeby uprzedzić pana de Bouillé, i kazać iść wojsku, które jest gotowe. Gdybym był sam, możebym rady pana usłuchał; ale niepodobna narażać królowej, dzieci moich, siostry i tych pań z tak małą liczbą ludzi; tem bardziej, że trzech z nich trzebaby pozbawić koni, bo nie zostawiłbym tu z pewnością mojej straży przybocznej.  Wyjął zegarek.  — Niedługo będzie trzecia godzina; młody Bouillé wyjechał o wpół do pierwszej: ojciec jego wysłał już z pewnością oddziały; pierwsze z nich, zawiadomione przez kawalera, przybędą tu z pewnością; i tak dalej jedne za drugiemi. Stąd do Stenay jest mil ośm; konno można je najwyżej w półtrzeciej godziny przejechać; około piątej, szóstej, przybędzie sam margrabia de Bouillé, i wtedy bez niebezpieczeństwa dla mojej rodziny, bez gwałtu, opuścimy Varennes i pojedziemy w dalszą drogę.  Pan de Choiseul uznawał logikę tego rozumowania, a jednak przeczucie mówiło mu, że w niektórych chwilach niepodobna słuchać logiki.  Zwrócił się więc do królowej, wzrokiem błagając ją, aby wydała inne rozkazy, lub otrzymała od króla odwołanie tamtych.  Ale ona, pochylając głowę, rzekła:  — Nie chcę nic brać na siebie, król niech rozkazuje; moim obowiązkiem słuchać; zresztą, podzielam zdanie króla; pan de Bouillé przybędzie niezawodnie.  Pan de Choiseul skłonił się i cofnął kilka kroków w tył; pociągając za sobą pana de Damas, z którym chciał się porozumieć; skinął na dwóch oficerów straży przybocznej, aby i oni byli obecni naradzie.

V

BIEDNA KATARZYNA.

W pokoju zmieniło się cokolwiek położenie.  Królewna nie mogła znieść zmęczenia; pani Elżbieta więc i pani de Tourzel położyły ją na łóżku obok brata.  Usnęła.  Pani Elżbieta została przy łóżku z głową o jeden z kantów opartą.  Królowa, pełna gniewu, stała przy kominku i patrzyła zkolei to na króla, który siedział na pace jakiejś, to na czterech oficerów przy drzwiach rozmawiających.  Osiemdziesięcioletnia kobieta, jak przed ołtarzem, klęczała przed łóżkiem, na którem dwoje dzieci spało. Była to babka prokuratora gminy, która uderzona pięknością dzieci, i imponującą postawą królowej, upadła na kolana i płacząc, modliła się.  Jakąż to modlitwę zasyłała do Boga? Czy żeby tym dwom aniołom przebaczył, czy żeby te anioły ludziom przebaczyły?  Pan Sausse i członkowie municypalni oddalili się, obiecując królowi, że konie będą zaprzężone.  Ale spojrzenie królowej twierdziło, że nie wierzyła w tę obietnicę; dlatego pan de Choiseul powiedział do pana de Damas, do pana Floirac i Foucq, którzy z nim byli, jak również do dwóch oficerów:  — Panowie, nie zważajmy na powierzchowny spokój króla i królowej; sprawa nie jest rozpaczliwą, ale rozpatrzmy ją, jaką jest.  Oficerowie dali znak, że gotowi są słuchać.  — Prawdopodobnie, w tej chwili pan de Bouillé jest już uprzedzony i przybędzie tu około szóstej zrana, ponieważ ma stać między Dun a Stenay z oddziałem Royal-Allemand. Prawdopodobne jest nawet, że jego przednia straż, będzie na pół godziny wcześniej przed nim; bo, w okolicznościach, w jakich się znajdujemy, wszystko, co jest możebnem, musi być wykonanem; ale, nie możemy ukrywać przed sobą, że kilka tysięcy ludzi nas otacza, że chwila, w której zobaczą wojsko pana de Bouillé będzie chwilą największego niebezpieczeństwa, przerażającego wzburzenia. Będą chcieli króla wyciągnąć poza miasto, zmuszą go wsiąść na koń i uprowadzą do Clermont; zagrożą jego życiu, może i porwą się na nie; ale panowie, te niebezpieczeństwa potrwają chwilę tylko, i gdy rogatkę zdobywszy, huzarzy wejdą do miasta, rozsypka nastąpi zupełna. Dziesięć minut mniej więcej, trzeba nam się trzymać; jest nas dziesięciu: przy takim rozkładzie miejscowości mam nadzieję, że zabiją nam, co najwięcej jednego człowieka na minutę. Takim sposobem, mamy czas.  Słuchacze skinęli głową potakująco.  To poświęcenie na śmierć z prostotą zaproponowane, z prostotą też było przyjęte.  — A więc, panowie, sądzę, że to da się zrobić, ciągnął pan de Choiseul — gdy usłyszymy pierwsze wystrzały, pierwsze krzyki na placu, wbiegniemy do pierwszego pokoju; wymordujemy wszystko, co tam będzie, opanujemy okna i schody... Troje jest okien: trzech z was bronić ich będzie; siedmiu innych rozstawi się na schodach, które łatwo obronić, ponieważ są kręcone; i jeden człowiek może stawić czoło kilku napastnikom. Trupy zabitych służyć będą pozostałym za wały; możemy się założyć, że wojska wejdą do miasta, zanim ostatniego z nas zamordują, a choćby nas i zabito, miejsce, jakie w historji zajmiemy, będzie piękną nagrodą za nasze poświęcenie.  Młodzi ludzie uścisnęli się za ręce, jak to zapewne uczynili przed walką Spartanie, potem każdy obrał sobie miejsce w bitwie: dwaj oficerowie przybocznej straży i Izydor de Charny, którego liczono, choć był nieobecny, w trzech oknach od ulicy; pan de Choiseul u dołu schodów, za nim pan de Damas; potem pan Floirac, pan Foucq i dwaj inni podoficerowie pułku dragonów, którzy zostali wierni panu de Damas.  Gdy uczyniono te rozporządzenia, znów ruch powstał na ulicy.  Była to druga deputacja, złożona z pana Sausse, dowódcy gwardji narodowej Hannoneta i trzech oficerów.  Król, sądząc, że przychodzą mu oznajmić, iż konie zaprzężone, kazał ich wprowadzić.  Weszli; młodzi oficerowie, podchwytujący każdy znak, ruch każdy, zauważyli na twarzy pana Sausse wahanie, a na czole Hannoneta silną wolę. Nie zdało im się to wiele dobrego obiecywać.  W tej chwili wszedł Izydor de Chamy, szepnął coś królowej i znów wybiegł prędko.  Królowa cofnęła się w tył i blednąc, zatrzymała o łóżko, gdzie spały dzieci.  Król pytał oczami wysłańców gminy, czekając, aż przemówią.  Ale ci w milczeniu skłonili się królowi.  Ludwik udał, że nie rozumie ich zamiarów.  — Panowie!... rzekł — Francuzi są tylko obłąkani, ale przywiązanie ich do króla jest prawdziwe. Dlatego, znużony nieustannemi zniewagami w mojej stolicy, postanowiłem usunąć się w głąb prowincji, gdzie żyje jeszcze święty ogień poświęcenia; tam pewny jestem, że znajdę dawną miłość mego ludu dla swoich panów.  Wysłańcy skłonili się znowu.  — I gotów jestem dać dowód mojej do ludu ufności — ciągnął król. — Dlatego wezmę połowę gwardji narodowej, połowę wojska i pod tą eskortą dojadę do Montmedy, dokąd się usunąć postanowiłem. Proszę cię więc, komendancie, wybierz sam ludzi, którzy mają mi towarzyszyć i każ zaprządz konie do powozu.  Nastała chwila milczenia, w czasie której Sausse czekał, aż Hannonet przemówi, a Hannonet czekał, aby Sausse zaczął mówić.  W końcu Hannonet kłaniając się powiedział:  — Najjaśniejszy Panie, szczęśliwy byłbym słuchając rozkazów Waszej królewskiej mości; ale jeden z artykułów konstytucji zabrania królowi wydalać się z królestwa, a dobrym Francuzom pomagać mu w ucieczce.  Król zadrżał.  — Wskutek tego, dodał Hannonet — rada miejska w Varennes, uchwaliła, że zanim pozwoli, aby król wyjechał, wyśle kurjera do Paryża i czekać będzie odpowiedzi Zgromadzenia narodowego.  Królowi pot perlił się na czole, tymczasem królowa zagryzła usta z niecierpliwości a pani Elżbieta wznosiła ręce i oczy do nieba.  — Hola! panowie!... rzekł król z pewną godnością. — Czy nie jestem już do tyla panem, ażebym mógł jechać, gdzie mi się podoba? W takim razie jestem niewolnikiem, gorzej od ostatniego z mych poddanych!  — Najjaśniejszy Panie! odpowiedział komendant gwardji narodowej — jesteście zawsze panem; tylko wszyscy ludzie, król i najskromniejszy obywatel, zobowiązani są przysięgą; wykonałeś przysięgę, słuchajże najpierwszy prawa, Najjaśniejszy Panie. Nie tylko to będzie dobrym przykładem, ale i szlachetnym do spełnienia obowiązkiem.  Tymczasem pan de Choiseul radził się wzrokiem królowej, a na jej potakującą odpowiedź, zszedł na dół.  Król sądził, że jeśli zniesie bez oporu bunt (uważał to za bunt władzy miejskiej); będzie zgubiony.  Zresztą, poznawał ten sam duch rewolucyjny, który Mirabeau starał się zwalczyć na prowincji; duch ten widział już powstający w Paryżu 14-go lipca, piątego i szóstego października, i 18-go kwietnia, to jest owego dnia, kiedy król na próbę swej wolności chciał jechać do Saint-Cloud, a lud mu przeszkodził.  — Panowie — rzekł — to gwałt; ale nie jestem tak opuszczony, jak się wydaje; przed domem stoi czterdziestu wiernych ludzi, a wkoło Varennes dziesięć tysięcy żołnierza. Rozkazuję więc, panie komendancie, aby zaprzężono konie do mego powozu. Czy słyszysz pan, ja rozkazuję, ja chcę tego!...  Królowa zbliżyła się do króla i rzekła pocichu:  — Dobrze! dobrze! Najjaśniejszy Panie, narażamy życie, ale nie stracimy honoru i godności.  — A gdybyśmy odmówili posłuszeństwa Waszej królewskiej mości?... rzekł komendant gwardji narodowej — cóż stąd wyniknie?  — Wyniknie to, panie, że wezwę siły, i że wy będziecie odpowiedzialni za krew, której oszczędzałem, a która w takim razie przez was będzie przelana.  — A więc, niech i tak będzie, Najjaśniejszy Panie, zwołajcie huzarów, ja zwołam gwardję narodową.  I zszedł na dół.  Król i królowa spojrzeli na siebie prawie przestraszeni; może żadne z nich nie próbowałoby ostatniego wysiłku, gdyby żona prokuratora Sausse nie zbliżyła się do królowej i nie rzekła z surowością i szczerością kobiet z ludu:  — A! wszakże to pani jesteś królową, nieprawdaż?  Królowa odwróciła się, czując się w godności swej dotknięta, tem poufałem nazwaniem.  — Ależ — rzekła — sądziłam, że jest tak, godzinę temu jeszcze.  — A więc jeśli pani jesteś królową — ciągnęła pani Sausse niezmieszana — ja daję ci za to miejsce dwadzieścia cztery miljony. Miejsce dobre, zdaje mi się, czemuż więc chcesz je pani porzucić?  Królowa krzyknęła boleśnie, a zwracając się do króla:  — O! panie — zawołała — wszystko, wszystko, wszystko, wszystko raczej, niż podobne zniewagi.  I biorąc śpiącego delfina na ręce, pobiegła ku oknu.  — Panie!... rzekła — ukażmy się ludowi, przekonajmy się, czy zupełnie jest zepsuty. Zachęcajmy żołnierzy słowem i gestem. Zasługują na to ci, którzy chcą umrzeć za nas!  Król poszedł machinalnie i ukazał się z nią na balkonie.  Plac, na który padły oczy Ludwika i Marji-Antoniny, przedstawiał obraz żywego ruchu.  Połowa huzarów pana de Choiseul, zsiadła z koni i ci byli pozyskani dla ludu, reszta pozostała na siodle i wskazywała przemawiającemu do nich księciu połowę towarzyszy rozproszonych.  Na stronie Izydor de Charny, z nożem w ręku, obcy temu zgiełkowi, zdawał się czekać na kogoś, jak strzelec na zwierzynę.  Pięćset głosów krzyknęło natychmiast:  — Król! król!  W rzeczy samej ukazali się w oknie balkonu król i królowa; królowa z delfinem na ręku.  Gdyby Ludwik XVI był ubrany po królewsku lub po wojskowemu, gdyby trzymał w ręku berło lub miecz, gdyby przemawiał głosem silnym i imponującym, który w owej epoce zdawał się jeszcze ludowi głosem Boga lub jego wysłańca, może byłby na tłumie tym wywarł wpływ pożądany.  Ale król przy wschodzącym dniu, przy brzasku niewyraźnym, który brzydką czyni piękność samą, król w ubraniu lokaja, bez pudru, w lichej peruce, król blady, tłusty, z brodą od trzech dni zapuszczoną, z grubemi wargami, z okiem zamglonem, które ani tyranji, ani ojcostwa nie wyrażało, król jąkający zkolei te dwa wyrazy:  — Panowie!... moje dzieci!...  O! nie tego to oczekiwali przyjaciele monarchji, a nawet jej nieprzyjaciele.  A jednak, pan de Choiseul krzyknął:  — Niech żyje król!  Izydor krzyknął:  — Niech żyje król!  I takim był jeszcze urok władzy królewskiej, że mimo widoku, który tak źle odpowiadał wyobrażeniom o naczelniku wielkiego państwa, kilka głosów w tłumie powtórzyło.  — Niech żyje król!  Ale okrzyk przez wodza gwardji narodowej wydany, inaczej się powtórzył, potężniejszem echem odpowiedział: był to okrzyk:  — Niech żyje naród!  Krzyk ten w tej chwili był buntem i tak król, jak królowa widzieli, że go część huzarów wydała.  Marja-Antonina, przyciskając do piersi delfina, pochyliła się przez balkon i przez zęby rzuciła tłumowi słowo:  — Nędzni!  Kilku usłyszało to i odpowiedziało pogróżkami, plac brzmiał wielkim gwarem.  Pan de Choiseul zrozpaczony, chciał się dać zabić; próbował ostatniego wysiłku.  — Huzarzy! — zawołał — w imię honoru, ocalcie króla!  Ale w tej chwili z gromadką zbrojnych ludzi, zjawił się nowy aktor na scenie.  Był to Drouet, który na radzie miejskiej wymógł zatrzymanie króla w dalszej drodze.  — O!... zawołał, idąc na pana de Choiseul — chcesz uprowadzić króla? A więc, ja powiadam, że tylko umarłym go dostaniesz!  Pan de Choiseul z szablą w ręku postąpił do Droueta.  Ale komendant gwardji narodowej rzekł do pana de Choiseul:  — Jeżeli krok jeszcze uczynisz, umrzesz!  Na te słowa, rzucił się w grupę człowiek, którego żadne pogróżki wstrzymać nie mogły.  Był to Izydor de Charny; na Droueta to on czatował.  — Na bok! na bok!... wołał, przerzynając tłum piersiami konia — ten człowiek do mnie należy.  I z nożem wpadł na Droueta, Ale w chwili, gdy go miał dosięgnąć, huknęły dwa wystrzały: z pistoletu i z karabinu.  Kula z pistoletu spłaszczyła się na obojczyku Izydora.  Kula karabinowa przeszyła mu piersi.  Te dwa strzały z tak bliska wypadły, że biedny, znalazł się otoczony obłokiem dymu.  Widziano, jak wyciągnął ręce, słyszano, jak szepnął:  — Biedna Katarzyna!  Potem, wypuściwszy nóż, padł na konia, a z konia zsunął się na ziemię.  Królowa krzyknęła przeraźliwie; o mało nie upuściła z rąk delfina, a rzucając się w tył, nie zauważyła, jak nowy jeździec przybywał pędem od strony Dun.  Za królową odstąpił król i zamknął okno.  Teraz nietylko kilka głosów, nietylko piersi huzarzy wołali: „Niech żyje naród!“, ale tłum cały, a z tłumem i dwudziestu huzarów, dotąd wiernych, ostatnia nadzieja nieszczęśliwego królestwa!  Królowa rzuciła się na fotel, głowę ukrywszy w dłonie, nie widziała nic więcej, tylko dla niej i u stóp jej padającego Izydora de Charny, tak, jak padał Jerzy!  Ale nagle hałas u drzwi zmusił ją do podniesienia oczu.  Co się działo w tej sekundzie w sercu królowej i kobiety, trudno wyrazić.  Olivier de Charny, blady i zakrwawiony ostatnim uściskiem brata, stał w progu drzwi.  Król zdawał się być unicestwionym.

VI

CHARNY.

Pokój pełen był gwardzistów narodowych i obcych, których ciekawość przyprowadziła.  Królowa powstrzymała się więc od pierwszego popędu, który kazał jej biec naprzeciw hrabiego, chusteczką zetrzeć z niego krew, i powiedzieć mu kilka słów pociechy, tych słów, co to pochodzą z serca i do serca trafiają.  Ale mogła zaledwie podnieść się na siedzeniu, wyciągnąć doń ręce i szepnąć:  — Olivierze!...  On, ponury i spokojny, dał znak obcym przybyszom, a głosem słodkim, lecz stanowczym:  — Przepraszam was, panowie — rzekł, ale mam coś do powiedzenia Ich królewskim mościom.  Gwardziści narodowi próbowali dowodzić, że właśnie na to tu są, aby przeszkodzić stosunkom króla z kimkolwiek z zewnątrz. Charny zacisnął blade usta, zmarszczył brew i odpinając surdut, ukazał parę pistoletów, następnie głosem jeszcze powolniejszym, choć tembardziej groźnym:  — Panowie!.. powtórzył — miałem zaszczyt powiedzieć wam, że muszę pomówić na osobności z królem i królową.  Jednocześnie ręką wskazał obcym drzwi.  Na ten głos, na tę potęgę pana de Charny, którą pan de Damas na sobie nawet uczuł, hrabia Karol i dwaj żołnierza przybocznej straży, skoczyli czując wracającą energję chwilowo zachwianą, wypchnęli przed sobą gwardzistów narodowych i ciekawych i opróżnili pokój.  Wtedy pojęła królowa, jak użytecznym byłby taki człowiek w powozie, gdyby nie etykieta, która wymagała, aby pani de Tourzei usiadła na jego miejscu.  Charny spojrzał naokoło siebie, czy tylko wierni słudzy przy królowej zostali, a zbliżając się do nich, rzekł:  — Najjaśniejsza pani!.. otóż jestem. U bram miasta stoi siedemdziesięciu huzarów; zdaje się, że mogę liczyć na nich. Co mi rozkażesz?  — O! najpierw — rzekła królowa po niemiecku — co się z tobą stało, mój biedny Charny?  Charny dał znak królowej, że pan de Malden jest blisko i po niemiecku rozumie.  — Niestety niestety! — podjęła królowa po francusku — nie widząc pana, sądziliśmy, że już nie żyjesz.  — Na szczęście, Najjaśniejsza pani!... odparł Charny z głębokim smutkiem — to nie ja jeszcze umarłem; tylko biedny brat mój, Izydor...  Nie mógł powstrzymać łez.  — Ale i na mnie przyjdzie kolej... szepnął.  — Charny, Charny! pytam, co się z tobą stało... rzekła królowa — i czemu znikłeś nam tak z przed oczu?  A półgłosem po niemiecku dorzuciła:  — Oliwierze, bardzo było nam brak ciebie dla mnie szczególniej!  Charny skłonił się.  — Sądziłem — rzekł — że brat mój oznajmił Waszej królewskiej mości przyczynę, która mnie chwilowo od niej oddaliła.  — Tak, wiem; ścigałeś tego nieszczęsnego Droueta i obawialiśmy się, czy nie zaszło jakie nieszczęście w tej pogoni.  — Spotkało mnie w rzeczy samej wielkie nieszczęście, mimo wszystkich usiłowań, dogonić go na czas nie mogłem! Pocztyljon wracający doniósł, że powóz Waszej królewskiej mości zamiast do Verdun, pojechał do Varennes; wtedy to on rzucił się w lasy Argońskie: dwa razy strzeliłem do niego; ale pistolety nie były nabite! Omyliłem się w Sainte-Ménéhould i wziąłem konia pana Dandoins, zamiast mojego. Cóż chcecie, Najjaśniejsza pani! fatalność! Goniłem go w lesie, ale nie wiedziałem drogi, gdy on znał wszystkie zakręty; pędziłem za nim, jak za cieniem, a gdy cień znikł, ścigałem odgłos jego kroków; ale wszystko znikło, znalazłem się sam w lesie, wśród ciemności... Oh! Najjaśniejsza pani. jestem mężczyzną, znacie mnie, ja w tej chwili... nie płaczę! ale w tym lesie, w tej ciemności, płakałem z gniewu, wydawałem krzyki wściekłości!...  Królowa wyciągnęła rękę do niego.  Charny z ukłonem dotknął końcami ust tej drżącej ręki.  Ale nikt mi nie odpowiadał... ciągnął Charny — w noc błąkałem się, a rano byłem niedaleki wsi Geves, na drodze z Varennes do Dun. Czy uniknęliście Droueta, tak jak on mnie się wymknął? Było to rzeczą możebną, więc, minąwszy Varennes, byłem wam już niepotrzebny i udałem się do Dun. Niedaleko miasta spotkałem pana Deslon ze stu huzarami. Pan Deslon był niespokojny, bo nie miał żadnej wiadomości; tylko widział, jak panowie de Bouille i de Raigecourt pędzili do Stenay co koń wyskoczy. Dlaczego mu nic nie powiedzieli? Zapewne mu nie ufali, ale ja znalem pana Deslon jako dobrego i zacnego szlachcica; odgadłem, że Wasza królewska mość zostałaś zatrzymaną w Varennes a panowie de Bouillé i de Raigecourt pobiegli uprzedzić generała.  Powiedziałem wszystko panu Deslon, zakląłem go, aby szedł za mną z huzarami, co on natychmiast uczynił, zostawiając trzydziestu ludzi do strzeżenia mostu na Mozelli. W godzinę potem byliśmy w Varennes; dwie mile zrobiliśmy w godzinę! chciałem zaraz atak rozpocząć wszystko przewrócić i dotrzeć do Waszej królewskiej mości; zastaliśmy barykadę na barykadzie. Chcieć je przebyć byłoby szaleństwem.  Wtedy pragnąłem porozumieć się; znalazłem posterunek gwardji narodowej, prosiłem o pozwolenie złączenia moich huzarów z tymi, co byli w mieście. Odmówiono mi. Żądałem widzieć się z królem, i kiedy gotowano się drugi raz mi odmówić, przeskoczyłem pierwszą barykadę, potem drugą... Prowadzony hałasem, przybiegłem galopem na plac w chwili gdy... Wasza królewska mość cofnęła się z balkonu.  — A teraz — dodał Charny — czekam rozkazów Waszej królewskiej mości.  Królowa raz jeszcze ręką dłoń hrabiego de Charny uścisnęła.  A zwracając się do króla, w tem samem odrętwieniu pogrążonego:  — Najjaśniejszy panie!... rzekła — czy słyszałeś co powiedział wierny twój sługa, hrabia de Charny?  Ale król nie odpowiedział.  Wtedy królowa, wstając, podeszła ku niemu:  — Najjaśniejszy panie!... rzekła — niema czasu do stracenia, a na nieszczęście, aż nadtośmy go stracili! Oto pan de Charny rozporządza siedemdziesięcioma ludźmi pewnymi i pyta o rozkazy.  Król skłonił głowę.  — Najjaśniejszy panie, w imię nieba!... mówiła królowa — jakie są twoje rozkazy?  I Charny błagał wzrokiem, jak królowa głosem.  — Moje rozkazy? — powtórzył król. — Nie mogę wydawać rozkazów: jestem więźniem... Róbcie, co tylko za możebne uważacie.  — Dobrze... rzekła królowa — oto wszystko, czego żądamy.  A odsuwając się na bok wraz z Charnym:  — Możesz pan, podjęła królowa — jak powiedział król, czynić wszystko co tylko jest możebnem do uczynienia.  A ciszej dodała:  — Tylko rób prędko, działaj energicznie, albo jesteśmy zgubieni!  — To dobrze, Najjaśniejsza Pani — rzekł Charny — pozwól mi pomówić z tymi panami, a co zadecydujemy będzie niezwłocznie wykonane.  W tej chwili wszedł pan de Choiseul.  Trzymał w ręku papiery, skrwawioną chustką owinięte.  Nie mówiąc nic, podał je Charnemu.  Hrabia zrozumiał, że są to papiery znalezione przy bracie; wyciągnął rękę, aby odebrać to krwawe dziedzictwo, i zbliżył chustkę do ust, aby ją pocałować.  Królowa załkała.  Ale Charny nie odwrócił się nawet, tylko kładąc na piersi papiery, rzekł:  — Panowie, czy możecie mi dopomóc?  — Gotowi jesteśmy życie nasze poświęcić — odpowiedzieli młodzi ludzie.  — Czy ręczycie za dwunastu wiernych ludzi?  — Jest nas już teraz blisko dziewięciu.  — Zatem wracam do moich huzarów, i kiedy zdobywać będę barykady z frontu, pomożecie mi z tyłu, następnie dotrzemy tu razem i uwieziemy króla.  Młodzi ludzie wyciągnęli ręce do hrabiego de Charny.  On zwrócił się do królowej:  — Najjaśniejsza Pani — rzekł — za godzinę Wasza królewska mość będziesz wolną, lub ja zginę!  — O! hrabio! hrabio!... rzekła Marja-Antonina — nie wymawiaj tego słowa, ono nadto boli!  Olivier skłonił się na potwierdzenie obietnicy i nie zważając na nowy zgiełk, podszedł ku drzwiom.  Ale gdy położył ręce na klamce, drzwi się otworzyły, dając przejście nowej osobie, która miała się wmieszać w przebieg tego zawiłego dramatu.  Był to człowiek około lat czterdziestu dwóch, o twarzy ponurej i surowej: kołnierz ubrania w tył odrzucony, oczy zmęczeniem zaczerwienione, zakurzony strój, wskazywały wyraźnie, że on, także gwałtowną namiętnością pchany, odbył długą drogę i pędził zawzięcie.  Za pasem miał parę pistoletów, a szabla wisiała mu u boku.  Zadyszany, prawie bez głosu gdy drzwi otwierał, uspokoił się zaraz, gdy ujrzał króla i królowę. Uśmiech zadowolonej zemsty przebiegł mu po ustach i nie zważając na drugorzędne osoby, od samych drzwi, które potężną postacią całe zakrywał, wyciągnął rękę i rzekł:  — W imieniu Zgromadzenia narodowego jesteście wszyscy moimi więźniami!  Ruchem tak szybkim jak myśl sama, pan de Choiseul przyskoczył z pistoletem w ręku, aby palnąć w łeb temu przybyszowi, który zuchwałością i odwagą przechodził wszystko, co dotąd widziano.  Ale ruchem szybszym jeszcze królowa zatrzymała grożącą rękę, mówiąc półgłosem do pana de Choiseul.  — Nie przyśpieszaj pan naszej zguby; trochę przezorności! Bądź co bądź zyskamy na czasie i pan de Bouillé przybędzie.  — Najjaśniejsza Pani... masz słuszność — odparł pan de Choiseul.  I cofnął pistolet.  Królowa spojrzała na Oliviera, zdziwiona, że w tem nowem niebezpieczeństwie, nie wystąpił naprzód, ale rzecz dziwna! Charny jakby chciał uniknąć spojrzenia przybysza i wsunął się w najciemniejszy kąt pokoju.  Królowa, znając hrabiego, domyśliła się, że w danej chwili wyjdzie z tego cienia i tajemnicę odkryje.

VII

NOWY NIEPRZYJACIEL.

Cała ta scena, kiedy pan de Choiseul groził człowiekowi przemawiającemu w imieniu Zgromadzenia, odbyła się tak, iż tenże zdawał się nawet nie widzieć, że uniknął śmierci.  Zresztą był on zajęty zupełnie czem innem, niż obawą; nie można się było na wyrazie twarzy jego omylić, była to twarz strzelca, który widzi zgromadzonych w jednym dole: lwa, lwicę i lwiątka, co jego jedyne dziecię pożarli.  Jednak na wyraz więźnie, na który wyskoczył pan de Choiseul, król podniósł się.  — Więźniami! więźniami w imieniu Zgromadzenia narodowego! Co to znaczy? Nie rozumiem.  — A jednak to bardzo proste... odpowiedział ów człowiek — i łatwe do zrozumienia. Mimo przysięgi nie opuszczania Francji, uciekłeś, Najjaśniejszy Panie, nocną porą, zdradzając własne słowo, zdradzając naród. Więc naród stanął pod bronią i przemawia do ciebie głosem ostatniego z twych poddanych, który chociaż z dołu pochodzi, niemniej jest potężny: Najjaśniejszy Panie, w imieniu Zgromadzenia narodowego, jesteś moim więźniem!  W sąsiednim pokoju dał się słyszeć głos potakujący, a za nim brawo szalone.  — Najjaśniejsza Pani, Najjaśniejsza Pani!... szepnął pan de Choiseul, do ucha królowej, gdyby nie litość twoja dla tego człowieka, nie znosiłabyś podobnej obrazy.  — To wszystko nic, jeśli się pomścimy!... rzekła zcicha królowa.  — Tak... podjął książę — ale jeśli nie pomścimy się?...  Królowa boleśnie jęknęła, Ale ręka Oliviera przez ramię pana de Choiseul dotknęła zlekka ręki królowej.  Marja-Antonina żywo się odwróciła.  — Pozwólcie mówić temu człowiekowi, szepnął hrabia pocichu — ja go biorę na siebie...  Tymczasem król, ogłuszony nowym ciosem patrzył ze zdziwieniem na nową osobistość, która tak energicznym przemawiała językiem, w imieniu narodu i Zgromadzenia narodowego; łączyła się tu także pewna ciekawość; bo zdawało się Ludwikowi XVI, jakkolwiek nie pamiętał, że już raz widział tego człowieka.  — Więc wreszcie... rzekł — czego chcecie odemnie? Mówcie...  — Najjaśniejszy Panie, chcę, abyś ani ty, ani twoja rodzina, kroku ku granicy nie zrobili.  — I przybywasz zapewne z tysiącami ludzi, aby tamować mi przejście? — rzekł król.  — Nie, Najjaśniejszy Panie, sam jestem, a raczej jest nas dwóch; adjutant generała Lafayette i ja, prosty wieśniak; ale Zgromadzenie wydało dekret i liczyło na nas, że go wykonamy.  — Dajcie mi ten dekret, rzekł król, niech go zobaczę.  — Nie ja mam, lecz mój towarzysz. Mój towarzysz wysłany jest od Zgromadzenia i od pana de Lafayette, aby wykonać rozkazy narodu, mnie wysłał pan Bailly, a przedewszystkiem ja sam się wyprawiłem, aby czuwać nad towarzyszem moim i palnąć mu w łeb, gdyby się zawahał.  Królowa, pan de Choiseul, pan de Damas, patrzyli po sobie zdziwieni; widzieli zawsze lud uciśniony lub wściekły, błagający łaski lub mordujący; po raz pierwszy stawał spokojny, silny, z założonemi rękami, przemawiający w imieniu prawa.  Dlatego Ludwik XVI, pojąwszy, że nie można niczego się spodziewać po takim człowieku, zapytał:  — Gdzież więc jest twój towarzysz?  — Tam, rzekł, za mną.  I uczyniwszy krok naprzód, odsłonił drzwi, przez które ujrzano młodzieńca w mundurze, opartego o okno.  Po twarzy łzy mu płynęły, a w ręku trzymał papier.