Nie wrócą te lata. Autobiografia i listy do męża - Irena Jarocka, Mariola Pryzwan - ebook

Nie wrócą te lata. Autobiografia i listy do męża ebook

Irena Jarocka, Mariola Pryzwan

4,3

Opis

Niepublikowana autobiografia oraz nieznane listy Ireny Jarockiej!

Irenę Jarocką jako gwiazdę estrady poznały i pokochały miliony, ale tylko nieliczni mogli ją poznać prywatnie.

I tylko najbliżsi wiedzieli, że miała potrzebę zapisywania swoich myśli. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych zaczęła pisać autobiografię. Skończyła ją w 2007 roku. Przez całą dekadę zapiski przeleżały w szufladzie i dopiero teraz trafiają do rąk czytelników.

Książkę dopełniają listy Ireny Jarockiej do męża, Michała Sobolewskiego. Intymna opowieść o miłości przez przyjaźń, pasję i codzienność.

Tę szczerą, wielobarwną opowieść ilustrują po raz pierwszy publikowane zdjęcia z prywatnego archiwum Ireny Jarockiej.

Ta książka wzbogaciła mnie nie tylko o wiedzę o mnie samej, ale również o ludziach, którzy szli ze mną przez życie i którzy w jakiś sposób wpływali na to, że było ono takie, a nie inne.

Irena Jarocka

Dla mnie Irena nie była szalikiem, którym można się owinąć, lecz ciepłem, które ogrzewa. Ten wzajemny nasz dar z początkowej fascynacji przerodził się w wielką miłość i radość życia. Unikałem jej imienia „Irena”, które kojarzyło się z piosenkarką, stąd czasami podpisywała się w listach jako „Bezimienna”. Gdy zdałem sobie sprawę, że Irena staje się centrum mojego świata, napisałem wiersz zatytułowany SEWN. Tytuł wiersza Irena przyjęła jako swoje imię, tak też podpisywała się później w listach do mnie. W wierszu pisałem, że gdziekolwiek nie pójdę – na południe (ang. South), wschód (East), zachód (West), północ (North) – tam jesteś Ty – Sewn – środek mojego świata.

Michał Sobolewski

Irena Jarocka (1946–2012) – piosenkarka i aktorka. Zadebiutowała w 1965 roku. W latach 1968–1972 przebywała na stypendium w Paryżu, gdzie doskonaliła swój warsztat w konserwatorium przy Olimpii. Współpracowała z największymi nazwiskami tamtego okresu, koncertując w kraju i za granicą. W 1990 roku wyjechała z córką do Stanów Zjednoczonych, aby dołączyć do pracującego tam męża. Nadal jednak nagrywała płyty i koncertowała. W 2007 roku wróciła na stałe do Polski. Zmarła 21 stycznia 2012 roku. W 2015 roku powołano do życia Fundację Ireny Jarockiej.

Mariola Pryzwan (1963) – urodziła się w Ostrowi Mazowieckiej. Nauczyciel-bibliotekarz, publicystka, biografistka. Ukończyła filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim, a następnie studia podyplomowe z bibliotekoznawstwa w Wyższej Szkole Społeczno–Ekonomicznej w Gdańsku. Od 1987 roku pracuje w Pedagogicznej Bibliotece Wojewódzkiej im. Komisji Edukacji Narodowej w Warszawie. Do czerwca 2005 roku była kierowniczką Filii Mokotów tejże biblioteki. Od 1994 roku jest działaczką Towarzystwa Nauczycieli Bibliotekarzy Szkół Polskich, a od 2001 roku Stowarzyszeniu  a Bibliotekarzy Polskich. Od 2001 roku należy do Związku Literatów Polskich.

Ze wspomnień złożyła biografie m.in. Ireny Jarockiej, Anny German, Zbigniewa Cybulskiego, Haliny Poświatowskiej, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Władysława Broniewskiego, Marii Dąbrowskiej, Marii Kownackiej, Anny Jantar; z wypowiedzi samych bohaterów książki: "Anna German o sobie" i "Cybulski o sobie".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 447

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Michał Sobolewski & Monika Sobolewska, 2017

Wybór i opracowanie © Mariola Pryzwan, 2017

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

Zdjęcie na okładce

Marek Zarzecki

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Dorota Koman

Korekta

Katarzyna Kusojć

Jolanta Tyczyńska

Wydawca dołożył wszelkich starań, by dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich do zdjęć zamieszczonych w niniejszej książce.

Ze względu na to, że do dnia oddania książki do druku nie udało się ustalić niektórych autorów zdjęć i źródeł ich pochodzenia, wydawca zobowiązuje się do wypłacenia stosownego wynagrodzenia osobom uprawnionym, których tożsamości nie udało się ustalić, niezwłocznie po zgłoszeniu się do wydawcy.

ISBN 978-83-8123-584-6

Warszawa 2017

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

WSTĘP

Irena Jarocka – jedna z najjaśniejszych gwiazd polskiej estrady. Zdolna piosenkarka, piękna kobieta, wrażliwy i skromny człowiek. Obdarzona wieloma talentami: śpiewała, grała w filmie i teatrze, rysowała i pisała. Lubiła pisać, zwłaszcza listy. Miała potrzebę notowania własnych myśli i przeżyć – dla siebie lub najbliższych.

Książka Nie wrócą te lata to autobiografia piosenkarki oraz listy do jej drugiego męża Michała Sobolewskiego.

Irena Jarocka pisała tę autobiografię przez kilka lat. Zaczęła pod koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku, skończyła w 2007 roku. Później wracała do niej, uzupełniała, część materiału usunęła. Nie obejmuje ona jednak ostatniego okresu życia, w którym wiele dobrego zdarzyło się w jej karierze i życiu prywatnym. Problemy związane z wydaniem płyty Mój wielki sen zniechęciły Jarocką do pisania. Tę lukę w biografii żony częściowo wypełnia wspomnienie Michała Sobolewskiego Nie mijaj życie me.

Po skończeniu autobiografii Irena Jarocka powiedziała: „Ta książka wzbogaciła mnie nie tylko o wiedzę o mnie samej, ale również o ludziach, którzy szli ze mną przez życie i którzy w jakiś sposób wpływali na to, że było ono takie, a nie inne”.

Drugą część książki tworzą listy i pocztówki artystki do męża. Jest ich w sumie sto dwadzieścia siedem. Obejmują lata 1968–1969 oraz 1976–1990.

Irena Jarocka i Michał Sobolewski poznali się w grudniu 1967 roku w Ermitażu w Leningradzie (dawniej i obecnie Sankt Petersburg). Jarocka przyjechała do Związku Radzieckiego na swoje pierwsze zagraniczne tournée. Sobolewski studiował na tamtejszym Uniwersytecie Elektrotechnicznym (LETI). Był też kierownikiem Komisji Kultury w studenckim polskim ziomkostwie. Zaprzyjaźnili się i zauroczyli sobą.

Jesienią 1968 roku Irena Jarocka wyjechała na stypendium Polskiej Agencji Artystycznej do Paryża. Po czterech latach, w 1972 roku, wróciła do kraju, wyszła za mąż za kompozytora i swego menedżera Mariana Zacharewicza. Michał Sobolewski skończył studia, wrócił do Polski i ożenił się.

Nie przypuszczali, że los szykuje im niespodziankę. Po ośmiu latach spotkali się przypadkowo w Warszawie. Odżyło dawne uczucie. Po wypadku samochodowym, któremu ulegli w październiku 1976 roku, zamieszkali już razem. W listopadzie Irena wyjechała do Paryża, skąd wysłała do Michała list. Przez czternaście lat, aż do czerwca 1990 roku, pisała do niego z każdej podróży. Opisywała koncerty, obejrzane filmy, przeczytane książki, spotkania ze znajomymi. Informowała o zdrowiu, nastroju, zakupach, marzeniach… Radziła się, pytała. Dzieliła się z mężem wszystkim. Wierzyła, że są sobie przeznaczeni. Przeżyli razem trzydzieści pięć lat.

W 1990 roku Irena Jarocka wyjechała do Stanów Zjednoczonych do męża, który pracował tam od listopada 1989. Dużo miejsca w autobiografii zajmują lata spędzone w USA i czas dzielony między Polskę i Amerykę.

Nie wrócą te lata to również opowieść o pasjach. Wspólną pasją obojga były podróże, ale największą pasją Ireny Jarockiej był śpiew. Nie umiała bez niego żyć. Miała dwa priorytety w życiu: rodzinę i śpiew. „Najszczęśliwszy jest człowiek, który może żyć swoimi pasjami – mówiła. – Może dlatego jestem szczęśliwa. Może dlatego jest mi tak dobrze na świecie”.

Kilkanaście lat temu, gdy Irena Jarocka pisała autobiografię, zaproponowała mi jej opracowanie. Dzisiaj, po latach, spełniam prośbę. I jestem szczęśliwa, że mogę to zrobić.

Mariola Pryzwan

Warszawa, 5.08.2017

Michałowi i Monice – Irena

SOBĄ BYĆ

Miałam kilkanaście lat. Był słoneczny, ciepły dzień, szłam na samotny spacer do lasu. Rozpierała mnie radość, bo mama [Halina Wanda Jarocka] wróciła ze szpitala. W domu znów zagościła miłość i wróciło poczucie bezpieczeństwa. Szłam i śpiewałam. Czułam się jak Królewna Śnieżka z filmu Disneya – cały las mi wtórował. Nagle z niewielkiej chmury zaczął padać rzęsisty deszcz. Nie uciekłam, rozłożyłam ręce i delektowałam się spływającą po mnie wodą. Nieważne było, że zmoknę, nie chciałam psuć dobrego nastroju. Było mi tak cudownie. Wtedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że choć natura obdziela nas w życiu pogodą i niepogodą, to wszelkie odczucia zależą od naszej własnej interpretacji. Moknięcie w deszczu też może być piękne…

Przez lata kariery udzieliłam setek wywiadów. Wiem, że ludzie z zainteresowaniem je czytali, bo dostawałam mnóstwo listów. Treść wielu z nich do głębi mnie poruszyła. Ich autorzy często dziękowali mi za radość, jaką przynosiłam im moją piosenką. Dzielili się ze mną swoimi przeżyciami, prosili o rady. Niestety, choć bardzo chciałam, rzadko udawało mi się znaleźć czas na odpisywanie.

Od wielu lat mąż [Michał Sobolewski] namawiał mnie do napisania książki jako swoistej formy odpowiedzi i podziękowania tym wszystkim, którym moja osoba i twórczość nie były i nie są obojętne. Długo zastanawiałam się, bo nie chciałam napisać suchej biografii, zestawu dat i faktów pozbawionych głębszej treści. Moim marzeniem było pisanie o przemianach, dorastaniu, zrzucaniu kolejnych skorup czy życiowych masek. Do tego jednak musiałam dojrzeć. Dzisiaj potrafię bez skrępowania mówić o wartościach znanych od wieków – przebaczaniu, tolerancji, pokorze i miłości. Wcześniej, choć wiedziałam, że istnieją, nie zagłębiałam się w ich znaczenie. Towarzyszyły mi przez całe życie, ale zapominałam o ich istocie. One po prostu były. Niestety, często górę brało malkontenctwo, snobizm, interesowność i powierzchowne przebaczanie. Obwiniałam wszystkich dookoła o własne niepowodzenia. Zdarzało się, że hodowałam w sobie złość, zazdrość i nietolerancję. Nie było mi z tym dobrze, ale jakoś nie potrafiłam inaczej. Potrzebowałam sporo czasu i potknięć, by obudzić się i nauczyć żyć z nową świadomością spełniania siebie.

Dzisiaj po prostu chcę być. Żyć w zgodzie z moimi myślami i działaniami. Tworzyć siebie złożoną z prawdy i miłości. Jestem niespokojną duszą. Obserwuję otaczający mnie świat i ciągle chcę coś nowego poznać, zdobyć, czegoś nowego doświadczyć… Analizuję każdą myśl, zanim wprowadzę ją w życie. We wszystkim szukam prawdy i aprobaty dla siebie. Jednocześnie coraz częściej odzywa się moja głęboka tęsknota za spokojem, za ciszą. Dążę do uzyskania pełnej harmonii, choć realia codzienności nie zawsze pozwalają mi tak do końca BYĆ SOBĄ…

I

WITAJCIE W MOIM ŚWIECIE

Witajcie w moim świecie,

Pod mym prywatnym niebem.

Witajcie w moim świecie,

Witajcie wśród mych śpiewek…

MAREK DUTKIEWICZ

DZIECIŃSTWO

Urodziłam się w Srebrnej Górze, wiosce, w której z czasów świetności pozostał park i pałac należące niegdyś do rodziny miejscowych dziedziców Moszczeńskich. Pamiętam wakacje spędzane u dziadków [Walentyny i Jana Jarockich]. Wszyscy tam zdawali się żyć przeszłością. Z nutą nostalgii opowiadali szczegóły życia rodziny wielmożnego pana. Przenosili się w ten sposób do swojej młodości, w czasy, które choć bezpowrotnie minęły, wciąż żyły w ich sercach i umysłach. Z zapartym tchem słuchałam opowieści dziadka o wojnie 1918 roku, ryzykownej pomocy uciekinierom z obozów i o tym, jak wytworne było życie dworskie.

Kochałam samotne wędrówki wśród szerokich pól. Nikt mi nie przeszkadzał w rozmyślaniach i marzeniach o wspaniałej przyszłości. Moja fantazja nie znała granic. Raz byłam wspaniałą gwiazdą filmową, innym razem biedną, ale dzielną dziewczyną z prowincji, która realizowała swoje marzenia o wielkich podróżach i poznawaniu świata.

Pięcioletnia Irenka.

Odpis skrócony aktu urodzenia Ireny Jarockiej.

Na stałe mieszkaliśmy w Gdańsku-Oliwie, tuż przy ogromnym lesie. Z lasem właśnie kojarzy mi się dzieciństwo. Pamiętam wyprawy z braćmi po szczaw, jagody, grzyby czy poziomki. Czasami zapuszczaliśmy się w dzikie chaszcze i przeżywaliśmy momenty grozy, gdy zbłądziliśmy. Wychowana w męskim towarzystwie (miałam trzech braci) [najstarszy Henryk, młodszy Tadeusz, najmłodszy Waldemar], razem z nimi chodziłam po drzewach, grałam w palanta, kopałam piłkę i odkrywałam „mały męski świat”, czasami zbyt okrutny dla mnie. Buntowałam się i szukałam pomocy wśród dorosłych, ale nie zawsze to pomagało. Brakowało mi bliskiej koleżanki, toteż wolałam samotne spacery po lesie. Niedaleko domu miałam swój „zaczarowany ogród”, pełen pięknych krzewów, z wielką kłodą drewna, przy której zrobiłam sobie szałas z gałęzi i tam zbierałam kamyki, korę drzew i oryginalnie powykręcane korzenie, które ożywały w mojej wyobraźni, zmieniając się w postacie z książek. Kiedy miałam może osiem lat, na jednym z takich spacerów mama zaproponowała, byśmy wsłuchały się w rozmowę lasu i w ciszę, która jest w nas.

– Mamo, ale las przecież nie umie mówić…

– Ciii, posłuchaj…

Zamilkłam i las przemówił. Było to dla mnie wielkie odkrycie. Ściskam rękę mamy i jesteśmy blisko jak nigdy przedtem. Jeszcze dzisiaj słyszę tamten świergot ptaków, szelest liści, bzyczenie owadów i szum drzew.

To był początek mojego zatapiania się w naturę, medytacji i rozważań nad sensem życia. Las stał się moim przewodnikiem, ukojeniem i opoką. Gdy opuszczały mnie siły, dodawał energii, gdy czułam się zagubiona, oferował schronienie. Zawsze był blisko. Mój obecny dom [w Clifton Park w stanie Nowy Jork] też stoi w lasku. Jest moją oazą spokoju, do której uciekam od zgiełku świata. Tutaj najlepiej odpoczywam, wracając wspomnieniami do tego, co minęło, i przygotowując się na to, co przede mną.

Irenka z braćmi – Heniem i Tadziem (za nimi), Gdańsk-Oliwa, 1952.

Z domu rodzinnego najlepiej pamiętam poranną krzątaninę z grającym w tle radiem i przepięknym dźwiękiem dzwonów kościoła cystersów w Oliwie. Po mieszkaniu rozchodził się zapach kawy zbożowej, a dzieci toczyły odwieczne boje o dostęp do łazienki. Mama starała się poprzedniego dnia wszystko przygotować, ale przy naszej czwórce zawsze okazywało się, że ktoś zapomniał odrobić lekcje, a ktoś inny nerwowo szukał zagubionego zeszytu. Tato [Henryk Jarocki] zwykle wymykał się pierwszy, aby uniknąć tych dramatów. Gdy w końcu udało się nas poskromić, siadaliśmy przy kuchennym stole do skromnego śniadania. Często była to tylko bułka moczona w mleku. Było nam bardzo ciężko. Tata zarabiał niewiele. Szamotał się między domem a kolegami z pracy, w której wielu spraw nie można było załatwić bez alkoholu. Mama ciągle odchorowywała obozy niemieckie. Jej leczenie sporo kosztowało i nigdy nie starczało nam pieniędzy do pierwszego. Często nie było co jeść. Niejednokrotnie musiały wystarczyć ziemniaki z solą lub stary, moczony w wodzie i odsmażany chleb z cukrem. Wciąż pamiętam jego smak.

Najgorsze ze wszystkiego i najbardziej upokarzające było proszenie sąsiadów o pożyczkę. Do dzisiaj pozostał mi lęk przed uzależnieniem finansowym od kogokolwiek. Po smutnych doświadczeniach z dzieciństwa przez całe dorosłe życie bardzo uważałam i nadal uważam, aby nie popaść w taką właśnie zależność.

Z rodzicami w dniu Pierwszej Komunii Świętej, 27 maja 1956.

Ten trudny okres z pewnością jeszcze na wiele innych sposobów odcisnął piętno na mojej psychice. Pamiętam pewien smutny epizod, którego konsekwencje prześladowały mnie przez wiele lat. Mama była w zaawansowanej ciąży z Waldkiem. Bawiłam się na podwórku z najstarszym bratem Heniem i jak to często bywa z dziećmi, zaczęła się bójka między Heniem a jednym z chłopców. Wołaliśmy o pomoc. Przybiegła mama. Pojawił się też pijany sąsiad, ojciec chłopca, i zaatakował ją. Rzuciłam się na pomoc, ale uderzył mnie z całych sił, tak że wylądowałam na pobliskich drzwiach. W rezultacie mama w szoku nerwowym trafiła do szpitala, a po urodzeniu dziecka zapadła na astmę i łuszczycę. Męczyła się z tymi chorobami już do końca życia, a ja długo miałam poczucie winy, że jej nie obroniłam, że to przeze mnie tak ciężko choruje.

Kochałam ją nad życie. Mimo cierpień była cudownym, umiejącym się poświęcać człowiekiem. Emanowała z niej ogromna dobroć, wyrozumiałość i miłość do wszystkiego, co ją otaczało. To dzięki niej odkryłam, jak dostrzegać piękno w pozornie nieistotnych drobiazgach codzienności. Najsmutniej było, gdy szła do szpitala czy sanatorium. Musiałam wtedy matkować braciom. Tadeusz, średni z nich, wyróżniał się dystansem do tego, co działo się wokoło, żył w swoim świecie. Waldemar i Henryk wprawdzie mieli ogromne serca i byli lubiani przez otoczenie, ale sprawiali sporo kłopotów. Byli nadpobudliwi, pełni fantazji i skorzy do bójek. Wiecznie chodzili posiniaczeni, a czyste ubrania wystarczały tylko na moment. Byłam trochę starsza od nich, ale jako dziewczyna niewiele miałam do powiedzenia. Z upływem lat, gdy rosła moja odpowiedzialność za nich, denerwowały mnie głośne zabawy i ciągłe awantury. Dzisiaj twierdzą, że bali się mnie, gdy odgrywałam dorosłą, stanowczą osobę, ja jednak nie czułam z ich strony żadnego respektu. Nie mogłam i nie umiałam zastąpić im mamy. Zdarzyło się nawet (raz czy dwa), że zdesperowany tata (również z powodów finansowych) musiał oddać chłopców do domu dziecka [w Sopocie]. To było dla nich straszne przeżycie, za żadne skarby świata nie mogli i nie chcieli się tam zaadaptować. Tadzio uciekł nawet i – nie znając innej drogi – po torach kolejowych wrócił do domu. Rano znaleźliśmy go śpiącego na wycieraczce. Pomimo problemów za wszelką cenę chcieliśmy być razem. Dom, jakikolwiek by był, jest dla dziecka jedynym znanym mu bezpiecznym schronieniem i w walce o jego utrzymanie nawet moi niesforni bracia potrafili się zmobilizować i pomagać sobie nawzajem. Tadzio na przykład dorabiał, pracując w cukierni. Był niezwykle oszczędny, zawsze miał odłożone zaskórniaki, które niejednokrotnie ratowały nas przed głodem.

Mimo ogólnie trudnej sytuacji rodzice starali się możliwie często wysyłać nas na kolonie czy wycieczki szkolne. Wtedy bardzo polubiłam podróże i zwiedzanie. Moim hobby było zbieranie widokówek. Na otwartym na świat Wybrzeżu łatwo było zdobyć ciekawe kartki. Miałam ich dziesiątki. Pamiętam, że zachwycałam się niebieskim morzem na pocztówkach z Południa. Byłam przekonana, że są kolorowane, bo przecież niemożliwe, żeby taki błękit morza istniał naprawdę. Po latach, gdy na Kubie czy nad Morzem Śródziemnym ujrzałam swoje pocztówkowe widoki, uśmiechałam się na wspomnienie tamtych młodzieńczych wątpliwości.

Najczęstszą naszą rodzinną rozrywką było kino, spacery po oliwskim parku lub gdańskiej Starówce i oczywiście wędrówki po lesie.

W szkole podstawowej byłam średnią uczennicą. Nieśmiałą, zamkniętą w sobie, zakompleksioną. Obawiałam się zabierać głos w dyskusji. Panicznie bałam się krytyki czy ośmieszenia. Uważałam, aby nie pozwolić sobie na żadne spontaniczne reakcje. Fizycznie też się sobie nie podobałam. Byłam chuda, zbyt blada i miałam proste włosy, a marzyłam o kręconych. Któregoś dnia przycięłam nożyczkami rzęsy, bo chciałam, aby urosły dłuższe. Zdenerwowana mama wystraszyła mnie, że już nie odrosną. Przeżyłam koszmar, czekając, czy odrosną.

Irena Jarocka w latach szkolnych.

Wmawiałam sobie, że nigdy nie wyjdę za mąż, i chciałam pójść do zakonu. Moje poczucie własnej wartości było zerowe. Koleżanki nie bardzo mnie lubiły, bo kiedy już się odezwałam, to głośno mówiłam prawdę, przez co niektórzy mieli potem kłopoty. Któregoś dnia większość uczniów nie przygotowała jakiegoś błahego zadania domowego. Aby uniknąć konsekwencji, uzgodniliśmy, że zaprzeczymy, jakoby cokolwiek było zadane. Pech chciał, że nauczycielka właśnie mnie zapytała o tę nieszczęsną pracę. Zaczęłam plątać się w odpowiedzi, mimo że cała klasa podpierała mnie szeptami przypominającymi o naszym wspólnym postanowieniu. Niestety, zabrakło mi odwagi i wydałam wszystkich. Do dzisiaj pamiętam uczucie wstydu i niechęci do samej siebie za to, że ich zawiodłam.

Przez te wszystkie stresy nabawiłam się w końcu silnej nerwicy żołądka i kto wie, jak by się to skończyło, gdyby nie wspaniała nauczycielka matematyki, pani Henryka Mogilnicka. Przesympatyczna, pełna ciepła osoba, która jako pierwsza pomogła mi uwierzyć w siebie. Miała bardzo osobisty, serdeczny stosunek do wszystkich uczniów i dzięki temu z łatwością zaskarbiała sobie nasze zaufanie. Poszłam prosić o wyjaśnienie jakiegoś zawiłego problemu matematycznego. Widząc moje onieśmielenie, pani Mogilnicka zaczęła wypytywać mnie o rodzinę, marzenia, opinie na różne tematy. W kilka minut miała we mnie najwierniejszego przyjaciela. Nigdy przedtem żadna z nauczycielek tak ze mną nie rozmawiała. Byłam w siódmym niebie. Wiedziałam, że największą przyjemność sprawię jej, przykładając się do matematyki. Ku mojemu zdziwieniu przedmiot ten przy bliższym poznaniu okazał się wcale nie taki straszny. Polubiłam cyferki i przestałam być pozbawioną ambicji szarą myszką, jak o sobie mówiłam. Zaczynałam budzić się do innego życia. To niesamowite, jak wiele zdziałało dobre słowo, pochwała, odrobina zaufania. Jestem dozgonnie wdzięczna mojej nauczycielce, że dała mi szansę, pomogła zrobić pierwszy krok…

Na studniówce z ojcem, Gdańsk-Oliwa, 8 lutego 1964.

W klasie maturalnej. Irena stoi w ostatnim rzędzie piąta z lewej.

ESTRADOWE POCZĄTKI

Zawsze kochałam książki. Często po przeczytaniu lektury jeszcze przez kilka dni żyłam jej rzeczywistością. Książki przenosiły mnie do lepszego świata i jak wierny przyjaciel pomagały w rozwiązywaniu problemów. Kochałam poezję, fascynowało mnie też malarstwo. Mama posłała mnie nawet do znanego na Wybrzeżu malarza Aleksandra Kwiatkowskiego. Tam nauczyłam się podstaw rysunku. Marzyłam o architekturze, ale zdecydowanie największą pasją powoli stawały się muzyka i piosenka. W siódmej klasie zaczęłam śpiewać sopranem w chórze katedry oliwskiej. W liceum [V Liceum Ogólnokształcącym im. Stefana Żeromskiego w Gdańsku-Oliwie] przebój Zwodzone mosty z repertuaru Ireny Santor i włoski utwór O sole mio w moim wykonaniu były stałym punktem programu wszelkich akademii i uroczystości szkolnych. Brałam też udział w konkursach recytatorskich. Zapisałam się do działającego przy katedrze oliwskiej Katolickiego Koła Dramatycznego. Grałam różne postacie biblijne. Wystawialiśmy zwykle po dwa spektakle w tygodniu. Zdarzało się, że jeździliśmy z przedstawieniami do pobliskich parafii. Były to moje pierwsze doświadczenia sceniczne – jak się okazało – bardzo pomocne w dalszej karierze.

Pierwsze kroki na scenie w Katolickim Kole Dramatycznym.

Pierwszych piosenek uczyłam się z radia. Szczególnie pamiętam audycję Piosenki od ręki. Najpierw dyktowano teksty, potem uczono melodii. Dodatkowo słowa i prymkę [linię melodyczną] drukowały gazety. Nowości światowe znało się przeważnie z Radia Luxembourg. Trudno było zdobyć nowy, ciekawy utwór. Błyszczał ten, kto miał zachodnią aparaturę i najnowsze płyty. W Sopocie to Jasio Kalata był takim szczęśliwcem. U niego usłyszałam po raz pierwszy Ellę Fitzgerald, Barbrę Streisand i innych moich przyszłych idoli.

Z Hanną Gałązką ze Studia Piosenki, 1965.

Mama, która w młodości bardzo pięknie śpiewała, widząc moje zainteresowanie piosenką, dopingowała mnie do pracy nad sobą. Ona też zainicjowała spotkanie u znanej śpiewaczki i pedagog Haliny Mickiewiczówny. Chciała, aby pani profesor przesłuchała mnie i oceniła, czy mam ciekawy głos i czy warto w tym kierunku się kształcić. Jak zwykle trema mnie paraliżowała, ale na szczęście pani Mickiewiczówna, osoba pełna ciepła i zrozumienia, zachęciła mnie do dalszej pracy. Zaczęłam uczęszczać do średniej szkoły muzycznej w Gdańsku-Wrzeszczu, jednocześnie pobierając lekcje śpiewu u pani profesor.

W połowie lat sześćdziesiątych.

W tym samym czasie przy Polskim Radiu w Gdańsku otwarto Studio Piosenki. Zgłosiłam się na przesłuchanie wstępne z piosenką Zwodzone mosty. Mimo że podałam za niską tonację i zaśpiewałam basem, zostałam przyjęta! Znalazłam się w klasie Jacka Ujazdowskiego, ale dobrych rad nie szczędzili mi również inni założyciele Studia – Renata Gleinert i Jerzy Partyka. Jacek uprzedził moją mamę, że oni nikomu nie gwarantują kariery. Zrobią wszystko, aby pomóc, ale głównym zadaniem Studia jest umuzykalnienie i wzbogacenie osobowości młodych adeptów trudnej sztuki śpiewania. Przygotowywano nam repertuar, angażując najlepszych wybrzeżowych kompozytorów, m.in. Henryka Jabłońskiego i Janusza Hajduna. Sztuki aktorskiej i dykcji uczył nas Stanisław Michalski, znany aktor Teatru Wybrzeże. Występowaliśmy m.in. w klubach studenckich Żak i Rudy Kot. Ten ostatni był jednocześnie siedzibą Studia. Moja pierwsza gaża to było siedemdziesiąt złotych za udział w koncercie, w którym występowałam jako piosenkarka i modelka. Pierwsze profesjonalne nagrania odbyły się w Polskim Radiu w Gdańsku-Wrzeszczu. Moim debiutanckim przebojem był utwór Janusza Hajduna Wróć i od niego właśnie zaczęła się prawdziwa przygoda z piosenką.

Irena (czwarta z lewej) na nartach z koleżankami ze studium nauczycielskiego.

Jako rozsądna dziewczyna chciałam mieć także poważny zawód, który zapewniłby mi pracę i niezależność. Planowałam zostać stomatologiem, archeologiem, w końcu architektem. Zdałam nawet egzaminy na Wydział Architektury Politechniki Gdańskiej, ale nie dostałam się – nie pamiętam już – z braku miejsc czy punktów. W rezultacie skończyłam Nauczycielskie Studium Wychowania Fizycznego i Biologii. Jestem z wykształcenia nauczycielką, chociaż – nie licząc praktyk – w szkole nigdy nie pracowałam. Schowałam dyplom do szuflady, gdyż całkowicie pochłonęła mnie piosenka. Weryfikacje zawodowe zdobywałam z Zespołem Estradowym Marynarki Wojennej Flotylla. Na egzaminie w Warszawie trzeba było coś zaśpiewać i wykazać się wiedzą z zakresu historii polskiej muzyki rozrywkowej i teorii muzyki. O tym, jak trudne do zdania były te egzaminy, krążyły wręcz legendy. Bardzo się bałam, ale szczęśliwie udało się za pierwszym podejściem.

W Zespole Estradowym Marynarki Wojennej Flotylla. Irena pierwsza z lewej.

Gdańskie Studio Piosenki otworzyło mi wiele drzwi. Brałam udział w koncertach, lokalnych programach telewizyjnych, audycjach radiowych (m.in. w Mikrofonie dla wszystkich, który prowadzili Tomasz Dąbrowski i Antoni Wroński), a nawet uczestniczyłam w pokazach mody jako śpiewająca modelka. Zaczęłam odnosić pierwsze liczące się sukcesy. W 1966 roku wyśpiewałam drugą nagrodę na Festiwalu Piosenkarzy Amatorów w Rybniku, a rok wcześ­niej po raz pierwszy zaproszono mnie na festiwal do Opola. Zawsze lubiłam piosenki Ewy Demarczyk, byłam pełna podziwu dla jej talentu i zawodowstwa, więc wybrałam ciekawy utwór w stylu tej wykonawczyni – Samotna sosna. W rodzinie i wśród przyjaciół poruszenie było ogromne. Dla amatorki występ na opolskim festiwalu był w tamtych czasach wielkim wydarzeniem. Telewizja transmitowała imprezę na żywo, oglądała zaś cała Polska. Mama, która wyczarowywała wtedy większość moich kreacji, łącząc szydełkowe dzierganie z materiałem, uszyła mi piękną skromną sukienkę. Laureatką festiwalu nie zostałam, ale wyjechałam z mnóstwem kontaktów tak ważnych w tym zawodzie.

Pierwszy program telewizyjny, OTV Gdańsk, 10 października 1965.

Studio Piosenki nie tylko ukierunkowało mnie w sprawach zawodowych, ale miało również swój udział w jednym z ważniejszych wydarzeń z mojego życia prywatnego. Poznałam tam Mariana Zacharewicza, mojego pierwszego chłopaka, późniejszego męża, menedżera i współautora wielu sukcesów. Marian wybierał się na studia do Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Gdańsku. Miał ładny baryton, ale śpiewanie traktował jako hobby. Chciał być muzykiem i pracować w show-biznesie. Łączyły nas wspólne zainteresowania: film, teatr i… muzyka, muzyka, muzyka. Marian był błyskotliwy, inteligentny, rodzinny, miał duże poczucie humoru. Słowem – ideał. Musiałam się zakochać…

Z Marianem Zacharewiczem, 1969.

Mateusz Święcicki, znany muzyk i kompozytor m.in. wielkiego przeboju Czesława Niemena Pod Papugami, napisał dla mnie piosenkę Romeo i Julia XX wieku i wprowadził w świat stołecznego show-biznesu. To pierwsze warszawskie nagranie pociągnęło za sobą następne.

Wystąpiłam w kilku programach telewizyjnych, zaczynałam poznawać ludzi z branży. Byli życzliwi, bardzo pomogli mi w warszawskim starcie. Jedną z takich osób był dyrektor Pagartu [Polskiej Agencji Artystycznej] Władysław Jakubowski. Po festiwalu opolskim w 1967 roku poważnie zainteresował się moją karierą. Zadecydował, że pierwsze kroki zrobię na dużych scenach ZSRR. Pojechałam więc na trasę z zespołem Polanie. Gwiazdami programu byli Dana Lerska, Regina Pisarek, Wojciech Gąssowski, Barbara Dunin i Zbigniew Kurtycz. Był to mój pierwszy wyjazd za granicę i pierwszy kontakt z tak ogromną widownią. Nazywano mnie „Mała”, bo byłam najmłodsza w grupie. W programie koncertu napisano, że jestem specjalistką od piosenek o tzw. ambitnych tekstach. Publiczności najbardziej podobał się jednak lekki utwór Marionetki.

„Panorama” 1967, nr 42; fot. Bogdan Krasicki.

Miło wspominam ten wyjazd. Wszędzie przyjmowano nas niezwykle serdecznie, a sale wypełnione były po brzegi. Oczywiście, jak na Związek Radziecki przystało, dostaliśmy „specjalnego opiekuna”, Wołodię Mikulina, który bacznie obserwował każdy nasz krok i raz w tygodniu jechał do Moskwy, prawdopodobnie z raportem. Oficjalnie był moim cichym wielbicielem, całkiem przystojnym zresztą. Zachowywał się kulturalnie i bardzo dyskretnie, nie był więc zbyt uciążliwy. Przydał się nawet, gdy pewien Gruzin tak się we mnie „zakochał”, że stał się wręcz niebezpieczny. Okazało się, że chodziło mu o wyjazd na stałe do Polski. Wymyślił sobie, że najpewniej będzie pojechać w charakterze mojego małżonka. Po interwencji Wołodii uczucie jego natychmiast wygasło i spokojnie mogłam kontynuować trasę.

Podobała mi się Gruzja i otwarci, przesympatyczni i gotowi do pomocy Gruzini. Wszędzie przyjmowano nas z niezwykłą gościnnością. Po każdym koncercie bankiety, na których toastom nie było końca, a szampan lał się strumieniami. Pierwszy raz w życiu skosztowałam tam mandarynek. Ogromnie je polubiłam, mogłam jeść kilogramami. Czasami trudno było o nie w sklepach, ale dla nas były zawsze i w każdej ilości.

Spodobały mi się oryginalne gruzińskie wyroby z drewna i metalu. Sporo ich przywiozłam do Polski. Mówiło się tam wiele o patriotyzmie Gruzinów, o ich nienawiści do Rosjan. Tak jak i my czuli się wykorzystywani i ograniczani w swoich działaniach. Marzyli o wspólnej granicy z Polską, która była dla nich przedprożem lepszego świata.

Miłą niespodziankę zrobili nam studiujący w Leningradzie Polacy. Zaprosili nas do swojego akademika na tradycyjną polską Wigilię. Były to moje pierwsze święta poza domem. Ogarnęły mnie smutne refleksje, że tak już będzie zawsze, że na serio zaczęło się moje samodzielne życie z dala od najbliższych. Poznałam wtedy wspaniałego chłopaka, studenta Uniwersytetu Elektrotechnicznego (LETI). Nazywał się Michał Sobolewski i był naszym przewodnikiem po Ermitażu. (Ponieważ nie było w Leningradzie polskiego przedstawicielstwa, studenci za zgodą ambasady stworzyli placówkę kultury i pomagali przybyłym tam Polakom). Znał tam każdy obraz, czym ogromnie mi zaimponował. Zwiedzaliśmy razem miasto. Szczegółowo opowiedział mi jego historię. Michał nie tylko miał ogromną wiedzę, ale w piękny sposób potrafił ją przekazać. Byłam pod silnym wrażeniem, żeby nie powiedzieć zauroczeniem. Podobało mi się, że jest taki pogodny i wyrozumiały, że chętnie pomaga w rozwiązaniu drobnych problemów. Wiedziałam, że mogę na niego liczyć. Wydawało mi się, że znamy się od dawna. Czasami zastanawiam się, czy to, co wtedy czułam, nie było przypadkiem mistyczną miłością od pierwszego wejrzenia. Jeżeli tak, to kto wie, co by się stało, gdyby w Gdańsku nie czekał na mnie Marian.

Michał Sobolewski, 1967.

Obiecaliśmy sobie, że będziemy w kontakcie jak dwójka serdecznych przyjaciół, ale głęboko w sercu Michał pozostał dla mnie kimś wyjątkowym. Po cichu marzyłam, byśmy jeszcze kiedyś się spotkali.

Gdy wróciłam do Polski, Marian poznał mnie z Sewerynem Krajewskim. Lubiłam jego piosenki i to pierwsze spotkanie było dla mnie ogromnym przeżyciem. Stałam jak sparaliżowana i gdyby nie Marian, chyba nie miałabym odwagi w ogóle się odezwać. Seweryn wydawał się bardzo skromny, nieśmiały i zamknięty w sobie. Dopiero gdy zaśpiewał mi piosenkę Gondolierzyznad Wisły, poczułam, jak pękają bariery między nami. Tekst Krzysztofa Dzikowskiego i kompozycja Seweryna natychmiast przypadły mi do gustu, tylko tonacja była trochę za niska. Nie miałam jeszcze wtedy tak dobrze osadzonych dolnych dźwięków, to przyszło po latach pracy. Po niewielkich poprawkach nagrałam utwór w warszawskim Studiu S-1. Seweryn zaśpiewał unisono [równobrzmiąco, jednogłośnie, zgodnie] wraz ze mną. Piosenka lansowana szeroko stała się wielkim przebojem. Zdobyła tytuł Piosenki Roku o Warszawie, a w kwietniu 1968 roku zajęła II miejsce w Telewizyjnej Giełdzie Piosenki. Wygrały Teopolskie dziouchy w wykonaniu zespołu No To Co.

Tekst piosenki Gondolierzy znad Wisły – maszynopis z odręcznymi poprawkami autora tekstu Krzysztofa Dzikowskiego.

Wykonałam Gondolierów również na festiwalu w Sopocie. Był to mój sopocki debiut i wciąż pamiętam niezwykle serdeczną atmosferę, jaka panowała wokół mojego występu. Grażyna Hase zaprojektowała bardzo oryginalny kostium przypominający habit mnicha, orkiestra pod dyrekcją Henryka Debicha wspierała mnie muzycznie, a moi najbliżsi – duchowo. Wydawało się, że nic złego nie może się przytrafić, a jednak… Jest coś, co swą paraliżującą mocą potrafi pokrzyżować plany niejednemu artyście – TREMA. Dzisiaj już potrafię ją kontrolować (no, może nie tak do końca), ale wtedy… Lepiej nie mówić. Nagle zaschło mi w gardle, nogi miałam jak z waty i dostałam dziwnych dreszczy. Sama nie wiem, jak dośpiewałam do końca. Występowałam przed moją wybrzeżową publicznością i może dlatego było trudniej. Niełatwo jest śpiewać przed najbliższymi i zadowolić rodzinę, jak nazywałam Trójmiasto, ale publiczność jak zwykle mnie nie zawiodła.

To były jednak cudowne początki. Wszyscy czekali na następne przeboje, ale ja czułam, że jeszcze dużo muszę się nauczyć, aby sprostać wymaganiom ogromnej popularności, jaką przyniosła mi piosenka o Jerzym Gondolu. Jeden z widzów telewizyjnego programu Listy śpiewające tak właśnie zrozumiał tytuł tego utworu, a łasa na wszelkie anegdoty branża natychmiast to podchwyciła. Od tamtej pory to właśnie Jerzy Gondol ponosił wszelką odpowiedzialność za losy kariery Ireny Jarockiej, a poświęcona mu piosenka stała się moją pierwszą artystyczną wizytówką.

Przed występem w Sopocie w 1968 roku.

PARYŻ

Paryż to kolejny przełom w moim życiu, kolejne przebudzenie. Spędziłam tam cztery lata. Był to dla mnie trudny, ale jednocześnie wspaniały i niezwykły okres. Postarzył mnie psychicznie, lecz dzięki temu ostrzej poczułam i zobaczyłam to, co działo się wokół mnie. Dał mi siłę, uwrażliwił na nieszczęście i rozszerzył horyzonty. Właśnie w Paryżu odnalazłam własny styl w piosence i wyrobiłam w sobie samodyscyplinę, która niejednokrotnie potem ułatwiła mi życie.

Karta pobytu we Francji.

Wszystko zaczęło się od trzymiesięcznego stypendium Pagartu, które zaoferował mi dyrektor Jakubowski: – Pojedziesz do klubów, w których zaczynały śpiewać największe gwiazdy francuskiej piosenki – powiedział. Decyzja nie była łatwa, bo nie skończyłam jeszcze szkoły muzycznej. Pomogła mi wtedy profesor Mickiewiczówna, mówiąc: – Ten wyjazd to twoja szansa. Jesteś młoda, szkołę zawsze możesz skończyć później. W zawodzie piosenkarki trzeba chwytać okazję.

Po raz kolejny zaufałam jej i już wiedziałam, że śpiewanie będzie moim zawodem, choć w tamtych czasach było traktowane nieco z przymrużeniem oka. Brałam nawet udział w dyskusji Czypiosenkarz to jest zawód?, opublikowanej na łamach „Polityki”.

Po sukcesach piosenki Gondolierzy znad Wisły zainteresowanie moją osobą ogromnie wzrosło. Posypały się propozycje nowych utworów, koncertów, wywiadów. Zaprzyjaźniłam się z Katarzyną Gärtner, która uwierzyła we mnie i chciała, byśmy jak najwięcej pracowały razem. Żyłam rozdarta między nadmiarem propozycji pracy a zbliżającym się nieuchronnie terminem wyjazdu. Pocieszałam się, że mój trzymiesięczny kontrakt szybko minie, wrócę i będę kontynuować rozpoczęte w Polsce projekty.

W tamtych czasach Paryż był marzeniem każdego z nas. Jechałam, aby nauczyć się jak najwięcej. Miałam śpiewać w rosyjskim kabarecie, przygotowałam więc cztery rosyjskie romanse i kilka polskich piosenek. Gorzej było z francuskim. Nie znałam w tym języku ani słowa. Zaczęłam uczyć się sama i z pomocą przyjaciół, którzy znali go bardzo dobrze. Czasu było jednak niewiele. Jechałam bardzo napięta, ale też zaciekawiona, bo był to mój pierwszy w życiu wyjazd na Zachód. Czułam, że czeka mnie wielka przygoda. Ryzykowałam, ale jak jest się młodym, żadne bariery nie wydają się zbyt wysokie do przeskoczenia…

Ta jedna z największych metropolii świata – miasto wieży Eiffla, Łuku Triumfalnego i Montmartre’u – na początku była dla mnie wielkim rozczarowaniem. To nie był Paryż, jaki znałam z książek czy filmów. Ludzie nieciekawi, wszędzie brudno, szaro i smutno, szczególnie w dzielnicy, gdzie mieszkałam. Niedaleko był plac Pigalle, synonim nocnego życia. Po zmroku tysiącami kolorowych żarówek przyciągał wzrok i klientów do klubów i kabaretu Moulin Rouge, słynącego z dobrej zabawy dla dorosłych. W ciągu dnia natomiast wyglądał blado i niepozornie.

Zamieszkałam w École Polonaise na ulicy Lamandé. Jest to szkoła polska i jednocześnie hotel dla przyjezdnych Polaków. Spotkać tam można wielu pisarzy, muzyków, inżynierów. Mieszkałam w pokoju obok Heleny Majdaniec, która już się tutaj zadomowiła i pomogła mi w pierwszych krokach w Paryżu. Na szczęście wszyscy mówili tam po polsku. Fakt, że nie znałam języka, sprawiał, że czułam się wśród Francuzów całkowicie wyobcowana.

Przed wejściem do École Polonaise w Paryżu; fot. Jan Kalata.

W paryskim kabarecie Rasputin; fot. Jan Kalata.

Myśli, 7 listopada 1968

Świat wibruje dookoła, dzieje się tyle ciekawych rzeczy i wszystko to przepływa obok. Nawet nie mogę tego dotknąć, zrozumieć, bo nie znam języka. Czuję się wyobcowana, niepotrzebna. Widzę reakcje Francuzów, którzy traktują mnie jak osobę niedorozwiniętą, bo nie mogę nawiązać z nimi kontaktu. Nasze rozmowy to pantomima, a tak wiele chciałabym im powiedzieć, czuć się jak wśród swoich. Brakuje mi polskiego ciepełka. Jest mi bardzo ciężko, często płaczę i to przynosi ulgę. Zaczęły mnie męczyć nocne lęki, czuję, że ktoś mnie dusi, że zapadam się w jakąś otchłań, brakuje mi oddechu. Budzę się cała w dreszczach, krzycząc ze strachu. (Biedni sąsiedzi, pewnie ich budzę po nocach). Mam nadzieję, że to nie schizofrenia. A może to moja nerwica z dzieciństwa odzywa się po latach, w miejscu, w którym na co dzień czuję niepewność i zagrożenie?…

Miałam wtedy ogromną potrzebę pisania. Robiłam notatki z moich przeżyć i wysyłałam dziesiątki listów. Dzieliłam się z najbliższymi wszystkim, co mnie spotykało, oczyszczałam się w ten sposób ze smutków i czułam się mniej samotna. Na początku śpiewałam w ekskluzywnym rosyjskim kabarecie Chez Raspoutine [Rasputin], którego właścicielką była Polka z pochodzenia, madame Martini. Nazywano ją królową nocy Paryża, gdyż należały do niej prawie wszystkie najsłynniejsze nocne lokale w tym mieście, ze słynnym Folies Bergère włącznie.

W Rasputinie bywały słynne gwiazdy i znani politycy, m.in. Maria Callas i Aristotelis Onasis, Omar Sharif, Alain Delon, François Mitterrand i ówczesny prezydent Jacques Chirac. Grała wspaniała orkiestra smyczkowa, występowali głównie polscy artyści i rosyjscy Cyganie. Pierwszy raz w życiu śpiewałam w klubie, który był restauracją. Ludzie przychodzili tam, aby zjeść, załatwić interesy, a przy okazji posłuchać oryginalnej rosyjskiej muzyki. Na początku był to dla mnie szok. Z estrady w Polsce zeszłam wprost do lokalu. Nie było to łatwe śpiewanie. Codziennie rzucałam wyzwanie publiczności i starałam się tak zaśpiewać, aby goście przestali jeść, a zaczęli mnie słuchać. Czasami się udawało. To była moja cicha z nimi zabawa. Śpiewałam rosyjskie romanse i polskie piosenki. Francuzi zresztą i tak nie odróżniali tych języków, byli przekonani, że wszystko śpiewam po rosyjsku. Pracowałam w nocy, dostawałam piętnaście dolarów za występ i ledwo mogłam związać koniec z końcem. Dziś zastanawiam się, na czym właściwie polegało to stypendium. Jak Pagart mógł sprzedawać nas za tak głodowe stawki?

Myśli, 5 grudnia 1968

Krystyna Konarska, piosenkarka, której udało się zrobić niewielką karierę we Francji, zaproponowała mi pilnowanie jej dziecka i sprzątanie. Zgodziłam się, by dorobić do mojej skromnej gaży w kabarecie. Męczy mnie pytanie, co ja tutaj właściwie robię. Jestem młoda i pełna pomysłów na życie, które powinnam realizować właśnie teraz. Nie po to wyjechałam z Polski, aby tak się męczyć. Tracę tylko czas. Co mnie tutaj trzyma? Ambicja, by jak najwięcej się nauczyć? Kiedy będę gotowa do powrotu? Przecież uczymy się całe życie. Nie widzę dla siebie miejsca we Francji. Jestem zbyt wielką romantyczką, żyję wszystkim, co polskie. Mam ochotę przenieść to, co najlepsze, stąd do naszego show-biznesu. Jestem pełna pomysłów i tak bardzo już chcę wracać do swoich…

Powoli przyzwyczajałam się do kabaretowego życia, nie mogłam tylko zdobyć się na przysiadanie do stolików i namawianie klientów, by kupili mi szampana czy kawior. Otrzymywało się za to jakieś dodatkowe grosze, ale jakież to było poniżające, przynajmniej dla mnie. Początkowo miałam sporo przykrości za brak współpracy, ale wolałam śpiewaniem wyrobić szacunek wobec mnie. Zauważyłam, że dziewczyny, aby nie być pijane i mieć na koncie sporo butelek, wylewały szampana na dywan obok stolika. Czasami wyćwiczony kelner wylewał go do pojemnika z lodem. Stali bywalcy kabaretu znali te sposoby wyciągania od nich pieniędzy. Co bogatsi tym się nie przejmowali, ale słyszałam też nieprzyjemne docinki przy zamawianiu tych rarytasów.

W czasie mojego pobytu w Paryżu kilkakrotnie zmieniałam kabarety, zwyk­le każda taka zmiana wiązała się z wyższą gażą, ale raz trafiłam z deszczu pod rynnę. Właścicielka jednego z klubów, straszna sknera, kazała płacić pracownikom nawet za szklankę zwykłej wody. Co gorsza, obowiązkiem było siedzieć z nią przy jednym stoliku. Ona sama, uśmiechając się, puszczała oko do klientów, dając do zrozumienia, że siedzące obok dziewczyny są do ich dyspozycji. Oczywiście dochodziło na tym tle do konfliktów, bo choć miałam sporo adoratorów, nie byłam zainteresowana taką formą zawierania znajomości. Praca w kabarecie była dla mnie zwykłą wegetacją, ale nie miałam wyjścia, musiałam przecież z czegoś żyć.

Na początku dni mijały mi podobne jeden do drugiego. Do kabaretu jechałam na dwudziestą drugą trzydzieści i zostawałam do trzeciej. Śpiewałam w programie dwukrotnie. W domu byłam o czwartej nad ranem. W południe musiałam być u profesora śpiewu, z którym pracowałam do godziny trzeciej. I tak trzy razy w tygodniu. W pozostałe dni miałam lekcje francuskiego, taniec i inne dodatkowe zajęcia, jak lekcje gry na gitarze czy spotkania zawodowe. Wieczorem, słuchając taśm i płyt, przygotowywałam się do występu i odrabiałam zadania domowe.

Dopiero gdy pewniej poczułam się w języku, Paryż odsłonił przede mną wszystkie swoje uroki. Nagle okazało się, że życie tutaj może być całkiem ciekawe. Lubiłam siadywać w kafejce na Polach Elizejskich i obserwować przechodzących ludzi. Szukałam w tłumie „typowego Francuza” przedstawianego w karykaturach – w baskijskim berecie na głowie, z bagietką pod pachą i butelką wina w ręce. Obserwowałam wytworne szczupłe Francuzki, które prześcigały się w pomysłowych ubiorach, podkreślając elegancję ciekawymi dodatkami. Trzeba przyznać, że ubierają się z gustem i troską o estetykę. Przy okazji zauważyłam, że Francuzi to straszne gaduły. Czasami bawiłam się, próbując zgadnąć, o czym mówią. Pola Elizejskie są po części deptakiem, który zaczyna się Łukiem Triumfalnym, a kończy na Place de la Concorde [placu Zgody]. Jest tam mnóstwo kawiarenek, ekskluzywnych sklepów i kin. Tradycją jest, że zarówno Francuzi, jak i turyści z całego świata muszą choć raz przejść się po tej niezwykle ciekawej ulicy i obowiązkowo spróbować któregoś ze specjałów oferowanych przez jedną z licznych restauracji.

W osławionej bluzeczce z łańcuszków; fot. Andrzej Winiarski.

Nie jest dla nikogo tajemnicą, że kraj ten szczyci się najlepszą kuchnią świata. Tutaj gastronomia to sztuka jak każda inna. Najlepsi kucharze nagradzani są nawet Legią Honorową. Zajadałam się głównie jogurtami owocowymi, przepysznymi babeczkami z owocowym nadzieniem, chrupkimi świeżutkimi croissantami i czekoladą. Potrafiłam zjeść całą zamiast obiadu. Szybko zaczęłam tyć od tych przysmaków, więc postanowiłam dać szansę takim delicjom francuskiej kuchni, jak żabie udka, ślimaki czy zupa cebulowa. Okazało się, że żabie udka to najdelikatniejsze mięso, jakie jadłam, a zupa cebulowa najlepiej smakowała w Les Halles (Halach Targowych). Myślę, że do jej wybornego smaku w znacznym stopniu przyczyniała się specyficzna atmosfera tego miejsca. Późno w nocy można tam było spotkać nie tylko turystów, ale i artystów, którzy po spektaklach przychodzili na ploteczki.

Nie stać mnie było na kupno pięknych rzeczy. Oglądałam jedynie wystawy albo chodziłam do ekskluzywnych sklepów przymierzać ciekawsze sukienki. Bawiłam się tym jak mała dziewczynka, która lubi przebierać się w stroje mamy i wie, że kiedyś będzie mogła je nosić. Ubierałam się w najtańszych sklepach, jak słynny Tati, gdzie czasami też można było znaleźć coś oryginalnego. Ciułałam długo na moją osławioną bluzeczkę z łańcuszków. Kupiłam ją w ekskluzywnym sklepie w pasażu Lido na Polach Elizejskich. Oglądając, przymierzając to, co najmodniejsze, najciekawsze, powoli wyrabiałam sobie własny styl.

W Paryżu, 1970.

Myśli, 5 maja 1969

Jestem zachwycona Paryżem. Piękna wiosna sprzyja długim spacerom. Staram się jak najmniej jeździć metrem i pieszo pokonuję ogromne przestrzenie. Jest cudownie!

Na pierwszego maja jest tu piękny zwyczaj dawania sobie konwalii. Wszyscy wręczają sobie po kwiatku, składając życzenia z okazji wiosny. Jacyś młodzi ludzie zaczepiali mnie na ulicy i dawali konwalie, niektórzy nawet całowali w policzek. Zebrałam sporo kwiatów i potem też rozdawałam je innym. Piękny odruch sympatii dla każdego człowieka – rozdaje się wtedy uśmiechy i dobre życzenia. I człowiek czuje się podniesiony na duchu, że nie jest sam na tym świecie, że ludzie, nawet sobie obcy, mogą być życzliwi.

Oglądam najnowsze filmy i różne ciekawe imprezy estradowe. W zeszłym tygodniu byłam na sztuce L’Homme de la Mancha z [Jakiem] Brelem i Joan Diener w rolach głównych. Don Kichot śpiewany, ale jak!!! W muzeach cudownie odpoczywam, zatapiając się w atmosferę niektórych obrazów. Muzeum Luwru zwiedzałam całe trzy dni. Ciągle mają nowe wystawy, będę więc tam częstym gościem. Uwielbiam wałęsanie się po Paryżu – małe kafejki, Sekwanę, bukinistów, malarzy na Montmartre, cudowną młodzieńczą atmosferę na ulicach i w lokalach. Młodych ludzi, których nie znam, a w których towarzystwie czuję się wspaniale, gdyż traktują mnie jak swojego przyjaciela. Młodych zakochanych, którzy całując się publicznie, wzbudzają we mnie tęsknotę za wielką miłością.

Ulubionym miejscem moich spacerów jest Dzielnica Łacińska z jej charakterystycznymi uliczkami, młodością i specyficzną wibracją, która mnie wciąga. Lubię Wielkie Bulwary i cudowną architekturę paryskich kościołów, z Notre Dame na czele.

Żyłam muzyką. Nie opuszczałam żadnego ciekawego filmu czy koncertu gwiazd, których w tym czasie w Polsce obejrzeć bym nie mogła. Bywałam wśród ludzi z branży, to konieczne w światku artystycznym, i choć nadal borykałam się z wielkimi kłopotami, potrafiłam być naprawdę szczęśliwa. Tworzyłam i uczyłam się tego, co było moją pasją. Mogłam swobodnie rozwijać się artystycznie i to było najważniejsze. Zdawałam sobie sprawę, że ciągłe śpiewanie rosyjskich romansów w jakimś sensie mnie cofa i uczy maniery, która jest nie do zaakceptowania przy nowoczesnej piosence. Starałam się więc słuchać jak najwięcej współczesnej muzyki, by przytłumić wpływ cygańskich śpiewek. Poznałam francuski teatr, chodząc niemal na wszystkie ważniejsze spektakle. Widziałam m.in. Człowieka z La Manchy, Wiele hałasu o nic, Trzy siostry. Paryżanie raczej rzadko chodzą do teatru i widownie często świecą pustkami. Porównanie z widownią teatrów warszawskich wypadło na korzyść dla naszego kraju, co stwierdził w wywiadzie prasowym znany aktor francuski Jean-Claude Pascal. Wrócił z Warszawy zachwycony rozbudową teatrów w Polsce, liczbą widzów, poziomem spektakli. Był pełen podziwu dla rozwoju kultury, sztuki i literatury, którymi może się nasz kraj – jak stwierdził – szczycić.

Któregoś dnia poszłam na recital Toma Jonesa do paryskiej Olympii. Znałam go tylko z płyt i szczerze mówiąc, nie przepadałam za sposobem interpretacji piosenek. Tym bardziej zdumiona byłam swoją reakcją. Jones na scenie był rewelacyjny! Urzekło mnie jego otwarte śpiewanie, miał wspaniały kontakt z publicznością, bawił się głosem i muzyką. Owacjom nie było końca. Zaraz po tym koncercie, występując w kabarecie, podświadomie śpiewałam pod niego. Pełnym głosem, z szerokim gestem, jakby cała scena była tylko moja. Tak to już ze mną jest, że jeżeli coś przeżywam, to tak głęboko, że trudno jest mi wrócić do rzeczywistości.

Później oglądałam pożegnalny koncert Maurice’a Chevaliera. Podobał mi się Donovan, oczarowała Liza Minnelli. Świetny program pokazał Paul McCartney z grupą Wings. Miałam też możliwość wysłuchania kilku francuskich grup beatowych. Na ogół słabe, nasi Skaldowie byli znacznie lepsi.

Myśli, 10 maja 1969

Poznałam wspaniałych ludzi, Rosjan z pochodzenia – Jacques’a i Ałłę Douvalian (francuski pseudonim Dal). Są dla mnie jak przybrana rodzina. Wierzą, że mogę wiele zrobić w piosence – tu we Francji. Jacques był znanym piosenkarzem i autorem tekstów. Miał kilka wielkich przebojów. Niestety, uległ propagandzie radzieckiej głoszącej, że ZSRR to kraj świetlanej przyszłości i każdy z rodaków wracających z zagranicy będzie miał życie otwarte i pełne sukcesów. Jacques zostawił Francję i wrócił do Armenii. Rozczarował się bardzo szybko, ale drogę powrotu miał już zamkniętą. Zaczął śpiewać. Lekką francuską interpretacją piosenek szybko podbił radziecką publiczność. Miał jednak wiele kłopotów, bo każdego obcokrajowca podejrzewano wtedy o szpiegostwo. Za dużo miał kontaktów z ludźmi, zaczęto więc go niszczyć. Na koktajlu wydanym z okazji wizyty prezydenta [Charles’a] de Gaulle’a w Moskwie poznał tłumaczkę Ałłę Maleewą. Pobrali się, ale nie było mowy o powrocie do Francji. Dopiero dzięki protekcji sekretarki de Gaulle’a Jacqueline Camus i interwencji u towarzysza Breżniewa samego prezydenta pozwolono im na wyjazd. Teraz Jacques, nie mogąc sam odnaleźć się w nowej rzeczywistości (nie było go czternaście lat), uczy młodych piosenkarzy, przygotowuje ich do zawodu. Mam szczęście, że możemy razem pracować. Jest to dla mnie wspaniała szkoła, a przy tym mam oddanych przyjaciół.

W Paryżu, 1970; fot. Helena Majdaniec.

Jako młody zapaleniec chciałam śpiewać wszystko. Próbowałam sił w różnych stylowo piosenkach: country, bossa nova, rock, soul, ballada i jazz. Kopiowałam Ellę Fitzgerald, Sarah Vaughan, Arethę Franklin. Śpiewałam utwory Gershwina, ale okazało się, że ten gatunek muzyki nie oddawał w pełni mojej osobowości. Powoli zaczęłam kształtować własny styl interpretacji. Chciałam śpiewać to, co czułam najbardziej, chciałam śpiewać sobą. Z francuskich piosenkarzy lubiłam Nicolette, Charles’a Aznavoura i Michela Polnareffa. Nicolette była awangardową jak na tamte czasy piosenkarką z niesamowitym, głębokim wnętrzem i świetnym wyczuciem muzyki soul. Charles Aznavour to nie tylko według mnie wspaniałe, niepowtarzalne zjawisko w piosence francuskiej. Michel Polnareff był młodym, zdolnym piosenkarzem i muzykiem, który wniósł wiele nowego do francuskiej piosenki. Z kompozytorów najbardziej lubiłam i lubię Michela Legranda. Jest on wielką indywidualnością w świecie muzyki filmowej. Czasami lubi zaśpiewać na luzie którąś ze swoich kompozycji. Uwielbiam tę jego zabawę zpiosenką. Lubiłam Dalidę. Świetnie śpiewała, ale kojarzyła mi się ze śmiercią… Nie przepadałam natomiast za Edith Piaf. Nie mogłam jej długo słuchać – szybko męczyła mnie jej ekspresja i głos. Wszystko wydawało się u niej chore i takie nieszczęśliwe. Po wysłuchaniu całej płyty czułam, jak opuszcza mnie energia.

Myśli, 12 maja 1969

Wysyłałam dzisiaj paczkę do Polski. Jakiś Francuz zrobił mi publiczną awanturę, wrzeszcząc, że okradam jego kraj, wysyłając paczki, że odbieram pracę Francuzom i że mam się stąd wynosić. Zdarzyło mi się to już drugi raz. Biedni ci Francuzi. Rozumiem, że są zmęczeni wielkim napływem obcokrajowców, przede wszystkim Libijczyków. Mają ich dosyć i wielu, szczególnie ze starszej generacji, wyraża to bardzo głośno.

W Europie nacjonalizm zawsze był na porządku dziennym. Czy kiedykolwiek ten kontynent będzie mógł się zjednoczyć, tak jak jest to w USA? Chyba nie. Tutaj każdy kraj jest zbyt indywidualny, z silną tożsamością historyczną. Nawet do EWG nie wszyscy chcą wstępować.

Francuski szowinizm dawał mi się czasami we znaki, ale muszę przyznać, że w pewnym sensie imponował mi ten ich lokalny patriotyzm. Znajdował on również odbicie w szeroko pojętej kulturze. W radiu słyszało się głównie piosenkę francuską, największą frekwencję w kinach miały filmy rodzimej produkcji, a laureatami wszelkich plebiscytów na najpopularniejszych artystów też zostawały gwiazdy rodem znad Sekwany. Podobał mi się ten ogromny szacunek do tradycji. Po powrocie do kraju wiele razy wracałam myślami do tego tematu, gdy spotykałam się z brakiem poszanowania dla wszystkiego, co polskie.

Uczęszczałam do Szkoły Piosenki Madame Mireille (nie, to nie Mireille Mathieu). Mme Mireille, piosenkarka i kompozytorka, zbierała młodych, obiecujących piosenkarzy i pomagała im wejść do francuskiego show-biznesu. Spotykaliśmy się w jej szkole przy radiu ORTF [Office de Radiodiffusion-Télévision Française, które istniało w latach 1964–1974]. Tam przy prezentacji naszych utworów Mme Mireille dawała kilka uwag. Potem były wspólne dyskusje o piosence, o interpretacji i wielokrotny udział w jej telewizyjnym i radiowym programie. Była szansa, że ktoś z branży usłyszy i zainteresuje się nowym ciekawym głosem. Mme Mireille kontaktowała nas z kompozytorami, autorami tekstów, menedżerami. Wystąpiłam też na kilku firmowanych przez nią koncertach.

W lutym 1969 roku nawiązałam współpracę z impresariem i producentem płyt Gilbertem Chemounym. Był właścicielem małego sklepiku fonograficznego. Miał koneksje z silną w show-biznesie rodziną Maruani i chciał zostać wielkim wydawcą. Niestety, za mało miał pieniędzy na dużą produkcję, dystrybucję i reklamę, ale o tym dowiedziałam się po jakimś czasie.

Myśli, 17 maja 1969

Moje sprawy tutaj układają się fantastycznie. Przygotowuję piosenki na pierwszą płytę, którą nagram w czerwcu dla firmy Philips [Il faut y croire oraz Tu me reviendras]. Płyta wyjdzie we wrześniu i od tego miesiąca będą ją reklamować. W czerwcu wracam do kraju. Prawdopodobnie na lipiec i sierpień wyjadę na występy do ZSRR, a od września muszę być w Paryżu. W czasie mojego pobytu we Francji chcę jak najczęściej przyjeżdżać do Polski i nie tracić kontaktu z naszą estradą.

Piosenki na moją pierwszą paryską płytę skomponowali Abdel Wahab – Il faut y croire i Victor Ivani (polski kompozytor na stałe mieszkający w Paryżu) – Tu me reviendras. Teksty do obu utworów napisał Jacques Dal, z którym pracowałam również nad interpretacją i prawidłowym francuskim akcentem. Piosenki zaaranżował jeden z najlepszych aranżerów na tamtejszym rynku Jean Claudric. Nagrywałam w studiu firmy Philips. Byłam solidnie przygotowana i na szczęście obyło się bez problemów.

Pierwszy francuski singiel Ireny.

Myśli, 10 grudnia 1969

Nareszcie jest moja pierwsza płyta! Wydaje ją firma Philips. Ukaże się na początku roku. Pierwszy raz w życiu miałam profesjonalną sesję zdjęciową. Część zdjęć zrobiono mi w studiu, ale większość w plenerze, w miejscach, które są symbolami Paryża, jak wieża Eiffla czy Place de la Concorde. Ciekawa jestem, jak wyjdą te zdjęcia.

Do końca grudnia jestem w Rasputinie. W styczniu jadę na dwa tygodnie z występami do Brukseli. Po powrocie do Francji będę śpiewać na koncertach publicznych i w kabaretach. W lutym nagrywam drugą płytę i dla jej reklamy muszę tu zostać dłużej. Chciałabym pojechać chociaż na kilka dni do kraju, ale teraz do kwietnia nie mogę. Może potem wyskoczę na miesiąc. Muszę, bo tęsknota mnie męczy. Od czerwca do sierpnia mam koncerty ze znanym we Francji piosenkarzem Enrikiem Maciasem i znów będę gościem w domu. Ważniejsze jest dla mnie śpiewanie w Polsce, ale dopóki mogę się tutaj czegoś nauczyć, zostanę. Nawet kosztem tego, że trochę zapomną o mnie w kraju.

Z Goskoncertu z Moskwy przysłali mi zaproszenie na koncerty od stycznia do lutego. Potem od 23 lutego do 3 maja z zespołem [Tadeusza] Ludwikowskiego w programie Melodie Przyjaciół. Nie mogę na razie skorzystać z tych zaproszeń, a szkoda, bo mam miłe wspomnienia z ostatniego pobytu w ZSRR. W przyszłości jeszcze tam pojadę.

W Paryżu cudowna jesień, jest tak pięknie, że trudno wprost opisać. Co dzień jeżdżę do podparyskiej miejscowości Parly 2 na lekcje do Jacques’a. Po drodze popadam w romantyczną melancholię. Ostatnio z przerażeniem stwierdzam u siebie, że patrzę na piękno, na sztukę bez zagłębiania się w szczegóły. To tempo życia, jakie sobie narzuciłam, nie pozwala na spokojny tok myślenia. Jestem zbyt rozkojarzona i napięta, aby realizować wszystko według planu. Dobre jednak są te przymusowe podróże. Mogę na chwilę oderwać się od rzeczywistości.

Ostatnio byłam na ciekawych koncertach i filmach, m.in. recitalu Raya Charlesa, Sarah Voughan i Marie Laforêt. 6 grudnia w kościele Saint Sulpice odbył się koncert muzyki sakralnej w wykonaniu orkiestry Duke’a Ellingtona i zespołu The Swingle Singers. Wrażenia z tego koncertu nie zapomnę nigdy. Grają też w Paryżu kilka ciekawych filmów, jak Artur Rubinstein – L’amour de la vie [Miłość życia] (jest to dokument o życiu tego pianisty) i nagrodzoną na festiwalu filmowym w Cannes komedię muzyczną z Sammym Davisem Jr. Sweet Charity (najlepszy w tym filmie jest balet). Rewelacją w Paryżu jest sztuka Hair grana w teatrze Porte Saint-Martin (na najbliższe miesiące bilety są już wyprzedane). Jest to wielka ceremonia miłości i przyjaźni, tzw. rewolucja młodego pokolenia. Paryż żyje swoimi gwiazdami, plotkami z ich życia prywatnego, kolejną premierą filmu, sztuki, nowymi książkami czy wystawami. Przeżywa się to tu intensywniej niż w Polsce. Może dlatego, że jest większa reklama i niespotykane jeszcze u nas wścibstwo dziennikarzy i fotografów nazywanych paparazzi.

Sesja zdjęciowa w Paryżu, 1970.

Mniej więcej w tym samym czasie rozpoczęłam naukę w szkole prowadzonej przez Brunona Coquatrixa przy słynnej paryskiej Olympii. Bruno Coquatrix, wieloletni dyrektor tej najsłynniejszej z europejskich sal koncertowych, przyjął mnie bardzo serdecznie i poprosił, abym coś zaśpiewała. Czułam się nieco stremowana, stojąc na scenie, która gościła największe gwiazdy światowej estrady, ale poszło mi chyba nieźle, bo po skończonej piosence Monsieur Coquatrix miał tylko jedną uwagę: „Za bardzo śpiewałaś do siebie. Widzisz te balkony? Tam też jest publiczność, która chce zobaczyć twoje oczy”.

Znalazłam się w pięcioosobowej klasie. Uczono nas interpretacji, dykcji, tańca, ruchu scenicznego, makijażu, a nawet stylu bycia gwiazdą. Nareszcie miałam profesjonalną opiekę artystyczną i uczyłam się zawodu piosenkarza z najlepszymi fachowcami z tej dziedziny. Lepiej późno niż wcale, aczkolwiek do tej pory też nie traciłam czasu i chłonęłam wszystko, co mogło wzbogacić wiedzę.

Przygotowywaliśmy pokazowy program dla impresariów. Niestety, do pokazu nie doszło, bo Coquatrix zbankrutował. Teatr zamknięto. Ostatecznie rząd wyłożył pieniądze na ponowne otwarcie owianej sławą Olympii, ale było to już nie za moich czasów.

Brałam dodatkowe lekcje tańca. Chodziłam do kilku prywatnych szkół, aż w końcu trafiłam do najwspanialszego z choreografów, Amadea.

Myśli, 10 września 1969

Poznałam Amadeo, rewelacyjnego tancerza i choreografa, który właśnie wrócił z Las Vegas, gdzie pracował z Elvisem Presleyem. Miałam zawsze słabość do baletu, a szczególnie tańca współczesnego. Potrafię wczuć się w wewnętrzny rytm tancerza i przeżywam spektakl, jakbym to ja tańczyła. Dobry taniec potrafi mnie głęboko wzruszyć. Jestem zafascynowana talentem Barysznikowa, którym obecnie zachwyca się cały Paryż. Biorę lekcje u Amadea. Są tam wspaniali tancerze, ale nie mam kompleksów. Wiem, że tancerką nigdy nie będę, może jednak przyda mi się to na scenie. Poza tym warto poznać trochę warsztatu, jeżeli tak kocha się taniec jak ja. Amadeo powiedział mi dzisiaj, że mam dużą charyzmę i mogę mieć wspaniały kontakt z publicznością.

„Panorama” 1972, nr 38.

Zainteresowanie moją piosenką rosło. Singiel Il faut y croire rozszedł się w nakładzie dziesięciu tysięcy egzemplarzy. Wzięłam udział w popularnym programie telewizyjnym dla młodych piosenkarzy zatytułowanym Télé Dimanche (startowała w nim m.in. Mireille Mathieu). Wygrałam jeden z etapów konkursu, ale niestety, w finale mój producent Gilbert Chemouny narzucił mi zaśpiewanie niezwykle prostej marszowej piosenki, w której nie mogłam pokazać się z najlepszej strony. Zła na niego, zaśpiewałam ten utwór najlepiej, jak mogłam, ale wiedziałam, że z taką piosenką nie wygram. Od tamtej pory zaczęły się moje nieporozumienia z Gilbertem. Nie znał się na show-biznesie i nie czuł dobrej piosenki. Na szczęście wtedy już sama nieźle sobie radziłam, chociaż dalej wiązał nas kontrakt. Poprzez firmę płytową poznawałam wielu wpływowych ludzi z branży, którzy pomagali mi szerzej zaistnieć na rynku.

Na Międzynarodowym Festiwalu Piosenki i Varietes w Rennes reprezentowałam firmę Philips i zdobyłam aż trzy nagrody: Srebrnego Gronostaja, Nagrodę Miasta Rennes i nagrodę za interpretację. Gwiazdami imprezy byli Michel Sardou i Marie Laforêt. Ten sukces zaowocował licznymi propozycjami koncertów. Nareszcie normalna scena – bez dymu papierosowego, szczęku talerzy w kuchni i gwaru przy barze. Występowałam z takimi gwiazdami jak: Marie Laforêt, Mireille Mathieu, Joe Dassin, Michel Delpech, Michel Legrand. Śpiewając, podróżowałam po Francji, Belgii i Szwajcarii. Sam Charles Aznavour zaproponował mi opiekę artystyczną i ewentualny udział w jego koncertach. Miałam tylko przejść do firmy French Music i tam przygotować się do wspólnej pracy. Niestety, wciąż byłam związana z Gilbertem Chemounym, który wydał mój pierwszy singiel, szykował następny i obiecywał wielką karierę. Nie mogłam zerwać z nim kontraktu (nie pomógł nawet adwokat) i zrezygnowałam z pomocy Aznavoura. Dziś żałuję tego, ale z drugiej strony wierzę, że widocznie tak musiało się stać. Inaczej miała potoczyć się moja kariera…

Myśli, 12 stycznia 1970

Poznałam wspaniałego chłopaka, który, niestety, cierpi na schizofrenię. Jean-Louis jest geniuszem matematycznym. Imponuje mi ogromną wiedzą, dobrocią, inteligencją. Spotykamy się najczęściej pomiędzy jego kolejnymi kuracjami w zakładzie specjalnym, gdzie leczą go wstrząsami elektrycznymi. Gdy na chwilę wraca mu świadomość, wchodzi do normalnego świata i próbuje się odnaleźć. Wtedy widzi ostrzej swoją bezradność. Mimo to bardzo pragnie żyć. Są momenty, że snuje plany na przyszłość. Opowiada mi o świecie, o sobie, o nadopiekuńczej matce. Za swoją chorobę wini przerost jej ambicji i wygórowane wymagania wobec niego oraz wieczny stres i napięcie w domu. „Miałem być odbiciem jej wyimaginowanego świata, w którym nie było miejsca dla mnie. Ona nie potrafiła kochać mnie takim, jakim jestem, a właściwie jakim byłem. Nie dała mi szansy bycia sobą”.

Spotykaliśmy się dość często. Przesiadywaliśmy przeważnie w kawiarniach Dzielnicy Łacińskiej lub chodziliśmy na długie spacery. Jean-Louis uznał, że nasze spotkania były dla niego najlepszą kuracją. Nareszcie mógł wyrzucić z siebie wszelkie niepokoje, bo miał wiernego słuchacza. Lubiłam go i bardzo chciałam pomóc. Przy okazji szlifowałam francuski. Cieszyłam się z jego przebudzeń i dobrego nastroju. Niestety, takich momentów było coraz mniej i nic na to nie mogłam poradzić. Czułam się bezradna, nie wiedziałam, jak mu pomóc ani co ze sobą począć. Czytałam dużo na temat schizofrenii. Biorąc pod uwagę męczące mnie nieustannie nocne koszmary, apatię, brak chęci do życia, zastanawiałam się, czy przypadkiem sama nie mam ku niej inklinacji.

Z nagrodą Srebrny Gronostaj; fot. Agencja PAP.

Myśli, 5 marca 1970

Budzę się w środku nocy, czuję, że zapadam się w jakąś otchłań. Moje nogi robią się wielkie, ciężkie. Puchną moje ręce, puchnie moja głowa. Lepiej nie myśleć o własnym ciele, nie obserwować tego, co się dzieje ze mną. Na piersi czuję potworny ciężar, duszę się. Siłą woli tłumaczę sobie, że jestem bezpieczna, nic mi tu nie grozi. Tak trudno mi się podnieść. Tylko sama mogę sobie pomóc, ale nie mam siły – nie! Jednak jestem silna. Co z tym światłem, które zapaliłam przed snem? Jaka straszna jest ciemność. Słyszę jakiś szelest. Otwieram oczy. Lampka zgaszona. Widzę poruszającą się firankę i cień na ścianie. Ktoś jednak jest w pokoju. Cień zaczyna falować, zwiększa się i zbliża do mnie. Widzę rękę, która podnosi się i chce mnie uderzyć. Broniąc się, zaczynam krzyczeć. Uspokajają mnie domownicy, a ja, ciągle w dreszczach, próbuję wyjaśnić, co się stało. Język mi się plącze. Chrypnę tak, że już nie mogę wydobyć z siebie głosu.

Po kolejnym ataku trafiłam do szpitala z polipami na strunach głosowych. Wycięto mi je, a przy okazji migdały, bo wiecznie chorowałam na anginę. Śpiewając z chorym gardłem, narażałam struny głosowe na przeforsowanie. Leżałam w szpitalu, jadłam, tyłam i czytałam Ferdydurke Gombrowicza, którą przyniósł mi Jean-Louis. W ten sposób odkryłam tego wspaniałego autora. Lubiłam jego oryginalny styl. W polskiej księgarni wykupiłam wszystkie tytuły tego pisarza i przemycałam je do Polski.

Po operacji dostałam specjalne lekarstwo na spokojny sen. Niestety, podziałało na mnie otępiająco. Po wyjściu ze szpitala zaczął się kryzys. Pracować jeszcze nie mogłam, musiałam czekać, aż struny głosowe będą bezpieczne. Nie wiedziałam, co robić, z czego będę żyć. Wracać do kraju? Z czym? Co z moimi wspaniałymi planami? Czy po operacji będę mogła śpiewać? Jeśli nie, co stanie się z moim życiem? Na spotkaniach z Jeanem-Louisem czułam, jakby udzielała mi się jego choroba. Byłam przybita, on też czuł się coraz gorzej. Tracił powoli kontrolę nad swoim ciałem, był żyjącym kawałkiem czegoś bezwładnego. Moje nastroje po spotkaniach z nim stawały się fatalne. W końcu zaczęłam go unikać. Miałam wyrzuty sumienia, że świadomie nie chcę mu dalej pomagać, i popadałam w coraz większą depresję. Byłam zdruzgotana, życie straciło dla mnie sens. Skończyło się to wszystko moją próbą samobójstwa.

Myśli, 12 maja 1970

Mam niezwykły kontakt z moją mamą, zupełnie jakbyśmy były jedną osobą. Mimo że jest daleko, wyczuwa wszystkie moje problemy i dzwoni, pytając: – Córuś, czy dobrze się czujesz?

Często ukrywam złe nastroje i kłopoty, bo wiem, że i tak ma za dużo własnych. Dobrze jest mieć mamę, dobrze poczuć się dzieckiem, mimo że weszło się już w dorosłe życie.

Z matką, początek lat siedemdziesiątych.

Zaprosiłam mamę do Paryża. To były piękne dni. Chciałam jej nieba przychylić, wiedziałam, że tymi wspomnieniami będzie długo żyła. Pokazałam jej moje ulubione zakątki, poznałam z przyjaciółmi, nawet trochę załapała języka francuskiego.

Byłam wtedy na diecie, z której wykluczyłam ziemniaki i dania mączne. Mama też chciała to wypróbować. Po tygodniu zauważyłam, że nie najlepiej się czuje. Była blada, smutna, straciła energię. Na pytanie, co jej jest, poprosiła o jednego ziemniaczka. Natychmiast dałam nam spokój z dietą. Po przejściu na normalne jedzenie momentalnie poprawił się jej nastrój. Miałam potem wyrzuty sumienia, że wciągnęłam ją w swoje eksperymenty.

Zabierałam mamę wszędzie. Na początku siedziała ze mną do późnej nocy w kabarecie, ale takie życie nie było dla niej. Mama pierwszy raz wyjechała za granicę, nie licząc smutnych dni w Niemczech w czasie wojny. W Paryżu odżyła, odmłodniała, czuła się wspaniale, odrzuciła wszelkie lekarstwa. Szkoda, że tak piękne momenty muszą się kończyć. Mama musiała wracać, cała rodzina na nią czekała. Po jej wyjeździe ja też długo żyłam cudownymi wspomnieniami.

Mój niefortunny producent narzucał mi repertuar, którego nie lubiłam. Nie załatwiał reklamy, nie robił nic. Czekał, aż jakaś firma przejmie mnie razem z nim. Miałam ciekawe propozycje współpracy z firmami Decca Records i Barclay, ale chcieli mnie samą, bez dodatkowego „bagażu”. Nasza współpraca rozpadała się, a on nadal nie chciał rozwiązać umowy. W tej sytuacji, mając ręce związane pięcioletnim kontraktem, coraz poważniej myślałam o powrocie do Polski.

Myśli, 15 października 1971

Właśnie wróciłam z koncertu Mazowsza w Théâtre des Champs Élysées. Głęboko przeżyłam ich występ. Przy tej swojskiej muzyce i pięknych ludowych piosenkach wybuchła cała moja tęsknota za krajem. Ja, od dzieciństwa zamknięta w sobie, nagle całkowicie się zatraciłam. Były łzy szczęścia i okrzyki radości z wymachiwaniem rąk i dumą, że mamy taki piękny folklor.

Na początku publiczność dziwnie reagowała na moje spontaniczne zachwyty, ale z czasem i ona dała się ponieść atmosferze spektaklu. Już nie byłam sama. Czułam, że pulsuje ze mną cała widownia. Jestem teraz bardzo zmęczona, ale jednocześnie czuję się jak zwycięzca nad starym światem, który nie pozwalał mi otworzyć się, i oczyszczona z ciężaru smutków, które w sobie nosiłam.

W czasie trwania igrzysk olimpijskich w Monachium [w 1972 roku] występowałam jeszcze w jednym z kabaretów paryskich (było to na krótko przed ostatecznym powrotem do kraju). Pewnego wieczoru zauważyłam na sali grupę postawnych, młodych mężczyzn, którzy od chwili mojego wejścia na scenę robili mi nieprzeciętną klakę. Podchwyciła ją zresztą cała publiczność. Nie rozumiałam powodu tych szczególnych owacji aż do chwili, kiedy po skończonym występie kilku spośród owych sympatycznych widzów przyszło do mnie za kulisy: – Wiemy, że jest pani Polką – powiedział jeden z nich. – Chcieliśmy pani pogratulować wspaniałego sukcesu, jakim jest dzisiejszy złoty medal [w pchnięciu kulą] Władysława Komara w Monachium.

Muszę przyznać, że w pierwszej chwili oniemiałam z zaskoczenia. Dopiero w wyniku dalszych wyjaśnień moich gości okazało się, że są francuskimi lekkoatletami. Dwóch spośród nich znało nawet Komara osobiście i kiedy konferansjer zapowiedział mnie jako piosenkarkę z Polski, doszli do wniosku, że gratulując rodaczce olimpijskiego mistrza, złożą niejako gratulacje jemu samemu.

„Itd” 1974, nr 20.

Udzielałam się w polonijnym życiu kulturalnym Paryża. Brałam udział w imprezach organizowanych przez polską ambasadę. Między innymi zgłosiła się do mnie firma Polski Len z propozycją wystąpienia na ich pokazach w Paryżu jako śpiewająca modelka prezentująca ich sukienki. Było to sympatyczne spotkanie na wybiegu z najlepszymi polskimi modelkami, po czym zrobiono mi profesjonalną sesję zdjęciową na ulicach Paryża. Wiele z tych zdjęć obiegło krajową prasę. Na moment poczułam się jak ryba w wodzie. W ambasadzie miałam sporo przyjaciół. To było centrum wszelkich polskich uroczystości, kawałek polskiej ziemi jakże drogi przy wiecznej tęsknocie za ojczyzną.

Z Marianem Zacharewiczem.

W marcu 1972 roku odwiedził mnie w Paryżu Marian. Zerwaliśmy ze sobą jeszcze przed moim wyjazdem do Francji, ale nasze uczucie – mimo upływu czasu – nie wygasło. Przyjechał i pomógł mi w podjęciu decyzji o powrocie do kraju. Zaśpiewał mi swoją najnowszą kompozycję Wymyśliłam cię. Urzekła mnie ta piosenka. Gdybym mogła, nagrałabym ją we Francji, ale wtedy zdecydowana już byłam na powrót do Polski.

Miałam szansę na dobre zaistnieć na rynku francuskim, tak pisano we wszystkich recenzjach z moich występów. Czułam się tam jednak samotna i nie potrafiłam poradzić sobie z tęsknotą za wszystkim, co polskie. Pobyt we Francji sprawił, że wydoroślałam. Nauczyłam się trzeźwego podejścia do zawodu, obycia ze sceną i radzenia sobie w branży.

Zakochałam się w piosence francuskiej i jestem jej wierna do dziś, ale wybrałam Polskę i czas pokazał, że był to najwłaściwszy z wyborów. Gdzie indziej miałabym taką cudowną, oddaną mi publiczność?

Byłam wśród swoich.