Haśka. Poświatowska we wspomnieniach i listach - Mariola Pryzwan - ebook

Haśka. Poświatowska we wspomnieniach i listach ebook

Mariola Pryzwan

4,7

Opis

Wydana w 80. rocznicę urodzin biografia Haliny Poświatowskiej (1935 –1967), złożona jest ze wspomnień rodziny, przyjaciół, kolegów po piórze i niezwykle bogatej korespondencji poetki.

Poświatowska była autorką zaledwie czterech tomików. Hymn bałwochwalczy, dzień dzisiejszy, Oda do rąk i wydany pośmiertnie tom jeszcze jedno wspomnienie zapewniły jej trwałe miejsce w literaturze polskiej i w sercach czytelników. Podobnie jak autobiograficzna proza Opowieść dla przyjaciela, pisana dla Ireneusza Morawskiego, którego wspomnienia po raz pierwszy ukazują się właśnie na łamach tej książki.

Jaka była na co dzień autorka niezwykle zmysłowych wierszy o miłości?

Jej życie – naznaczone nieuleczalną chorobą serca, toczyło się w cieniu śmierci… Mimo to, a może tym bardziej mocno i żarliwie kochała, dbała o siebie i swój wizerunek, kreując go czasem w pamięci spotykanych ludzi.

Jak zapamiętali Halinę Poświatowską – poetkę-legendę, zdolną ambitną filozofkę – zafascynowani nią mężczyźni: Stanisław Grochowiak, Tadeusz Nowak, Jan Adamski? Jak wspomina ją ks. prof. Józef Tischner? A jak Wisława Szymborska?

Jaka była w oczach mamy a zarazem swojej przyjaciółki i admiratorki twórczości? W oczach brata, który nieustannie dba o pamięć o swej niezwykłej siostrze nie tylko w ich rodzinnej Częstochowie.

Poświatowska to jedno z najciekawszych zjawisk polskiej poezji powojennej – a jej biografia pozwala lepiej poznać tę fascynującą kobietę.

Jak wszystkie biografie złożone ze wspomnień, które zbiera i opracowuje Mariola Pryzwan, również i ta jest bogato ilustrowana – zdjęciami, dokumentami niejednokrotnie publikowanymi po raz pierwszy.

W Marginesach ukazały się dotychczas przygotowane przez Mariolę Pryzwan wspomnienia o Annie German (Tańcząca Eurydyka), Annie Jantar (Bursztynowa Dziewczyna) i Zbigniewie Cybulskim (Cześć, starenia!).

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 321

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (15 ocen)
13
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący: DOROTA KOMAN
Redakcja, indeks osób: DOROTA KOMAN
Korekta: IRMA IWASZKO, DOROTA KOMAN
Projekt okładki, opracowanie graficzne i typograficzne: ANNA POL
Łamanie, montaż: Agencja Poligraficzna Sławomir Zych
Zdjęcie na okładce z archiwum Jana Adamskiego
Zdjęcie na okładce © Iberfoto / Photoaisa
Copyright © by Mariola Pryzwan Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2015
Wydanie pierwsze w tej edycji (poszerzone wydanie książki Marioli Pryzwan Ja minę, ty miniesz. Wspomnienia o Halinie Poświatowskiej) Warszawa 2015
Wydawnictwo Marginesy dołożyło należytej staranności w rozumieniu art. 335 par. 2 kodeksu cywilnego w celu odnalezienia aktualnych dysponentów autorskich praw majątkowych do zdjęć opublikowanych w książce. Z uwagi na to, że przed oddaniem niniejszej książki do druku nie odnaleziono niektórych autorów zdjęć, Wydawnictwo Marginesy zobowiązuje się do wypłacenia stosownego wynagrodzenia z tytułu wykorzystania zdjęć aktualnym dysponentom autorskich praw majątkowych niezwłocznie po ich zgłoszeniu do Wydawnictwa Marginesy.
ISBN 978-83-64700-43-9
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a 01-540 Warszawa tel. (+48) 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

RODZEŃSTWU

HALINY POŚWIATOWSKIEJ

– MAŁGORZACIE PORĘBSKIEJ

I ZBIGNIEWOWI MYDZE

WSTĘP

Halina Poświatowska – poetka legenda, jedno z najciekawszych zjawisk polskiej poezji powojennej. Od lat budzi zainteresowanie i emocje. Wciąż fascynuje jej subtelność, wdzięk, literacka wrażliwość i pasja życia. Dziewiątego maja 2015 roku przypada osiemdziesiąta rocznica urodzin poetki.

Powtarzała za profesorem Julianem Aleksandrowiczem, że „człowiek jest tyle wart, ile po sobie zostawi...”. Po niej zostały wiersze, przekłady, autobiograficzna proza Opowieść dla przyjaciela i niezwykle bogata korespondencja, która najpełniej ukazuje tę fascynującą osobowość.

Poezja Poświatowskiej to przede wszystkim wiersze o miłości – zmysłowe, odważne, pełne liryzmu. Wiersze o ponadczasowej wartości.

Gdy ponad dwadzieścia lat temu przygotowywałam książkę „ja minę, ty miniesz...”. O Halinie Poświatowskiej. Wspomnienia, listy, wiersze, spotykałam się z przyjaciółmi i znajomymi poetki. Miałam też szczęście poznać matkę Haliny – panią Stanisławę Mygową – i wielokrotnie z nią rozmawiać.

Obecne wydanie, które ukazuje się pod zmienionym tytułem Haśka, uzupełniają wspomnienia dwóch dam polskiej literatury: Wisławy Szymborskiej i Magdaleny Samozwaniec, oraz japońskiej przyjaciółki Poświatowskiej Yasuko Nogami-Suzuki i krakowskiej znajomej Grażyny Panczenko. Po raz pierwszy także publikowane są zwierzenia Ireneusza Morawskiego, adresata Opowieści dla przyjaciela, o którym Poświatowska powiedziała: „jesteś połową mej duszy, albo takim koniecznym zwierciadłem, w którym się dobrze mojej duszy przeglądać, bo wtedy nie jest zupełnie sama”.

Halina Poświatowska chciała opublikować listy Ireneusza do niej, ale Morawski nie wyraził zgody. Przez lata konsekwentnie odmawiał napisania wspomnień o Halinie, o ich niecodziennym, trudnym do zdefiniowania uczuciu.

Zaprzyjaźniłam się z Ireneuszem Morawskim w ostatnich latach jego życia. Nie prosiłam o nic i może dlatego 6 stycznia 2009 roku Ireneusz przysłał mi długie wspomnienie-spowiedź zatytułowane Halina P. i ja.

„Ciągle jestem zdziwiony, że jakaś wewnętrzność podkusiła mnie, żebym Marioli opowiedział to, czego do dzisiejszego dnia nie mówiłem absolutnie nikomu. Opowiedziałem, bo Halina Poświatowska jest ciągle Twoim żywiołem i w dodatku obiecałaś mi... Zdaje się, że należę do ludzi, którzy lepiej czują się w ostatnim rzędzie niż na estradach w feerii świateł”.

Obiecałam Ireneuszowi Morawskiemu, że nigdy nie zobaczy tego tekstu w postaci wydrukowanej, natomiast dostałam pozwolenie, że potem... mogę opublikować fragmenty. Dziękuję żonie Ireneusza Helenie Morawskiej, że zgodziła się na ich publikację.

Dziękuję także Dorocie Koman, która jako redaktor książki doradza mi i mnie wspiera, a jako przyjaciółka cieszy się wraz ze mną, że... znowu Poświatowska.

Serdeczne podziękowania składam również adresatom listów i osobom, które wyraziły zgodę na ich publikację.

Haśka to nie tylko wspomnienia o poetce i jej listy, to także fotografie i rzadkie dokumenty w większości z rodzinnego archiwum Haliny Poświatowskiej. Za ich udostępnienie oraz okazywane mi od lat zaufanie, serce i przyjaźń dziękuję bratu poetki Zbigniewowi Mydze.

Mariola Pryzwan

Warszawa, 2 marca 2015

Siedmioletnia Halinka z siostrzyczką Elżunią, 1942

STANISŁAWA MYGOWA

MATKA HALINY POŚWIATOWSKIEJ

Haśka zachorowała jako dziewięcioletnie dziecko.

Chodziła do szkoły tylko dwa lata, i to z ogromnymi przerwami, a przez pozostały czas uczyła się w łóżku. Równie dobrze mogłaby zostać analfabetką.

Uczyłam się razem z nią. Pomogła miłość matki. Nie byłam wykształcona, uczyłyśmy się więc obydwie. Uczyła się całe dnie i noce, dlatego gdy po operacji poczuła, że może normalnie oddychać, natychmiast pomyślała o szkole. Chciała kontynuować naukę – studia, które były dla niej wciąż nieosiągalne. To było niesamowite, jak Haśka chciała iść na studia. Maturę zdawała na kursach wieczorowych jako eksternistka. A potem szpitale: w Warszawie, Krakowie, Poznaniu. Niezliczone szpitale. Półtora roku tak ciężkiej choroby, że trzeba było Haśkę wynosić do ogródka na hamak lub leżak, bo nie mogła chodzić.

Z matką i Elżunią, Częstochowa 1943

Jakże mogłaby żyć, gdyby nie ciągła ciekawość, gdyby nie głód wiedzy?

Profesor Aleksandrowicz twierdził, że praca jest jedynym ratunkiem dla ludzi, przynajmniej tych, którzy są w pewien sposób upośledzeni.

Haśka poznała profesora Aleksandrowicza w czasie, kiedy po śmierci męża zupełnie się załamała [Poświatowska została pacjentką profesora Aleksandrowicza jeszcze przed wyjściem za mąż – przyp. aut. Wszystkie przypisy nieopisane inaczej pochodzą od Autorki]. Była przekonana, że nie ma dla niej innego końca niż rychła śmierć. Nie broniła się przed nią. To chyba było najniebezpieczniejsze; to wówczas po raz pierwszy depresja zwyciężyła jej niesamowite siły witalne.

Stanisława i Feliks Mygowie z córkami: Halinką (z lewej) i Elżunią, 1945

Nasi lekarze najczęściej interesują się chorymi o tyle, o ile ich samych interesuje jakiś ciekawy przypadek. Przeważnie jednak przechodzą mimo... Profesor Aleksandrowicz był wyjątkiem. Haśka widziała poświęcenie profesora jako naukowca i jako człowieka. Jego wielką potrzebę niesienia jej pomocy. Miał przed sobą dziewczynę młodą, zdolną, pracowitą. Postanowił jej pomóc i w tej pomocy szedł tak daleko, jak żaden inny lekarz.

Dawano jej najwyżej pół roku życia. Oczywiście nie wiedziała o tym. I pracowała – jak zwykle pełna humoru, temperamentu. Może dlatego profesora ogarniała coraz większa panika. Załatwił Haśce wyjazd na operację; potem postanowił ten wyjazd przyspieszyć i zrobił wszystko, by jak najszybciej wysłać ją za granicę.

Zainteresował Polonię amerykańską losem Haliny. To było bardzo trudne. Wszystko szło tak opornie. Pomimo znajomości, pomimo listów, które płynęły w tę i z powrotem przez ocean, nikt nie zamierzał wydać tak ogromnej sumy, nawet kiedy chodziło o młodą poetkę. Trzeba było szukać innych dróg, wobec czego profesor Aleksandrowicz nawiązał kontakt z profesorem Boltonem z filadelfijskiej kliniki. Amerykanie zgodzili się wykonać tę operację bezpłatnie, jako zabieg reklamowy. Polonia miała tylko opłacić bilet w obie strony. Przysłali bilet, zaproszenie i 9 sierpnia 1958 roku Halina wyjechała do kliniki profesora Boltona do Filadelfii.

Kilkuletnia Halinka z lalką

Operacja się udała. Oczywiście Haśka nie była zupełnie zdrowa nawet po operacji. Zwyrodnienie zastawki poczyniło w całym organizmie potworne spustoszenia, których nie udało się cofnąć. Przedłużono jej jednak życie. Darowano dziewięć lat.

Mając chore serce, nie mogła długo mówić do studentów. Szybko się męczyła i często brakowało jej głosu. Musiała siedzieć, a to podobno przeszkadza; lepiej, gdy prowadzący ćwiczenia stoi na katedrze lub chodzi. Mimo to nie oddałaby tej pracy za żadną inną.

W końcu nadszedł moment, kiedy nie można było dłużej czekać, i profesor stwierdził bezwzględnie: „Musisz przyjść do szpitala, pozostać w klinice tak długo, aż się trochę nie podreperujesz”.

Przyszła. Profesor zainteresował warszawskich kardiologów stanem jej serca. Przebadali ją, stwierdzili, że organizm jest jeszcze na tyle mocny, że wytrzyma drugą operację. Poinformowali o tym Haśkę. Chciała być zdrowa. Wierzyła, że to, co udało się po raz pierwszy, uda się jeszcze raz. Medycyna przecież poszła naprzód.

W dniu Pierwszej Komunii Świętej, Częstochowa, 24 czerwca 1941

Prosiłam Haśkę (profesor Aleksandrowicz też o tym wspominał), żeby ponownie pojechała do Stanów Zjednoczonych. Nie chciała o tym myśleć. Powiedziała, że nie pojedzie po raz drugi do Ameryki. Operacja – tak, ale tu, w kraju. Tymczasem profesor zaczął się bać. Odwlekał, tłumaczył, prosił: „Może zrezygnujesz, jesteś już w tej chwili mocna”.

Fragment życiorysu napisanego przez Halinę

Cztery miesiące pobytu w klinice podreperowały jej siły. Naprawdę mogła wyjść ze szpitala i pożyć jeszcze kilka lat... Ale nie chciała. Nie chciała życia w fotelu, życia bezczynnego. Chciała żyć, ale chciała także pracować. Przede wszystkim pracować i poruszać się jak ludzie zdrowi. Nie chciała być kaleką. Wstydziła się choroby.

Z siostrą Elżunią, 1945. Elżunia zmarła w grudniu tego roku

Nic nie trafiało jej do przekonania – ani moje prośby, ani prośby profesora Aleksandrowicza. Była dla nas obojga za silną osobowością. Słuchaliśmy jej i robiliśmy najczęściej to, czego chciała. Zdecydowała się na operację. Umarła dziewięć dni później. Serce nie chciało się po raz drugi skleić. Niestety.

FRAGMENTY LISTÓWHALINY POŚWIATOWSKIEJ DO MATKI[1]

7-my dzień po operacji

[chodzi o operację w USA 12 listopada 1958 roku]

To zamiast prawdziwego listu – bo co się wybiorę, to przystanę po dwóch zdaniach – mokra jak mysz. Jutro będzie tydzień – trudno, o jak trudno. Głupio ludzi zaopatrywać w ciała, które ulegają zgnieceniu – upadkom – krojeniu. I bolą... Pocięta jestem tak, że sobie lepiej wyobrazić nie można – ale to nawet zabawne, zawzięcie wypyskowuję się o zastrzyki morfiny. Oni mnie mają za zdrową i każą samej jeść i myć się, i nabijają się ze mnie, że krzywo trzymam ścierkę z wodą. No a ja nie mam kawałeczka siebie, bo wszystko rozparcelowane pod kłucie, cięcie i ból. O jak boli – moje złotko – jak boli.

Nie wpadaj w histerię, bo zanim list zajdzie, to już to będzie bardzo mało aktualne. No i zresztą gdyby mi nie było lepiej, to bym jeszcze nie pisała. Ale Leszek [Dereń; lekarz, który wraz z dr. Nicholsem operował Halinę] mi kazał. A ja go lubię słuchać. Byłam cholernie dzielna przed tym – nic się nie bałam – zaczęłam się bać panicznie po operacji. W czwartek było bardzo źle, w piątek też, dopiero w sobotę się uładziło. Jurka Bigosińskiego przy najbliższej okazji spiorę po pysku, niefrasobliwa świnia – on sobie do Ciebie wysyła telegram, kiedy jeszcze nic nie było wiadome. Telegram miał wysłać Leszek, i to na adres cioci Heli [Anna Roman – siostra Stanisławy Mygowej], gdy już będzie wszystko dobrze. Na szczęście wyżyłam Ci. To było trudne, i jeszcze – boli – wiesz. Kobieta operowana w moim pokoju zmarła na trzeci dzień. To było najgorsze. W ogóle nie mówiłam Ci, ale tu po tych operacjach mrą jak muchy. Dlaczego ja nie? Podejrzewam w tym ciemne machinacje losu. Oni mówią, że zdrowieję bardzo ładnie.

[listopad 1958]

Jakoś mi dziwnie lżej się oddycha, tętno mam nieregularne – ale nic we mnie nie skacze – piersi spokojniutkie, nie uwierzyłabyś. Leszek wczoraj przylazł i opowiedział mi trochę o tej operacji. Wesołe rzeczy. Podobno miałam zupełnie zniesioną zastawkę, rozszerzenie jakiegoś tam czwartego stopnia i że oni jeszcze tego nie operują. Przemyciłam się na operację dzięki temu, że badanie było niedokładne. A dopiero gdy mnie ładnie rozkroili – przyszedł Nichols (najlepszy chirurg, który mnie operował). Zgodził się (bo go Leszek prosił, żeby zdecydować czy operacja się odbędzie) – włożył mi palec do serca i stwierdził, że jest bardzo źle i że strasznie niebezpiecznie jest w tych warunkach operować, i kazał zobaczyć Leszkowi – więc Leszek też włożył paluch do serca i zgodził się, żeby robić. Nichols poszedł sobie palić papierosa, a oni mnie rozcinali dalej, i zakładali ten aparat do przetaczania krwi. Ten aparat przetaczał mi krew, zabierał sprzed serca i wtłaczał w pachwinę, gdzie mam takie szerokie cięcie, bo tu była arteria.

Obudziłam się, gdy mnie przenoszono do łóżka. Leszek coś do mnie gadał, ale nie wiem co, pomyślałam, że to już chyba po – a potem miałam potworne dreszcze. Takie dreszcze. Dostałam jakiejś zawrotnej gorączki, telepało mną dosłownie. A oni położyli mnie na lód i obłożyli workami z lodem – i przykryli jednym prześcieradłem. A ponieważ mi noga wystawała spod tegoż, więc krzyczałam, aby mi ją przykryli bo mi jest zimno. Na drugą noc znowu ta potworna gorączka, i znowu położyli mnie na lodzie i pootwierano wszystkie okna i kazali mi pić dużo wody z lodem ale ja się trzęsłam potwornie. I nie przeziębiłam się, nie dostałam zapalenia płuc, chociaż przyrzekałam tym czarnym że to zrobię. Zbadali mnie i coś im się nie podoba, bo mi się migotanie przedsionka utrzymuje, ale to nic nie jest. Leszek mówi, że z tą zastawką żyłabym najwyżej rok, lub półtora, a potem udusiłabym się. Genialny Nichols przyszył ją czterema ściegami na amen nylonem, już teraz tylko serce musi przywyknąć do pracy i będzie dobrze.

ZBIGNIEW MYGA

BRAT HALINY POŚWIATOWSKIEJ

Po prostu była. Dla brata istnienie siostry jest rzeczą zupełnie naturalną. Oboje byliśmy podobni do ojca. Siostra Małgorzata wdała się w mamę.

W domu było wesoło, nie mówiło się o chorobie, ale dom był jej podporządkowany. Kiedy Haśka źle się czuła, robiło się zamieszanie. Pogotowie, szpital, matka wyjeżdżała. Trzeba było jakoś to gospodarstwo domowe prowadzić. Ojciec szedł do pracy, a dzieci robiły obiad.

Najdokładniej pamiętam ostatnie lata życia Haliny. Matkowała mi. Usiłowała czegoś nauczyć. Kiedy wróciła ze Stanów, mieszkała w Krakowie; my – w Częstochowie. Wszystkie święta spędzała w domu. Bywała tu często. Tutaj miała swoją przystań. Nabierała sił do dalszego życia, pracy. Pamiętam przyjazdy siostry do domu w piątki czy soboty, bo wtedy miała pociąg z Krakowa. Rano w domu panowała cisza jak makiem zasiał. Haśka spała do dziesiątej, jedenastej. Jako dzieciak cierpiałem bardzo, nie mogąc obejrzeć w telewizji moich ulubionych kreskówek z Myszką Mickey (telewizor stał w pokoju, w którym spała Haśka, nie wchodziłem tam, żeby jej nie obudzić).

Jej warsztatem pracy było rozgrzebane łóżko. Pisała, siedząc obłożona poduszkami. Długopis w ręce, jakaś książka, słownik (woziła ze sobą całą bibliotekę). Tu pisała swoją pracę doktorską. Pisała też wiersze. Ten proces twórczy wyglądał niepozornie. W pewnym momencie smarowała coś na kartce i mówiła: „Mamci, napisałam wierszyk”. Mama siadała do maszyny. Wystukiwała wiersz, rano wysyłała i za tydzień był już w „Życiu Literackim”.

Halina – uczennica Liceum im. Juliusza Słowackiego w Częstochowie, 1951

Haśka nigdy nie rozmawiała o swojej poezji. Dotarło do mnie, że jest sławna, gdy ukazał się artykuł o niej w jakiejś gazecie. Kiedy powiedziałem w szkole, że jest moją siostrą, koledzy z technikum hutniczego nie chcieli mi uwierzyć. „Głupstwa gadasz”, komentowali. Uwierzyli dopiero, gdy Haśka dała mi swoje zdjęcie zamieszczone na obwolucie Opowieści dla przyjaciela i napisała na nim dedykację.

Nie miała do czynienia z cenzurą, ale w dziesiątą rocznicę jej śmierci, gdy przygotowywano w częstochowskim muzeum wystawę, mówiono: „Ten wiersz nie, bo pisany w Stanach Zjednoczonych; ten nie, bo za smutny”.

Takie historie. Na szczęście ona już tego nie widziała...

Zbyszek z matką, Częstochowa 1958

Przyznam, że nie lubię białego wiersza. Wychowałem się na Mickiewiczu, Słowackim, Tuwimie i Baczyńskim. Raczej interesuje mnie gra słów, cudowne operowanie językiem. Wiersz kojarzy mi się z rymem. Ale Halina też czasem używała rymu. Trzymam jeszcze fotokopię Bajki o sówce, która w dzień spać lubiła, pisanej właśnie do rymu dla dzieci. Nigdy nie była drukowana [została wydana w 1997 r.; patrz: Halina Poświatowska, Dzieła, t. 2: Poezja 2, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1997, s. 257–267]. Jest jeszcze dużo utworów niepublikowanych, bo Haśka zapisywała całe zeszyty. Kiedyś trudziła się dramatami, ale to nie są rzeczy, które chcielibyśmy publikować.

Haśka miała bliższe kontakty z siostrą Małgosią. Mnie usiłowała matkować. Starała się zadbać o moją edukację, światopogląd – była przecież filozofem. I prowadziła ze mną dyskusje na tematy filozoficzne. Tłumaczyła, co to jest pojęcie czasu, przestrzeni, czasoprzestrzeni, jednoczesności wydarzeń.

Nie pomagała mi w odrabianiu lekcji. U nas w domu nie było czegoś takiego jak pomoc w odrabianiu lekcji. Natomiast uczyła mnie angielskiego. Efekt był taki, że nauczyła po amerykańsku.

Pamiętam wakacje w Spychowie na Mazurach. Miałem kłopoty z ortografią. Codziennie musiałem pisać dyktando. Szlag mnie trafiał ogromny, bo to jednak jakiś obowiązek – żadne wakacje. Okropność. A Halina była bardzo konkretna i tak pioruńsko obowiązkowa, że jeśli jej się coś powiedziało, po prostu to wykonała.

Nigdy nie byłem zaniedbywany, ale mając dwie starsze siostry, można mieć nieraz dosyć. Starsze siostry potrafią zatruć młodemu człowiekowi życie choćby dyktandami. Byłem pewien, że to jakaś zemsta losu. Do dziś pamiętam tekst jednego z dyktand: „Hrabia Hilary ubił chomika halabardą, po czym wsiadł do wehikułu i wykrochmalił się hipopotamem”.

W zachowaniu Haliny przed wyjazdem do Ameryki i po powrocie nie było żadnej różnicy. A właściwie była – przedtem jedynie leżała w łóżku, a potem nie tylko chodziła, lecz zaczynała nawet biegać. W Spychowie byłem używany jako pomoc przy wchodzeniu pod górę. Zapierałem się wtedy obiema nogami i pchałem Halinę w plecy, żeby jej się lekko szło.

To nieprawda, że Halina w ostatnim okresie życia była bardzo chora. Na pewno samopoczucie miała gorsze (w porównaniu z latami zaraz po operacji), ale przecież mogła z tym jeszcze żyć. Oczywiście prowadząc odpowiedni tryb życia. A ona nie chciała siedzieć w fotelu otoczona poduszkami, nie potrafiła też spokojnie leżeć. Pewnie, że siedziała w łóżku, bo chyba to lubiła. Zresztą kto nie lubi? W każdym razie jestem przekonany (i rodzina chyba także – nie wiem, czy w tym momencie nie burzę jakiegoś mitu), że mogła żyć długo. Halina mogła jeszcze żyć! Nie wiem, dlaczego zgodziła się na tę drugą operację. Chyba jej po prostu chciała. Przypuszczam, że pamiętała cud, który się zdarzył w Ameryce, i chciała doświadczyć tego ponownie. Wiadomo, medycyna poszła naprzód. Myślała, że jest szansa. Cóż, cuda zdarzają się rzadko, niestety!

Kuzyn, który miał telefon, przyniósł wiadomość mnie i ojcu...

Portret Haliny Poświatowskiej? Sto sześćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu, zgrabna, ładna, fryzura różna: przed wyjazdem do Stanów długa, potem na ogół krótka, pod koniec życia taka za uszy. Nie była blondynką, nieprawda, miała kasztanowe włosy. Oczy zaś szare, ale mówiła, że zielone.

Zawsze bardzo dbała o urodę. Gdy siedziała w łóżku, przyklejała na czoło kawałek przezroczystej taśmy i strofowała młodszą siostrę: „Nie marszcz brwi! Wiesz, że kobieta, aby być piękna, musi się nauczyć płakać i śmiać w taki sposób, by nie powstawały zmarszczki”.

Była bardzo elegancka. Kiedy wyjeżdżała do Paryża, miała uszytą całą wyprawę (według najnowszych wzorców mody). Wróciła, a krawcowa, która to wszystko uszyła, pyta, spodziewając się pochwały własnego kunsztu: „Pani Hasiu, jak się pani czuła w Paryżu?”. A Haśka bezwzględnie: „Proszę pani, jak ostatni żebrak”.

Tam się chodziło w czym innym. Jej ubrania były solidne, eleganckie, a w Paryżu dziewczyny nosiły szmatki. Halina zaś była ubrana jak dama.

Zwierzęta w domu to oddzielny rozdział. Mieliśmy szaroburą kocicę o imieniu Godot, kocicę Miszkę i psa Baryłkę. Dopiero później był Tim.

Halina lubiła nasz ogródek, ale trudno, mieszkając w mieście, nie lubić własnego ogrodu. Była do niego przywiązana. Myślę, że z konieczności, bo jeśli już została skazana na taki tryb życia, musiała polubić to, co miała – inaczej można zwariować. Lubiła leżeć w hamaku przywiązanym do bzów.

Częstochowy nie darzyła sympatią, to fakt; ale czy lubiła Kraków? Na pewno kochała Nowy Jork. Nie było jej tam źle, a poza tym to przecież pierwsze miasto, w którym naprawdę żyła – to również robi wrażenie.

Mówiła do mnie: „Zbik”, ja do niej: „Halina”. Nigdy nie przeszło mi przez gardło: Haśka, choć teraz czasem tak mówię. Halina, Haśka... Po prostu była.

FRAGMENTY LISTÓWHALINY POŚWIATOWSKIEJ DO BRATA

15 II [19]59

Drogi, Kochany Zbyszku!

Dziękuję Ci za wszystkie śliczne listy. Nie gniewaj się, że nie odpisuję, ale naprawdę teraz nie mam czasu, bo się muszę uczyć i czasami pracować. To jest bardzo trudne mówić ładnie po angielsku, a jeszcze czytać i pisać. Właściwie to chyba jesteśmy w tej samej klasie – w pierwszej. Posyłam Ci trochę znaczków – pewnie Ci się będą podobać bo mnie się podobały kiedy je wybierałam. Napisz mi co słychać w Polsce i czy chcesz żebym już przyjechała. Napisz, co chciałbyś mieć z Ameryki, bo Ciocia i Wujek [Anna i Henry Fiedorowiczowie] jadą do Polski w czerwcu i odwiedzą Was i Wujek mógłby Ci zawieźć. Wujek jest bardzo dobry – wiesz – jak będziesz miał czas – to napisz do niego list że czekasz aby przyjechali że się cieszysz. Narysuj im co ładnego – zrób to dla mnie – proszę. A teraz mocno Cię całuję –

Halina

6 VIII [1966]

Kochany Zbyszku!

To jest mały port na wyspie Mljet i stąd popłyniemy [z przyjaciółką Caroline Karpinski, Amerykanką polskiego pochodzenia, którą Poświatowska poznała w Stanach] w poniedziałek do Dubrownika. Strasznie tu wszędzie pięknie i zdaje się, że nareszcie będę mogła sobie pożyczyć osiołka. Osiołki strasznie miłe tylko okropnie ryczą. A dzieci śmieją się ze mnie, bo nie umiem po chorwacku – a one umieją.

Całuję Cię – Halina

[Paryż] 10 X 1966

Zbyszku bracie!

Kartkę tę posyłam Ci ku przestrodze, że, jak się człowiek nie uczy języków obcych za młodu, to potem jest jak śnięta ryba w cudzoziemskim kraju, a takie zaczynają się już całkiem niedaleko od Częstochowy. Gadam po francusku, z bykami, ale gadam. Paryż cudo – trzeba tu być chociaż raz na życie. Całuje Cię mocno

Halina

JERZY MYGA

STRYJECZNY BRAT HALINY POŚWIATOWSKIEJ

Mój ojciec Kazimierz był rodzonym bratem ojca Haliny Feliksa. Był też ojcem chrzestnym Haliny. Spotykaliśmy się przeważnie u nich na Jasnogórskiej. Mieszkała tam nasza babcia Teofila.

Halina albo leżała w łóżku, albo w ogrodzie na leżaku. Zawsze z książką. Taką ją zapamiętałem.

Nie chciałem jej nigdy męczyć zbyt długą rozmową. Chyba wszyscy z rodziny oszczędzali ją, dbali o jej zdrowie. To było najważniejsze. Rozmowa z wujkiem Felkiem czy ciocią Stasią przeważnie dotyczyła zdrowia ich córki...

Halina częściej była poza domem niż w domu w Częstochowie. Zbyt rzadko się spotykaliśmy, abym mógł coś powiedzieć o jej charakterze. Była rodzinna i dobrze wychowana. Interesowała się moim życiem. Grałem w piłkę nożną. Halina pytała o sukcesy sportowe, choć to ją mało interesowało. Oczywiście pytała też o postępy w nauce, ale o to pytała każdego! Nauka była jej konikiem.

Jeździliśmy do Poronina i do Rabki. Wujek Felek miał samochód, więc robiliśmy stamtąd wycieczki po okolicy. Halina nie zawsze chciała w nich uczestniczyć, bo szybko się męczyła, ale na przykład nad Morskie Oko pojechała. Z tego pobytu zostały mi pamiątkowe fotografie.

Nad Morskim Okiem z ojcem, stryjenką Ireną i stryjecznym bratem Jurkiem Mygą, ok. 1947

HALINA SCHWEIGER

STRYJECZNA SIOSTRA HALINY POŚWIATOWSKIEJ

Wujek Felek, ojciec Haliny, moja matka Janina i wujek Kazik stanowili bardzo zżyte rodzeństwo. Wujek Felek ogromnie kochał swoje dzieci i żonę, ciocię Stasię. Nie interesowały go spotkania z kolegami, wspólne wyjścia na piwo. Liczyła się tylko rodzina, którą musiał utrzymać.

Kiedy Mygowie zamieszkali przy Jasnogórskiej 23, byłam częstym gościem w ich domu. Jakoś wrosłam w tę rodzinę.

Dom był wciśnięty między inne kamienice; od ulicy oddzielał go piękny ogród. Przebywając w nim, nie miało się wrażenia, że jest się w mieście. Przyroda pozwalała Halinie zachować dystans do codzienności.

Gdy przyjeżdżałam do Częstochowy, ciocia Stasia opowiadała mi (zawsze w kuchni) o Halinie trochę tak, jakby mówiła o sobie. Przypuszczam, że gdyby inaczej ułożyło się jej życie, także zajęłaby się literaturą. Halina była ucieleśnieniem aspiracji intelektualnych cioci Stasi. Odnosiłam wrażenie, że „pracowały” na tej samej fali. Miały ze sobą naprawdę świetny kontakt. To było piękne i takie ciepłe... W ogóle rodzice żyli sprawami Haliny. Byli szczęśliwi i dumni z niej.

Halina była inna niż my wszyscy. Była jakby obok nas. Miała świadomość tego, że wyróżnia się – nie tylko niebanalną urodą, która zawsze mnie zadziwiała. Jej głowa kojarzyła mi się z obrazami Renoira. Było w niej coś nieodgadnionego...

Miała piękne oczy o kształcie dużych migdałów i nieokreślonym kolorze. Było w nich trochę seledynu, trochę ciemnej zieleni i niebieskiego. Miały wyraz i głębię. Ich uroku nie oddaje żadna fotografia ani rysunek.

JERZY ROMAN

CIOTECZNY BRAT HALINY POŚWIATOWSKIEJ

Byliśmy rówieśnikami i kuzynami. Nasze matki to rodzone siostry. Mieszkaliśmy blisko siebie – Halina przy Jasnogórskiej, my w II Alei pod numerem 32. W latach 1951–1953, do czasu jej ślubu z Adasiem, spotykaliśmy się prawie codziennie, gdy tylko była w Częstochowie. Chodziliśmy na spacery, do kina, do teatru. Wyjeżdżaliśmy do lasu i nad rzekę. Nie pamiętam konkretnego filmu ani spektaklu, który widzieliśmy razem, ale zdarzało się, że przeżywałem katusze, będąc z nią w kinie lub teatrze. Halina miała trochę dziwny zwyczaj śmiać się w miejscach, w których inni się nie śmiali. Wyczuwała wszelki fałsz i kicz.

Reakcje miała może nietypowe, ale była przecież szalenie wrażliwa... I ogromnie inteligentna. Kiedy się z nią rozmawiało, cały czas trzeba było uważać, skupiać się na tym, co mówiła.

Gdy Halina uczyła się w liceum korespondencyjnym, moi koledzy udzielali jej korepetycji z przedmiotów ścisłych. Jeśli któryś z nich chciał jej zaimponować, była niemiłosierna. Nie lubiła pozerstwa. Bywała ironiczna, ale nigdy nie była obcesowa. Wiedziała, że pewnych granic nie można przekroczyć. Imponowała nam. I to już wtedy, gdy miała siedemnaście, osiemnaście lat! Później chyba trochę wyciszyła się, stała się bardziej tolerancyjna, wyrozumiała, stonowana.

Z czasów, kiedy byliśmy nastolatkami, z lat 1951–1953, zostało mi najwięcej jej listów. Halina pisała do mnie z sanatorium w Polanicy, Kudowie, Rabce, ze szpitala w Krakowie. Są także listy z Jastarni pisane przed wyjazdem do Stanów Zjednoczonych.

Kiedy wróciła do Polski, studiowała, pracowała – żyła. Wówczas nasze kontakty trochę się rozluźniły, ale regularnie spotykaliśmy się podczas uroczystości rodzinnych. Halina lubiła spotykać się z rodziną. Miała wspaniałych rodziców. Nie była jednak wylewna jak wujek, raczej traktowała ludzi z lekkim dystansem.

W latach 1963–1967 przychodziłem na Jasnogórską razem z żoną i synami (rocznik 1963 i 1964). Strasznie rozrabiali, a przecież w tym domu, gdy przyjeżdżała Halina, panowały cisza i spokój, dyscyplina. Moi synowie mogli rozrabiać, bo im na to pozwalała. Właśnie ona. Wszystko było jej podporządkowane. Była główną postacią w domu. Jesienią 1966 roku, po powrocie z Francji, czuła się naprawdę nie najlepiej, potrzebowała spokoju. Paryż ją dobił. Tam trzeba chodzić, zwiedzać, i ona to robiła. Wróciła więc zmęczona i chora. Chyba straciła wtedy sporo sił...

Ze swoich podróży przywoziła mi prezenty. Ze Stanów na przykład piękny żółty długopis, który mam do dzisiaj.

W czasie Świąt Wielkanocnych 1967 roku podarowała mi Opowieść dla przyjaciela. Długo ją prosiłem, by napisała dedykację, bo nie lubiła tego robić. Wreszcie uległa: „Mojemu ukochanemu bratu, Jurkowi Romanowi, z przywiązaniem i pamięcią zawsze ta sama Halina”.

Z ciotecznym bratem Jerzym Romanem, Żarki, czerwiec 1951

Byłem świadkiem kilku wydarzeń opisanych w tej książce. Odprowadzałem ją, gdy odpływała „Batorym” do Ameryki. Bała się tej podróży. Była wystraszona, oszołomiona. Pierwszy raz w życiu płynęła tak daleko, transatlantykiem, sama, w dodatku chora. Mimo to trzymała się wspaniale. Była naprawdę dzielna.

Halina bardzo dużo czytała. Rozmawialiśmy o poezji. Pamiętam ciągłe dyskusje: Mickiewicz czy Słowacki? Ja wolałem Mickiewicza, bo był dla mnie bardziej zrozumiały. Aby zrozumieć Słowackiego, trzeba trochę innej wrażliwości. Halina zachwycała się Słowackim. Znała na pamięć wiele jego wierszy. W tamtych młodzieńczych latach był jej ulubionym poetą. Czytała także Schillera, Goethego – w ogóle lubiła romantyzm. Co czytała potem, kiedy wróciła ze Stanów? Nie wiem.

Często czytała mi swoje wiersze. Pytała o opinię. Bardzo mi się podobały. Mówiłem jej o tym. Nie komentowała jednak moich reakcji.

Lubiła też słuchać muzyki, ale o muzyce raczej nie rozmawialiśmy. Słuchaliśmy i zachwycaliśmy się przywiezionymi ze Stanów i z Paryża płytami Armstronga, Edith Piaf, Joan Baez, Paula Robsona. Byliśmy pod urokiem jego wspaniałego wykonania Missisipi.

To ja byłem tym kuzynem, który przekazał wujkowi Felkowi wiadomość o śmierci Haliny. Mygowie nie mieli telefonu, a u nas był. Ciocia z Małgorzatą czuwały przy Halinie w szpitalu w Warszawie, wujek ze Zbyszkiem zostali w Częstochowie. Nikt nie chciał ze mną pójść, by przekazać im tę tragiczną wiadomość...

Następnego dnia pojechaliśmy z wujkiem i Jasiem Adamskim do Warszawy, przywieźć Halinę.

Bardzo często o niej myślę. Pozostała mi bliska. Była człowiekiem, którego nie sposób zapomnieć.

FRAGMENTY LISTÓW HALINY POŚWIATOWSKIEJ DO JERZEGO ROMANA

Drogi Jurku!

Na dworze jest tak bardzo ślicznie, od samego rana sypie śnieg i wszystkie drzewa i płoty i domy są białe. Wiesz, sama się sobie dziwię, bo wyobraź sobie, że pomimo strasznie żałosnych prognoz jakie sobie stawiałam wszystko układa mi się bardzo miło i gdyby tak było dalej byłabym zadowolona, szczęśliwa, nie wiem jak to nazwać, ale w każdym razie pozbyłabym się tych idiotycznych przeczuć, które ciążą na mnie jak fatalizm. A gdybyś wiedział, co ja wyprawiałam jeszcze dzień temu. Beczałam jak wariatka, spakowałam na trzy spusty walizkę i na gwałt wybierałam się do domu, tatuś nie mógł ze mną dać rady. Wymęczył się biedak strasznie, ale żadne perswazje nie pomagały. Dopiero wizyta u doktora mi pomogła. Ten typ jakkolwiek głuchawy wysłuchał, że z tym moim sercem jest wszystko w porządku i pozwolił mi łazić i schodzić do jadalni i wychodzić, a na zakończenie powiedział mi trochę nieprzyjemnych rzeczy, ale i tak o mało go nie uściskałam z radości.

Dzisiaj rano byłam na długim spacerze, oczywiście prowadzona pod rękę przez pewnego pana, którego wytrzasnął skądś ojciec, a ten uważa za swój obowiązek opiekować się mną. W każdym razie dla mnie jest to dość uciążliwe, bo towarzystwo tego pana odstrasza ode mnie innych panów, z którymi miałabym ochotę się poznać. Na razie jestem jeszcze trochę do kitu, ale za kilka dni postaram się tego gościa spławić, chociaż jest bardzo miły i ładnie opowiada.

Jeśli chodzi o sanatorium to wiesz, to w Polanicy było dużo ładniejsze. Tutaj nie ma takich ślicznych urządzeń, nie ma windy ani ciepłej wody, ale mieszkać się da, tym bardziej, że pokój w którym ja mieszkam jest na wysokości niecałego piętra, [...] co tutaj nazywa się parterem i jest bardzo jasny, duży, tylko poza łóżkami i dwiema szafami nic nie ma, ani obrazka, ani dywanika; trochę pusty. Dzisiaj przykwaterowali mi pewną panią ze Szczecina. Bardzo miła, ma jakieś trzydzieści lat, jest ładna i zdaje się, że chciałaby się trochę pobawić. Bardzo mi to odpowiada, bo może przy niej i ja co skorzystam.

Gdybyś wiedział jaka śliczna jest Kudowa, to na pewno byś tu przyjechał. Mnie się bardzo podoba, choć widziałam tylko mały kawałeczek, ale można tu jeździć i na nartach i na sankach, bo są śliczne góry i można się nieźle bawić, ale do tych rzeczy potrzebne jest zdrowie.

Napisz mi Jureczku jak poszły twoje egzaminy [...] i nie gniewaj się, że ten list jest taki nudny – drugi będzie inny

Halina

Adolf Ryszard Poświatowski, 1954

Cz-wa, środa, VII [1953]

Drogi Jurku!

Właściwie już kilka dni temu miałam zamiar napisać do Ciebie, ale w międzyczasie pogniewałam się na Twoją mamę (już mi przeszło), a ponieważ i Ty też należysz do klanu Romanów, więc i na Ciebie. O co, wolę nie pisać, wiem przecież jak silnie są w Tobie rozwinięte uczucia braterskie, więc fakt, że chwyciłam twojego brata [Andrzeja Romana] za kark i zrzuciłam z hamaka, mógłby Ci zepsuć humor, a co za tym idzie mógłbyś mi nie odpisać. Tego ostatniego jednak lepiej nie rób, bo ja mam jeszcze jednego ananasa kuzynka [Jerzego Mygę], a Tobie trudno byłoby się postarać o drugą siostrę cioteczną [...].

Pytałeś się, czy gdzie nie wyjechałam. Na razie to raczej nie, ale mam zamiar i myślę, że może w przyszłym tygodniu go zrealizuję. Gdzie? Oczywiście, że do tej wstrętnej Kudowy, o której nawet myśleć mi się nie chce, a co dopiero jechać. Właściwie to powinnam się raczej cieszyć, bo to tak blisko Polanicy, ale tak strasznie mi zobojętniały wszystkie sprawy, wiesz jakie, że pół tuzina, żeby nie wiem jak przystojnych doktorów, oddałabym za jednego naturalnego bałwana morskiego (takiego jak na twojej pierwszej kartce).

Na razie, żeby się przygotować do tej eskapady, wypuszczam się po trochu na ulicę, a w sobotę byłam w teatrze na górze. Wesela Figara niestety już nie dawali, ale był Ożenek Gogola i naprawdę świetnie wystawiony, więc chyba nie ma czego tak bardzo żałować. W najbliższych dniach pójdę na Śluby panieńskie, a potem to już chyba na nic, bo pewnie budę zamkną.