Hashtag - Remigiusz Mróz - ebook + audiobook + książka

Hashtag ebook i audiobook

Remigiusz Mróz

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Jedna przesyłka zmieniła jej życie

 

„Twoja paczka już na ciebie czeka!” – brzmiała wiadomość, która wydawała się zwykłą pomyłką. Tesa nie spodziewała się żadnej przesyłki, niczego nie zamawiała w sieci – a nawet gdyby to zrobiła, z pewnością nie wybrałaby dostawy do paczkomatu. Jeśli nie musiała, nie wychodziła z domu.

 

Postanowiła jednak sprawdzić tajemniczą przesyłkę – i okazało się to największym błędem, jaki kiedykolwiek popełniła. Wpadła bowiem w spiralę zdarzeń, która miała zupełnie odmienić jej życie…

 

Gdy Tesa na nowo odkrywa swoją przeszłość, przez media społecznościowe przetacza się nowy trend. Kolejni internauci zamieszczają wpisy z hashtagiem #apsyda. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że osoby te od lat uznawane były za zaginione…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 413

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 6 min

Lektor: Szymon Bobrowski

Oceny
3,9 (3092 oceny)
1289
803
611
293
96
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EdytaDuzniak1974

Nie oderwiesz się od lektury

Dla mnie BOMBA MROZU JESTEŚ WIELKI
20
Gizmo2973

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
10
janpioskowik

Nie oderwiesz się od lektury

To chyba najbardziej dopracowana książką Mroza. Jak przy innych miałem wrażenie, że autor pisze bez przemyślenia całej historii (co potwierdza w wywiadach) i czasami wrzuca twisty na siłę, to tutaj dopracował formę. Ciekawy pomysł na narrację.
10
dziabing

Dobrze spędzony czas

Książka jest fajna i końcówka super, aczkolwiek wolę jego inne powieści. Ta mi się trochę ciągnęła...
10
annso

Dobrze spędzony czas

Nie jestem przekonana do tego autora, ale ta książka wciąga. Bardzo dobrze i szybko się czyta.
00

Popularność




Copyright © Remigiusz Mróz, 2018

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2018

Redaktor prowadząca: Monika Długa

Redakcja: Karolina Borowiec

Korekta: Magdalena Owczarzak

Projekt okładki: Krzysztof Rychter

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Fotografia na okładce: Reilika Landen/Arcangel Images

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

Fragment dialogu Platona Politeia (Państwo) zamieszczony na stronie 259 – w przekładzie Władysława Witwickiego, cyt. za: Platon, Państwo, przeł. Władysław Witwicki, Kęty 2003, s. 220.

Motto ze strony 413 – w przekładzie Franciszka Karpińskiego, cyt. za: Rozmowa osma. Omałżeństwach ićwiczeniu młodzieży w: Dzieła Franciszka Karpińskiego ze wstępem Kazimierza Brodzińskiego, Warszawa 1830, s. 462.

Wydanie elektroniczne 2018

ISBN 978-83-7976-990-2

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

[email protected]

www.czwartastrona.pl

Przyjaciołom z Koźmińskiego,

niech ożyją wspomnienia!

(Może oprócz tych sesyjnych).

Codziennie użytkownicy Twittera wysyłają

około pięciuset milionów tweetów.

Gdyby nawet kilka z nich pochodziło od osób

zaginionych, nigdy byśmy ich nie dostrzegli.

Część pierwsza

Tesa

Rocznie w trakcie snu człowiek produkuje około dziewięćdziesięciu ośmiu litrów potu. Stwarza to odpowiednie warunki, żeby na samej poduszce wyhodować szesnaście rodzajów grzybów.

Dziś w nocy na mojej z pewnością żerowało ich jeszcze więcej, bo przez kilka ostatnich godzin toczyłam ze sobą nierówną walkę, pocąc się obficie. Właściwie nie było to wielkie odstępstwo od normy. Niedawno moja waga przekroczyła sto siedemnaście kilogramów, a mierzyłam sobie raptem metr siedemdziesiąt jeden – dawało to BMI w dolnej skali trzeciego stopnia otyłości.

I było jednym z powodów, dla których tej nocy rozważałam samobójstwo.

Nie pierwszy i nie ostatni raz. Bywały okresy, kiedy podobne myśli nachodziły mnie dwa, trzy razy w tygodniu. Oswoiłam się z nimi, spowszedniały mi, stały się czymś naturalnym i mieszczącym się w normie. Może właśnie dzięki temu nigdy nie zrobiłam kroku, po którym nie byłoby już powrotu.

Raz nafaszerowałam się lekami, ale zaraz potem rzygałam jak kot. Innym razem próbowałam podciąć sobie żyły, ale efekt był mizerny – poraniłam się tylko i w lecie musiałam nosić bluzki z długim rękawem. Kilkakrotnie próbowałam ze sobą skończyć na dworcach kolejowych, ledwo jednak przekroczyłam linię na peronie, cofałam się. Nawet dzieciaki rzucające sobie nawzajem wyzwanie wychodziły dalej.

W końcu musiałam uznać to, co oczywiste – nie potrafiłam nawet się zabić.

Była to jedna z wielu dojmujących myśli, które latami nie dawały mi spokoju. Od pewnego czasu udawało mi się jednak jakoś sobie z nimi radzić. Głównie dzięki mojemu mężowi.

Igor potrafił do mnie przemówić jak nikt inny, chociaż najczęściej tak naprawdę nie musiał nawet się odzywać. Wystarczało, że był. Tej nocy go zabrakło, a ja byłam zdana wyłącznie na siebie.

Efekt? Pościel i piżama do prania, pokój do wietrzenia, a psychika do wymiany.

W tej ostatniej kwestii niewiele mogłam zdziałać, ale za dwie pierwsze zabrałam się już z samego rana. Ledwo ściągnęłam poszewkę z kołdry, rozległ się metaliczny świergot z mojej komórki. Sięgnęłam po nią, przekonana, że Igor przysłał mi esemesa.

Miał wrócić ze służbowego wyjazdu integracyjnego dopiero pod wieczór, ale może szefowie uznali, że nie ma sensu ciągnąć dalej farsy zwanej dla niepoznaki szkoleniem. Albo udało mu się wywinąć z jakiejś konferencji, żeby wcześniej być w domu. Nie lubił go opuszczać niemal tak samo, jak ja.

Nadawcą wiadomości był jednak automat jednej z firm kurierskich.

„Twoja przesyłka już na ciebie czeka!” – brzmiał krótki komunikat. Zaraz po nim podano lokalizację paczkomatu, w którym miałam odebrać rzekomo zamówiony przeze mnie pakunek.

Ściągnęłam brwi, wpatrując się w wyświetlacz. Nie robiłam ostatnio zakupów online, Igor też nie. Nie czekaliśmy na żadną paczkę, a nawet gdybym złożyła jakieś zamówienie, z pewnością wybrałabym opcję z dostawą do domu. Po co wychodzić, skoro kurier może ci dostarczyć zakupy pod drzwi? Owszem, to też nie było idealne rozwiązanie – wymagało stanięcia z innym człowiekiem twarzą w twarz i zamienienia z nim kilku słów. W dzień powszedni w godzinach szczytu posłańcom jednak zazwyczaj się spieszyło i nawet na mnie nie patrzyli. Podpisywałam, zamykałam drzwi i mogłam odetchnąć. Wycieczka do paczkomatu byłaby znacznie bardziej kłopotliwa.

Igor wiedział o moich trudnościach w relacjach międzyludzkich, więc też nie zdecydowałby się na tę opcję. I nie było nikogo, kto chciałby zrobić mi niespodziankę. Na święta – być może. Matka lub ojciec, jeśliby akurat nie zdecydowali się na jeden ze swoich tradycyjnych wypadów na narty.

Werdykt mógł być tylko jeden: pomyłka. Słyszałam go dość często, nie odnosił się wyłącznie do paczki, którą ktoś przez przypadek mi wysłał.

Tyle że „przypadek” to tylko zgrabne określenie niepoznanej jeszcze przyczyny danego zdarzenia.

W tym przekonaniu utwierdził mnie fakt, że paczkomat znajdował się kilkaset metrów od mojego osiedla na Lewandowie. Trudno było uznać to za zbieg okoliczności.

Założyłam świeżą bluzkę, związałam włosy, a po chwili już wiązałam sznurówki butów. Dla osób o normalnej wadze była to zwyczajna czynność, więc mało kto zdawał sobie sprawę, że ktoś taki jak ja musi przy niej wstrzymać oddech.

Zeszłam do garażu, bo mimo że od karykaturalnie małego centrum handlowego przy Berensona dzielił mnie raptem dziesięciominutowy spacer, nawet przez chwilę go nie rozważałam.

Niewiele później zaparkowałam samochód na pustym o tej porze placu i podeszłam do żółtej maszyny. Na otłuszczonym i opalcowanym wyświetlaczu widniało zdjęcie jakiejś dziewczynki i krótki przekaz: „Witaj, uśmiechnij się!”. Jakby tego było mało, dodano mrugający emotikon. Z noskiem.

Skrzywiłam się i szybko przeszłam do wpisywania kodu, a zaraz potem jedna ze skrytek się otworzyła. Wyjęłam z niej opakowanie, w którym zmieściłyby się dwie, najwyżej trzy książki. I to pod warunkiem, że żadną z nich nie byłby gigant pokroju Małego życia Yanagihary, BastionuKinga lub Drogi królów Sandersona.

Na paczce nie było etykiety nadawczej, co w pierwszej chwili wydało mi się niemożliwe. Byłam przekonana, że aby w ogóle nadać przesyłkę, trzeba podać dane nie tylko swoje, ale także odbiorcy.

Dopiero po chwili dotarło do mnie, że można to przecież zrobić w paczkomacie. Wystarczy podać numer komórkowy swój i adresata, a potem wybrać odpowiednią maszynę, do której wysyłka ma zostać skierowana.

Zerknęłam na znajdujący się po drugiej stronie ulicy market Netto i się zawahałam. Skoro już wyszłam z domu, planowałam najpierw zrobić zakupy, a dopiero później sprawdzić przesyłkę.

Moja ciekawość jednak rosła. Kto wysłał mi tę paczkę? Dlaczego to zrobił? I co się w niej znajdowało?

Ostatecznie po chwili wróciłam z nią do samochodu. Rozdarłam opakowanie i zobaczyłam stosunkowo małe kartonowe pudełko. Mimo niewielkich gabarytów było dość ciężkie. Chwilę zajęło mi uporanie się z taśmą klejącą i dobranie się do zawartości.

Wewnątrz znalazłam kartkę A4, na której ktoś grubym, czarnym flamastrem napisał „TESA”. O żadnej pomyłce nie mogło więc być mowy. Tylko osoby, które mnie znały, wiedziały, że tak się nazywam.

Było to coś więcej niż tylko ksywka. Rodzice dali mi na imię Teresa, za co chyba od razu miałam do nich pretensje, bo przekręciłam je, gdy tylko nauczyłam się mówić. Do dziś upierali się, że „Tesa” było pierwszym słowem, jakie wypowiedziałam. W pewien sposób od tamtej pory mnie definiowało – na tyle, że chciałam, by znalazło się na moim nagrobku.

Zerknęłam na kartkę, na której ktoś je umieścił.

Pod napisem „TESA” znajdował się drugi, mniejszy, który właściwie nic mi nie mówił. Jedynie charakterystyczny znak przed nim dawał pojęcie, czym może być. Symbol ten dziś wskazywał jednoznacznie na hashtag, kiedyś był kojarzony z numerem, kanałami na IRC-u lub mocą zbioru w matematyce.

Spojrzałam na znacznik „#apsyda” i zmarszczyłam czoło. Słowo brzmiało obco, ale jednocześnie byłam pewna, że obiło mi się już o uszy. Pierwsze skojarzenie w mojej głowie zaczęło układać się wokół architektury.

Odłożyłam kartkę na bok i zajrzałam do środka. W folię bąbelkową ktoś zawinął przedmiot wielkości dłoni – poza nim w kartonie niczego więcej nie było. Szybko zaczęłam odwijać zabezpieczenie, a serce zabiło mi nieco szybciej. Warstw było tyle, że nie wiedziałam, co w istocie odpakowuję.

Po chwili moim oczom ukazał się przedmiot, a ja miałam wrażenie, jakbym odkopała ukryty skarb. Przesyłką była ciemna figurka dekoracyjna z lśniącego kamienia. Ciężka, być może wykonana z ametystu. Przedstawiała czaszkę, która przywodziła na myśl te umieszczane niegdyś na dziobach pirackich okrętów.

Jej wartość estetyczna była nikła i nie miałam pojęcia, dlaczego ktokolwiek miałby przysyłać mi coś takiego. Odłożyłam czaszkę do pudełka i wyciągnęłam telefon. Uznałam, że jakąś odpowiedź może dać mi sprawdzenie, co oznacza hashtag.

Pierwsze, architektoniczne skojarzenie było prawidłowe. Szybko przejrzałam wyniki w Google i ustaliłam, że apsydy to rodzaj dobudówek do kościołów, zazwyczaj wielobocznych lub półkolistych.

A zatem czacha i kościoły.

Połączenie niezbyt wesołe, a co gorsza, jeszcze mniej znaczące. Absolutnie nic mi nie mówiło i nie pozwoliło nawet zgadywać, kto i dlaczego miałby mi sprawić taki prezent.

Zrobiłam szybkie zakupy w netto i wróciłam do domu. Przez klatkę schodową jak zawsze szłam na wdechu, obawiając się, że nawinie mi się jakiś sąsiad. O tej porze jednak większość była w pracy i dotarłam do mieszkania bez konieczności zamieniania słowa z kimkolwiek.

Zamknęłam za sobą drzwi i dopiero wtedy wypuściłam powietrze. Nienawidziłam wychodzić. Za każdym razem po powrocie czułam się, jakbym zrealizowała wyjątkowo trudną, ale całkowicie nieistotną misję. Z ulgą przekręciłam zamek, a potem usiadłam przed komputerem.

Uznałam, że nie ma czasu do stracenia – moje prywatne śledztwo było sprawą niecierpiącą zwłoki. Wpisałam hashtag na Facebooku, licząc na to, że skoro ktoś zadał sobie trud, by wysłać tajemniczą anonimową przesyłkę, zostawił mi trop w internecie.

Zobaczyłam jednak tylko zdjęcia kościołów. Trochę aktualnych, kilka starych, przedstawiających zniszczone świątynie. Doszłam do wniosku, że Facebook to nieodpowiednie miejsce do przeglądania znaczników – zmieniłam teren poszukiwań na Instagram.

Trzy wyniki. Pierwsze zdjęcie przedstawiało, a jakże, kościół. Drugie – dziedziniec klasztoru Convento de Cristo w Portugalii. Trzecie – zajęcia z kursu rysunku w jakiejś krakowskiej szkole.

Sprawdziłam to pierwsze, bo wydawało się najtrafniejsze. Świątynią okazała się bazylika Świętego Jerzego w Pradze. Słyszałam o tym mieście wiele dobrego, ale nigdy tam nie byłam. W Portugalii też nie, a w Krakowie wiele lat temu – i to tylko po to, by zobaczyć Wawel.

Podrapałam się po głowie i sięgnęłam po ostatnią deskę ratunku. Konto na Twitterze założyłam niemal dziesięć lat temu, ale od tamtej pory wysłałam najwyżej kilka tweetów. Omijałam to medium szerokim łukiem, wychodząc z założenia, że koncentracja politycznego bagna jest tam stanowczo za duża.

A jednak to właśnie Twitter był ojczyzną hashtagów. I to on dał mi cień nadziei na to, że dowiem się, jakie znaczenie ma „#apsyda”.

Wynik wyszukiwania był tylko jeden. Znacznika użyła dziewczyna o nicku deCrista, zamieszczając swoje zdjęcie na tle rozległej łąki. Zdawał się nie mieć nic wspólnego ani z nią, ani z okolicą – jakiegokolwiek kościoła próżno było szukać.

W tle dostrzegłam trochę niskich drzew, może krzewów, a za nimi szerokie koryto rzeki. Jakość zdjęcia nie była najlepsza. Przypuszczałam, że zostało zrobione przednim aparatem w komórce, względnie głównym w jakimś starszym modelu. Nic więcej właściwie nie potrafiłam stwierdzić.

Dziewczyna miała na sobie luźną flanelową koszulę, a pod nią zwyczajny T-shirt, jakich na pęczki w Reserved i innych sieciach. Zdjęcie mogło zostać zrobione w ciągu kilku ostatnich miesięcy, temperatury do takiego ubioru były wtedy w sam raz. Wrzucono je jednak dopiero dzisiaj rano – mniej więcej w porze, kiedy budziłam się spocona w łóżku.

Teraz ten moment wydał mi się tak odległy, jak niewyraźne wspomnienia z dzieciństwa. A myśli, które snułam jeszcze godzinę temu, zdawały się nie należeć do mnie.

Potrząsnęłam głową, a potem wbiłam wzrok w deCristę. Zaczęłam machinalnie odrywać skórki przy paznokciach – był to nawyk, z którym od lat nie potrafiłam sobie poradzić.

Nick dziewczyny mógł mieć coś wspólnego z kościołem w Portugalii, ale miałam zbyt mało informacji, by wyciągnąć jakikolwiek znaczący wniosek. Pomocne byłyby z pewnością inne tweety deCristy, na jej koncie znajdował się jednak tylko ten ze zdjęciem i hashtagiem.

Zastanowiło mnie to, bo konto miała założone mniej więcej tak długo, jak ja. Wpis raz na dziesięć lat? Wydawało się to wręcz nieprawdopodobne.

Brakowało jednak tropu, którym mogłabym podążyć, więc ostatecznie zamknęłam laptopa i zajęłam się tym, co miałam dzisiaj załatwić. Sprzątanie, pranie, gotowanie. Igor miał wrócić około osiemnastej, do tego czasu powinnam ze wszystkim zdążyć.

Nie wyrobiłam się. Kiedy wszedł do mieszkania, nawet nie zabrałam się jeszcze do beszamelu, a planowałam zaserwować na kolację gigantyczną lasagne. Wszystko przez to, że apsyda nie dawała mi spokoju i każdą czynność albo wykonywałam dwa razy dłużej, albo musiałam powtarzać.

Igor nie zdążył ściągnąć butów, a już zaczęłam relacjonować mu wszystko, co się wydarzyło. Od początku słuchał z uwagą, a im dłużej mówiłam, tym większe stawało się jego zainteresowanie.

– I był tam tylko jeden tweet? – dopytał niepewnie.

– Jeden jedyny. Samotny jak ja na licealnych potańcówkach.

Spojrzał na mnie z rezerwą.

– To nie jedyne porównanie, które przychodzi mi do głowy – dorzuciłam. – Ale drugie jest związane z księżycem na nocnym niebie i zabrzmiałoby patetycznie.

Uśmiechnął się, podniósł czaszkę i przerzucił ją z ręki do ręki.

– Pewnie dziewczyna skasowała pozostałe tweety – zauważył.

– Pewnie tak. Ale po co miałaby to robić?

Było to tylko jedno z wielu pytań, na które chciałabym znać odpowiedzi. Igor zmrużył oczy i niezbyt żwawo ruszył w stronę komputera, jakby chciał zasugerować, że pomoże mi z zagadką, choć sam wolałby zająć się czymś innym.

– Sprawdzałaś Wayback Machine? – zapytał, podnosząc klapę laptopa.

Moje milczenie było wystarczająco wymowne.

– Internetowe archiwum – dodał. – Robi zrzuty stron od dwa tysiące pierwszego roku. Może są tam screeny z konta tej deCristy.

Miał rację. Trochę trwało, nim udało nam się znaleźć działający link, ale już parę minut później mieliśmy dwa dodatkowe zdjęcia. Na jednym widać było dziewczynę na tle chyba tej samej rzeki, na drugim kawałek ogrodzenia i ogródki działkowe.

Skubiąc skórki, starałam się skojarzyć okolicę. Bezskutecznie.

– To nie ma sensu – powiedziałam. – Potrzebujemy czegoś więcej.

Liczyłam na to, że Igor przeszpera inne zakątki internetu, o których nie miałam pojęcia, ale on trwał w bezruchu, jakby poraził go piorun.

Stałam za nim, nie odrywając wzroku od ekranu. Kiedy położyłam dłonie na jego ramionach, nagle się wzdrygnął.

– Co jest? – zapytałam.

Obrócił głowę w moim kierunku, a ja zobaczyłam, że zupełnie pobladł.

– To… – wykrztusił. – Tesa, przecież to…

Uniosłam brwi zniecierpliwiona, a on potrząsnął głową.

– Wybrzeże Puckie – dodał. – A ta dziewczyna… Chryste, naprawdę nie poznajesz?

– Nie – odparłam. – A powinnam?

Przycisk do papieru

Pelcowizna, Praga-Północ

Strachowski biegł za dziewczyną Wybrzeżem Puckim i zastanawiał się, ile kilometrów miała już w nogach. On właśnie dobijał do dziesiątego i przy tempie poniżej pięciu minut na kilometr powoli miał dosyć. Ona jednak zdawała się wciąż przyspieszać, jakby uciekała przed kimś lub przed czymś.

Może tak było. Może każdy biegacz starał się to zrobić.

Krystian Strachowski zatrzymał się przy ogródkach działkowych, uznając poranny bieg za zakończony. Oparł ręce na kolanach, nabrał tchu, a potem powiódł wzrokiem wzdłuż Wisły. W tym miejscu rzeka miała jakieś czterysta metrów szerokości, właściwie trudno było dostrzec cokolwiek po drugiej stronie.

Strach wyprostował się, przeciągnął, a potem ruszył w stronę komendy rejonowej. Minął ją i skręcił w lewo, ku gmachowi uczelni, w której był zatrudniony. Dochodziła siódma rano, miał jeszcze wystarczająco dużo czasu, by wziąć prysznic i przygotować się do tego, co czekało go tego dnia.

Przypuszczał, że łatwo nie będzie. Pierwszy dzień roku akademickiego zazwyczaj wiązał się z całym szeregiem komplikacji.

Krystian wyciągnął torbę sportową z samochodu zostawionego na pustym jeszcze parkingu, a potem skinął głową do ochroniarza, którego jedynym zadaniem było podnoszenie i opuszczanie szlabanu.

– W tym roku jak zawsze? – zapytał podstarzały mężczyzna.

Strach uniósł brwi jak aktor w pantomimie.

– Znowu będzie pan codziennie rano zapierdalał po wybrzeżu? – doprecyzował ochroniarz.

– Nie wyobrażam sobie inaczej zacząć dnia.

Rozmówca wzruszył ramionami, a potem zapalił papierosa, jakby chciał zasugerować, że każdy zmaga się z jakimś nałogiem. Krystian posłał mu jeszcze uśmiech, a potem wszedł tylnym wejściem do głównego budynku.

Właściwie siłownia była o tej porze jeszcze zamknięta, ale dzięki dobrym układom z rektorem Strachowski mógł z niej korzystać od bladego świtu. Czasem po biegu robił jeszcze serię na ławeczce, tym razem jednak z niej zrezygnował i udał się prosto pod prysznic.

Tuż po ósmej był już na posterunku. Wyciągnął laptopa, położył go na blacie, a potem podłączył do systemu i włączył rzutnik. Wiekowy acer zarzęził niechętnie, ale po chwili obraz z ekranu pojawił się za plecami Krystiana.

Strach nabrał głęboko tchu i przesunął dłonią po krawacie. Omiótł wzrokiem pustą salę wykładową, myśląc o tych wszystkich nowych twarzach, które dziś zobaczy. Początek roku akademickiego dla części z tych ludzi będzie obietnicą czegoś nowego, obiecującego i ekscytującego.

Dla niewielkiej części. Wszyscy pozostali przyjdą tu tylko po to, by odbębnić pierwsze, niespecjalnie ciekawe zajęcia z podstaw zarządzania i stwierdzić, czy można odpuścić sobie systematyczne zjawianie się na wykładach, czy nie.

Był to już piąty rok, w którym Strachowski prowadził zajęcia w Wyższej Szkole Przedsiębiorczości i Zarządzania, zwanej przez wszystkich Koźmińskim, od nazwiska patrona. Przychodzili na nie studenci kilku kierunków, głównie tych, które z profilem uczelni tak naprawdę nie miały wiele wspólnego – i które raczej nie przyciągały osób żywo zainteresowanych zarządzaniem.

Osoby te będą dla Krystiana jak samochody mijane na autostradzie w trakcie długiej podróży. Większość przemknie niezauważenie, niektóre zirytują go, zmieniając pas bez kierunkowskazu lub spowalniając innych. Koniec końców za rok nie będzie pamiętał żadnego ze studentów.

Potrafił przypomnieć sobie większość słuchaczy z pierwszych semestrów pracy na uczelni, trochę osób z tych późniejszych, ale to wszystko. Parę lat w zupełności wystarczyło, by przeszedł w tryb automatu serwującego wiedzę grupie zobojętniałych nastolatków.

Strach rozpiął marynarkę i przysunął krzesło do laptopa. Dziś będzie musiał odfajkować kilka pozycji, które nudziły go nawet bardziej niż studenckie prezentacje w PowerPoincie.

Zacznie od tego, czym są organizacja i zarządzanie. Potem przejdzie do Petera Druckera, wyłoży jego neoklasyczne poglądy, wspomni o Maxie Weberze, czasu starczy też na Fayola, Forda i Taylora.

Krystian miał swój sposób na przedstawienie fundamentów zarządzania, niechronologiczny, ale skuteczny – w teorii miał sprawić, że studenci zrozumieją to i owo. W praktyce cała grupa i tak wykuje na pamięć czternaście zasad Fayola, pięć części procesu zarządzania, teorie X i Y McGregora i tak dalej…

Nie, nie cała. Znajdą się tacy, którzy naprawdę się przyłożą, zignorują podręcznikowe formułki i postarają się zrozumieć, co w rzeczywistości oznaczają dane kwestie. Ile takich osób będzie? Dwie, w porywach trzy.

Strach obserwował wchodzących do sali studentów, starając się wyłowić kogoś takiego. Większość pogrążona była w entuzjastycznych rozmowach, ale Krystian dostrzegł kilkoro samotników.

Jednym z nich była dziewczyna o wyjątkowo rubensowskich kształtach. Musiała ważyć grubo ponad sto kilogramów. Usiadła w pierwszym rzędzie, a potem wyjęła z torby kołonotatnik i podręcznik pod redakcją Koźmińskiego. Słuszny wybór. Słuszny, ale ryzykowny, jeśli wziąć pod uwagę, że jako jedyna miała ze sobą jakąkolwiek literaturę przedmiotu. Sama prosiła się o ostracyzm.

Nie patrzyła na innych, właściwie sprawiała wrażenie, jakby była w sali zupełnie sama. Mizantropka.

Krystian nieco się ożywił. Istniała szansa, że przynajmniej jedna osoba wysłucha tego, co miał do powiedzenia. Oprócz dziewczyny namierzył jeszcze kilkoro potencjalnych kandydatów. Jeden przyniósł najnowszy numer „Managera”, inny wyraźnie ignorował próbującego go zagadywać kumpla, skupiając się na wykładowcy.

Strach przypiął mikrofon do klapy marynarki i się podniósł.

– Witam państwa na pierwszym wykładzie z podstaw zarządzania – odezwał się.

Przykuł ich uwagę. Wszyscy ci ludzie świeżo po liceum nie mogli przejść obojętnie obok faktu, że ktoś zwracał się do nich per „państwo”. Strachowski miał jednak świadomość, że znikome uznanie, jakie sobie zyskał, rozpłynie się, kiedy tylko zacznie mówić o kierownikach i pracownikach w ujęciu klasycznej szkoły Taylora.

Nie pomylił się. Po dziesięciu minutach wykładu większość studentów powróciła do rozmów, część wyciągnęła gazety lub książki, a pozostali mazali bezmyślnie w notatnikach. Mizantropka zaś patrzyła na niego z zaciekawieniem.

Uciekała wzrokiem za każdym razem, kiedy na nią spojrzał, więc starał się tego nie robić. Trudno było mu się jednak skupić, kiedy musiał mówić do innych. Innych, którzy nie poświęcali jego słowom najmniejszej uwagi.

Na początku roku nie było jeszcze najgorzej. Pierwszoroczniacy dopiero oswajali się z nową rzeczywistością – minie kilka tygodni, zanim uświadomią sobie, że wszyscy starsi studenci przychodzą na zajęcia z laptopami.

Zamiast twarzy Strach będzie widział jedynie pochylone nad komputerami sylwetki. Widma.

Osoby takie jak mizantropka będą wyjątkami. Nielicznymi, ale cennymi. Dziewczyna zdawała się bowiem słuchać nawet, kiedy mówił o sześciu funkcjach przedsiębiorstw Fayola.

Kiedy wykład się skończył i studenci zaczęli z ulgą opuszczać salę, Krystian ściągnął słuchaczkę wzrokiem. Zawahał się, bo zaczepienie przez wykładowcę piętnowało właściwie gorzej niż przynoszenie podręcznika na zajęcia.

Strach uznał jednak, że warto zaryzykować. Zatrzymał dziewczynę przy biurku i posłał jej uśmiech. Większość studentów wyszła, mógł pozwolić sobie na nieco luźniejszy ton.

– Chyba minęła się pani z powołaniem – odezwał się.

Mizantropka zdawała się skołowana, jakby sam fakt, że ktoś się do niej odezwał, był czymś absolutnie niespodziewanym.

– Słucham? – spytała niepewnie, może nawet z pewnym przestrachem.

Krystian dopiero teraz uświadomił sobie, że z jej punktu widzenia znalazła się na wrogim terenie. Otoczona przez innych ludzi, sprawiała wrażenie zwierzyny w pułapce.

Zobaczywszy pierwsze kropelki potu na jej czole, Strachowski utwierdził się w tym przekonaniu.

– Powinna pani aplikować do łódzkiej filmówki – powiedział. – Prawie uwierzyłem, że ktoś na tej sali autentycznie mnie słucha.

Przełknęła głośno ślinę, rozejrzała się, a w końcu lekko uśmiechnęła.

– Mroczkowie mają większe zdolności aktorskie ode mnie – odparła.

Strach nie bardzo wiedział, jak zareagować. Normalnie po prostu pociągnąłby temat, ale dziewczyna była tak zestresowana niezobowiązującą rozmową, że cokolwiek by powiedział, zapewne pogorszyłby sytuację.

Cisza się przedłużała.

– Zresztą na pewno nie ja jedyna pana słuchałam.

– Obawiam się, że była pani wyjątkiem – odparł, zamykając laptopa. – Reszta skupiała się raczej na mówieniu niż słuchaniu.

Mizantropka pokiwała głową i znów zaległa niewygodna cisza. Strach odchrząknął, uznając, że najwyższa pora przejąć inicjatywę.

– Słyszała pani o Bernardzie Baruchu? – spytał.

– Niestety nie.

– To amerykański trader, który w dziewiętnastym wieku szalał na Wall Street. Z ledwo trzydziestką na karku dorobił się fortuny na spekulacjach na rynku cukrowym.

Ręka jej drgnęła, jakby dziewczyna chciała otrzeć kropelki potu z twarzy, ale w ostatniej chwili się rozmyśliła, obawiając się, że w ten sposób zwróci na nie uwagę rozmówcy.

– Baruch dożył niemal setki, stał się sławnym finansistą, ale też filantropem. A kiedy pewnego razu zapytano go, co łączy wszystkich ludzi sukcesu, jakich zna, odparł, że osoby te więcej słuchają, niż mówią.

Mizantropka znów pozwoliła sobie na lekki uśmiech.

– Prosta recepta – dodał Strach. – Ale dla niektórych nie do zrealizowania.

Dziewczyna nie odpowiadała.

– Jak się pani nazywa?

– Tesa.

Czekał na więcej, ale najwyraźniej nie uznała za stosowne, żeby podać mu imię lub nazwisko.

– W porządku – odparł. – A więc pani Teso, zapraszam we wtorek po zajęciach na spotkanie koła.

Kurwa, czy to nie zabrzmiało nazbyt protekcjonalnie? Dla niego nie, ale dla wyraźnie zakompleksionej dziewczyny tuż po maturze z pewnością mogło.

Uniosła brwi, wyraźnie nie mając pojęcia, co miał na myśli.

– Koło naukowe marketingu – wyjaśnił. – Sala D310. Wtorek. Osiemnasta.

– Ale…

– Spodoba się pani – uciął Krystian. – Mamy zgraną grupę, organizujemy ciekawe spotkania, a potem można wpisać sobie do CV przyzwoitą pozycję.

Nie musiał dodawać tego ostatniego. Dziewczyna nie potrzebowała żadnej dodatkowej motywacji, żeby zainteresować się tematem. Po pięciu latach nauczania Strach widział to jak na dłoni – podobnie jak to, że w wypadku Tesy problem dotyczył nie materii naukowej, ale zasobów ludzkich. Konkretnie tych, które ją otaczały.

Postanowił wyciągnąć do niej pomocną dłoń, a nie było nic lepszego od integracji w ramach koła. Należeli do niego ludzie, którym zależało na czymś więcej niż tylko na dyplomie ukończenia studiów.

– Pierwsze spotkanie jest w dużej mierze organizacyjne, ale na pewno zaprosimy kogoś interesującego, żeby dobrze zainaugurować rok – dodał Krystian.

– Po prostu nie wiem, czy… – zaczęła i zawiesiła głos, jakby spodziewała się, że znów jej przerwie. – Nie jestem pewna, czy uda mi się akurat wtedy być.

Zignorował ten wybieg.

– Nie będzie pani żałowała – zapewnił. – A po latach będzie pani wspominać to jako coś przełomowego.

Skrzywiła się ledwo zauważalnie, jakby w jakiś sposób zabrzmiało to dla niej złowrogo. Krystian spojrzał jej prosto w oczy, ale ona natychmiast uciekła wzrokiem i odsunęła się od biurka.

Chciał powtórzyć godzinę i miejsce spotkania, zanim jednak zdążył się odezwać, Tesa odwróciła się i ruszyła w stronę korytarza, rzucając jeszcze ciche „do widzenia”. Strach roztarł kark, uznając, że nie zaszkodziłoby popracować nad podejściem do introwertycznych studentów.

Nie spodziewał się, że Tesa zjawi się na spotkaniu koła, ale przyszła jeszcze przed czasem. Zajęła miejsce w pierwszej ławce, unikając jego spojrzenia, mimo że siedzieli raptem kilka metrów od siebie.

Skupiała całą uwagę na telefonie. Z tego, co Strach zdołał dostrzec, był to najnowszy model motoroli z klapką, RAZR V3. Miała wyświetlacz TFT, dwieście pięćdziesiąt sześć tysięcy kolorów – i drugi z tyłu, na którym pokazywały się powiadomienia. Niezły sprzęt.

Po chwili zeszli się pozostali członkowie koła. Krystian lubił tych studentów, wszyscy byli zaangażowani i dawali nadzieję na to, że jego robota w WSPiZ wiąże się nie tylko z przyzwoitą wypłatą, ale także z czymś więcej.

Największą sympatią darzył jednego ze studentów drugiego roku europeistyki. Chłopak był postury zbliżonej do Tesy, choć miał znacznie więcej pewności siebie. Całkiem słusznie, bo potrafił zagiąć kilku doktorantów, a jego idealistyczna obrona krzywej Laffera była tak przekonująca, że naprawdę można było uwierzyć w koncepcję amerykańskiego guru liberałów.

Strach uniósł dłoń, kiedy zobaczył, jak chłopak wchodzi do sali. Igor odpowiedział mu skinieniem głowy, a potem powiódł wzrokiem po zgromadzonych. Na dłużej zatrzymał spojrzenie na Tesie, zawahał się, po czym zdecydował się zająć miejsce obok niej. Oderwała się od telefonu tylko na moment, by wymienić z nim uścisk dłoni. Potem zaczerwieniła się i otarła rękę o spodnie.

Krystian przejrzał jeszcze trochę papierów, czekając, aż wszyscy się zejdą. Czasem miał wrażenie, że więcej czasu spędza na zmaganiach z ministerialną makulaturą niż na uczeniu studentów. Starsi wykładowcy podkreślali, że unijne wymogi w dziedzinie papierologii biją na łeb na szyję nawet te, które obowiązywały za czasów słusznie minionych.

– To jak, zaczynamy? – odezwał się Strachowski.

Kilka osób skinęło głowami. Tesa nadal była zajęta telefonem, a siedzący obok niej Igor coraz chętniej na nią zerkał. Strachowski uśmiechnął się w duchu.

Odłożył ostatni plik kartek na biurko, a potem wyjął z torby swoją ametystową czaszkę i postawił ją na papierzyskach.

Tesa

Czułam na sobie ponaglające i pełne niedowierzania spojrzenie Igora, ale nie miałam dla niego odpowiedzi, jakiej oczekiwał.

– Gapienie się na mnie nie pomoże – rzuciłam.

Potrząsnął głową i wymierzył palcem w zdjęcie deCristy, które widniało na ekranie.

– Jak możesz jej nie poznawać? – spytał.

– Normalnie. Widzę ją pierwszy raz w życiu.

Igor podniósł się i złapał mnie za ramiona, jakbym była niezrównoważona.

– Przecież ona z nami studiowała.

– Co takiego? – wypaliłam.

Jeszcze raz wlepiłam wzrok w monitor, ale doskonale wiedziałam, że to niczego nie zmieni. Po tylu godzinach wpatrywania się w tę dziewczynę pod powiekami miałam już jej powidoki. Nie było sensu się łudzić, że nagle coś sobie przypomnę.

– Tego miejsca też nie poznajesz?

– Nie.

– To Wybrzeże Puckie.

– Równie dobrze może to być…

– Nie – zaoponował stanowczo Igor. – To na tyłach Koźmińskiego, za ogródkami działkowymi.

– Nigdy tam nie byłam.

– Nie? – spytał z niedowierzaniem, jakby rzeczywiście było to coś niewiarygodnego.

Być może chodził tam razem ze znajomymi z roku. Teren wyglądał na odpowiednią okolicę, by między jednym a drugim wykładem strzelić sobie piwo lub dwa, względnie sześć. Jeśli chodziło o imprezowanie, Igor nie odbiegał od przeważającej większości studentów. Nie stronił też od wykorzystywania okienek między wykładami, żeby uzupełnić poziom alkoholu we krwi.

Nigdy się do niego nie przyłączałam, nawet po tym, jak się zeszliśmy. Byłam jedną z tych osób, które czuły wewnętrzny przymus, by stawić się na każdym wykładzie. Wynikało to zapewne z tego, że zawsze szanowałam wartość pieniądza – skoro płaciłam czesne, musiałam korzystać ze wszystkiego, na co mi pozwalały. Opuszczanie wykładów byłoby wyrzucaniem pieniędzy w błoto.

Tak, to oczywista bzdura.

Nie wychodziłam, bo bałam się kontaktów ze znajomymi Igora. Przerażeniem napawała mnie sama myśl o tym, że on na chwilę zniknie, a ja będę musiała wdać się z kimś w rozmowę. O czym będziemy rozmawiać? Jak podtrzymam temat? I co zrobię, jeśli ten się wyczerpie, a ja nie będę potrafiła wpaść na kolejny?

Dziękuję bardzo, wolę posiedzieć na najnudniejszym wykładzie. Bezpieczna, zajęta swoimi sprawami, nie musząc martwić się o takie rzeczy.

Poza tym nie lubiłam pić alkoholu w towarzystwie. Wprawdzie dzięki temu nieco się rozluźniałam, ale szybko czułam, że cała puchnę, a policzki robią mi się czerwone.

– Chodziliście tam na piwo? – zapytałam, jakby to rzeczywiście było w tej chwili najważniejsze.

– Czasem. Częściej na Żerań.

– No tak.

– Czasem do Jolki.

– Jolki?

– Bar kawałek dalej, po drugiej stronie Jagiellońskiej – odparł pod nosem Igor, przysiadając na biurku. Popatrzył na mnie, jakbym pochodziła z jakiegoś innego świata. – Czasem się zastanawiam, czy rzeczywiście studiowaliśmy na tej samej uczelni, Tes.

Tak było, ale po prawdzie nie zawsze to odczuwałam. Od czasu do czasu odnosiłam wrażenie, że studenci każdego kierunku chadzają swoimi ścieżkami. Największy rozdźwięk był między tymi z Kolegium Prawa a tymi z Kolegium Zarządzania i Finansów. Ci pierwsi nie mieli pojęcia o Barze u Jolki, stołowali się raczej w Bierhalle w Arkadii – i to tylko jeśli czas ich naglił. Ci z flagowego, prestiżowego zarządzania mieli podobnie. U mnie, na socjologii, było trochę inaczej – na europeistyce u Igora także.

Przy wszystkich tych podziałach niewiele brakowało, a nigdy byśmy się nie spotkali. Szczęśliwie spoiwem okazał się jeden z młodszych wykładowców, Krystian Strachowski. Wszyscy nazywali go „doktorem Strachem”, ale zawsze robili to z pewną przekorą i sympatią.

Wbrew temu, co sugerowało przezwisko, egzaminy u niego cieszyły się dużą zdawalnością. Był jednym z tych, którzy nie rzucali studentom kłód pod nogi, czekając, aż ci coś z nich sklecą, tylko podsuwali gotowe tratwy.

Poza tym prowadził koło naukowe, na którym poznałam Igora. Niewiele pamiętam z naszego pierwszego spotkania, bo byłam tak spięta, że skupiałam się wyłącznie na moim telefonie. Motoroli V3 z klapką, o ile mnie pamięć nie myli. Wtedy był to cud techniki, teraz zabawki z Lidla mają lepsze parametry.

Przesunęłam ręką po włosach, starając się odciągnąć myśli od przeszłości.

– Chyba rzeczywiście żyłam w trochę innym świecie – odezwałam się.

Igor uśmiechnął się lekko i skinął głową.

– Dopóki nie stworzyliśmy sobie swojego – zauważył.

Była to całkiem słuszna uwaga, bo od kiedy zaczęłam się spotykać z Igorem, moje życie zmieniło się nie do poznania. Z samotnej, przepełnionej wstydem egzystencji przesiadłam się do jej luksusowej wersji. Przejawiało się to i w ważkich, i w błahych sprawach. Ot, choćby w tym, że kiedyś po kilkugodzinnym maratonie serialowym miałam wyrzuty sumienia i czułam się zażenowana ilością zmitrężonego czasu. Teraz obejrzenie całego sezonu jakiejś produkcji na Netfliksie było przyjemną formą spędzania go razem.

Spojrzałam na Igora, a potem na ametystową czaszkę na biurku. Obyśmy nie wpakowali się w nic, co mogłoby zagrozić naszemu światu, pomyślałam. Nie przeżyłabym tego.

Musiałam jednak wziąć pod uwagę, że to wszystko nie było przypadkiem. Ktoś z premedytacją wysłał tę paczkę właśnie mnie. Hashtag i wątpliwej estetyki ozdoba też miały czemuś służyć.

Igor nadal był blady jak ściana, zupełnie jakby na zdjęciu rozpoznał ducha.

Wskazałam na dziewczynę stojącą na Wybrzeżu Puckim.

– Kim ona jest?

– Była – poprawił mnie mąż.

– Nie żyje?

– Trudno powiedzieć.

Popatrzyłam na niego bykiem.

– Słuchaj no…

– W porządku, w porządku. – Uniósł ręce, sygnalizując, że ma zamiar przejść do rzeczy. – To Patrycja Sporniak.

Nazwisko wydało mi się znajome. Było charakterystyczne, łatwo zapadające w pamięć. Nie kojarzyło mi się jednak z nikim konkretnym.

– Naprawdę jej nie pamiętasz?

Stanowczo pokręciłam głową.

– Nie znam nikogo takiego.

– Nie, oczywiście, że nie – przyznał w końcu i lekko klepnął się w czoło. – Przecież nie miałaś okazji jej poznać. Ale to nie zmienia faktu, że powinnaś chociaż o niej słyszeć.

Zmarszczyłam czoło.

– Dlaczego?

– Bo zaginęła jakiś rok przed tym, jak pojawiłaś się na Koźmińskim. Dziewczyna studiowała finanse i bankowość, właściwie już kończyła. Jeśli dobrze pamiętam, była na czwartym roku. Chyba w połowie, bo to się stało jakoś przed zimową sesją albo w trakcie.

Wbiłam wzrok w monitor.

– Była studentką?

– Tak by wynikało z tego, co ci właśnie powiedziałem, Tes.

Sięgnęłam pamięcią wstecz, ale trudno mi było przypomnieć sobie cokolwiek na temat tej sprawy. Z pewnością wówczas o niej nie wiedziałam, inaczej pamiętałabym choć trochę. Musiałam usłyszeć o niej później, może przy okazji jakiejś rozmowy.

Kojarzyłam, że kiedyś jakaś dziewczyna z Koźmińskiego zaginęła, ale nic ponadto. O jej zniknięciu na pewno byłoby głośniej, gdyby doszło do niego w środku semestru. Fakt, że stało się to w okolicach przerwy świątecznej, z pewnością sprawił, że studenci podeszli do wydarzenia z większym dystansem.

– Nie śledziłaś chyba wtedy specjalnie newsów?

– W klasie maturalnej?

Spojrzał na mnie z powątpiewaniem.

– To była odpowiedź?

– Mhm – potwierdziłam. – Byłam wtedy bardziej zajęta szukaniem najlepszych podręczników z WOS-u i historii. A oprócz tego pewnie oglądaniem ostatniego sezonu The Wire i pierwszego Breaking Bad.

– Sporniak zaginęła, chyba jeszcze zanim pojawił się Walter White.

– Mniejsza z tym – odparłam. – Niespecjalnie interesowało mnie wtedy to, co się działo w Warszawie.

Tego samego nie mogłam powiedzieć o pozostałych mieszkańcach Nowego Dworu Mazowieckiego, w którym się urodziłam i wychowałam. Czasem odnosiłam wrażenie, że wszyscy żyją tam warszawskim życiem, a na noc zjeżdżają SKM-ką do domów na kilkugodzinną hibernację.

Ja w każdym razie do tej grupy się nie zaliczałam. Czas spędzałam albo z nosem w książkach, albo przed pecetem. I może właśnie z tego względu ominęła mnie sprawa zaginięcia młodej studentki.

– Co się z nią stało? – spytałam.

– Rozpłynęła się.

– A konkretnie?

– Pewnego dnia znikła. Jeśli dobrze pamiętam, któregoś ranka po prostu nie przyszła do roboty. Pracowała w doradztwie finansowym, wtedy takie firmy wyrastały jak grzyby po deszczu, bo ludzie musieli się ratować. Parę miesięcy wcześniej upadł Lehman Brothers, a pod koniec roku Fed obniżył stopy procentowe do historycznie niskiego poziomu. Wiesz, jak było.

– Na szczęście nie.

Igor machnął ręką, przysunął sobie krzesło, a potem obrócił do siebie laptopa. Szybko wklepał zapytanie do Google i po chwili ukazały nam się wszystkie informacje. Dość skąpe, jeśli wziąć pod uwagę nimb tajemniczości związany z zaginięciem.

– Typowe – zauważyłam. – Kilka rzetelnych informacji na Wikipedii i dwa razy więcej teorii spiskowych w „Fakcie” i innych „Super Expressach”.

W porównaniu z pospolitym ruszeniem podczas spraw Ewy Tylman lub Iwony Wieczorek przypadek Patrycji Sporniak wydawał się niemal zignorowany. Szybko zrozumiałam, dlaczego tak się stało.

Wszystko rozbijało się o urodę. Patrycja zdecydowanie grała w najniższej lidze. W zasadzie nie mogła się pochwalić nawet przeciętną atrakcyjnością. Należało powiedzieć to wprost: była brzydka.

Trafiłam kiedyś na socjologiczne opracowanie tego zjawiska. Autor wykazywał, że społeczeństwo staje się wręcz niezdrowo pochłonięte podobnymi sprawami, kiedy chodzi o dziecko lub piękną, młodą dziewczynę i istnieje prawdopodobieństwo, że doszło do przestępstwa. I to ten ostatni element był kluczowy. Nie tylko się nim wówczas interesowano, ale wręcz robiono z niego oś, wokół której kręciło się życie.

Nic dziwnego. Durkheim już na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku pisał o tym, że zbrodnie cementują społeczeństwo. A nawet więcej, tworzą zbiorową świadomość, która jest podstawowym budulcem jakiejkolwiek społeczności.

Według niego przestępstwo czy zbrodnia nie stanowiły dysfunkcji. Nie były chorobami, bo występowały zbyt powszechnie. Podobnie jak sen w przypadku człowieka, były pewną koniecznością – czymś, bez czego organizm nie mógł funkcjonować. W połączeniu z karą, kształtowały poczucie dobra i zła w społeczności. Dawały podstawy moralności. I to niejednokrotnie one definiowały narody.

Zgadzałam się z Durkheimem. I także widziałam w tym najważniejszy powód, dla którego ludzie tak ochoczo angażowali się we wszelkie sprawy, gdzie występowała z jednej strony niesprawiedliwość, a z drugiej oczekiwanie na jej naprawienie lub na zadośćuczynienie.

Zaginięcie małego dziecka rodziło chorobliwą chęć odnalezienia sprawcy. Zgwałcenie wypoczywającej we Włoszech dziewczyny i pobicie jej chłopaka – potrzebę wymierzenia kary. Śmierć pięknej dziewczyny w Egipcie – konieczność odkrycia prawdy.

Kiedy obserwowałam, co działo się przy sprawie Magdaleny Żuk, która urodą przebijała wiele modelek, sądziłam, że osiągnęliśmy już apogeum. Powstawały grupy na Facebooku, które zachęcały do dołączenia i komentowania, gwarantując brak cenzury i obiecując nowe teorie na temat śmierci Polki w Egipcie. YouTuberzy prześcigali się w kręceniu filmików, a portale w wydobywaniu amatorskich materiałów, wspomnień znajomych i członków rodziny. Do Egiptu udawały się pielgrzymki, by wyjaśniać sprawę na miejscu – ale wszystko to bledło w porównaniu z poruszeniem w internecie.

Kilka wydarzeń tego typu mogło liczyć na wyjątkowy rozgłos. Ale zaginięć Polaków w kraju i za granicą było przecież znacznie więcej niż kilka. Według danych policji jakieś siedemnaście tysięcy rocznie.

Patrycja Sporniak była jedną z tych anonimowych osób, o których media nawet nie wiedziały. Być może napisało o niej „Życie Warszawy” lub inna lokalna gazeta. Poza tym dziewczyna przepadła nie tylko dosłownie, ale także w świadomości zbiorowej.

Aż do teraz.

Aż do momentu, kiedy nagle, po tylu latach, wysłała tweeta.

Ale co oznaczał? I jaki to miało związek ze mną?

Z pewnością znaczące było to, że chodziłyśmy na tę samą uczelnię. Trudno mi jednak było sobie wyobrazić, dlaczego po latach zupełnie nieznana dziewczyna wskazała akurat na mnie.

Potrząsnęłam głową, uświadamiając sobie, że Igor coś do mnie mówi.

– Dobrze pamiętałem, pracowała w jednym z biur niedaleko Arkadii. Pewnego dnia po prostu nie przyszła do roboty. Pozostali pracownicy niespecjalnie się tym zainteresowali, bo najwyraźniej nie była zbyt lubiana. Dopiero na drugi dzień zawiadomiono policję, że coś jest nie tak.

Uświadomiłam sobie, że podczas gdy ja bezmyślnie wlepiałam spojrzenie w monitor, nie widząc, co na nim jest, Igor odświeżył wiedzę na temat zaginięcia Patrycji.

– Jeszcze tego samego dnia policjanci weszli do wynajmowanego przez nią mieszkania na Targówku, ale niczego nie znaleźli.

Skupiłam się na artykule, który czytał. Było to zwięzłe, reporterskie podsumowanie na warszawskim serwisie NSI. Autor zawarł w nim wszystko, co było mi potrzebne.

Sylwetka Patrycji dawała dobre pojęcie o tym, jaką była osobą. Nie miała wielu znajomych, uczyła się raczej przeciętnie, właściwie niczym nie wyróżniała się z tłumu. Szara myszka.

Ostatni raz widziano ją, kiedy dzień przed zaginięciem opuszczała biuro. W mieszkaniu nie znaleziono ani jej torebki, ani butów, ani nawet portfela. Śledczy uznali, że jeśli doszło do jakiegokolwiek przestępstwa, to zaraz po tym, jak skończyła pracę. Do mieszkania wedle wszelkiego prawdopodobieństwa już nie dotarła.

Urwałam tok myśli, kiedy Igor odsunął krzesło. Zaparzył sobie americano, a mnie cappuccino. W innej formie kofeiny na dobrą sprawę nie przyjmowałam. Kawa bez mleka była dla mnie jak pizza bez sera, a latte jak rozpuszczony ser z domieszką mąki. Cappuccino stanowiło złoty środek.

Napiłam się, doczytując szczegóły sprawy. W dalszej części artykułu nie znalazłam nic istotnego. I nic, co pomogłoby mi zrozumieć, dlaczego otrzymałam przesyłkę.

Igor znów przysiadł na skraju biurka. Zasiorbał, bo doskonale wiedział, że zadziała mi tym na nerwy.

Szturchnęłam go w nogę, ale zupełnie to zignorował. Całą uwagę skupiał na kartce leżącej na blacie.

„TESA

#apsyda”.

Kiedy otwierałam przesyłkę, przypuszczałam, że z czasem powie mi to coś więcej. Wszystko wskazywało jednak na to, że będzie wprost przeciwnie. Im więcej go minie, tym bardziej zagubiona się stanę.

Podniosłam kartkę i obejrzałam ją dokładnie, jakby nagle mogły pojawić się na niej dodatkowe informacje. Potem odłożyłam ją na blat i postawiłam na niej czaszkę.

Igor drgnął nerwowo.

– Wydaje mi się, że gdzieś już widziałem podobne badziewie.

– Gdzie?

– Nie wiem, ale…

Oczy lekko mu się zwęziły, a zaraz potem rozszerzyły, jakby w jego głowie doszło do eksplozji.

– Ten skurwiel miał coś takiego!

– Co? – jęknęłam. – Jaki znowu…

– Strach – uciął. – Widziałem taką czaszkę kilka razy u Stracha.

Igor sięgnął po nią zamaszystym ruchem.

– Nie przynosił jej na wykłady, ale miał ją na zajęciach koła. – Spojrzał na mnie i rozłożył ręce. – Tego też nie pamiętasz?

– Nie.

– To akurat dobrze. A już najlepiej by było, gdybyś w ogóle wymazała tego skurwysyna z pamięci.

Nie odzywałam się.

– I zapomniała o tym, co zrobił.

Podniosłam się i podeszłam do ekspresu. Miałam jeszcze połowę cappuccino, ale nie chodziło o uzupełnienie kawy. Zależało mi tylko na tym, by mąż nie zobaczył, jak się rumienię.

– I za co wywalili go z uczelni – dodał.

Wcisnęłam odpowiedni przycisk i zatrzymałam urządzenie, zanim kawa przelała się ponad krawędź naczynia.

– Tes?

Wzięłam mój duży, półlitrowy kubek i obróciłam się do Igora. Miałam świadomość, że kofeina i spienione mleko to w tej sytuacji marny substytut tego, czego potrzebowałam. Zanim wróciłam do biurka, wyjęłam z zamrażarki pudełko lodów.

Nie namyślałam się długo przed wyborem – padło na moje ulubione. Grycan Biała Czekolada. Pojemność dokładnie taka, jak w wypadku mojej kawy. Tylko o jakieś osiemset czterdzieści kalorii więcej.

Tak, liczyłam je. We wszystkim. Od szklanki koktajlu warzywno-owocowego, który miał ich około dwustu, aż do capriciosy, która liczyła sobie około trzech tysięcy. Lody znajdowały się gdzieś pośrodku skali, mogłam sobie wmówić, że przecież zawsze mogło być gorzej.

Usiadłam przy biurku i zaczęłam powoli ściągać pierwszą warstwę z płatkami czekolady. Na początku zawsze łatwo było się delektować. Przy drugiej lub trzeciej łyżeczce będę już jednak wchłaniać, a nie jeść.

– Miał taki sam ametyst – odezwał się Igor. – Jestem tego pewien.

– To nic nie znaczy.

– To znaczy więcej, niż jesteś gotowa przyznać – odparł stanowczo. – I trzeba kogoś o tym powiadomić.

– Kogo, policję? – syknęłam. – O czym konkretnie? Że dostałam przesyłkę i że pewna dziewczyna nagle wysłała tweeta, po niemal dziesięciu latach od zaginięcia?

– Słuchaj…

– I że bawi się w nic nieznaczące architektoniczne hashtagi?

– Jeśli pojawił się trop, policja musi wiedzieć.

Miał oczywiście rację. I doskonale rozumiał, dlaczego oponuję, choć sama nie byłam gotowa tego przyznać. Nie chciałam znaleźć się w centrum uwagi. A wiedziałam, że tak się stanie, jak tylko poinformujemy służby.

Wszyscy skupią się na osobie, która otrzymała paczkę. I na Strachu, o ile to naprawdę jego czaszka.

– Wiesz, gdzie on teraz jest? – odezwał się Igor.

Nie musiał precyzować, kogo ma na myśli. Nawet gdybyśmy o nim nie rozmawiali, pogarda, z jaką wypowiadał słowo „on”, mogła wskazywać tylko na jedną osobę.

– Nie.

– Nie utrzymujesz z nim kontaktu?

– Nie – powtórzyłam. – Dlaczego miałabym to robić? Sam miałeś z nim dobre relacje, swojego czasu byłeś chyba nawet jego pupilkiem.

– Ale ja do niego nie wzdychałem.

Opuściłam głowę i skupiłam się na lodach, mieszając je łyżeczką.

– Po tym, jak go wyrzucili, słuch po nim zaginął – rzuciłam, byleby coś powiedzieć. – Nawet gdyby ktoś chciał utrzymać z nim kontakt, pewnie nie miałby jak.

Przypuszczałam, że Igor rzuci pod nosem kolejną uwagę o tym, że byłabym pierwszą osobą, która doskonale znałaby sposób. Zupełnie mnie jednak zignorował, skupiając się na laptopie.

Dopiero po chwili zauważyłam, że otworzył zakładkę z Twitterem. Portal odświeżył się automatycznie, pokazując na górze informację, że pojawił się jeden nowy wynik.

Potrzebowałam chwili, żeby się zorientować, że zostawiliśmy włączoną stronę z hashtagami „#apsyda”. Czy raczej pojedynczym hashtagiem.

– Jest… – zaczęłam. – Jest coś więcej?

Igor przesunął kursor na informację i kliknął.

Tym razem tweet nie był zdjęciem, ale zwykłą wiadomością tekstową.

„Nie szukajcie mnie” – brzmiała. Pochodziła z konta mężczyzny, który był znacznie bardziej znany niż Patrycja Sporniak. Zaginął w zupełnie innych okolicznościach.

– To niemożliwe – wydukał Igor. – Ten facet nie żyje.

– Nigdy nie znaleziono ciała – zauważyłam przytomnie.

– Ale…

Urwał i pokręcił głową. Oboje przez moment wpatrywaliśmy się w zdjęcie profilowe Marcina Zameckiego. Żadne z nas nie musiało sprawdzać, kiedy dokładnie znikł. Stało się to trzydziestego pierwszego grudnia dwa tysiące dziewiątego roku.

Podniosłam się i wziąwszy komórkę, przeszłam do łazienki. Stanęłam przed lustrem, spojrzałam sobie prosto w oczy, a potem zamknęłam klapę sedesu i usiadłam. Uniesienie iPhone’a wystarczyło, by się odblokował. Face ID było wręcz doskonałym zabezpieczeniem dla wszystkich tych, którzy zdradzali swoich partnerów – i wszystkich, którzy z jakiegokolwiek innego powodu chcieli ukryć przed całym światem zawartość swojego telefonu.

Nie miałam zapisanego numeru Stracha. Znałam go jednak na pamięć.

„Powinniśmy się spotkać” – napisałam, a potem wyciszyłam dzwonki, by Igor nie słyszał nadejścia odpowiedzi zwrotnej. Nie musiałam długo na nią czekać.

„Coś się stało?”

„Może. Nie wiem. Miałeś kiedyś ametystową czaszkę?”

„Nie”.

„Znałeś Zameckiego? Osobiście?”

„Tego, który zaginął? Nie. Skąd te wszystkie pytania?”

Nie miałam zamiaru odpisywać, nie teraz. Włączyłam z powrotem dzwonki, ale wyciszyłam wątek. Potem spuściłam wodę i odczekałam jeszcze chwilę, zanim wróciłam do Igora.

Punk rock

Marymont-Ruda, Bielany

Strachowski zaparkował niedaleko wejścia do Lasu Bielańskiego, przy Klaudyny. Zbiórka grupy biegaczy odbywała się co tydzień w tym samym miejscu, przy szlabanie po drugiej stronie ulicy. Spotykali się rankiem, biegli dwie pętle – dość długie, bo siedmiokilometrowe. Do tego jeden podbieg przy stadionie Hutnika i większości wystarczało to na parę dni.

Krystian potrzebował jednak codziennego zastrzyku energii, bez względu na to, ile kilometrów i w jakim czasie robił podczas cotygodniowych spotkań na Bielanach.

Wysiadł z samochodu i upewnił się, że komórka jest naładowana. Endomondo i muzyka były jego nieodłącznymi towarzyszami. Od pewnego czasu podczas biegania słuchał tylko północnoamerykańskiego punk rocka z końca lat dziewięćdziesiątych i początku dwutysięcznych. Dobrze go napędzał, a kapele takie jak Sum 41, New Found Glory, Millencolin czy Blink-182 kojarzyły mu się z beztroskimi latami studiów. Do celów sentymentalno-biegowych najlepiej sprawdzali się The Offspring.

Strach wypatrzył innych biegaczy przy szlabanie i uniósł dłoń. Potruchtał na drugą stronę ulicy, przywitał się ze wszystkimi i wciągnął nosem powietrze. Tutaj czuć jeszcze było spaliny, ale już po kilkuset metrach między drzewami sytuacja się zmieni. Las Bielański miał swój wyjątkowy mikroklimat, zupełnie jakby otaczała go niewidzialna kopuła.

– Standardowo dwie pętelki? – odezwał się stojący obok Krystiana mężczyzna. – Tempo poniżej pięciu minut?

Strachowski spojrzał z powątpiewaniem na Marcina Zameckiego.

– Ostatnio ledwo wykręciłeś pięć trzydzieści – odparł.

– Bo dzień wcześniej znajomi zwerbowali mnie na misję.

– Mhm.

– Akcję libację – dodał Zamecki.

– Mieliście walczyć z własnym oporem przed opróżnieniem butelki czystej?

– Żadnego oporu nie było. Przeciwnik poddał się bez walki.

Kolejni biegacze dołączali do grupy, powoli się rozgrzewając. Strach i Marcin wymieniali z nimi uściski dłoni niemal bezwiednie, truchtając w miejscu.

– Powinieneś kiedyś pójść z nami – rzucił Zamecki.

– Znajdź mi czas, a ja znajdę chęci.

– Jeśli chodzi o finlandię, czas na misje zagraniczne jest zawsze.

– O ile nie masz roboty, która wymaga wczesnego wstawania.

Marcin zatrzymał się i zaczął kręcić karkiem.

– Istnieje coś takiego jak weekendy, Strach.

– Które dla mnie różnią się od innych dni tylko tym, że wychodzę z uczelni wieczorem, a nie po południu.

Krystian chciałby przesadzać, tak jednak nie było. Wykładał nie tylko na studiach dziennych, ale też zaocznych. I to nie tylko na Koźmińskim. Koniec końców nie miewał ani wolnych weekendów, ani luźniejszych dni w ciągu tygodnia.

Harował jak wół, powtarzając sobie, że na tym etapie to absolutna konieczność. Ilona, jego żona, wciąż była na macierzyńskim, a wcześniej pracowała na umowę o dzieło. Przysługiwał jej wprawdzie zasiłek, ale były to śmieszne pieniądze.

A im starsza będzie ich córka, tym więcej kosztów będą ponosić. Strachowski wychodził z założenia, by uzbierać jak najwięcej jak najszybciej. Dopóki jedno z nich mogło jeszcze zajmować się dzieckiem na pełny etat.

– Rozumiem – odezwał się z przewrotnym uśmieszkiem Marcin.

Strach uświadomił sobie, że chyba coś go ominęło.

– Co? – spytał.

– Mówiłem, że to całkowicie zrozumiałe, że zostajesz do wieczora.

Krystian uniósł brwi.

– Te wszystkie kacanki…

– Kto?

– Tak się teraz mówi na dobre szprychy.

– Pierwsze słyszę, a obracam się w studenckim gronie.

– Ono jest już zapóźnione, chłopie. Teraz trendy wyznaczają gimnazja. Kabsztyl i kacanka to słowa klucze.

Krystian nabrał głęboko tchu. Ze wszystkich biegaczy w ich grupie najbliższy kontakt miał właśnie z Marcinem Zameckim, choć nieraz zachodził w głowę, dlaczego tak jest. Właściwie poza bieganiem nic ich nie łączyło, nie mieli wspólnych zainteresowań ani tematów do rozmowy. Marcina interesowały głównie finanse, w szczególności bankowość, piastował zresztą ważne stanowisko w jednej z większych instytucji rynku kapitałowego. Był typowym finansistą, dla którego w organizacji liczyły się tylko modele, słupki i wykresy, nie ludzie. Krystian znajdował się po drugiej stronie barykady, a mimo to właśnie z Zameckim rozmawiał najwięcej. Pozostali biegacze z grupy byli dla niego tak anonimowi, jak on dla nich.

– Tak czy owak, musisz czasem skorzystać, nie? – ciągnął Marcin. – Studentka przychodzi na egzamin, krótka spódniczka, uśmiech, te sprawy…

– Nie.

– Pierdolisz.

Strach zerknął znacząco w stronę leśnego duktu, licząc, że będzie to odpowiednio sugestywne. Ostatnie osoby właśnie zjawiły się przy szlabanie.

– Dzisiaj też masz zaocznych? – dodał Zamecki.

– Jak co tydzień.

– Ta berta znów przyjdzie?

Krystian obrócił się do rozmówcy i odchrząknął. Tyle wystarczyło, by Marcin przyjął przepraszający wyraz twarzy i lekko uniósł dłonie.

– Miałem na myśli tę młodą damę o słusznej posturze, która…

– Wiem, kogo miałeś na myśli.

– Pannę plus size.

– Wystarczy: Tesa.

Zamecki ochoczo pokiwał głową.

– Zjawi się?

– Pewnie tak.

Rozmówca nie miał okazji pociągnąć tematu, bo trener rzucił sygnał do rozpoczęcia biegu. Zaczęli niezbyt żwawo i Strachowski obawiał się, że przez to Marcin zdecyduje się drążyć kwestię dziewczyny.

Interesował się Tesą, od kiedy tylko Krystian wspomniał o niej mimochodem. Zaczęło się od luźnej uwagi na temat dziewczyny ze studiów dziennych, która przychodziła jako wolny słuchacz także na jego zajęcia dla zaocznych.

Zamecki zaczął roztaczać wizje seksownej, próbującej uwieść wykładowcę lubieżnicy. Strach szybko sprostował, ale od tamtej pory znajomy nie dawał spokoju. Twierdził, że Tesa ma obsesję na punkcie młodego, wysportowanego, w pewien sposób melancholijnego doktora nauk ekonomicznych.

Krystian nie uważał, by był typem melancholika. Ani by Tesa oczekiwała od niego czegoś więcej niż przekazywania wiedzy.

Faktem było jednak, że pojawiała się na każdym zjeździe. Siadała w pierwszym rzędzie, a potem całą uwagę poświęcała temu, co miał do powiedzenia Strachowski. Nie rozmawiała z nikim, właściwie ignorowała wszystkich wokół, i czasem patrzyła na niego z taką intensywnością, że czuł się nieswojo.

Kiedy grupa zaczęła przyspieszać, Krystian wyciągnął komórkę i zerknął na tempo. Uznał, że musi je nieco podkręcić. Dał znak biegnącemu obok Zameckiemu, ten jednak najwyraźniej wczoraj wieczorem też realizował jakąś misję. Ledwo zipiąc, pokręcił głową.

Strach zrobił dwie pętle w całkiem przyzwoitym czasie. Wprawdzie poniżej pięciu minut nie zszedł, ale ostatecznie niewiele mu zabrakło. Skończywszy przy szlabanie, zaczął się rozciągać, wypatrując Marcina.

Kolejni biegacze docierali do mety. Po Zameckim nie było śladu. Krystian zdążył pójść do samochodu po butelkę wody i wrócić, Marcin jednak wciąż nie dotarł na Podleśną. Jego auto stało zaparkowane nieopodal.

Po chwili młoda dziewczyna, ostatni członek grupy, zatrzymała się zmachana przy szlabanie. Strach jej nie kojarzył, może był to jej pierwszy lub drugi bieg. Urywany oddech i czerwone policzki zdawały się to potwierdzać.

– Mijałaś gdzieś Marcina? – zapytał Strachowski.

Biegaczka stała zgięta wpół, opierając dłonie na kolanach. Podniosła głowę, krzywiąc się.

– Kogo?