Tańcząca Eurydyka. Anna German we wspomnieniach - Mariola Pryzwan - ebook

Tańcząca Eurydyka. Anna German we wspomnieniach ebook

Mariola Pryzwan

4,0

Opis

Biografia Anny German złożona ze wspomnień jej bliskich, przyjaciół, współpracowników. Traumatyczne dzieciństwo opowiedziane przez matkę, droga do muzycznej kariery – przez przyjaciół z lat młodości i sceny, tragiczny wypadek i rehabilitacja – przez lekarzy, historia miłości – przez męża i przyjaciół rodziny.

Prawdziwe wydarzenia – nie zawsze wiernie oddane przez film, jeszcze ciekawsze i bardziej przejmujące niż serial – wzbogacone zostały dużymi kolorowymi reprodukcjami ponad 200 zdjęć i dokumentów.

„Śpiew był jej życiem. W jednym z wywiadów powiedziała: Myślę, że każdy z nas ma swoją gwiazdę. Może nią być miłość, praca, macierzyństwo… Tylko trzeba zrobić wszystko, żeby nie gasł jej blask. Moja gwiazda – to piosenka.

Los nie szczędził Annie German nieszczęść już w dzieciństwie. A potem, u progu międzynarodowej kariery, w sierpniu 1967 roku, uległa poważnemu wypadkowi na Autostradzie Słońca we Włoszech. Zakuta w gipsowy pancerz, długie tygodnie walczyła o życie, a następnie o powrót do zdrowia i śpiewania. Zaskoczyła wtedy niezwykłym męstwem, optymizmem, siłą woli i walki. Kilkanaście lat później tej siły już jej nie wystarczyło (ze wstępu do książki).

Mariola Pryzwan, wybitna biografistka (ze wspomnień złożyła biografie m.in. Zbigniewa Cybulskiego, Haliny Poświatowskiej, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Władysława Broniewskiego, Marii Dąbrowskiej, Marii Kownackiej, Anny Jantar; z wypowiedzi samych bohaterów książki: „Anna German o Sobie” i „Zbigniew Cybulski o sobie”) od lat zafascynowana jest postacią Anny German.

Na kartach jej książki śledzimy trudny i barwny „człowieczy los” Anny German: dzieciństwo spędzone w Azji Środkowej, młodość we Wrocławiu, początki kariery w Estradach: Wrocławskiej, Rzeszowskiej i Olsztyńskiej. Sukcesy na festiwalach piosenki w Opolu, Sopocie i Ostendzie, występy we Włoszech, a potem tragiczny wypadek, długą rehabilitację i triumfalny powrót na scenę; uwielbienie w Związku Radzieckim i… powolne odchodzenie w cień w Polsce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (6 ocen)
3
2
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Co­py­ri­ght © by Ma­rio­la Pry­zwan

Co­py­ri­ght © by Alek­sandr Zhy­ga­ry­ov Es­ta­te

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy, War­sza­wa 2013

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Sy­no­wi Anny Ger­man

Wstęp

Śpiew był jej ży­ciem. W jed­nym z wy­wia­dów po­wie­dzia­ła: „My­ślę, że każ­dy z nas ma swo­ją gwiaz­dę. Może nią być mi­łość, pra­ca, ma­cie­rzyń­stwo… Tyl­ko trze­ba zro­bić wszyst­ko, żeby nie gasł jej blask. Moja gwiaz­da – to pio­sen­ka”.

Była nie tyl­ko wspa­nia­łą pio­sen­kar­ką, ale tak­że in­te­li­gent­nym, wraż­li­wym, peł­nym cie­pła czło­wie­kiem.

Los nie szczę­dził An­nie Ger­man nie­szczęść już w dzie­ciń­stwie. A po­tem, u pro­gu mię­dzy­na­ro­do­wej ka­rie­ry, w sierp­niu 1967 roku, ule­gła po­waż­ne­mu wy­pad­ko­wi na Au­to­stra­dzie Słoń­ca we Wło­szech. Za­ku­ta w gip­so­wy pan­cerz, dłu­gie ty­go­dnie wal­czy­ła o ży­cie, a na­stęp­nie o po­wrót do zdro­wia i śpie­wa­nia. Za­sko­czy­ła wte­dy nie­zwy­kłym mę­stwem, opty­mi­zmem, siłą woli i wal­ki. Kil­ka­na­ście lat póź­niej tej siły już jej nie wy­star­czy­ło…

Zo­sta­ła pa­mięć i mi­łość tych, któ­rzy ją ko­cha­li. Zo­sta­ły pio­sen­ki, wśród nich te nie­za­po­mnia­ne – Tań­czą­ce Eu­ry­dy­ki i Czło­wie­czy los. Po­zo­stał głos o nie­po­wta­rzal­nej bar­wie. Głos, za któ­rym tę­sk­nią mi­lio­ny wiel­bi­cie­li Anny Ger­man na ca­łym świe­cie.

Ste­fan Ra­choń po­wie­dział, że „była naj­lep­szą pio­sen­kar­ką swe­go po­ko­le­nia”, Je­rzy Fi­cow­ski twier­dził, że „za­miast du­szy mia­ła mu­zy­kę”, a Ire­na San­tor przy­zna­ła, iż „całe ży­cie była jej fan­ką”.

Anna Ger­man była ko­bie­tą z kla­są. Na jej nie­na­gan­ne ma­nie­ry, za­cho­wa­nie, po­dej­ście do dru­gie­go czło­wie­ka mia­ło wpływ pro­te­stanc­kie wy­cho­wa­nie. W każ­dym czło­wie­ku sta­ra­ła się do­strzec do­bro. Po­ma­ga­ła, uspra­wie­dli­wia­ła, wy­ba­cza­ła.

Od roku 1987 Anna Ger­man ma swo­ją uli­cę w ro­dzin­nym Urgen­czu, a od lu­te­go 2012 ta­bli­cę na domu we Wro­cła­wiu, w któ­rym spę­dzi­ła mło­dość.

Wo­kół Słoń­ca, mię­dzy Mar­sem a Jo­wi­szem, krą­ży od­kry­ta przez Ta­ma­rę Smir­no­wą, za­re­je­stro­wa­na pod nu­me­rem 2519, nie­wiel­ka aste­ro­ida o na­zwie an­na­ger­man.

W uzna­niu wy­bit­nych za­sług pio­sen­kar­ki dla kul­tu­ry ro­syj­skiej w maju 2003 roku przed salą kon­cer­to­wą Ro­sja w Mo­skwie od­sło­nię­to gwiaz­dę z jej na­zwi­skiem.

Uwiel­bie­nie w Związ­ku Ra­dziec­kim to­wa­rzy­szy­ło An­nie przez wszyst­kie lata jej ka­rie­ry. W Ro­sji i na Ukra­inie wciąż jest iko­ną, a dla wie­lu miesz­kań­ców tych kra­jów – sy­no­ni­mem Pol­ski. Dla nich Pol­ska to… Anna Ger­man.

Ro­sja­nie uwa­ża­ją Annę Ger­man za swo­ją. To tam po­wstał (i ist­nie­je do tej pory) Mię­dzy­na­ro­do­wy Klub Wiel­bi­cie­li Anny Ger­man Je­steś moją mi­ło­ścią. Wy­da­no dzie­siąt­ki płyt CD i DVD, zre­ali­zo­wa­no wie­le pro­gra­mów wspo­mnie­nio­wych i fil­mów do­ku­men­tal­nych. W 2010 roku po­wstał film fa­bu­lar­no-do­ku­men­tal­ny Anna Ger­man. Echo mi­ło­ści, a w 2012 se­rial Anna Ger­man. Ta­jem­ni­ca Bia­łe­go Anio­ła.

Była mię­dzy­na­ro­do­wą gwiaz­dą – w Pol­sce naj­pierw ko­cha­ną, a po­tem nie­co za­po­mnia­ną, po­pu­lar­ną i ce­nio­ną we Wło­szech, uwiel­bia­ną i czczo­ną w kra­jach by­łe­go Związ­ku Ra­dziec­kie­go. Dla Ro­sjan Anna Ger­man jest kimś wy­jąt­ko­wym do dziś. Dla mnie rów­nież. Od daw­na mnie fa­scy­nu­je. Jest moim ide­ałem, nie­do­ści­głym wzo­rem.

Tań­czą­ca Eu­ry­dy­ka jest zbio­rem wspo­mnień ro­dzi­ny, przy­ja­ciół i zna­jo­mych pio­sen­kar­ki prze­pla­ta­nym frag­men­ta­mi pierw­szej bio­gra­fii Anny Ger­man pió­ra ro­syj­skie­go dzien­ni­ka­rza, au­to­ra tek­stów pio­se­nek, tłu­ma­cza Alek­san­dra Ży­ga­rio­wa. Mia­łam oka­zję go po­znać. W maju 1987 roku w cza­sie uro­czy­sto­ści nada­nia am­fi­te­atro­wi w Zie­lo­nej Gó­rze imie­nia Anny Ger­man. W tym­że am­fi­te­atrze w la­tach 2002–2007 od­by­wał się Fe­sti­wal im. Anny Ger­man Tań­czą­ce Eu­ry­dy­ki.

Na kar­tach książ­ki śle­dzi­my trud­ny i barw­ny „czło­wie­czy los” Anny Ger­man: dzie­ciń­stwo spę­dzo­ne w Azji Środ­ko­wej, mło­dość we Wro­cła­wiu, po­cząt­ki ka­rie­ry w Es­tra­dach: Wro­cław­skiej, Rze­szow­skiej i Olsz­tyń­skiej. Suk­ce­sy na fe­sti­wa­lach pio­sen­ki w Opo­lu, So­po­cie i Osten­dzie, wy­stę­py we Wło­szech, a po­tem tra­gicz­ny wy­pa­dek, dłu­gą re­ha­bi­li­ta­cję i trium­fal­ny po­wrót na sce­nę. Uwiel­bie­nie w Związ­ku Ra­dziec­kim i… po­wol­ne od­cho­dze­nie w cień w Pol­sce.

Wspo­mi­na­ją ją naj­bliż­si – mat­ka i mąż oraz przy­ja­ciół­ka Anna Ka­cza­li­na. Wspo­mi­na­ją ko­le­żan­ki i ko­le­dzy ze śro­do­wi­ska ar­ty­stycz­ne­go, m.in. Krzysz­tof Cwy­nar, Je­rzy Fi­cow­ski, Ka­ta­rzy­na Gärt­ner, Wi­told Gru­ca, Ma­rek Se­wen, Sła­wa Przy­byl­ska, Ire­na San­tor, Ste­fan Ra­choń, Szy­mon Szur­miej, Ro­man Ziem­lań­ski. Obec­ne wy­da­nie Tań­czą­cej Eu­ry­dy­ki uzu­peł­ni­łam m.in. o tek­sty Jo­an­ny Kul­mo­wej, Asji Łam­tiu­gi­ny, Krzysz­to­fa Kraw­czy­ka, Ma­ria­na Licht­ma­na i Wie­sła­wy Tu­chol­skiej-Ro­ze­nek.

Istot­ną czę­ścią książ­ki są nie­zwy­kle bo­ga­te ko­lo­ro­we ma­te­ria­ły ilu­stra­cyj­ne. Więk­szość z nich po­cho­dzi z pry­wat­ne­go ar­chi­wum męża Anny Ger­man, pana Zbi­gnie­wa Tu­chol­skie­go, któ­re­mu skła­dam ser­decz­ne po­dzię­ko­wa­nia.

Dzię­ku­ję tak­że Iwa­no­wi Ili­czo­wo­wi, za­ło­ży­cie­lo­wi i prze­wod­ni­czą­ce­mu Mię­dzy­na­ro­do­we­go Klu­bu Wiel­bi­cie­li Anny Ger­man Je­steś moją mi­ło­ścią, za po­moc w zdo­by­ciu nie­zna­nych w Pol­sce fo­to­gra­fii.

Spe­cjal­ne po­dzię­ko­wa­nia kie­ru­ję do mo­jej przy­ja­ciół­ki Do­ro­ty Ko­man, któ­ra jako re­dak­tor ko­lej­ny już raz wę­dru­je ze mną śla­da­mi Anny Ger­man, słu­żąc zro­zu­mie­niem i cen­ny­mi uwa­ga­mi.

Ma­rio­la Pry­zwan

War­sza­wa, 23.04.2013

IRMA BERNER

Mat­ka Anny Ger­man

Gdy mia­łam sześć, może sie­dem lat, mat­ka opo­wie­dzia­ła mi o na­szym po­cho­dze­niu. Do­wie­dzia­łam się wów­czas, że oj­czy­zną mo­ich przod­ków była Fry­zja, pro­win­cja w pół­noc­nej Ho­lan­dii, skąd pro­to­pla­sta rodu po ką­dzie­li przy­był do Ro­sji jako emi­grant oko­ło 1850 roku. Mój pra­pra­dzia­dek – za­moż­ny hra­bia Jo­han Frie­sen, me­no­ni­ta – opu­ścił Ho­lan­dię wraz z trze­ma sy­na­mi. Czwar­ty syn po­zo­stał we Fry­zji, by za­rzą­dzać go­spo­dar­stwem i dbać o kon­to ban­ko­we. Nie­ste­ty prze­grał cały ma­ją­tek w ka­sy­nie. Pra­pra­dzia­dek, do­wie­dziaw­szy się o tym, miał wy­rzec sło­wa: „Te­raz nie ma dla mnie po­wro­tu i nie je­stem już hra­bią”.

Na szczę­ście pra­pra­dziad przy­wiózł do Ro­sji trzy­na­ście wo­zów naj­szla­chet­niej­szych, bar­dzo cen­nych na­sion, sa­dzo­nek kwia­tów i drze­wek, nie­ma­ły do­by­tek ru­cho­my oraz lu­dzi, któ­rych za­trud­niał w swo­im ma­jąt­ku. Mógł więc upo­wszech­niać wy­so­ko roz­wi­nię­tą ho­len­der­ską kul­tu­rę ogrod­ni­czą.

Przod­ko­wie ro­dzi­ny po mie­czu tak­że byli ho­len­der­ski­mi emi­gran­ta­mi, ale o ich przy­by­ciu do Ro­sji wiem znacz­nie mniej.

Dzię­ki opo­wie­ści mamy zro­zu­mia­łam, dla­cze­go w domu roz­ma­wia­my nie po ro­syj­sku, lecz po ho­len­der­sku.

Ro­dzi­ce [Anna i Da­wid Mar­ten­so­wie – przy­pis au­tor­ki; wszyst­kie przy­pi­sy w na­wia­sach kwa­dra­to­wych po­cho­dzą od au­tor­ki] miesz­ka­li w za­ło­żo­nej przez Ho­len­drów w 1863 roku ko­lo­nii Wie­li­kok­nia­że­sko­je, w ob­wo­dzie ku­bań­skim, nie­da­le­ko Nie­win­no­my­ska. W na­szej ko­lo­nii chęt­nie osie­dla­li się tak­że lu­dzie in­nych na­ro­do­wo­ści, zwłasz­cza Niem­cy, Po­la­cy i Ro­sja­nie. Praw­do­po­dob­nie za­chę­cał ich do tego po­rzą­dek, do­sta­tek i do­bra or­ga­ni­za­cja ży­cia pra­co­wi­tych miesz­kań­ców. W Wie­li­kok­nia­że­sko­je i oko­li­cach miesz­ka­li, obok me­no­ni­tów i pra­wo­sław­nych, tak­że ad­wen­ty­ści oraz ka­to­li­cy. Wszy­scy ci lu­dzie żyli zgod­nie, nie­za­leż­nie od na­ro­do­wo­ści i wy­zna­nia, sza­nu­jąc i to­le­ru­jąc się wza­jem­nie. Z upły­wem lat zmie­niał się i za­cie­rał pier­wot­ny ho­len­der­ski cha­rak­ter ko­lo­nii.

Ro­dzi­ce Anny – Irma i Eu­ge­niusz

Nad­szedł rok 1934. Prze­nio­sły­śmy się [z mat­ką i sio­strą] do od­le­głej o ty­sią­ce ki­lo­me­trów, po­ło­żo­nej na wschod­nich ru­bie­żach Uz­be­ki­sta­nu Fer­ga­ny, gdzie od­by­wał służ­bę woj­sko­wą mój brat Wil­mar. Zo­sta­łam za­trud­nio­na w szko­le po­wszech­nej w po­bli­skiej miej­sco­wo­ści Czi­mion, nie­da­le­ko skąd roz­cią­ga­ły się pola naf­to­we.

W Nie­ftien­nych Pro­my­słach pra­co­wał jako księ­go­wy mój przy­szły mąż [Irma Ber­ner, z domu Mar­tens, i Eu­ge­niusz Ger­man nig­dy nie byli for­mal­nie mał­żeń­stwem] Eu­ge­niusz Ger­man [Eu­gen Hör­mann]. Uro­dził się 25 mar­ca 1909 roku w Ło­dzi, w ro­dzi­nie ewan­ge­lic­kie­go pa­sto­ra. Wy­so­ki, przy­stoj­ny, o sza­ro­nie­bie­skich oczach i ciem­nych kę­dzie­rza­wych wło­sach. Nie­gdyś dy­ry­gent chó­ru. Do­sko­na­le mó­wił po nie­miec­ku, ho­len­der­sku i ro­syj­sku. Czy­tał mnó­stwo ksią­żek, na pa­mięć znał nie­zli­czo­ną ilość wier­szy, śpie­wał, grał na gi­ta­rze i skrzyp­cach. Zwie­rzył mi się, że uciekł z Don­ba­su na Ukra­inie, gdyż był na czar­nej li­ście.

Na­sze szczę­ście i upra­gnio­ny spo­kój nie trwa­ły dłu­go. „O wa­sze­go męża py­ta­li – do­nio­sła mi te­le­fo­nist­ka. – Nie wie­cie? W Le­nin­gra­dzie za­bi­li Ki­ro­wa…”.

Po­sta­no­wi­li­śmy wy­je­chać jak naj­prę­dzej i jak naj­da­lej, gdzieś, gdzie nas nie zna­ją i nie znaj­dą. Uda­li­śmy się do Urgen­cza, po­ło­żo­ne­go w pół­noc­no-za­chod­niej czę­ści Uz­be­ki­sta­nu, za­bie­ra­jąc ze sobą tak­że moją mat­kę i sio­strę. Po ukoń­cze­niu służ­by woj­sko­wej miesz­kał tam i pra­co­wał jako zoo­tech­nik mój brat Wil­mar.

Tru­dy po­dró­ży zno­si­łam, bę­dąc w cią­ży.

Do­tar­li­śmy do Urgen­cza, uda­ło nam się wy­na­jąć miesz­ka­nie: izbę w gli­nian­ce z oknem w su­fi­cie. Pręd­ko też zna­leź­li­śmy za­ję­cia: ja w szko­le jako na­uczy­ciel­ka nie­miec­kie­go, mąż zaś w miej­skiej pie­kar­ni jako księ­go­wy.

14 lu­te­go 1936 roku uro­dzi­ła się nam có­recz­ka. Nada­li­śmy jej imio­na Anna Wik­to­ria. Na­sza ra­dość nie mia­ła gra­nic. Anecz­ka była zdro­wym i ład­nym dziec­kiem. Na głów­kę wło­ży­łam jej bia­łą chu­s­tecz­kę. „Wy­glą­da jak mała koł­choź­ni­ca” – pi­sa­łam wów­czas do mamy ze szpi­ta­la. Po kil­ku dniach przy­je­chał po nas Eu­ge­niusz. Dwu­ko­ło­wą „ka­re­tą” za­brał nas do no­we­go, lep­sze­go miesz­ka­nia. Była to rów­nież gli­nian­ka, ale więk­sza i z nor­mal­ny­mi okna­mi ścien­ny­mi, po­ło­żo­na na wzgó­rzu bli­sko pie­kar­ni.

Po krót­kim urlo­pie mu­sia­łam wró­cić do pra­cy. Mama przy­no­si­ła Anecz­kę do szko­ły, bym mo­gła ją na­kar­mić. Moi ucznio­wie krzy­cze­li wów­czas: „Opa, opa! Oje kiel­dy! Se­ne­ke ki­zim­ka dżu­da czo­raj­lek” [„Pani, pani! Bab­cia przy­szła! Two­ja dziew­czyn­ka jest bar­dzo ład­na”].

Ania, Urgencz 1936

Na­de­szło upal­ne lato 1937 roku i Anecz­ka za­cho­ro­wa­ła. Do­słow­nie chu­dła w oczach. Po­je­cha­li­śmy całą ro­dzi­ną do le­ka­rza w Tasz­kien­cie. Jego dia­gno­za brzmia­ła: pa­ra­ty­fus. Po­sta­no­wi­łam po­zo­stać z có­recz­ką, mat­ką i sio­strą w Tasz­kien­cie. Wy­na­ję­li­śmy miesz­ka­nie w sta­rej czę­ści mia­sta. Gdy nasz go­spo­darz, Uz­bek, zo­ba­czył Anię, po­wie­dział: „Za­raz przy­nio­sę le­kar­stwo”. Do­sta­łam owoc gra­na­tow­ca, któ­re­go skór­kę, we­dle re­cep­ty Uz­be­ka, na­le­ża­ło za­lać trze­ma szklan­ka­mi wody i go­to­wać, aż po­zo­sta­nie jed­na szklan­ka pły­nu. Otrzy­ma­ny w ten spo­sób wy­war po­da­wa­li­śmy Ani do pi­cia. Wkrót­ce có­recz­ka za­czę­ła po­wra­cać do zdro­wia. Chwa­ła Bogu!

Ma­leń­ka Ania z bab­cią i ro­dzi­ca­mi, 1936

Mąż i brat wy­je­cha­li do Urgen­cza, by po za­ła­twie­niu nie­zbęd­nych spraw po­wró­cić do nas. Po­sta­no­wi­li­śmy bo­wiem osie­dlić się w Tasz­kien­cie. Mia­sto jak na owe cza­sy było dość za­dba­ne. Szcze­gól­nie pięk­ny i ob­szer­ny park Pusz­ki­na, w któ­rym były mów­ni­ce jak w lon­dyń­skim Hyde Par­ku. Uz­be­ko­wie ubra­ni w ko­lo­ro­we, je­dwab­ne cha­ła­ty i mi­ster­nie ha­fto­wa­ne cza­pecz­ki „ciu­bi­ciej­ki” wy­śpie­wy­wa­li tam mi­ło­sne pie­śni: „Oj, opo­dżon men­ga ke­reń syz, dżu­da czo­raj­lek” [„Ach, dro­ga pani, patrz na mnie, je­steś bar­dzo ład­na”]. Przy ustach trzy­ma­li wte­dy por­ce­la­no­wy ta­le­rzyk i ob­ra­ca­li nim w róż­ne stro­ny, a od­bi­ty od nie­go głos brzmiał nie­zwy­kle, wi­bro­wał i do­cie­rał na prze­mian do słu­cha­czy z róż­nych stron, by chwi­la­mi milk­nąć zu­peł­nie.

Już w sierp­niu 1937 roku roz­po­czę­łam pra­cę wy­kła­dow­cy ję­zy­ka nie­miec­kie­go w tam­tej­szej szko­le śred­niej im. Cza­pa­je­wa. Mama opie­ko­wa­ła się Anią.

Nie­cier­pli­wie wy­glą­da­ły­śmy przy­jaz­du Eu­ge­niu­sza i Wil­ma­ra. Nie­ste­ty, 25 wrze­śnia 1937 roku w Urgen­czu mój mąż i brat zo­sta­li aresz­to­wa­ni. Przez wie­le dni i mie­się­cy ży­łam na­dzie­ją, że ich od­naj­dę, gdzie­kol­wiek by­li­by uwię­zie­ni. Ocze­ki­wa­łam wów­czas dru­gie­go dziec­ka. Tak bar­dzo chcia­łam usły­szeć do­brą wia­do­mość o Eu­ge­niu­szu. Lecz pro­ku­ra­tor ob­wie­ścił mi rzecz naj­okrut­niej­szą: „Wasz mąż zo­stał ze­sła­ny na dzie­sięć lat bez pra­wa ko­re­spon­den­cji z ro­dzi­ną”. „Za co?”.

Od­po­wie­dzi nie otrzy­ma­łam. Nie ze­zwo­lo­no mi na­wet na jed­no wi­dze­nie. O bra­cie rów­nież nie mia­łam żad­nych kon­kret­nych wia­do­mo­ści.

Nad­szedł 28 lu­te­go 1938 roku. Spóź­nio­na ka­ret­ka po­go­to­wia wio­zła mnie do szpi­ta­la. Trze­ba było ją jed­nak za­trzy­mać, gdyż roz­po­czął się po­ród. Nie­spo­dzie­wa­nie moja mat­ka zo­sta­ła po­łoż­ną. Uro­dzi­łam zdro­we­go i du­że­go syna. Otrzy­mał imię Fry­de­ryk – po te­ściu. Po­tem żar­to­wa­łam, że gdy syn pój­dzie do woj­ska, na­pi­sze w ży­cio­ry­sie: „Uro­dzi­łem się w Tasz­kien­cie na uli­cy”. Ży­cio­rys w ZSRR mu­siał być za­wsze bar­dzo do­kład­ny.

I oto do­wie­dzia­łam się, że w Mo­skwie jest biu­ro, w któ­rym moż­na uzy­skać wia­do­mo­ści o aresz­to­wa­nych z ca­łe­go Związ­ku Ra­dziec­kie­go. Po­sta­no­wi­łam tam je­chać. Ma­lu­chy po­zo­sta­wi­łam pod opie­ką mamy i sio­stry. W Mo­skwie, oczy­wi­ście, ni­cze­go się nie do­wie­dzia­łam, choć go­dzi­na­mi, w tłu­mie ko­biet z ca­łej Ro­sji, sta­łam w ko­lej­ce po in­for­ma­cje.

Wra­ca­łam po­cią­giem kom­plet­nie za­ła­ma­na. Sym­pa­tycz­ne kon­duk­tor­ki, czę­stu­jąc mnie her­ba­tą i chle­bem, py­ta­ły, po co przy­je­cha­łam do Mo­skwy. „Ty nie płacz. Je­steś mło­da, a Mo­skwa nie wie­rzy łzom. Nie wiesz o tym? Módl się i proś Boga o po­moc. Przy­jedź do nas, do Sta­liń­ska. Do­oko­ła jest taj­ga i nie­da­le­ko obóz na 18 ty­się­cy więź­niów. Może są tam twoi? Pój­dziesz i do­wiesz się”.

Po­sta­no­wi­li­śmy wszy­scy wy­je­chać z Tasz­kien­tu do Sta­liń­ska, po­ło­żo­ne­go we wschod­niej Sy­be­rii, gdzieś mię­dzy Je­ni­se­jem a Obem.

Nie­ste­ty, Fry­de­ryk za­czął wów­czas cho­ro­wać, za­pew­ne z po­wo­du zbyt upal­ne­go kli­ma­tu. W sierp­niu 1939 roku zre­zy­gno­wa­łam z pra­cy i w koń­cu wy­ru­szy­li­śmy na Sy­be­rię. W mia­rę od­da­la­nia się od upal­nych re­jo­nów sy­nek czuł się le­piej, a koło No­wo­sy­bir­ska za­czął się na­wet uśmie­chać. Anecz­ka też była zdro­wa. Znaj­dę męża i bra­ta, po­ka­żę im moje skar­by – my­śla­łam.

Do­tar­li­śmy do mia­stecz­ka Osin­ni­ki w ob­wo­dzie no­wo­sy­bir­skim, nie­da­le­ko Sta­liń­ska, gdzie przy­ję­to mnie do pra­cy w szko­le śred­niej. Na­le­ża­ło jak naj­prę­dzej roz­po­cząć po­szu­ki­wa­nia Żeni i Wil­ma­ra. Przy­go­to­wa­łam dla nich pacz­kę. Spe­cjal­ną li­nią ko­le­jo­wą, przez taj­gę, do­tar­łam do koń­co­wej sta­cyj­ki w re­jo­nie obo­zu, skąd mo­głam dojść je­dy­nie do obo­zo­wej ad­mi­ni­stra­cji. Po­szu­ku­jąc kan­ce­la­rii, na­tknę­łam się na ob­ce­go męż­czy­znę, jak się oka­za­ło, by­łe­go więź­nia obo­zu. „Od­sie­dzia­łem już swo­je, spro­wa­dzi­łem żonę z Kry­mu i tu­taj pra­cu­ję. Po­mo­gę pani, przej­rzę spi­sy ze­sła­nych”.

Z wiel­kim nie­po­ko­jem cze­ka­łam na ja­ką­kol­wiek wia­do­mość od nie­go i oto do­wie­dzia­łam się, że Wil­mar jest w ósmej ko­lo­nii, a Eu­ge­niu­sza w obo­zie nie ma. Na­to­miast w kan­ce­la­rii od­by­ła się krót­ka, urzę­do­wa (nie pa­trzo­no na­wet na mnie) roz­mo­wa: „Je­śli wasi są w obo­zie, to pacz­kę prze­ka­że­my, ale wi­dze­nia nie damy! Wsio!”.

Ba­łam się na­wet otwo­rzyć usta. Po wyj­ściu spo­tka­łam po­zna­ne­go wcze­śniej życz­li­we­go męż­czy­znę. Przed­sta­wił mi ry­zy­kow­ny plan prze­nie­sie­nia bra­ta do bli­żej po­ło­żo­nej ko­lo­nii. Oczy­wi­ście za duże pie­nią­dze. Na­ma­wiał mnie tak­że na nie­le­gal­ne wi­dze­nie. Rów­nież za od­po­wied­nią opła­tą. Mo­głam na te­ren obo­zu zo­stać wpusz­czo­na jako… pie­lę­gniar­ka. Dzię­ko­wa­łam Bogu, że tak się nie sta­ło. Nie po­tra­fi­ła­bym do­brze ode­grać tej roli. Być może sama sie­bie ska­za­ła­bym na ze­sła­nie.

Kie­dy na­sta­ła zima, do obo­zu wy­ru­szy­ła mat­ka, ma­jąc na­dzie­ję na wi­dze­nie z sy­nem. W kan­ce­la­rii obo­zu usły­sza­ła od star­sze­go męż­czy­zny: „Mat­ko, wra­caj. Wi­dze­nia z sy­nem nie da­dzą, a pacz­kę prze­ka­żę”.

Nad­szedł rok 1940. Jego po­czą­tek świę­to­wa­li­śmy w szko­le. W du­żej sali Ania i Fry­de­ryk pa­trzy­li urze­cze­ni na ol­brzy­mią, ozdo­bio­ną i oświe­tlo­ną cho­in­kę, słu­cha­li tak­że śpie­wu dzie­ci. W pew­nej chwi­li Ania ob­ję­ła bra­cisz­ka i po­ca­ło­wa­ła go. Pa­nie Boże! Moje sie­ro­ty!

Po­sta­no­wi­li­śmy, że mama z Fry­de­ry­kiem i Anią wio­sną po­wró­cą do Tasz­kien­tu. Było tam wię­cej żyw­no­ści, zwłasz­cza owo­ców i wa­rzyw. Przy­jem­ny był rów­nież tam­tej­szy kli­mat, poza la­tem, kie­dy do­ku­czał brak desz­czu i na­le­ża­ło chro­nić dzie­ci przed upa­ła­mi. Ja z sio­strą mia­łam po­zo­stać w Osin­ni­kach do za­koń­cze­nia roku szkol­ne­go. Je­dy­ną po­cie­chą była myśl, że Wil­mar otrzy­mał od nas pacz­ki, a tym sa­mym wie­dział, że od­na­la­zły­śmy go. Pi­sał o tym póź­niej do sio­stry, kie­dy miał moż­li­wość wy­sła­nia kil­ku li­stów.

Nie­spo­dzie­wa­nie otrzy­ma­łam od mat­ki te­le­gram: „Na­tych­miast przy­jeż­dżaj. Dzie­ci cho­re”. W Tasz­kien­cie Ania i Fry­de­ryk za­cho­ro­wa­li na szkar­la­ty­nę i zo­sta­li umiesz­cze­ni w szpi­ta­lu. Nie­zwłocz­nie wy­je­cha­łam do mat­ki, po­zo­sta­wia­jąc w Osin­ni­kach sio­strę, któ­ra była wów­czas uczen­ni­cą. Do­tar­łam do Tasz­kien­tu po pię­ciu dniach. Gdy we­szłam do domu, zo­ba­czy­łam tyl­ko Anecz­kę. Mat­ka z pła­czem wy­krztu­si­ła: „Sy­ne­czek nie żyje!”.

Krzyk i płacz. Nie po­tra­fi­łam wy­po­wie­dzieć ani jed­ne­go sło­wa. Anecz­ka, bla­da po cho­ro­bie, tu­li­ła się do mnie.

Fry­de­ryk zmarł w maju 1940 roku, w dniu, kie­dy miał być wy­pi­sa­ny ze szpi­ta­la wraz z Anią. Mat­ka wła­śnie przy­nio­sła odzież i kie­dy we­szła do sali szpi­tal­nej, Fry­de­ryk le­żał już mar­twy. Mu­sia­ła go na­tych­miast po­cho­wać. Wy­na­ję­ła Uz­be­ka, któ­ry wóz­kiem za­przę­gnię­tym w osioł­ka za­wiózł tru­mien­kę na cmen­tarz.

Z bab­cią, mamą i młod­szym bra­cisz­kiem Fry­de­ry­kiem

Nie po­wró­ci­łam już do Osin­nik. Wró­ci­łam do pra­cy w szko­le, gdzie by­łam za­trud­nio­na przed wy­jaz­dem na Sy­be­rię. Nie­spo­dzie­wa­nie też Wie­czo­ro­wy In­sty­tut Pe­da­go­gicz­ny w Tasz­kien­cie za­pro­po­no­wał mi pro­wa­dze­nie za­jęć z lek­sy­ki, fo­ne­ty­ki i gra­ma­ty­ki ję­zy­ka nie­miec­kie­go. Nie chcia­łam przy­jąć tej pra­cy, ba­łam się zwra­cać na sie­bie uwa­gę. Może wie­dzą, że szu­kam po ła­grach swo­ich bli­skich i chcą mnie mieć na oku? – my­śla­łam. Mat­ka jed­nak na­mó­wi­ła mnie i od wrze­śnia 1940 roku uczy­łam rów­nież w In­sty­tu­cie. Nie­dłu­go po­tem za­trud­nił mnie jako lek­tor­kę nie­miec­kie­go uni­wer­sy­tet w Tasz­kien­cie. Roz­po­czę­łam tak­że przy­go­to­wa­nia do aspi­ran­tu­ry i kurs an­giel­skie­go.

W wy­na­ję­tym od życz­li­wych i uśmiech­nię­tych Uz­be­ków miesz­ka­niu czu­ły­śmy się bez­piecz­nie. Wszyst­ko było lub wy­da­wa­ło się być z gli­ny: dom, na­wierzch­nia po­dwó­rza, ogro­dze­nie po­se­sji. Idąc uli­cą, wzdłuż któ­rej nie­prze­rwa­nie cią­gnę­ły się mury zwa­ne „du­wa­ła­mi”, mia­ło się wra­że­nie, że to wę­drów­ka przez wą­wóz.

Wra­ca­łam kie­dyś do domu wą­ski­mi ulicz­ka­mi, peł­na naj­gor­szych obaw. Przede mną wol­no je­chał sa­mo­chód, któ­re­go nie mo­głam wy­mi­nąć, obok szedł męż­czy­zna w skó­rza­nym płasz­czu. Po­dą­ża­li w na­szym kie­run­ku. By­łam prze­ra­żo­na. Omi­nę­li jed­nak nasz dom. Od kie­dy nie mia­łam wie­ści o Eu­ge­niu­szu, ży­łam w cią­głym stra­chu. Sił do­da­wa­ła mi mat­ka, a moją wiel­ką ra­do­ścią była ma­lut­ka i spo­koj­na Ania. W jej pią­te uro­dzi­ny po­szły­śmy do skle­pu z za­baw­ka­mi – z ra­do­ści Ania po­ca­ło­wa­ła mnie w rękę… i wy­bra­ła tyl­ko jed­ną za­baw­kę.

Pol­ski stu­dent Wła­dy­sław Krau­ze ostrzegł mnie przed aresz­to­wa­niem. A więc nie­szczę­ście nie śpi. Za­wsze mnie znaj­dzie – po­my­śla­łam. Po­ja­wi­ły się oba­wy: co bę­dzie z Anią, mamą i sio­strą? Za­zwy­czaj dzie­ci w ta­kich sy­tu­acjach odłą­cza­no od ma­tek i prze­ka­zy­wa­no do do­mów dziec­ka, zmie­nia­jąc im na­wet imio­na i na­zwi­ska.

Ania z mat­ką, Tasz­kient gru­dzień 1937

W stycz­nio­wą noc 1942 roku zbu­dzi­ło mnie ło­mo­ta­nie do drzwi. Otrzy­ma­łam po­wia­do­mie­nie o li­kwi­da­cji na­sze­go mel­dun­ku i wy­sie­dle­niu. Ania z mamą były aku­rat w Fer­ga­nie i – z bra­ku bi­le­tów ko­le­jo­wych – nie mo­gły do mnie na­tych­miast wró­cić. W dro­dze do Tasz­kien­tu prze­ży­ły strasz­ne chwi­le. „Nie wol­no, nie wol­no!” – krzyk­nę­ła kon­duk­tor­ka, gdy mat­ka z Anią chcia­ły wejść do pu­ste­go wa­go­nu. Po­ciąg wła­śnie ru­szał, a one sta­ły na stop­niach. „Ja mu­szę, nas wy­sie­dla­ją” – po­wie­dzia­ła wów­czas mat­ka. Sie­dzą­ce w pu­stym wa­go­nie kon­duk­tor­ki otwo­rzy­ły drzwi…

Wa­go­na­mi to­wa­ro­wy­mi wy­wie­zio­no nas za Bu­cha­rę, do po­wia­tu Ro­me­tan. Za­miesz­ka­ły­śmy w zie­mian­ce. Z ob­cy­mi ludź­mi. Nie mia­łam pra­cy. Nie było co jeść. Ma­mie uda­ło się sprze­dać reszt­ki bie­li­zny po­ście­lo­wej za szklan­kę ka­szy… a kie­dy za­trud­nio­no mnie w od­le­głej o 15 ki­lo­me­trów szko­le, oka­za­ło się, że ucznio­wie, tak jak i ich ro­dzi­ce, nie zna­li ro­syj­skie­go, na­to­miast ja nie ro­zu­mia­łam uz­bec­kie­go. I zno­wu by­łam bez­ro­bot­na.

Anecz­ka za­cho­ro­wa­ła. Sie­dzia­łam przy niej i czy­ta­łam baj­ki. „Ma­mocz­ka, czy­taj, tyl­ko czy­taj” – pro­si­ła Ania. My­ślę, że w taki spo­sób za­po­mi­na­ła o gło­dzie.

W Ro­me­ta­nie o mało nie zgi­nę­ła moja sio­stra, gdy od­mó­wi­ła współ­pra­cy z NKWD. Cy­nicz­ny en­ka­wu­dzi­sta chciał ją wów­czas za­strze­lić na śmiet­ni­ku w po­dwó­rzu. Sio­stra jed­nak, spa­ra­li­żo­wa­na stra­chem, w ostat­niej chwi­li zdo­ła­ła wy­biec na uli­cę. Na­tych­miast wy­je­cha­ła z Ro­me­ta­nu. Do­tar­ła do Bu­cha­ry. Tam­tej­szy ofi­cer, Uz­bek, ze­zwo­lił jej prze­nieść się do Urgen­cza, gdzie za­czę­ła pra­co­wać na lot­ni­sku.

Mo­jej sio­strze uda­ło się wresz­cie usta­lić, co się sta­ło z Eu­ge­niu­szem i Wil­ma­rem w Urgen­czu. Mo­je­go męża Że­nię spo­tkał los naj­tra­gicz­niej­szy. W 1938 roku zo­stał roz­strze­la­ny i po­cho­wa­ny we wspól­nej mo­gi­le. Nie­wia­ry­god­ny był po­wód jego aresz­to­wa­nia – miej­sce uro­dze­nia: Pol­ska. Wil­ma­ra prze­słu­chi­wa­no aż 82 go­dzi­ny, bez­sku­tecz­nie na­ma­wia­jąc do pod­pi­sa­nia ze­znań szpie­ga. Ze­sła­ny na Sy­be­rię, zo­stał na­stęp­nie prze­nie­sio­ny w re­jon Ar­chan­giel­ska, do obo­zu w Ko­tlas.

Ja rów­nież, za na­mo­wą mat­ki, opu­ści­łam Ro­me­tan. Ucie­kłam z Anią do wsi Or­łów­ka w Kir­gi­zji, gdzie miesz­ka­li po­tom­ko­wie ho­len­der­skich imi­gran­tów. Do­sta­łam pra­cę w szko­le. Wszę­dzie jed­nak pa­no­wa­ła strasz­na bie­da i głód.

W Or­łów­ce po­zna­łam Po­la­ka, Her­ma­na Ber­ne­ra. Po­ma­gał nam prze­trwać naj­cięż­sze chwi­le, dzie­ląc się tym, co sam do­sta­wał. Po­bra­li­śmy się 4 kwiet­nia 1942 roku. Jed­nak już w grud­niu zmo­bi­li­zo­wa­no mnie do „tru­dar­mii”, czy­li do pra­cy przy­mu­so­wej. Czym prę­dzej wraz z Anią mu­sia­łam sta­wić się w Le­nin­po­lu, sie­dzi­bie re­jo­nu. Znów ogar­nę­ła mnie roz­pacz. Nie ma przy mnie mat­ki. Co bę­dzie z Anią? – my­śla­łam. Dano mi mały wó­zek, na któ­rym po­sa­dzi­łam có­recz­kę, i tak po­wę­dro­wa­ły­śmy do re­jo­nu, w któ­rym za­sta­łam tłu­my ko­biet pod eskor­tą kon­nej mi­li­cji. Anecz­ka, ubra­na w be­żo­wy płasz­czyk, za­śpie­wa­ła wów­czas smęt­ną pio­sen­kę: „My pro­stim­sia s to­boj u po­ro­ga i byt’ mo­żet na wsieg­da”. [„Że­gna­my się z tobą na pro­gu, być może już na za­wsze”]. „O czym to dziec­ko my­śli? Boże!” – wes­tchnę­łam.

Wkrót­ce rze­czy­wi­ście mu­sia­ły­śmy się roz­stać. Có­recz­ka tra­fi­ła na szczę­ście pod opie­kę zna­jo­mej. Gdy że­gna­ły­śmy się, Ania strasz­nie pła­ka­ła i krzy­cza­ła. Do dzi­siaj to pa­mię­tam i bra­ku­je mi słów, by o tym pi­sać.

Mnie wraz z in­ny­mi ko­bie­ta­mi od­tran­spor­to­wa­no do Uz­be­ki­sta­nu, do sta­cji Czi­mion, gdzie pra­co­wa­łam przy bu­do­wie dro­gi. Dzię­ki życz­li­wo­ści i wy­ro­zu­mia­ło­ści le­ka­rza uda­ło mi się po­wró­cić do Or­łów­ki, gdzie cze­ka­ła już Anecz­ka, przy­wie­zio­na przez jej opie­kun­kę, oraz mama i Her­man.

Mąż wkrót­ce wy­je­chał, by wstą­pić do two­rzo­ne­go w ZSRR woj­ska pol­skie­go. Że­gna­li­śmy się, nie prze­czu­wa­jąc, że wię­cej się nie spo­tka­my. Her­man za­gi­nął na woj­nie.

Ży­li­śmy wów­czas w bie­dzie tak strasz­nej, że od­wa­ży­łam się ukraść z koł­cho­zo­wych pól trzci­nę na opa­le­nie zim­ne­go po­ko­ju, w któ­rym miesz­ka­li­śmy. Mama pie­kła wte­dy pla­cusz­ki z otrę­bów. Mnie uda­ło się wy­mie­nić za­pas ze­szy­tów – pa­pier był to­wa­rem de­fi­cy­to­wym – na odzież. Od­tąd woj­sko­wy szy­nel słu­żył mi za płaszcz.

Je­sie­nią 1943 roku Ania po­szła do pierw­szej kla­sy. Wkrót­ce jed­nak za­cho­ro­wa­ła. Le­karz, Ka­ra­cza­jec prze­sie­dlo­ny z Kau­ka­zu, za­le­cił zmia­nę miej­sca za­miesz­ka­nia z po­wo­du kli­ma­tu. Chcia­ły­śmy po­wró­cić do Tasz­kien­tu, ale ostrze­żo­no mnie, że to gro­zi aresz­to­wa­niem, gdyż obo­wią­zy­wał za­ostrzo­ny sys­tem kon­tro­li do­ku­men­tów. Po­zwo­lo­no nam osie­dlić się w nie­da­le­kim Dżam­bu­le, po­ło­żo­nym tuż za gra­ni­cą, w Ka­zach­sta­nie. Pra­co­wa­łam jako na­uczy­ciel­ka ję­zy­ka nie­miec­kie­go.

W 1944 roku nie­spo­dzie­wa­nie do­tar­ła do nas wia­do­mość o śmier­ci Wil­ma­ra. Zmarł na gruź­li­cę 25 grud­nia 1943 roku w obo­zie koło Ko­tlas. Zo­stał po­cho­wa­ny w zbio­ro­wej mo­gi­le, któ­rej nig­dy nie było mi dane od­wie­dzić.

Ko­niec woj­ny za­stał nas w Dżam­bu­le. Jako żona Po­la­ka zło­ży­łam wraz z mat­ką do­ku­men­ty re­pa­tria­cyj­ne. Boże, jak się cie­szy­ły­śmy z otrzy­ma­nia po­zwo­le­nia na emi­gra­cję. 30 mar­ca 1946 roku wrę­czo­no nam za­świad­cze­nia umoż­li­wia­ją­ce wy­jazd do Pol­ski na sta­ły po­byt. I zno­wu na sta­cji czer­wo­no-bure wa­go­ny to­wa­ro­we. Tym ra­zem wsia­da­ły­śmy do nich z ra­do­ścią i już 5 maja je­cha­ły­śmy do no­wej oj­czy­zny. Na gra­ni­cy, po stro­nie so­wiec­kiej, usły­sza­łam: „Wy jesz­cze zo­ba­czy­cie, że tam nie jest tak do­brze”.

Mil­cza­łam. Wie­dzia­łam swo­je: je­ste­śmy wol­ne.

W Pol­sce za­miesz­ka­ły­śmy po­cząt­ko­wo w Szcze­ci­nie-Stoł­czy­nie, skąd w lip­cu 1946 roku wy­je­cha­ły­śmy na Dol­ny Śląsk, do No­wej Rudy. Do­pie­ro w 1949 roku prze­nio­sły­śmy się do Wro­cła­wia, gdzie z ła­two­ścią mo­głam otrzy­mać pra­cę lek­to­ra ję­zy­ków ob­cych. Ania mó­wi­ła już wte­dy płyn­nie po pol­sku.

ALEKSANDER ŻYGARIOW

Dzien­ni­karz, au­tor pierw­szej bio­gra­fii Anny Ger­man

Za oknem po­cią­gu – Pol­ska. Ania sie­dzi na wprost mamy i bab­ci. Pa­trzy przez okno. Jesz­cze kil­ka mie­się­cy temu nie przy­pusz­cza­ła, że opu­ści ro­dzin­ny Uz­be­ki­stan.

Dwa mie­sią­ce po Dniu Zwy­cię­stwa przy­szedł list: „Sza­now­na pani Irmo, jako fron­to­wy to­wa­rzysz pani męża uwa­żam, że po­wi­nie­nem po­wia­do­mić o tym, co się wy­da­rzy­ło. Her­man nie wró­cił z bi­twy pod Le­ni­no w paź­dzier­ni­ku 1943. Nie zna­le­zio­no tak­że jego cia­ła. Bar­dzo lu­bi­łem pani męża, przy­wią­za­łem się do nie­go. Dużo mi opo­wia­dał o pani i pani cór­ce. Mó­wił też, że po woj­nie chce­cie przy­je­chać do Pol­ski, do War­sza­wy. Wy­obra­żam so­bie, co pani te­raz czu­je! Sło­wa po­cie­sze­nia by­ły­by bez­sen­sow­ne.

Je­śli ze­chce pani za­miesz­kać w oj­czyź­nie swe­go męża, może pani li­czyć na moją po­moc. Lu­dwik Ko­wal­ski, po­rucz­nik, Kra­ków”. Da­lej był ad­res. I do­pi­sek: „Nie wiem dla­cze­go, ale wy­da­je mi się, że Her­man żyje i że za­tań­czy­my jesz­cze u was na chrzci­nach”.

Ten list – jak póź­niej wspo­mi­na­ła Irma – osta­tecz­nie wpły­nął na jej de­cy­zję przy­jaz­du do da­le­kiej i ob­cej Pol­ski.

Dziew­czyn­ka za­czę­ła wła­śnie dzie­sią­ty rok ży­cia. O woj­nie i znisz­czo­nych mia­stach wie­dzia­ła nie­wie­le. To, co zo­ba­czy­ła, wstrzą­snę­ło nią. War­sza­wa le­ża­ła w gru­zach. Na pla­cu przy dwor­cu pod­szedł do nich nie­ogo­lo­ny męż­czy­zna: „Co, pa­niu­sie, ma­cie? Wód­kę, kieł­ba­sę, ma­sło? Mogę was za­pro­wa­dzić na noc­leg”. Nie mia­ły ani wód­ki, ani tym bar­dziej kieł­ba­sy czy ma­sła, więc spe­ku­lant po­szedł szu­kać in­nych klien­tów.

No­co­wa­ły na dwor­cu. Rano Irma po­szła do ko­men­dan­ta. Po­ka­za­ła do­ku­men­ty: „Szu­kam męża za­gi­nio­ne­go pod­czas woj­ny. Miesz­kał kie­dyś na Dłu­giej 7”. „O lo­sie pani męża nic nam nie wia­do­mo. Ma pani ko­goś w War­sza­wie? Zresz­tą, to nie ma zna­cze­nia. Sama pani wi­dzi, jak tu u nas z miesz­ka­nia­mi, same ru­iny. Jest tyl­ko jed­no wyj­ście: jako żona pol­skie­go żoł­nie­rza otrzy­ma pani skie­ro­wa­nie na Zie­mie Za­chod­nie. Tam do­sta­nie­cie miesz­ka­nie, żyw­ność i pra­cę”.

Ania szyb­ko na­uczy­ła się pol­skie­go. Już trzy ty­go­dnie po prze­kro­cze­niu gra­ni­cy mó­wi­ła tak, jak­by pol­ski był jej oj­czy­stym ję­zy­kiem.

Pew­ne­go dnia mat­ka oznaj­mi­ła ra­do­śnie: „No, Aniu­ta, od ju­tra bę­dziesz żyła jak wszyst­kie dzie­ci. Pój­dziesz do szko­ły!”. Ania pod­nio­sła na nią zdzi­wio­ne oczy: „Do szko­ły? Czy to praw­da?”.

Ania uczen­ni­ca

Trze­cio­kla­si­ści po­wi­ta­li nową ko­le­żan­kę życz­li­wie. „Skąd je­steś?” – spy­tał pie­go­wa­ty ru­dzie­lec w bia­łej na­kroch­ma­lo­nej ko­szu­li i w śmiesz­nych krót­kich spoden­kach na szel­kach. „Ja je­stem ze Lwo­wa”. „A ja z Urgen­cza”. „Gdzie to jest?” – za­in­te­re­so­wał się chłop­czyk. „Bar­dzo da­le­ko – za­śmia­ła się Ania – stąd nie wi­dać”.

Mi­ja­ły mie­sią­ce. Wia­do­mo­ści o lo­sie Her­ma­na nadal nie było. Irma pi­sa­ła do Biu­ra Po­li­tycz­ne­go Woj­ska Pol­skie­go, do mi­ni­stra obro­ny na­ro­do­wej. Kil­ka razy jeź­dzi­ła do War­sza­wy, chcąc spo­tkać się z ko­le­ga­mi męża, lecz nie mo­gła ich od­na­leźć.

Kie­dy Irma otrzy­ma­ła list z Mi­ni­ster­stwa Obro­ny Na­ro­do­wej, nie krzyk­nę­ła, nie za­czę­ła pła­kać, tyl­ko usia­dła przy sto­le, pod­par­ła gło­wę i za­pa­trzy­ła się w prze­strzeń. List po­twier­dził daw­no prze­czu­wa­ną praw­dę, w któ­rą jed­nak nie mo­gła uwie­rzyć. Je­dy­nie na­dzie­ja trzy­ma­ła ją przy ży­ciu i do­da­wa­ła sił. „Jak szcze­gó­ło­wo zba­da­no – pi­sa­no – mąż pani po­legł śmier­cią bo­ha­te­ra pod Le­ni­no w 1943 roku. Na za­wsze wszedł do hi­sto­rii na­sze­go na­ro­du. Jest przy­kła­dem pol­sko-ra­dziec­kie­go bra­ter­stwa”.

Miesz­ka­ły te­raz we Wro­cła­wiu, w sta­rym ciem­nym domu z koń­ca XIX wie­ku. Sła­bo ogrze­wa­nym, z wie­lo­ma są­sia­da­mi, prze­waż­nie prze­sie­dleń­ca­mi ze Wscho­du. Lu­bi­li ro­dzi­nę Ani, cza­sa­mi za­pra­sza­li na nie­dziel­ny obiad. Na­kry­wa­li stół czy­stym ob­ru­sem, sta­wia­li ziem­nia­ki, ki­szo­ne ogór­ki, koł­du­ny, wód­kę. Ta­kie spo­tka­nia koń­czy­ły się za­wsze wspól­nym śpie­wa­niem. Śpie­wa­no pio­sen­ki, któ­re kie­dyś sły­sza­ła od oj­czy­ma. Ania mil­cza­ła. My­śla­ła, że swo­im śpie­wa­niem bę­dzie prze­szka­dzać są­sia­dom.

W ka­mie­ni­cy miesz­kał pan Ju­rek, któ­ry nig­dy nie by­wał na tych przy­ję­ciach. Grał w or­kie­strze w re­stau­ra­cji, czę­sto za­czy­nał pra­cę po pół­no­cy. Ania cza­sa­mi od­wie­dza­ła go w jego ma­łej, za­gra­co­nej ko­mór­ce, po­środ­ku któ­rej sta­ło roz­stro­jo­ne pia­ni­no.

„Chcesz, za­śpie­wam ci?” – py­tał pan Ju­rek. I nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, przy­mknąw­szy oczy, nu­cił ci­chut­ko. „Aby śpie­wać, trze­ba mieć do­bre ser­ce i wspa­nia­ły słuch. Trze­ba też ko­chać śpiew i wie­rzyć w sens wy­po­wia­da­nych słów. A na­sza pani Lu­cy­na nie ma ani gło­su, ani ser­ca, ani du­szy. I śpie­wa… To skan­dal”.

Ania nie wie­dzia­ła, kie­dy pan Ju­rek żar­tu­je, a kie­dy mówi po­waż­nie. „Lu­bisz mu­zy­kę? – py­tał. – Jak moż­na jej nie lu­bić, praw­da? Gdy­by nie woj­na, mógł­bym zo­stać dru­gim Pa­de­rew­skim. Uczył­bym się w kon­ser­wa­to­rium, grał Ba­cha, Cho­pi­na, Mo­zar­ta… a te­raz już za póź­no. Mu­zy­ki trze­ba się uczyć w dzie­ciń­stwie”.

Czy Ania lu­bi­ła mu­zy­kę? Gdy mia­ła pięć lat, mat­ka za­bra­ła ją na kon­cert zna­ne­go pia­ni­sty. Ania sie­dzia­ła jak za­hip­no­ty­zo­wa­na, nie od­ry­wa­jąc oczu od ar­ty­sty.

Śle­dzi­ła każ­dy jego ruch.

Póź­niej, po kon­cer­cie, pro­si­ła mat­kę o kup­no pia­ni­na. Ania rzad­ko pro­si­ła o co­kol­wiek, więc Irma po­trak­to­wa­ła tę proś­bę bar­dzo po­waż­nie. Za­pro­wa­dzi­ła cór­kę do zna­jo­mej na­uczy­ciel­ki mu­zy­ki. Ta, prze­słu­chaw­szy Anię, uśmiech­nę­ła się: „Trze­ba ją uczyć, bo ma słuch ab­so­lut­ny”.

Ania za­czę­ła brać lek­cje mu­zy­ki. Ćwi­czy­ła z wiel­kim od­da­niem, ale wy­bu­chła woj­na i… za­po­mnia­no o mu­zy­ce.

Któ­re­goś dnia pan Ju­rek po­sa­dził dziew­czyn­kę na ta­bo­re­cie przy pia­ni­nie. Ania spró­bo­wa­ła jed­nym pal­cem uło­żyć me­lo­dię. „Zuch z cie­bie! – po­chwa­lił pan Ju­rek. – Masz zna­ko­mi­ty słuch… Zaj­miesz u nas miej­sce Lu­cyn­ki. Bę­dziesz gwiaz­dą!”.

Kim być? To py­ta­nie po raz pierw­szy za­da­ła so­bie w ósmej kla­sie i stwier­dzi­ła ze smut­kiem, że nie wie. Uczy­ła się do­brze, ze wszyst­kich przed­mio­tów mia­ła świet­ne oce­ny. Sta­wia­no ją za wzór in­nym. Na ze­bra­niach wy­cho­waw­czy­ni po­wta­rza­ła: „Ania Ger­man żyje w trud­nych wa­run­kach. W jej miesz­ka­niu nie moż­na na­wet po­sta­wić sto­łu, a spójrz­cie, pro­szę, za­wsze jest przy­go­to­wa­na”.

W tym cza­sie Irma pra­co­wa­ła już w szko­le. Ży­cie sta­ło się ła­twiej­sze.

Zo­sta­nę na­uczy­ciel­ką jak mama – my­śla­ła Ania. – Nie, nie je­stem taka cier­pli­wa, nie mam ta­kiej sil­nej woli.

Wie­lo­krot­nie wi­dzia­ła, jak mat­ka wsta­je w złym na­stro­ju, z bó­lem gło­wy, ale na lek­cjach musi się prze­obra­zić w opa­no­wa­ną, do­bro­dusz­ną i spo­koj­ną na­uczy­ciel­kę.

Ania gim­na­zja­list­ka

Zna­jo­ma po­sa­dzi­ła Anię przy ma­szy­nie do szy­cia. Szy­ciem moż­na by za­ro­bić wię­cej od mat­ki, a przede wszyst­kim na­uczyć się kro­ju i szyć dla sie­bie i bli­skich…

Ania co­raz czę­ściej my­śla­ła o przy­szło­ści. Szcze­gól­nie gdy w wie­ku pięt­na­stu lat bły­ska­wicz­nie, w cią­gu kil­ku mie­się­cy, wy­strze­li­ła w górę. Chłop­cy za­czę­li żar­to­wać: „Aniu, się­gnij po tego wró­bel­ka! Mó­wią, że chcesz pra­co­wać na dra­bin­ce stra­żac­kiej”.

Zro­zu­mia­ła, że nie po­win­na się ob­ra­żać, tyl­ko drwić ze swe­go wzro­stu, ob­ra­cać w żart każ­dą alu­zję i przy­kre do­cin­ki ko­le­gów. Przy­zwy­cza­iła się do tego, że chłop­cy nie pro­szą jej do tań­ca, nie uma­wia­ją się na spo­tka­nia. Na pew­no całe ży­cie będę mu­sia­ła spę­dzić z mamą i bab­cią! – roz­my­śla­ła. – Komu po­trzeb­ny taki drab?!

Tak bar­dzo chcia­ła być szczę­śli­wa i ko­cha­na. Za wzór sta­wia­ła so­bie ulu­bio­ne bo­ha­ter­ki li­te­rac­kie: Ta­tia­nę z Eu­ge­niu­sza Onie­gi­na i Annę Ka­re­ni­nę. Po­emat Pusz­ki­na zna­ła po ro­syj­sku i za­chwy­ca­ła się mi­strzow­skim prze­kła­dem Ju­lia­na Tu­wi­ma. Ale gdzie ten Onie­gin, któ­ry przy­bie­gnie do niej przez za­uł­ki sta­re­go Wro­cła­wia? Gdzie Wroń­ski, któ­ry na ław­ce na­prze­ciw ra­tu­sza bę­dzie jej szep­tać miłe sło­wa? A je­śli szczę­ście nie przyj­dzie? To i tak trze­ba ro­bić coś sen­sow­ne­go w ży­ciu.

Z ko­le­żan­ką w Szklar­skiej Po­rę­bie

Anna zło­ży­ła do­ku­men­ty do wro­cław­skiej Wyż­szej Szko­ły Sztuk Pięk­nych. Szczu­pły pro­fe­sor dłu­go i uważ­nie oglą­dał jej pra­ce.

„Od daw­na pani ry­su­je?” – spy­tał. „Do­kład­nie nie pa­mię­tam” – od­po­wie­dzia­ła za­wsty­dzo­na. „Taka jest dziew­czę­ca pa­mięć – po­wie­dział pro­fe­sor obo­jęt­nie. – Jak na po­czą­tek zu­peł­nie nie­źle – za­koń­czył. – Wpraw­dzie brak tech­ni­ki, ale nie mia­ła pani na­uczy­cie­la pro­fe­sjo­na­li­sty”.

Ania wy­bie­gła ze szko­ły szczę­śli­wa, wie­rząc, że zo­sta­nie ma­lar­ką. Tyle czy­ta­ła o ży­ciu i twór­czo­ści Rem­brand­ta, van Go­gha, Pi­cas­sa, Cha­gal­la… Ania lu­bi­ła ry­so­wać zna­jo­me twa­rze i ulu­bio­ne miej­sca sta­re­go Wro­cła­wia: ry­nek, ra­tusz, ko­ściół św. Anny.

Wró­ci­ła do domu peł­na wia­ry w sie­bie i swój wy­bór. Krót­ka, zwy­czaj­na roz­mo­wa z mat­ką znisz­czy­ła jej ma­rze­nia. „Czy wiesz, Aniu, co to ta­kie­go bie­da?” – ci­cho spy­ta­ła mat­ka. „Wiem, ma­mu­siu”. „Masz dzie­więt­na­ście lat. Moż­na po­wie­dzieć: pan­na na wy­da­niu. A my cią­gle nie mamy wła­sne­go miesz­ka­nia. Masz jed­ną wyj­ścio­wą su­kien­kę. Je­steś już do­ro­sła i wiesz, że pra­gnę dla cie­bie szczę­ścia. Chcesz zo­stać ma­lar­ką. Oczy­wi­ście, będę ci po­ma­ga­ła… Ale co po­tem, po skoń­cze­niu na­uki? Czy my­ślisz, że two­je pra­ce będą się po­do­bać? Przy­po­mnij so­bie, ilu wiel­kich mi­strzów żyło i umar­ło w nę­dzy! Uzna­nie przy­cho­dzi­ło do­pie­ro po śmier­ci…”.

Irma mó­wi­ła dłu­go, ale Ania już jej nie słu­cha­ła. My­śla­ła o za­wo­dzie, któ­ry mógł­by za­pew­nić jej nor­mal­ne ży­cie.

Zo­sta­ła stu­dent­ką geo­lo­gii Uni­wer­sy­te­tu Wro­cław­skie­go. Na trze­cim roku Anna za­pi­sze w swo­im dzien­ni­ku: „Geo­lo­gia, jak wia­do­mo, jest na­uką o Zie­mi. Ale nie tyl­ko o jej bu­do­wie, lecz tak­że o jej wnę­trzu. Aby zro­zu­mieć pro­ce­sy za­cho­dzą­ce w ser­cu wul­ka­nów, na dnie oce­anów i jesz­cze głę­biej, trze­ba do­brze znać pro­ce­sy za­cho­dzą­ce na po­wierzch­ni Zie­mi, do­ty­czą­ce sa­me­go czło­wie­ka, któ­ry, jak wia­do­mo, jest cząst­ką przy­ro­dy, Zie­mi i ma wiel­ki wpływ na jej kształt. Dla­te­go też wszyst­ko, co ludz­kie, musi być bli­skie geo­lo­go­wi”.

Ania na­bra­ła wdzię­ku, sta­ła się – mimo wy­so­kie­go wzro­stu [184 cm] – pro­por­cjo­nal­na i zgrab­na. No­si­ła mod­ną krót­ką spód­ni­cę, któ­ra do­brze pod­kre­śla­ła jej pięk­ne nogi. Chłop­cy oglą­da­li się za nią, za­pra­sza­li na fi­li­żan­kę kawy. Od­ma­wia­ła de­li­kat­nie, pa­trząc pro­sto w oczy. Mó­wi­ła, że nie ma cza­su, że jest za­ję­ta. Na­uka rze­czy­wi­ście po­chła­nia­ła jej mnó­stwo cza­su. „Prze­bu­dze­nie”, jak sama mó­wi­ła, przy­cho­dzi­ło wio­sną, w przed­dzień se­sji. Roz­wią­zy­wa­ła za­da­nia ma­te­ma­tycz­ne, przy­go­to­wy­wa­ła się do eg­za­mi­nu z fi­lo­zo­fii, uczy­ła wzo­rów che­micz­nych.

Za­pi­sa­ła się do sek­cji gro­to­ła­zów. Po­wo­dem był Pio­truś. Jak do­brze czuć do­tyk jego dło­ni, od­dech, gdy po­ma­ga ci wejść do ciem­nej i zim­nej ja­ski­ni. Jesz­cze bar­dziej Ania lu­bi­ła po­wro­ty z wy­praw. Mo­gła wów­czas po­ło­żyć gło­wę na jego ko­la­nach, po­mil­czeć, a po­tem za­snąć, wie­dząc, że Piotr jest tuż obok… Pierw­sza mi­łość!

Po trze­cim roku stu­diów Anię i jej dwie przy­ja­ciół­ki – ma­leń­ką Ja­necz­kę i Bo­gu­się – skie­ro­wa­no na prak­ty­kę do Pszo­wa na Gór­nym Ślą­sku. Była tam ko­pal­nia wę­gla ka­mien­ne­go „Anna”, któ­rą obie przy­ja­ciół­ki na­zwa­ły „Imien­nicz­ka”.

„Trzy bo­ha­ter­ki? – spy­tał iro­nicz­nie głów­ny in­ży­nier ko­pal­ni, prze­glą­da­jąc do­ku­men­ty prak­ty­kan­tek. Spoj­rzał na Anię i po­krę­cił gło­wą. – Przy ta­kim wzro­ście bę­dzie pani cięż­ko w ko­pal­ni. Przy­ja­ciół­kom nie, one mają ide­al­ny wzrost”.

O słusz­no­ści tego ostrze­że­nia prze­ko­na­ła się już na­stęp­ne­go dnia, gdy win­da zwio­zła je na sam dół ko­pal­ni. Po wyj­ściu z win­dy Ania do­sta­ła mdło­ści, ale wzię­ła się w garść, uśmiech­nę­ła (uśmie­cha­ła się za­wsze, gdy było jej cięż­ko) i we­szła w wą­ski tu­nel. Ko­ry­tarz zwę­żał się i ob­ni­żał. Ania mu­sia­ła się czoł­gać.

„No i jak, pięk­ne pan­ny, ro­zu­mie­cie te­raz, co to gór­ni­czy trud?” – spy­tał prze­wod­nik groź­nie. „Ro­zu­mie­my” – wy­szep­ta­ły. Czoł­ga­ły się, nie chcąc zo­stać w tyle. Ania ude­rzy­ła się o ja­kiś odła­mek ska­ły. Póź­niej czę­sto wspo­mi­na­ła to zda­rze­nie.

Na­stęp­ny dzień spę­dzi­ły w łóż­ku, le­cząc po­ka­le­czo­ną skó­rę. Wie­czo­rem zaś wy­glą­da­ły rześ­ko i ra­do­śnie. W sto­łów­ce pod­szedł do nich in­ży­nier. „No i jak, nie prze­stra­szy­ły­ście się? Przyj­dzie­cie pra­co­wać u nas? Ko­pal­nia to nie uni­wer­sy­tec­ka aula. To ży­cie”.

Po la­tach Anna na­pi­sze: „Czę­sto py­ta­ją mnie: Czy nie ża­łu­je pani tego cza­su po­świę­co­ne­go na na­ukę na wy­dzia­le geo­lo­gii? Prze­cież nie pra­co­wa­ła pani w swo­im za­wo­dzie ani jed­ne­go dnia? Czy nie jest to stra­co­ny czas?”. „Nie, to nie są stra­co­ne chwi­le. Wprost prze­ciw­nie, je­stem szczę­śli­wa, że mo­głam choć odro­bi­nę zgłę­bić wie­dzę o Zie­mi. Po­zwo­li­ło mi to zo­ba­czyć i zro­zu­mieć wie­le pro­ble­mów do­ty­czą­cych Zie­mi te­raz i we wcze­śniej­szych okre­sach geo­lo­gicz­nych. Inne stu­dia, mu­zy­ka czy ma­lar­stwo, nie wzbo­ga­ci­ły­by aż tak mo­je­go świa­to­po­glą­du jak wła­śnie geo­lo­gia”.

Ja­necz­ka Wilk – szkol­na przy­ja­ciół­ka Ani, ener­gicz­na ga­du­ła o chło­pię­cym spoj­rze­niu, nie­za­wod­na uczest­nicz­ka wszyst­kich za­baw dzie­cię­cych – była pierw­szą oso­bą, któ­ra zro­zu­mia­ła, że Anna po­win­na zo­stać pio­sen­kar­ką.

Pew­ne­go dnia, gdy Ania była w pią­tej kla­sie, mama za­bra­ła ją i Ja­necz­kę na no­wo­rocz­ną za­ba­wę dla dzie­ci. Przy­wi­tał je we­so­ły Świę­ty Mi­ko­łaj i po­wie­dział, że Śnież­ka za­cho­ro­wa­ła, a on nie wie, czy ma wy­stę­po­wać sam, czy nie. „Jest pan ar­ty­stą, nie może pan roz­cza­ro­wać dzie­ci – za­wsty­dzi­ła go Irma. – Pro­szę coś wy­my­ślić! Je­śli pan chce, moja có­recz­ka bę­dzie Śnież­ką”.

Ania czu­ła, że ru­mie­niec ob­le­wa jej po­licz­ki. Mat­ka po­pro­si­ła: „Za­śpie­wasz dla dzie­ci, praw­da?”. „Oczy­wi­ście!”. „A ty, Ja­necz­ko?”. „Ja też za­śpie­wam” – od­po­wie­dzia­ła na­tych­miast przy­ja­ciół­ka.