Hotel spełnionych marzeń - Justyna Drzewicka - ebook + książka

Hotel spełnionych marzeń ebook

Justyna Drzewicka

4,5
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Ciepła opowieść o tym, że czasem trzeba stracić wszystko, żeby odzyskać to, co najważniejsze.

Anka za namową narzeczonego zaciąga kredyt na zakup hotelu. Podniszczone Grodzisko, które w krótkim czasie miało stać się świetną inwestycją, okazuje się finansową studnią bez dna, a obłudny partner ulatnia się, zanim jeszcze Anka zostanie bankrutką. Zdesperowana kobieta za ostatnie pieniądze publikuje reklamę podupadłego zamku, w której poleca go jako oryginalne miejsce wypoczynku dla wszystkich, którzy gustują w miejscach z klimatem i szukają nietypowych urlopowych wrażeń.

Wśród koneserów takich wakacji znajdą się: miłośnicy wędrówek śladami pierwszych Piastów, uduchowiona joginka i para staruszków, która dawno temu spędziła w hotelu swoją podróż poślubną. Zaintrygowany ogłoszeniem zjawi się tam także Dawid - znany, ale wyjątkowo niesympatyczny pisarz cierpiący na brak weny twórczej.

Jednak gości jest wciąż zbyt mało, żeby hotel przetrwał. W obliczu nadciągającej katastrofy finansowej, Anka będzie musiała zdecydować, czy chce dalej walczyć o niszczejące mury, siebie i uczucie, które właśnie w niej kiełkuje. A także uświadomić sobie, czego naprawdę chce od życia. Czy Grodzisko to miejsce, w którym spełnią się jej marzenia?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 364

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Basiekm39

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00



Justyna Drzewicka

HOTEL SPEŁNIONYCH MARZEŃ

Copyright © Justyna Drzewicka 2022

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXXII

Wydanie I

Warszawa MMXXII

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Mirkowi

Pół roku wcześniej… Anka

Powiedział to w trakcie deseru, gdy restauracja pękała w szwach. Nawet nie zmienił mu się tembr głosu. W jednej chwili zamawiał kawę, a w następnej:

– Odchodzę.

Anka znieruchomiała z kawałkiem tiramisu w ustach. Przesłyszała się, zgubiła wątek albo nie zrozumiała żartu. Jedno z trzech – oczywiście, że tak. Tyle się działo, była zabiegana, zmęczona, zapewne trochę rozkojarzona, nigdy też do końca nie pojmowała jego poczucia humoru.

– Możesz powtórzyć?

Żachnął się.

– Nie utrudniaj.

Naprawdę nie rozumiała.

– Krzysztof, powtórz, proszę.

Zabębnił palcami o blat stołu.

– Od-cho-dzę.

Jedno klarowne, wyraźnie wyartykułowane słowo, ton tak odległy od żartobliwego, jak to tylko możliwe. Już jej nie chciał. Nie spodziewała się, nie miała powodów. Przez chwilę nie była zdolna ułożyć myśli w logiczny ciąg. A potem… Nie dostała spazmów, nie wpadła we wściekłość. Poczuła przejmującą bezradność. Dlaczego? Da się to naprawić? Co teraz będzie? W głowie wirowało jej mnóstwo pytań pozbawionych odpowiedzi.

– Masz kogoś? – zadała pierwsze z brzegu, bardziej odruchowo niż świadomie.

Wytrzymał jej spojrzenie. Wydawał się wręcz urażony.

– Znowu? – syknął nad stołem. – Ile razy muszę powtórzyć, że tamto nic nie znaczyło? Tłumaczyłem ci, uroiłaś coś sobie.

– Więc co się stało?

Niespiesznie napił się kawy, odstawił filiżankę.

– Posłuchaj, nie rozdrapujmy ran. To jest dla mnie naprawdę trudne. Zależało mi na nas, ale wbrew tobie tego nie pociągnę. Chcę zachować resztki szacunku do siebie, więc muszę pierwszy powiedzieć: skończone. To, co między nami było, od dawna nie istnieje.

Gładkie zdania, poprawnie uformowane, współtworzące komunikat zborny, lecz pozbawiony sensu. Jakich ran? Wbrew niej? Od dawna? To przecież bełkot.

– O czym ty mówisz? – szepnęła, wciąż na autopilocie. – Wczoraj, gdy… Wczoraj powiedziałeś, że mnie kochasz, że jesteś szczęśliwy.

– No nie, znowu zaczynasz. – Przewrócił oczami. – Po prostu daj już spokój.

Zatem to naprawdę koniec. Jak grom z jasnego nieba.

Była inteligentną, dość twardą i poukładaną emocjonalnie kobietą bez skłonności do dramatyzowania, więc wprawdzie potrzebowała chwili, żeby przyswoić to, co się dzieje, lecz ostatecznie zrozumiała: nie tylko rzucał ją, ale na dodatek nie umiał zrobić tego po ludzku – szczerze wyjaśnić, przeprosić, jeśli trzeba. Bez mrugnięcia okiem zmyślał i wykręcał kota ogonem. Kiepski, choć w gruncie rzeczy dość typowy sposób na rozstanie, tyle że w karykaturalnej postaci. Albo uważał ją za idiotkę, albo było mu kompletnie wszystko jedno, jak bardzo jest to dla niej obraźliwe.

Wyprostowała się na krześle. Nie do wiary, ile może się zmienić w ciągu kilkudziesięciu sekund. Miała wrażenie, że siedzi naprzeciwko zupełnie innego człowieka. Zaczęła ogarniać ją złość.

– Dać ci spokój? I już?

Westchnął, złożył dłonie jak do modlitwy, spojrzał jej w oczy. Dobrze znana Ance mowa ciała: skup się, bo jestem rozczarowany, że muszę powtarzać, ale ponieważ wciąż mam cierpliwość, wyjaśnię wszystko jeszcze raz. Dotąd uważała takie przedstawienia za nieświadomie protekcjonalne, lecz w gruncie rzeczy poczciwe, jednak tego wieczoru ją olśniło: to tylko wyćwiczone gesty, pantomima. W rzeczywistości nie zamierzał być ani szczery, ani wyrozumiały.

– Czułem do ciebie coś wyjątkowego. Do ostatniej chwili wierzyłem, że to na zawsze. Bardzo chciałem uratować nasz związek. A ty? Wiecznie myślałaś tylko o sobie, odpychałaś mnie, traktowałaś jak zabawkę.

Anka niestety wciąż kochała tego człowieka, ale już bardzo nie lubiła.

– Czy ty słyszysz, co wygadujesz?! – podniosła głos.

– Nie rób scen. To lokal z klasą. – Rozejrzał się znacząco.

– Nie robię. A ty przestań kłamać.

Zacisnął szczęki. To już nie był element teatru. Zaczynał się irytować, tracił kontrolę nad odruchami. Nigdy nie był wytrwały – następne odkrycie.

– Starałem się normalnie dogadać, ale z tobą się nie da, więc dość. Nie pozwolę wciągnąć się w żadne gierki. Odchodzę i tyle.

Oż kurwa, pomyślała, dwa lata razem, a on rozstaje się ze mną w takim stylu, obarcza winą i nawet nie udaje, że obchodzi go, co czuję.

Nagle wszystko okazało się żałośnie pospolite. Historia stara jak świat – dała się zauroczyć, poza zaletami dostrzegała tylko drobne skazy, wypierała resztę, wolała nie wiedzieć, że pod przebraniem, które w swej naiwności pomogła mu uszyć, kryje się człowiek mały i zniechęcający. Teraz warstwy kamuflażu ścierały się jedna po drugiej. Chociaż nie – to raczej ona zrywała z oczu kolejne zasłony. Nie zamierzała ani przez chwilę dłużej być ślepa i głupia.

Krzysztof uśmiechnął się do brodatego mężczyzny siedzącego na drugim końcu sali. Podniósł dłoń i błysnął zębami. Biel kosztownych licówek jeszcze bardziej zirytowała Ankę.

Zachowywał się jak arogancki dupek, który przyszedł pobrylować w towarzystwie, a ją rzucał tylko przy okazji. Raptem przestało ją interesować, jaki był prawdziwy powód, dla którego z nią zrywał. Nie chciała mieć już z nim nic wspólnego. Została sama.

Strach liznął ją zimnym jęzorem po karku.

Oddychaj, oddychaj… Jesteś dużą dziewczyną, trzydziestoletnią. Dasz radę, myślała na przekór rodzącej się panice.

Dam radę.

Anka powtórzyła to w myślach jeszcze raz, żeby podtrzymać się na duchu. Oczywiście nie będzie lekko. To, co teraz czuła, nie było nawet przygrywką do tego, co nastąpi jutro, za tydzień i za miesiąc. Na razie wciąż znajdowała się w ochronnym szoku. Przytomna, ale znieczulona. Świat zwali jej się na głowę później. Wówczas jednak też jakoś wytrzyma. Nie ona pierwsza i nie ostatnia. Mężczyźni odchodzili od kobiet, kobiety porzucały mężczyzn. Życie toczyło się dalej. Teraz również musiało. Trzeba było tylko ten epizod dograć do końca, uporządkować najważniejsze sprawy spośród tych bardziej przyziemnych, bo coś Ance podpowiadało, że mogła to być ostatnia ku temu okazja. Poza tym zawzięła się – w tej finałowej scenie nie przypadnie jej rola kobiety nieszczęśliwej. Z tego powodu bezpieczniej było przenieść rozmowę na twardy grunt.

Po prostu nie wolno mi się rozkleić, pomyślała. Przy nim i przy tych wszystkich ludziach. Swoją drogą, sprytnie wybrał czas i miejsce, żeby ją spławić. Modna restauracja, wieczorny szczyt miały ją trzymać w ryzach, zniechęcić do pretensji i awantur. Cholera, zawsze był chytry. Chociaż akurat tę sztuczkę podpatrzył w jakimś filmie. Nie potrafiła przypomnieć sobie tytułu, ale na pewno wybrali się na seans razem.

– Krzysztof, jest jeszcze jedna sprawa… – zaczęła.

Głos trochę jej drżał, słowa przeciskające przez ściśnięte gardło lekko zgrzytały, lecz nie wyszło źle, zważywszy na okoliczności. Dość spokojnie.

– Wiem – przerwał.

Często przerywał, następne olśnienie. Lubił słuchać siebie, a nie jej. Bo co ona mogła mieć istotnego do powiedzenia?

– Czy pozostaniemy przyjaciółmi, o to ci chodzi?

Nie, wcale nie o to.

– Nie pochlebiaj sobie. O coś innego. O hotel. Pogadajmy o interesach.

Uciekł wzrokiem w bok. Poruszyła niewygodny dla niego temat, więc się spłoszył. Znów ją uderzyło, jakie to w przypadku Krzysztofa oczywiste. Kiedy to on rozdawał karty, kontrolował się doskonale, a wysyłane przez niego pozawerbalne sygnały nie były chaotyczne, sprzeczne czy niejednoznaczne. Jeśli więc zaczynał się sypać, mogło to oznaczać jedno: miał coś na sumieniu.

– A, o Grodzisko – odrzekł po chwili. – Co z nim?

– Jak to co? Wzięłam w banku dwa i pół miliona kredytu, zastawiłam mieszkanie, zapożyczyłam się u rodziców i kupiłam rozsypujący się zameczek na zadupiu.

Wzruszył ramionami.

– No i?

Wkurzyła się na dobre.

– Nie udawaj głupiego. Wpakowałam się w ten bajzel tylko dlatego, że mnie błagałeś. Firmowałam twoje przedsięwzięcie. Obiecałeś je ode mnie odkupić.

Naprawdę tak było. Krzysztof wyszperał gdzieś zabytek do kupienia za półdarmo, bo w kiepskim stanie i w nieatrakcyjnej okolicy, ale z perspektywami. Miał pomysł na tanią odbudowę i pewny cynk, że w pobliżu powstanie największy w kraju park rozrywki. Klimatyczny hotelik w średniowiecznym zamku, niechby i w odbudowie, był podobno świetną lokatą. Z kategorii tych, które z kilkukrotnym przebiciem zwracają się w parę lat.

Krzysztof poprosił, żeby na początek Anka wystąpiła w roli inwestora, i był w tym sens. On akurat zaciągnął trochę długów, banki raczej nie chciałyby z nim rozmawiać, a ona miała czyste konto i istotne dla kredytodawców doświadczenie w hotelarstwie. Menedżerka w sieciowym obiekcie, taka z wewnętrznego awansu, który dostaje się za ciężką harówkę i znajomość fachu.

Anka nie paliła się do inwestowania w nieruchomości, bo lubiła swoją pracę i nie widziała się w roli bizneswoman, lecz Krzysztof ją przekonał. Zapewniał, że szybko przegrupuje środki i odkupi zamek, a poza tym są już właściwie rodziną. Cynki zaś miewał rzeczywiście dobre, w tym sprawdzał się doskonale.

– Obiecałem odkupić?

– Krzysztof!

– Dobrze, skoro chcesz prawdy… Wolałem ci tego oszczędzić, ale nie dajesz mi wyboru. Widzisz, ty zawsze wszystko przekręcasz. Nie twierdzę, że świadomie. Po prostu masz taki, jak by to powiedzieć, feler. Słyszysz jedno, rozumiesz drugie. Coś tam sobie dopowiesz, coś wykasujesz.

– Do czego zmierzasz? – wykrztusiła z trudem.

– Nie obiecywałem, że odkupię hotel. Co najwyżej że się zastanowię. I nie zdecydowałem się.

– Co?

– W przeciwieństwie do ciebie od początku miałem zastrzeżenia do tego pomysłu. Złe przeczucia.

– Nie przypominam sobie, żebyś chociaż raz… – warknęła.

– Sprawdziły się. Żadnego parku rozrywki nie będzie. Zgubiła cię pazerność, tyle powiem. Przykre, naprawdę rozczarowujące. Na dodatek te twoje wieczne pretensje. Zawsze chcesz swoimi błędami obciążyć innych. Najchętniej mnie. Wiesz co, naprawdę mam tego dość.

Podniósł się z krzesła. Chwilę wahał się, czy coś jeszcze powiedzieć, ale zrezygnował. Ruszył w stronę wyjścia. Przystojny, dobrze zbudowany, ubrany w szyty na miarę garnitur, przyciągał uwagę kobiet. Wyglądał naprawdę świetnie. Gdy przeczesał dłonią włosy, kelnerka odwróciła za nim głowę. Dwie dziewczyny przy barze zaczęły ze sobą z ożywieniem szeptać.

Ance brakowało powietrza. Do tej chwili uważała, że taki stan jest wyłącznie literacką przesadą, że zdrowy fizycznie człowiek nie może mieć kłopotów z oddychaniem. A jednak czuła to. Jakby coś wysysało z niej tlen.

Wszystko ułożyło się w jasny obraz. Więc to dlatego uciekł – bo są milionowe długi, a parku rozrywki nie będzie. Jezu, to nawet nie inna baba. Trafił jej się ordynarny naciągacz.

Zerwała się. Chciała wybiec na zewnątrz, uciec z tego miejsca.

Młody kelner podszedł do niej pospiesznie.

– Proszę pani, rachunek.

Ach tak, jeszcze i to.

– Nie mam portfela, nie zabrałam, nie spodziewałam się, może…

Zauważyła, że przygląda się jej brodacz, którego Krzysztof wcześniej pozdrawiał. Co szkodziło spróbować? I tak już zrobiła z siebie widowisko.

– Pożyczy mi pan pięćset złotych?! – zawołała przez pół sali. – Mój były narzeczony panu odda. Trochę się znacie, prawda?

Facet gwałtownie odwrócił głowę. Raczej nie zamierzał udzielać pożyczki, którą miałby zwracać Krzysztof.

– Widzę, że poznał go pan tak samo dobrze, jak ja.

– Ekhm… – przypomniał o sobie kelner.

Na serdecznym palcu prawej dłoni Anki błyszczał kawałek złota z niewielkim brylantem.

– Może ta błyskotka – zaproponowała. – Ja już jej nie chcę.

Nie zważając na protesty chłopaka, chwyciła za pierścionek i zaczęła ciągnąć. Stawiał opór, więc szarpnęła raz i drugi, a gdy to nic dało, jeszcze raz – z całej siły. Poczuła rozdzierający ból, krzyknęła.

Pierścionek zszedł, ale skóra krwawiła, a palec sterczał pod dziwnym kątem. Anka patrzyła na niego jak na obcy twór.

Bez dwóch zdań jestem w szoku, pomyślała.

Potem parsknęła nerwowym śmiechem. Inne kobiety, te normalne, wychodziły ze związków ze złamanymi sercami, a ona z palcem. Chrzanić to. Jest tak beznadziejnie, że może być tylko lepiej.

Oszukiwała się. Mogło być dużo gorzej i było.

Pół roku wcześniej... Dawid

Przydarzyło mu się coś obrzydliwie banalnego.

Obudził się z kacem, w wymiętej pościeli, w towarzystwie obcej kobiety, próbując przypomnieć sobie poprzedni wieczór. Szło mu opornie, odtworzył tylko fragmenty.

Miasto, nazwę hotelu i to, że miał spotkanie autorskie w księgarni, oczywiście pamiętał doskonale. Sala była pełna po brzegi. Ludzie wciąż jeszcze chcieli go oglądać, choć coraz mniej interesowali się debiutem sprzed trzech lat, a coraz bardziej przyczynami późniejszego literackiego milczenia. Oczekiwali, że wyda wreszcie coś nowego.

Tuż przed wyjściem na scenę dostał wiadomość od Adama, swojego przyjaciela i jednocześnie agenta literackiego. Wydawnictwo – to samo, które dzięki Dawidowi zarobiło górę kasy – odrzuciło jego drugą powieść. Nie zdecydowali się, bo – jak to ujęli – znacząco odbiegała poziomem od Krwi królowej. Innymi słowy: to chała, nie zawracaj głowy.

Jakoś udało mu się wyjść do czekających w księgarni ludzi. Zachował nawet dość samokontroli, by odpowiadać na pytania o to, jak mu idzie praca nad następnym bestsellerem i kiedy dzieło trafi do księgarń. Kłamał jak z nut. Potem przez prawie dwie godziny podpisywał książki, uśmiechając się do każdego, kto chciał zrobić sobie z nim zdjęcie. Na koniec grupa studentów z miejscowego fandomu zaprosiła go do klubu. Patrzyli na niego jak na boga, a on wlewał w siebie alkohol niczym w studnię. Jedna z dziewczyn nachylała się coraz bliżej. Mamrotała coś o Krwi królowej. Nosiła króciutką sukienkę, czarne glany, okulary w prostych oprawkach i uśmiechała się nieśmiało…

Tknięty złym przeczuciem popatrzył na leżące obok nagie ciało.

Subtelna, naturalna, jeśli miała więcej niż dwadzieścia lat, to niewiele. Typ młodej, ślicznej i kompletnie bezbronnej idealistki.

Nie robił takich rzeczy. Owszem, sypiał z kim popadnie – od kiedy stał się sławny, nie miał żadnych problemów ze znalezieniem chętnego towaru, nawet jego nadwaga nagle zaczęła być atrakcyjna – jednak dotąd zawsze wybierał kobiety zdeprawowane na poziomie, który sam osiągnął w ostatnim czasie. Przyjaciele twierdzili, że wykopując po wszystkim każdą z nich z łóżka, nieustannie wymierza karę Baśce, swojej byłej żonie, ale przynajmniej ma dość przyzwoitości, by na ofiary wybierać sztuki podobne do niej. Radzili, by Dawid wyhamował – zostawiła cię, bo byłeś nic nieznaczącym leszczem, ale teraz to ty zachowujesz się jak świnia, tyle że knur. I nie chlej tyle – dodawali – bla, bla, bla… Gdy dochodziło do tej części kazania, Dawid się wyłączał. Sam wiedział najlepiej, co mu jest. Pierwszą powieść pisał przez pięć lat, następny rok strawił na szukanie wydawcy, a gdy w końcu go znalazł, w ciągu dwunastu miesięcy od premiery sprzedał się tysiąc egzemplarzy. Baśce znudził się tłusty nieudacznik, więc pan niespełniony pisarz zagustował w alko i nie przestał pić nawet wtedy, kiedy jego powieść odkrył ktoś, kto się liczył, i nagle kariera Krwi królowej nabrała zawrotnego tempa. Na dodatek zaczął się łajdaczyć.

Dawid zerknął na zegarek, było prawie południe, w niedzielę. Czy ta mała nie miała domu, do którego powinna wrócić? Chciał zostać sam, zabrać się do błogosławionego zapominania tego, co udało mu się przypomnieć. Kobiety, z którymi sypiał, zawsze szybko wychodziły. A ta zaplotła się wokół niego wszystkimi kończynami.

Spróbował wyjąć ramię spod jej głowy, żeby sięgnąć po papierosa. Zobaczył wpatrzoną w siebie parę oczu – błękitnych, trochę zawstydzonych i bardzo rozmarzonych. Kurwa mać, przeraził się.

– Cześć – powiedziała.

Dawid uśmiechnął się blado.

– Hej. Wszystko w porządku?

Nie miał pojęcia, co jej zrobił w nocy, ale raczej nie był czułym kochankiem ze snów okularnicy.

Umościła się wygodniej w zagłębieniu jego pachy. Zataczała na nim palcem kółka: szyja, piersi, brzuch...

– Nie. – Zatrzymał jej dłoń, zanim dotarła niżej.

– Kocham cię.

Rany boskie. Usiadł, dość bezceremonialnie zrzucając ją z siebie razem z kołdrą, poduszką i parą czarnych stringów. Na podłodze dostrzegł resztę ubrań i sczytany na wiór egzemplarz Krwi królowej.

– Słuchaj – odezwał się łagodnie – to nie tak. Oboje za dużo wypiliśmy, nie powinno cię tu w ogóle być.

– Kocham cię – powtórzyła, garnąc się do niego z ufnością, która go przerażała.

Nawet nie wiedział, jak ta dziewczyna ma na imię.

– Nie kochasz – powiedział. – To seks, wóda i odrobina sławy.

Aż go zemdliło, gdy usłyszał samego siebie. Bardziej wyświechtanym i chamskim tekstem nie mógł pojechać.

– Wczoraj w nocy mówiłeś, że ty też mnie…

– Byłem pijany.

Znowu oklepana bydlacka odzywka. Jeszcze gorzej, że to była prawda.

Spodziewał się, że walnie go w gębę, zwyzywa, zabierze swoje rzeczy i wyjdzie z poczuciem, że jest górą, ale ona zaczęła płakać.

Objął ją i przytulił.

– Przepraszam – powiedział. – Naprawdę.

Potem pomógł jej się ubrać, jakimś cudem udało mu się wmusić w nią śniadanie i kawę. Zamówił taksówkę i odprowadził małą na dół. W dupie miał to, że wszyscy gapili się na niego z domyślnymi uśmiechami. Zachował się jak dżentelmen. Poprosił nawet recepcjonistę o parasol, bo z nieba siąpił kapuśniaczek i nie chciał, żeby zmokła.

Gdy został sam przed hotelem, nie miał co ze sobą zrobić. Poszedł do parku. Deszcz padał już na całego, wśród alejek nie było nikogo poza grupą biegaczy z zaciętymi minami trenujących w zwartym szyku. Przewodził im żylasty facet, który na oko miał więcej energii w ten parszywy dzień niż Dawid w całym swym dotychczasowym życiu. Od samego patrzenia człowiek czuł się gruby, nieforemny i wyprany z sił.

Dawid osunął się na ławkę. Siedział godzinę albo i dłużej. Im mocniej padało, tym szybciej rozjaśniało mu się w głowie. Od dwóch lat pławił się w sławie i zarazem kręcił w miejscu oraz rozmieniał na drobne. Było go coraz mniej z każdą kobietą wychodzącą z hotelowego pokoju, z każdym kiepsko napisanym zdaniem, którego nie chciało mu się poprawiać.

Nagle po prostu wstał i zaczął biec za tamtą grupą, która nadal krążyła alejkami parku. Czerwony na twarzy, zrównał się z ich liderem.

– Mogę z wami? – wysapał gdzieś na granicy zawału.

Facet popatrzył na niego jak na wariata.

– W tym? – Ruchem głowy wskazał strój Dawida: mokre dżinsy, ciężkie timberlandy, zimową kurtkę.

– Wisi mi. Mogę?

Tamten lekko się uśmiechnął. Potem, nie zatrzymując się ani nawet nie zwalniając, podał mu rękę.

– Paweł.

– Dawid. Daleko biegniecie?

– Przygotowujemy się do maratonu.

– Świetnie – ucieszył się.

Kwadrans później rzygał w krzakach ze zmęczenia. Ani myślał rezygnować. Od dawna nie był taki szczęśliwy.

Rozdział 1

Anka wyciągnęła spod łóżka pudełko. Od ponad sześciu miesięcy tym rytuałem zaczynała każdy dzień. Pieszczotliwie przesunęła palcami po eleganckim kartonie. Uniosła pokrywę. Na widok atłasowych sandałków na siedmiocentymetrowym obcasie serce zabiło jej mocniej. Buty do salsy w kolorze akwamaryny. Kiedy je kupowała, sam dźwięk słowa „akwamaryna” spowodował, że chciała tańczyć nad brzegiem morza. Dotknęła cieniutkich paseczków i wyściółki. Korciło ją, żeby wsunąć w nie stopy, ale nie zrobiła tego. Nie tu, nie w Grodzisku. Te buty zasługiwały na taniec, a ten jakoś do tego miejsca nie pasował. Salsa to sama radość, tymczasem Anka zdobyła się w zamku najwyżej na kilka krótkich wybuchów śmiechu. Sandały musiały poczekać, aż kiedyś razem wrócą do domu.

Nie chciała myśleć o tym zbyt długo. Rozkleiłaby się, jak ostatnim razem, gdy przesiedziała pół dnia na podłodze, niezdolna wykonać żadnego ruchu.

Wsunęła karton z powrotem pod łóżko i zajęła się przeglądaniem maili. Jedynie wiadomość z pracy, tej prawdziwej, którą zostawiła w Warszawie, wydała się potencjalnie warta uwagi. Zanim zdążyła ją przeczytać, rozległ się dźwięk połączenia telefonicznego.

Marta, młodsza o dwa lata siostra Anki. Długo starała się uchodzić w oczach rodziców za zakałę rodziny – nic, tylko koncerty, festiwale, porąbani muzycy, których ostentacyjnie przedstawiała jako kochanków. Staruszkowie nie dali się zrazić, więc przekłuła sobie chyba wszystko, w co istota ludzka może wbić kolczyk, i rzuciła pracę, a potem robiła to bezustannie. W Warszawie powoli zaczynało brakować knajp, w których jeszcze jej nie znali jako kelnerki. Coś z niewiadomych powodów chciała udowodnić rodzicom albo sobie, chociaż im na pewno nie musiała. Aż pewnego dnia podała piwo wysokiemu, poważnemu facetowi, którego nie dało się zaszokować czarną szminką i gotyckim makijażem, bo widział w swoim życiu rzeczy, o których Marcie się nie śniło. W ten sposób do rodziny wszedł Piotr, zawodowy żołnierz, oficer.

– Nie uwierzysz. – Marta jak zwykle przechodziła do sedna bez powitań i wstępów. – Jestem w fazie „wicia gniazda”. Odkurzam, pucuję, prasuję, piorę, zamiatam, froteruję, poleruję, woskuję… Jeśli są jeszcze jakieś czasowniki, które opisują obsesyjne porządki, a ich nie użyłam, wierz mi, na pewno też to robię. Nie umiem przestać. Piotrek boi się pójść do toalety, bo od razu staję pod drzwiami, szczęśliwa, że za chwilę będę mogła wszystko zdezynfekować. Twierdzi, że przeze mnie ma początki zespołu jelita drażliwego. Mięczak. To nie on za sześć tygodni będzie musiał wypchnąć z siebie dziecko.

Anka się uśmiechnęła. Bywały chwile, w których nadal trudno jej było uwierzyć, że zwariowana młodsza siostra spotkała tego jedynego, nawet go nie szukając, i lada moment miała zostać mamą, podczas gdy życie Anki zamiast się układać, kręciło się wokół sterty zabytkowych kamieni, głuche na metrykę, zegar biologiczny i coraz dotkliwiej odczuwaną samotność.

Chciała dowcipnie odpowiedzieć, że żal jej sterroryzowanego szwagra, ale nie zdołała przerwać słowotoku siostry. Marta paplała jak najęta i tak było dobrze. Jeszcze dwa lata wcześniej ledwie Ankę tolerowała jako kwintesencję mieszczańskiej pleśni czy coś w ten deseń.

– Posprzątałam też u rodziców. Tata wpadł w popłoch, bo podobno poprzestawiałam mu filmy, a wiesz, jak jest przywiązany do tematycznego ułożenia. Słyszałam, jak mamrocze do mamy: Indiana Jones w kryminałach! Swoją drogą staruszek nam się trochę posunął, zdziecinniał. Mówię mu: kupię ci Netflixa, będziesz miał dostęp do miliona nowości, a ten nic. W kółko tylko Poszukiwacze zaginionej Arki i Ścigany, na zmianę. Musimy kiedyś o tym pogadać.

– Mhm.

Marta miała rację i zarazem jej nie miała. Ojciec rzeczywiście maniakalnie oglądał kilkanaście starych hitów, ale robił to przez całe życie, więc akurat ten objaw o niczym nie świadczył. Było jednak parę innych sygnałów, które zaczęły niepokoić Ankę jeszcze przed wyjazdem. Tyle że to nie był dobry czas, żeby zawracać nimi głowę Marcie. Tak naprawdę nie chciała słuchać o kłopotach, nie teraz, a tata… Cóż, po prostu starzał się, do rozmowy o tym będzie niestety jeszcze wiele okazji.

– W twoim mieszkaniu wszystko dobrze. Bywam tam raz w tygodniu, wyciągam ulotki ze skrzynki. Chociaż chwila, kaktus usechł. Nie pytaj, jak to możliwe, nie znam się.

– Hmm…

Cholera. Anka kupiła roślinę, podobno wyjątkowo odporną odmianę, z myślą, że coś żywego będzie na nią czekało, kiedy wróci z wygnania. Taki amulet, tyle że z kolcami. A tu okazuje się, że nawet ten niewybredny sukulent się poddał, stracił nadzieję. Gówniany znak.

– Tylko nie myśl, że to gówniany znak – czytała jej w myślach Marta. – Po prostu nie trzeba było kupować kaktusa. Wiem, serce ci krwawiło, ale w takiej sytuacji kupuje się szpilki, seksowną kieckę i wejściówkę do klubu pełnego przystojniaków. Albo trzeba było mnie poprosić o pomoc, wciąż znam chłopaków w paru kapelach. Przy okazji, jest w tym twoim zamku ktoś do schrupania? Zaszalałaś? Mam nadzieję, że tak, niech chociaż jedna z nas to robi. Ja mam zgagę i nie widzę własnych stóp, więc sama rozumiesz…. Dawaj, ty chuda krowo!

Z chęcią, westchnęła Anka. Czasami budziła się w nocy z mglistym wspomnieniem zmysłowych ruchów bioder, zapachu seksu i wetiwerowej wody toaletowej. A najciekawsze było to, że Krzysztof ani żaden z jej wcześniejszych facetów nigdy takiej nie używał. Zupełnie jakby z samotności wyhodowała sobie fantomowego kochanka.

– To tyle. Fajnie się gadało. – Marta się rozłączyła, nie siląc się na zwyczajowe w przypadku innych ludzi pożegnanie. Kończyła rozmowy tak samo, jak je zaczynała.

– Pa. – Anka zaśmiała się do głuchego telefonu.

Zajrzała wreszcie do maila. Dorota, koleżanka z pracy, szefowa sekretariatu dyrektora. Zaczynały razem, to je zbliżyło. Mimo wyjazdu Anki wciąż utrzymywały stały kontakt. Dorota była najbliżej źródła informacji, zawsze wiedziała, co piszczy w korporacyjnej trawie, i dzieliła się wiadomościami z Anką.

Coś się dzieje. Nowy Jork przysłał ekipę audytorów. Martwię się, zaglądają do każdego CV, wzywają ludzi na rozmowy. Mówi się o reorganizacji, optymalizacji wydatków, cięciu kosztów. Michał poszedł na pierwszy ogień. Nie przyjął zmiany warunków, odchodzi od pierwszego.

Anka spięła się. Michał dyrektorował w „jej” hotelu od kilku lat. Zawsze był pupilkiem centrali, miał zostać menedżerem na kraj, a potem może i na całą wschodnią Europę. Jakie szanse miała ona – nieobecny nikt zajęty rozwiązywaniem osobistych problemów?

Wróciła do wiadomości, którą wieńczyło jedno zdanie, pogrubioną czcionką:

Anka, dobrze ci radzę, pomyśl o powrocie.

Jakby nie myślała o tym każdego dnia. Co z tego, skoro nie mogła się stąd ruszyć, była uwięziona na czas nieokreślony.

Dobry humor, w jaki wprawiła Ankę rozmowa z Martą, ulotnił się bez śladu.

Będę miała spieprzony cały dzień, a może i tydzień. Oby już nic więcej… Ledwie to pomyślała, telefon ponownie piknął.

Tym razem SMS. Zerknęła na wyświetlacz.

Jestem w okolicy. Wpadnę przed południem. Liczę, że znajdziesz czas. Musimy porozmawiać. K.

Puls jej przyspieszył.

Przyjeżdżał? Nie chciała go tu!

Skasowała wiadomość, zanim uświadomiła sobie, że to tylko pusty gest, bez wpływu na rzeczywistość. Krzysztof i tak przyjedzie. Nieraz zastanawiała się, czy jeśli nadejdzie chwila, w której ich drogi się przetną, okaże się na nią gotowa. Zdolna bez wpadania w upokarzającą histerię stawić czoło draństwu, które uosabiał.

Nikomu nie opowiadała, ile kosztowało ją pozbieranie się po tym, co ten człowiek jej zrobił. Gdyby zaczęła, mówiłaby przez miesiąc bez przerwy. Kto by to zniósł? Chyba tylko zawodowy psychoterapeuta, ale na sesje z profesjonalistą niestety nie znalazła czasu. Miała na głowie Grodzisko. Dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu.

Wstała z łóżka, poszła do łazienki, spojrzała w lustro. Blada, zapracowana dziewczyna, cień dawnej siebie. Brakowało tylko napisu „ofiara” na czole.

A w dupę z tym, powiedziała sobie, niedoczekanie, żeby taką ją zobaczył.

Sięgnęła po kosmetyczkę. Potrzebowała tuszu, podkładu i szminki.

***

Krzysztof przyjechał, ledwie zdążyła się ogarnąć. Zapewne wysłał SMS-a, zatrzymując się kilka kilometrów od Grodziska. Może zresztą wcale się nie zatrzymywał. Przepisami drogowymi zawsze przejmował się tak samo jak obecnie zachowywaniem wobec niej choćby pozorów dobrych manier. Uprzedzić o wizycie w ostatniej chwili? Cały on.

I oto siedział naprzeciwko, przyglądał się jej z lekkim rozbawieniem. Znała ten błysk w jego oczach. Lekceważenie i cynizm.

Dobrze wiedzieć, że wciąż pozostał sobą, pomyślała.

Na szczęście ona – właśnie uświadomiła to sobie bez żadnej wątpliwości – poszła w swoich uczuciach do przodu. Definitywnie przestała go kochać. Teraz nienawidziła drania. Nie dlatego, że ją zostawił. Już zdawała sobie sprawę, że rozstanie było najlepszym, co w tym związku mogło się zdarzyć. Nienawidziła Krzysztofa, ponieważ wpakował ją na minę. Miała liczone w milionach długi i nic niewartą nieruchomość z XII wieku, w częściowej runie, na wyrost nazywaną zamkiem. Na dodatek, usiłując zamienić ten strzęp zabytku w choćby namiastkę porządnego hotelu, zmarnotrawiła wszystkie oszczędności rodziców, całkiem sporą sumę. Więc tak, nienawidziła drania i nie robiła sobie z tego powodu wyrzutów.

– Po co przyjechałeś?

Potrząsnął głową jak zatroskany ojciec nad nastoletnią córką, dla której trzeba mieć specjalne względy, ponieważ wciąż nie dorosła do poważnych spraw.

– Myślałem, że mamy to już za sobą. Ja naprawdę nie chowam urazy.

– Ty nie chowasz? – Zaśmiała się ironicznie. – Jestem wzruszona.

Krzysztof poprawił idealnie leżący garnitur. Wysunął mankiety koszuli ozdobione monogramem. Naprawdę nic się nie zmieniło, nadal miał słabość do kosztownych tkanin i osobistych krawców.

– Spróbujmy porozmawiać jak ludzie – westchnął. – Przychodzę z propozycją. Dręczy mnie, że pozwoliłem ci się tak pogrążyć. Żal mi cię. Jesteś w matni. Pomyślałem, że pomogę…

Znowu traktował ją jak idiotkę. Miała ochotę zaprotestować, wygarnąć mu, ale opanowała się. Nic by to nie dało, szkoda nerwów. O tym, co było między nimi, chciała już tylko zapomnieć. Wstydziła się tego związku przed sobą samą. Bolesna sprawa, także dosłownie. Potarła nasadę serdecznego palca. Chociaż blizna była ledwie widoczna, a kość zrosła się bez komplikacji, złamanie co jakiś czas odzywało się tępym ukłuciem.

– Radzę sobie – odparła.

Nie była to do końca prawda, bo samotne zmagania z zarządzaniem zamkiem wykańczały ją psychicznie, ale akurat jemu nie będzie się skarżyła. Jeszcze by się ucieszył.

– E tam, radzisz. Widzę przecież. Przeprowadziłaś się do tej ruiny. Musiałaś rzucić pracę.

– Wzięłam urlop bezpłatny…

O czających się na horyzoncie problemach z zatrudnieniem oczywiście nie wspomniała.

– …Poza tym lubię Grodzisko.

W tej sprawie też podkoloryzowała rzeczywistość. Doceniała urodę zamku i okolicy, ale uważała, że jest to miejsce, w którym można spędzić najwyżej urlop, a nie całe życie. Była mieszczuchem z krwi i kości, tęskniła za zatłoczonymi ulicami, hałasem, nocnymi wypadami do klubów, poranną kawą w Costa Coffee.

– Wszystko jedno. – Krzysztof jak zwykle szybko ucinał wątki niewygodne czy choćby tylko zbędne z jego punktu widzenia. – Nie zbaczajmy z tematu. Więc masz problem i wyobraź sobie, że się go pozbywasz.

Anka skrzywiła się. Od owego wieczoru w restauracji już zawsze będzie nienawidziła takich przemów. Popapranych technik rodem z NLP według tego samego wzoru: zaimplementuj rozmówcy konkretne myśli.

– Czyli chcesz mi pomóc? – przerwała. – Ty?

– Wiem, że obarczasz mnie winą za swoje kłopoty, ale postaraj się spojrzeć na te sprawy obiektywnie. Doceń to, co robię – tokował. – W końcu coś nas łączyło.

Na nią te sztuczki już nie działały, lecz musiała przyznać, że był w nich świetny. Panie i panowie, przed wami Krzysztof Ordynacki, charyzmatyczny właściciel agencji nieruchomości High End, posiadacz dwóch fakultetów, wzięty mówca motywacyjny, wykładowca uniwersytecki, człowiek sukcesu.

Sukinsyn, dopowiedziałaby Anka, gdyby ją zapytano.

– Do rzeczy – powiedziała. – Nie mam całego dnia.

Sięgnął do kieszeni po papierosy. Zapalił, pomimo iż już dwa razy zwracała mu uwagę, że sobie tego nie życzy.

– Odkupię od ciebie hotel. – Dmuchnął dymem. – Za półtora miliona. Kredyty razem z zabezpieczeniami zostaną oczywiście po twojej stronie. Już ogarnąłem, jak to zrobić.

Oferta była obraźliwa. Półtora miliona Anka wydała na samo Grodzisko, a prawie drugie tyle włożyła w remont i adaptację, więc w rezultacie była zadłużona na niemal trzy, licząc pożyczkę od rodziców. Gdyby sprzedała hotel na warunkach Krzysztofa, wciąż byłaby głęboko pod wodą, a straciłaby narzędzie do zarabiania i szansę na odbicie się od dna. Bank zajmie hipotekę na jej warszawskim mieszkaniu, ojciec z matką zostaną na starość bez grosza przy duszy, zaś Anka do końca życia będzie pracowała tylko na spłatę zobowiązań.

– Nie.

Ordynacki poruszył się na krześle; lekkie, niemal niezauważalne drgnienie pleców, nad którym nie zdołał zapanować.

– Wiem, oferta nie jest zwalająca z nóg, ale spróbuj znaleźć lepszą – powiedział spokojnie, chociaż oczy mu się zwęziły.

– Jest beznadziejna. Bardzo w twoim stylu.

Skrzywił się, a potem długo przyglądał się swoim wypielęgnowanym paznokciom. W końcu się roześmiał. Nagle znów był sympatycznym, czarującym mężczyzną, który potrafi zawrócić w głowie. Rozluźnił ramiona, przeczesał włosy tym charakterystycznym gestem, który budził w kobietach poruszenie. Zgasił niedopalonego papierosa i podszedł do okna, żeby otworzyć je na oścież. Do pokoju wdarło się świeże powietrze.

– Aneczko – powiedział miękko – czasem zapominam, jaka jesteś świetna. Żałuję, że się rozstaliśmy. I naprawdę chcę pomóc.

To spojrzenie na początku znajomości wystarczyło, żeby zdzierała z siebie ubrania.

– Żałujesz? – powtórzyła, jednocześnie poruszając myszką komputera.

– Codziennie. Może kiedy pozwolisz naprawić tę idiotyczną sytuację, ja i ty… Pamiętasz, jak odbierałem cię ze studia tańca? Wychodziłaś rozgrzana, nakręcona, muzyka waliła z głośników…

– Przestań!

Anka nie chciała tego słuchać. Salsa, ten skrawek przeszłości, należała tylko do niej. A Krzysztof był ostatnim człowiekiem na Ziemi, któremu pozwoliłaby o niej przypominać.

– Potrzebujesz opieki – powiedział po chwili. – Widzę to.

– Poważnie?

Siedziała w bagnie, może jeszcze nie po uszy, ale po szyję na pewno. Codziennie budziła się coraz bardziej przyduszona problemami, z coraz mniejszą możliwością ruchu, a nie poddawała się tylko dlatego, że była odpowiedzialna.

Odpowiedzialność czyniła z Anki zmęczoną, zapracowaną kobietę, która noce spędzała samotnie, ale dzięki niej przetrwała ostatnie pół roku wyrzeczeń, upokorzeń, łatania dziur, przeciągania krótkiej kołdry i testowania kolejnych pomysłów na rozruszanie biznesu, mimo że turyści i organizatorzy zbiorowych wyjazdów prawie nie zauważali Grodziska na Booking.com.

Anka odpowiedzialnie robiła nawet dobrą minę do złej gry. Chociaż w rzeczywistości chciała stąd uciec, pokazywała swoim pracownikom entuzjastyczną, pełną zapału twarz. Inna sprawa, że jej ludzie – tak czasem o nich myślała – zasługiwali na to jak mało kto. Szkoda, że nie da się ich zabrać do Warszawy.

– Słuchasz mnie? – W głosie Krzysztofa pobrzmiewała nuta zniecierpliwienia, nie lubił, gdy uwaga rozmówcy nie skupiała się wyłącznie na nim.

– Oczywiście. Nie przerywaj, a ja coś sprawdzę.

Weszła na jego profil na Instagramie. Przejrzała zdjęcia z ostatnich kilku tygodni. O, zmieniał dziewczyny szybciej niż niektórzy mężczyźni skarpety. Najpierw dwie blondynki, teraz ognistoruda ślicznotka na niebotycznie wysokich szpilkach.

Ucieszyła się, że ją to nie boli. Prawdę mówiąc, było jej żal tych dziewczyn. Widok rąk Krzysztofa na ich ciałach przypomniał Ance dawne chwile. Wzdrygnęła się. Za nic w świecie nie chciałaby znów poczuć go w sobie.

Przewinęła kilka postów. Nowy samochód, apartament na Powiślu, weekend w Paryżu, wypad do Wiednia, relacja z Włoch, wyprawa na Bali, Dubaj. Krzysztof szastał forsą na prawo i lewo, gdy ona traciła wszystko. Przez niego.

– Jeszcze dziś możemy pojechać do notariusza – rozwijał swoją propozycję, ponownie rozluźniony. – Będziesz wolna. Ja zajmę się hotelem. Przecież chcesz tego. Ja też. – Przysunął się do biurka tak blisko, że Anka poczuła zapach jego wody toaletowej, oczywiście ekskluzywnej. – To jak będzie?

Udała, że się zastanawia, coś ją podkusiło.

Ordynacki pokiwał głową z dobrotliwą miną.

– Rozumiem – powiedział. – Szukasz informacji, czy jednak zbudują ten park rozrywki. Nie masz nad czym dumać, nie zbudują.

– To oczywiście też sprawdzę – odrzekła. – Z jakiegoś powodu chcesz kupić Grodzisko. Ale później, a teraz…

Odwróciła w jego stronę ekran. Zdjęcie z poprzedniego dnia. Krzysztof i ruda przykryci tylko prześcieradłem. Miał na nim minę znudzonego playboya.

Anka parsknęła śmiechem. O tak, zdecydowanie już go nie kochała.

– Wypierdalaj.

***

W oknie monitora wyświetlającym aktualną liczbę nowych rezerwacji widniała samotna trójka. Żałośnie niski wynik. Wiadomo, zawsze zjawi się ktoś niezapowiedziany, ktoś inny zabukuje pokój bez żadnej promocyjnej zachęty, ale te jednostkowe noclegi niczego nie zmieniały. Ważny był trend.

Gdyby tak kiepsko miało być zawsze, żeby przetrwać, Anka musiałaby za każdy pokój liczyć jak za apartament w pięciogwiazdkowym Borthwick Castle, co oczywiście nie wchodziło w grę. Grodzisko, owszem, też mieściło się w średniowiecznym zamku, ale w odróżnieniu od swojego szkockiego kuzyna w jednej połowie było stertą gruzu, a w drugiej niewygodną, niedogrzaną, niedoświetloną i prawie pozbawioną wygód ruderą położoną w okolicy skrzętnie omijanej przez turystów. Poza zamkowym wzgórzem, zwanym od niepamiętnych czasów Żywą Górą, o którym krążyły niedorzeczne opowieści wyznawców spod znaku Ery Wodnika, nie było tu nic interesującego. Wszędzie tylko hektary krzaków, pola i małe wioski na skrzyżowaniu lokalnych dróg, z których lokalizacją kłopot miało nawet Google Maps.

– Kurwa mać – wymamrotała.

– Nooo… – zamruczał wieloznacznie Tymoteusz, nie wiadomo, czy zgadzając się z Anką, czy kwestionując jej dosadną opinię na temat liczby rezerwacji.

Niewysoki, łysiejący, pięćdziesięciopięcioletni grubasek o osobowości wojaka Szwejka i fizjonomii jego ekranowego wcielenia był jednym z trójki pełnoetatowych pracowników Grodziska. Cieszyło go byle co, a niewiele ruszało, chyba tylko z dwoma wyjątkami, o których w tej chwili Anka nie miała zamiaru rozmyślać. Pogodny człowiek, tak jak teraz: widok feralnej trójki spowodował, że wyraz szczęśliwości na ogół malujący się na jego kartoflowatej twarzy ustąpił miejsca neutralnej beztrosce, to wszystko.

Anka mogłaby zrobić mu wykład o fatalnym poziomie wskaźnika marży zysku netto, tylko po co? Chociaż w odróżnieniu od niej Tymek nie miał magisterium z hotelarstwa, doświadczeniem biznesowym przewyższał ją wielokrotnie. Pracował w Grodzisku od trzech dekad. Widział wszystko, lata tłuste i chude, reprywatyzację, kolejne odsprzedaże i coraz to nowe pomysły na wykorzystanie zamku, więc zapaść finansową rozpoznawał bez zaglądania do Excela. A jednak ani myślał się martwić.

Ance daleko było do jego spokoju.

– Trzy rezerwacje to tylko o jedną więcej od przeciętnej – powiedziała bardziej do siebie niż do Tymoteusza.

Reklama – desperacki gest, na który wydała resztkę oszczędności – wygasła o północy. Rezultat? Przyrost zgłoszeń na poziomie błędu statystycznego. Będzie musiała ostro kombinować, żeby pozwolić sobie na kolejną akcję promocyjną, o ile w ogóle się uda.

A tak chciałaby wreszcie postawić hotel na nogi, żeby zyskał na wartości. Mogłaby go wówczas sprzedać za porządną cenę i wrócić do dawnego życia. Warszawskie hałasy, smog i kolorowy tłum na ulicach śniły się Ance po nocach. Może łatwiej byłoby to wytrzymać, gdyby nie tkwiła w tej beznadziei sama. Czasami nad ranem otwierała oczy i instynktownie obracała się na łóżku, szukając oparcia… Pustka obok zdawała się nie mieć końca.

Tymoteusz przysunął w jej stronę tabliczkę czekolady.

– Cukier krzepi.

– I zabija – odparła, pakując solidny kawałek do ust. – Ale w tej sytuacji to zaleta.

Popatrzył na nią znad upaćkanych odciskami palców okularów. Był jedynym znanym jej człowiekiem, któremu nie przeszkadzały tłuste ślady na szkłach.

– Andzia, ułoży się.

– Niby jak?

– Nie wiem, ale jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było.

Nie tylko przypominał Szwejka. Lubił także sięgać po jego mądrości i chyba w nie wierzył1.

– A teraz mów – zmienił temat. – Twój były czego chciał? Dałaś radę?

Odłamała następny kawałek czekolady. Bimbała na kalorie, po takim poranku miała prawo poprawić sobie humor na wszystkie niedopuszczalne sposoby.

– Chciał odkupić hotel. Był okropny, strasznie naciskał.

Tymoteusz zmrużył oczy. Nie spodobało mu się to, co usłyszał.

– I?

– Zaproponował bzdurną cenę. Oczywiście odmówiłam.

Odetchnął.

– Byłaś grzeczna?

– A skąd! Powiedziałam, żeby wypierdalał.

– Zuch dziewczynka! Na pewien typ mężczyzn uprzejmość nie działa. Trzeba z buta, między oczy. Wyjechał już?

Anka wzruszyła ramionami.

– Wątpię. Musi jeszcze się pokręcić, żeby zrobić mi na złość. Pewnie zostanie na obiedzie. Menda.

Tymek zerknął na nią niewinnie.

– Aga chętnie napluje mu do zupy. Powiedz tylko słowo.

– Nie trzeba.

– To może nie napluje, a…

– Nie chcę wiedzieć, choć to kuszące. – Potarła kark, mięśnie miała napięte jak postronki. – Może jednak następnym razem. A teraz pokaż mi, kto przyjeżdża.

Otworzył plik z danymi gości. Kobieta podróżująca w pojedynkę, para i samotny mężczyzna.

– Wszyscy od dziś? – upewniła się.

– Jesteśmy rozrywani.

– Dobrze, to idę. – Podniosła się z krzesła.

– Obchód? A po co? Pokoje gotowe, Olga już wysprzątała, a Aga działa w kuchni. Wszystko gra i buczy, dopilnowałem. Usiądź, odpocznij, zjedz jeszcze trochę czekolady. Nie? Mam też wódkę albo skręta, ale to dopiero po fajrancie. Czekaj… – Przyjrzał się jej z uwagą. – Ty nie zamierzasz niczego sprawdzać. To przez niego, tak? Nie rycz!

Za to go uwielbiała. Rozumiał wszystko.

– Chcę pobyć sama, ochłonąć. Wiesz, jak jest.

Była twardzielką, ale nie cyborgiem. Przeprawa z Krzysztofem naprawdę sporo ją kosztowała. Nikt nie prowadzi kursów dla kobiet, jak przetrwać z godnością pierwsze po zerwaniu spotkanie z eks. Uczą się na własnych błędach, a po wszystkim muszą wylizać rany.

Czuła, że lekko nie będzie. Przepełniały ją żal, bezradność i poczucie krzywdy. Musiała mieć to w oczach, bo Tymoteusz spoważniał na dobre.

– Anka, jeśli on coś ci zrobił…

Można było na niego liczyć i Anka nieraz korzystała z jego wsparcia, ale co za dużo, to niezdrowo. Nie powinna zwalać mu na głowę wszystkich swoich kłopotów. Tymoteusz nie miałby nic przeciwko temu, był naprawdę wyjątkowym facetem, lecz Anka – nawet jeśli słabo jej to wychodziło – lubiła siebie bardziej w wersji niepodszytej płaczliwością, w której umiała utrzymać się w pionie sama, bez podpórek.

– Dzięki, ale muszę poukładać to sama. Żebyś się tym nie gryzł, po prostu uznaj, że mi tu za zimno.

Natychmiast odpuścił.

– Wiadomo – westchnął, zgrabnie wracając do swojego zwykłego, pogodnego tonu. – Pierwsze przykazanie każdego kasztelana.

Mądrość brzmiała: nie da się ogrzać średniowiecznych murów. Jeśli twój dom ma ponad osiemset lat, zainwestuj w ciepłe gacie. Anka dowiedziała się o tym zaraz po przyjeździe do Grodziska, gdy ubrana w elegancki kostiumik, cieniutkie rajstopy oraz szpilki tak zsiniała i głośno szczękała zębami, że Tymek z miejsca zaproponował jej pięćdziesiątkę na rozgrzanie. Cała ekipa Grodziska wspominała to jako najlepsze z wejść nowego właściciela na zamek, a przeżyli takich kilka w ostatnich latach.

– Właśnie – potwierdziła. – Wyślij SMS-a, gdyby coś się urodziło.

Złapał ją za rękę.

– Posłuchaj, nie daj mu się, rozumiesz? Idź prosto, nie schodź mu z drogi, patrz w oczy. To twoja ziemia.

Przytaknęła. To moja ziemia. Tymoteusz zwykle posługiwał się prostym językiem, a gdy wspierał Ankę, to raczej słowami, których nie trzeba było tłumaczyć z natchnionego na polski. Skoro tym razem sięgnął do innego repertuaru, musiał być poruszony, jak nie on. Wychodziło na to, że Krzysztof ma sporą siłę rażenia.

Energicznym krokiem wymaszerowała z recepcji.

– Uwaga!

Za późno. Uderzyła w coś wysokiego, szczupłego, pachnącego kadzidłem.

– Na boginię! – stęknęło to coś, okazując się kolorowo ubraną kobietą leżącą na ogromnym turystycznym plecaku i machającą bezładnie nogami.

– O matko! – przestraszyła się Anka. – Przepraszam!

– Pomoże pani? Bo nie dam rady…

W hotelu każdy wypadek, nawet najdrobniejszy, może być powodem do procesu o odszkodowanie, więc gdy kobieta się roześmiała, Ance kamień spadł z serca. Chwilę później obie gramoliły się na kolana w asyście Tymoteusza, który zwabiony zamieszaniem pofatygował się na zewnątrz.

– Eliza Maciejak – powiedziała nieznajoma. – Bardzo mi miło.

Goście zwykle przedstawiali się tylko w recepcji, powołując się na rezerwację, a tego rodzaju eleganckie prezentacje zdarzały się z ich strony bardzo rzadko. Dla odmiany obsługa Grodziska miała taki standard.

– Anna Gabner, właścicielka i menedżerka hotelu. Jeszcze raz panią przepraszam, zagapiłam się.

Wyglądało na to, że zderzyła się z tą nową pensjonariuszką bez pary.

Kobieta miała sympatyczną, ogorzałą od słońca twarz, zupełnie pozbawioną makijażu. Z siateczką drobnych zmarszczek przy oczach i pasemkami siwizny w dredach wyglądała na czterdziestolatkę plus, chociaż figury mogły jej zazdrościć dziewczyny o połowę młodsze. Ani grama tłuszczu, smukła, z wyraźnie zaznaczonymi mięśniami.

– Eliza. Proszę mi mówić po imieniu.

Trochę kłóciło się to z profesjonalizmem, ale w przypadku sympatycznych gości można było nagiąć zasady.

– Wzajemnie. Poznaj też Tymoteusza. Wie wszystko, więc gdybyś czegokolwiek potrzebowała…

Eliza spojrzała na recepcjonistę z błyskiem rozbawienia w oku.

– Wszystko? Na przykład, skąd przychodzimy, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy?

Anka roześmiała się.

– Niewykluczone, że i to, ale ja miałam na myśli zwykłe hotelowe sprawy. Grodzisko i całą okolicę Tymek zna jak własną kieszeń. Mieszka tu już z dwieście lat.

Kobieta ożywiła się.

– Naprawdę? Świetnie, doskonale.

– Czasem czuję, że trzysta – zdołał dojść do głosu Tymoteusz.

– To nawet jeszcze lepiej – ucieszyła się. – Pogadamy, gdy się rozpakuję. Powiesz mi, gdzie jest punkt centralny czakramu i kamienie mocy.

Anka w duchu przewróciła oczami. No, to byli w domu. Następna maniaczka pulsujących dobroczynnym promieniowaniem gruczołów Ziemi, uzdrawiania w głębokiej medytacji, energii Matki Natury i tym podobnych dyrdymałów.

Żywa Góra była słynna wśród wyznawców religii natury, neopogan i innych wielbicieli powrotu do prostego życia. Uważali ją za czakram – jeden z punktów energetycznych Ziemi lub, jak mawiali, sensorów duszy planety, który dzięki pozytywnemu promieniowaniu ma zbawienny wpływ na okolicę. Korzyści finansowych było z tego niewiele, bo chociaż entuzjaści Żywej Góry przyjeżdżali tu chętnie, to zwykle na krótko, gdyż życie przepełnione duchowością, minimalistyczne i zgodne z rytmem przyrody raczej nie szło w parze z zasobnością portfela.

Cokolwiek to jednak zawsze więcej niż nic, dlatego Anka przyjmowała całe to towarzystwo z otwartymi ramionami, wskazywała ścieżkę do kamieni mocy, pozwalała kłaść się pokotem na parkingu i wchłaniać dobre fluidy, wysłuchiwała niekończących się tyrad o szlakach energetycznych łączących wszystkie czakramy na kuli ziemskiej. Nie zdradzała, że uważa te ezoteryczne teorie za kosmiczną bzdurę, bo zwyczajnie lubiła tych nieszkodliwych, pozytywnych dziwaków – z wyjątkiem takiej jednej, która dostała wścieklizny, gdy okazało się, że Anka nie pozwala na tańce nago na murach podczas pełni, a woda w studni musi być poddana badaniom w Sanepidzie, zanim będzie można spożywać ją rytualnie, bez przegotowania.

– Pokażesz Elizie pokój i resztę? – przywołała do porządku Tymoteusza, który z jawnym zaciekawieniem lustrował kobietę spojrzeniem: od stopy pokrytej tatuażem po skomplikowany kok z dredów.

– Jasne, idź.

Anka uniosła palec.

– Żebym nie zapomniała, zaproponuj Elizie vipowskie miejsce na parkingu.

Kobieta machnęła ręką.

– Nie trzeba. Przyjechałam stopem prawie do hotelu. Tylko na górę musiałam się wspiąć.

***

Wyszła na rozgrzany słońcem dziedziniec. Mimo zapewnień Tymoteusza, że ekipa panuje nad sytuacją, odruchowo rozejrzała się, żeby skontrolować stanowiska pracy. Latami wypracowywała ten menedżerski nawyk i trudno było o nim zapomnieć.

Z kuchni docierał zapach pieczonego kurczaka i szarlotki, czyli Aga rzeczywiście nie potrzebowała nadzoru. Anka postanowiła jednak towarzysko wpaść do niej na chwilę. Aga weszła niedawno w okres menopauzy, nie skarżyła się, ale bywały dni, kiedy czuła się słabo. W poprzednim miesiącu nieźle ich nastraszyła, mdlejąc w trakcie siekania ogórków na mizerię. Oczywiście ubrdała sobie, że Anka ją zwolni, bo „po co komu starzejąca się, sprawiająca problemy kobieta”. Trochę trwało, zanim Tymoteuszowi udało się ją przekonać, że nowa właścicielka prędzej sama zacznie pomagać przy krojeniu warzyw, niż się jej pozbędzie.

– Jak tam? – Anka zajrzała do garnka z zupą. – Och, soczewicowa. Ubóstwiam.

Sięgnęła po czystą łyżkę do spróbowania.

– Nie za dużo kolendry? – zapytała Aga.

Anka wprowadziła do menu lekkie zupy kremy, co dla kucharki od lat gotującej na zmianę grochową i pomidorową było sporym wyzwaniem.

– Doskonała. Mówiłam, że masz talent. Następny krok: strogonow z soi.

Aga przeżegnała się ostentacyjnie, a potem wetknęła jej w rękę kanapkę z serem.

– Jedz, nie widziałam cię na śniadaniu. Co z twoim byłym?

Oczywiście, wszyscy wiedzieli o Krzysztofie. Pierwsze tygodnie na Żywej Górze upłynęły Ance na płaczu. Za dużo czasu spędzała z tymi ludźmi i za wiele spraw mieli do omówienia, żeby w końcu nie wyjaśnić im, skąd ten jej permanentny dół psychiczny.

– Nie zmienił się nawet o jotę – odparła. – Ostrzegam, chyba zje u nas obiad.

Aga zerknęła znacząco na gar z zupą.

– Błagam cię, nie pluj. – Roześmiała się na to Anka. – Idę dalej. O, cześć, Kaziu.

Przywitała się z dostawcą, który właśnie wnosił do magazynu skrzynki z napojami.

– Pij. – Wcisnął jej w dłoń butelkę z wodą. – Pewnie nie miałaś czasu. Słyszałem, kto nas odwiedził.

Anka czuła się jak pięcioletnia dziewczynka, gdy tak się o nią troszczyli, ale lubiła tę familiarną atmosferę, której nie uświadczysz w wielkich hotelach sieciowych. To jedno jej się w Grodzisku udało, stworzyła przyjazny klimat.

Wyszła ponownie na dziedziniec. W oknie apartamentu mignęła jakaś sylwetka, a więc Olga robiła ostatni ogląd pokoju albo szwendał się tam Franek, jej ośmioletni syn, którego zabierała do pracy, bo podczas wakacji nie miała co z nim zrobić. Rezolutny był z niego dzieciak i miły, ale czasami uciążliwy – wszędzie go było pełno, kręcił się pod nogami, nieustannie zagadywał gości, co nie wszystkim się podobało.

Anka w ogóle się tym nie przejmowała. Samotne matki musiały pracować, nikomu korona z głowy nie spadnie, jeśli po zamku będzie biegał mały chłopiec.

A Krzysztof zgodnie z przewidywaniami nie wyjechał, lecz odstawiał swój cyrk z przewagą mentalną. Siedział w kawiarnianym ogródku i sączył kawę. Pozdrowił Ankę środkowym palcem.

– Wciąż w formie – mruknęła, ale jego bezwzględność ścisnęła jej serce.

Mogła iść gdziekolwiek, choćby przed siebie, co w przypadku Grodziska oznaczało zejście z Żywej Góry wąską, krętą drogą. Czterysta metrów w dół, a potem drugie tyle z powrotem, bo przecież po polach nie powinno się łazić, a z krzaków można przynieść kleszcza.

Poszła na mury. Tam zawsze dobrze jej się myślało. I rozpaczało. Od kiedy mieszkała w Grodzisku, często przychodziła tu układać plany, pożal się Boże, rozwoju swego, jeszcze bardziej się pożal, przedsiębiorstwa, a czasem, żeby się wypłakać bez świadków. Tym razem o snuciu biznesowych wizji nie było mowy. Nie dała rady dłużej dusić w sobie żalu. Rozsadzał jej piersi. Rozszlochała się.

Po wszystkim poczuła się potwornie zmęczona. Usiadła na blankach i zrobiła to samo, co każdego dnia, odkąd tu przyjechała. Po prostu patrzyła. Chociaż Grodzisko było kamieniem u szyi, nie mogła odmówić mu urody. Widok zamczyska posadowionego na czterystumetrowym wzgórzu oszałamiał.