Hamnet - O’Farrell Maggie - ebook

Hamnet ebook

O’Farrell Maggie

4,4

Opis

Książka uhonorowana prestiżową nagrodą Women's Prize For Fiction.

 

Jedna z książek roku na liście „New York Timesa”, a także „Guardiana”, „Financial Times” i portalu Literary Hub.

 

Hamnet, powieść zainspirowana wieloletnią fascynacją Maggie O’Farrell mało znaną historią najbardziej enigmatycznej sztuki Szekspira, to przepiękny portret małżeństwa kształtującego się wokół śmierci ukochanego dziecka.

 

Warwickshire, lata osiemdziesiąte XVI wieku. Agnes jest kobietą, której ludzie się lękają, a jednocześnie zabiegają o jej pomoc z powodu jej niezwykłych zdolności. Osiedla się wraz z mężem na Henley Street w Stratfordzie i ma trójkę dzieci – córkę Susannę, a potem bliźnięta, Hamneta i Judith.

Latem 1596 roku Judith kładzie się do łóżka zmożona nagłą gorączką. Jej brat szuka wszędzie pomocy. Dlaczego nikogo nie ma w domu?

Ich matka znajduje się milę dalej, w ogrodzie, w którym uprawia lecznicze zioła. Ojciec pracuje w Londynie. Żadne z rodziców nie wie, że ich syn nie przeżyje tygodnia.

 

Ta zainspirowana synem słynnego dramatopisarza powieść tchnie pełnię życia w historię o stracie, która zazwyczaj jest redukowana do przypisu w opracowaniach. Przybliża również czytelnikom postać Agnes, kobiety intrygująco nieobecnej w historii.

 

 

„Niezwykle zmysłowa lektura… wyjątkowa!” – The Sunday Times

„Historia Hamneta Szekspira czekała w cieniu przez ponad czterysta lat. Maggie O’Farrell wyciąga ją na światło dzienne w olśniewający, przejmujący do bólu sposób” – Kamila Shamsie

„Trafia w samo serce. Hamnet uczynił dla historii Szekspira to samo, co Jean Rhys zrobiła dla Jane Eyre – powieść ożywia ten świat, rozszerza go i wzbogaca, na zawsze zmieniając postrzeganie go przez czytelników” – Patrick Gale

„Boleśnie znakomita… Od tej misternie skonstruowanej opowieści o żałobie, miłości i więzi między bliźniętami nie można się oderwać” – Cosmopolitan

„Oczarowująco bogate wyobrażenie rodziny Szekspira… Niezwykła powieść O’Farrell tętni życiem” – Sunday Telegraph

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 464

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (46 ocen)
28
11
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
FikierAgata

Nie oderwiesz się od lektury

Warta przeczytania polecam. Piękny plastyczny język.
20
kasiarychowa

Nie oderwiesz się od lektury

Dlaczego najciężej pisze się recenzje tych książek, które najbardziej nas dotknęły i najbardziej nam się podobały? Ciężko jest mi napisać o książce „Hamnet”, bo to urzekająca, bardzo smutna historia o życiu, rozstaniach, śmierci i żałobie, która niesamowicie mi się podobała. Ta książka łamie serce i niszczy, a jednak to najłatwiejsze 10⭐️ jakie przyznałam. Maggie O’Farrell splata ze sobą historię małżeństwa, kobiety i jej dzieci prowadzących życie na wsi. Jak sugeruje tytuł jest to historia Hamneta, syna Williama Szekspira, jednak autorka nie zdecydowała się wymieniać wieszcza z imienia. Poznajemy go jako nauczyciela, chłopca a później jako męża i ojca. To pominięcie jest zrobione bardzo celowo. Bo to nie jest historia o nim. To historia jego rodziny. Poznajemy tu Agnes- jego żonę, oraz trójkę jego dzieci, Hamneta, Judith oraz Susannah. To historia ludzi, którzy go otaczali, które w końcu dostały swój głos, bo na to naprawdę zasługują. Tak naprawdę od pierwszych stron autorka trzyma na...
10
alaskaa

Dobrze spędzony czas

Przepiękny język, cudowny klimat i niezwykłe przedstawienie tak znanej ludziom postaci bez wspominania nawet jej nazwiska. Niemal idealna książka.
10
sniff

Dobrze spędzony czas

Znakomita lecz bardzo smutna.
00
Miss_M

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita powieść, piękny język
00

Popularność




Nota historyczna

W latach osiemdziesiątych szesnastego wieku pewnemu małżeństwu mieszkającemu na Henley Street w Stratfordzie urodziła się trójka dzieci: Susanna, a następnie bliźnięta – Hamnet i Judith.

Chłopiec, Hamnet, zmarł w tysiąc pięćset dziewięćdziesiątym szóstym roku, w wieku jedenastu lat.

Mniej więcej cztery lata później jego ojciec napisał sztukę zatytułowaną Hamlet.

 

 

On zmarł, znikł z naszego grona,

Zmarł, opuścił nas;

U nóg jego darń zielona,

W głowach zimny głaz1.

Hamlet, Akt IV, scena 5

 

Hamnet i Hamlet to tak w zasadzie to samo imię, stosowane zamiennie w dokumentach ze Stratfordu, pochodzących z końca szesnastego i początku siedemnastego wieku.

Steven Greenblatt, The death of Hamnet and the making of Hamlet, „New York Review of Books”, 21.10.2004.

1 Wszystkie cytaty pochodzą z Hamleta Williama Shakespeare’a w przekładzie Józefa Paszkowskiego, Państwowy Instytut Wydawniczy 1984.

I

 

Chłopiec schodzi po schodach.

Kondygnacja jest wąska, z ostrym zakrętem. Chłopiec stawia kroki powoli, prześlizgując się wzdłuż ściany. Jego buty postukują głucho za każdym razem, gdy dotykają stopni.

U dołu schodów zatrzymuje się na chwilę i odwraca, spoglądając na przebytą drogę. Potem z nagłą stanowczością przeskakuje trzy ostatnie stopnie, jak to ma w zwyczaju. Potyka się przy lądowaniu i upada na kolana na posadzkę z kamiennych płyt.

Trwa późne lato, dzień jest parny i bezwietrzny. Pokój na parterze przecinają długie lance światła. Słońce spoziera na chłopca gniewnie przez okna, okratowane płaty żółci wprawione w gips.

Chłopiec wstaje i rozciera nogi. Zerka w jedną stronę, w górę schodów, a potem w przeciwną, niezdolny do podjęcia decyzji, gdzie powinien się zwrócić.

Pomieszczenie jest puste, ogień tli się w palenisku, pomarańczowy żar pod miękkimi, wijącymi się smużkami dymu. Zranione kolana chłopca pulsują w harmonii z biciem jego serca. Stoi z dłonią na zasuwce drzwi prowadzących na schody, ze zdartym czubkiem skórzanego buta wzniesionym, gotowym do ruchu, do ucieczki. Jego jasne włosy, niemalże złote, sterczą mu w kępkach nad czołem.

Nikogo tu nie ma.

Wzdycha, wciągając ciepłe, zakurzone powietrze. Przemierza pokój i wychodzi przez drzwi frontowe na ulicę. Nie dociera do niego zgiełk wózków kramarzy, koni, ulicznych sprzedawców, wołających do siebie ludzi, głos mężczyzny zrzucającego worek z okna na piętrze. Idzie wzdłuż budynku do sąsiedniego wejścia.

Uderza go niezmienny zapach domu dziadków: mieszanina drzewnego dymu, pasty do polerowania, skóry i wełny. Jest podobny, a mimo to nieuchwytnie inny od woni przylegającej do niego dwuizbowej siedziby, w której mieszka z matką i siostrami, zbudowanej przez jego dziadka w wąskiej przestrzeni obok większego domu. Czasami nie potrafi zrozumieć, dlaczego tak jest. Te dwa miejsca dzieli w końcu tylko cienka przegroda z plecionej wikliny, a jednak mają odmienne powietrze, zapach, temperaturę.

W większym domu rozbrzmiewają gwizdy przeciągów i zawirowań powietrza, stukanie i walenie młotków z dziadkowego warsztatu, pogwarki i nawoływania klientów przy oknie, hałasy i zamieszanie z podwórza na tyłach, a także odgłosy wywoływane przez jego przychodzących lub wychodzących wujów.

Ale nie dzisiaj. Chłopiec przystaje na korytarzu, nasłuchując oznak czyjejś obecności. Ze swego punktu obserwacyjnego widzi, że warsztat po prawej stronie jest opustoszały: stołki przy ławach nie są zajęte, narzędzia wylegują się bezczynnie na blatach, taca porzuconych rękawiczek przypominających odciski dłoni została wystawiona dla wszystkich na pokaz. Okno, z którego dziadek prowadzi sprzedaż, jest zamknięte i porządnie zaryglowane. Nikogo nie ma też po lewej stronie korytarza, w jadalni. Na długim stole znajdują się: spiętrzony stos serwetek, niezapalona świeca i sterta piór. Nic poza tym.

Chłopiec woła na powitanie, pytająco. Raz i drugi wydaje z siebie ten dźwięk. Potem przekrzywia głowę, czekając na odpowiedź.

Cisza. Słychać jedynie skrzypienie belek rozszerzających się nieco w słońcu, westchnienie powietrza przepływającego pod drzwiami i między pokojami, szelest lnianych kotar, trzaskanie ognia, nieuchwytne odgłosy odpoczywającego, pustego domu.

Chłopiec zaciska mocniej palce na żelaznej klamce. Panujący upał nawet o tak późnej porze sprawia, że na czoło występuje mu pot. Ścieka też po plecach. Ból kolan nasila się, kłuje ostro, po czym znów ustępuje.

Chłopiec otwiera usta. Woła jedno po drugim imiona wszystkich osób, które mieszkają w tym budynku. Swojej babci. Służącej. Wujów. Ciotki. Czeladnika. Dziadka. Wzywa wszystkich po kolei. Przez chwilę nachodzi go chęć, by zawołać też ojca, krzyknąć do niego, ale ojciec jest wiele mil stąd, oddalony o mnóstwo godzin i dni, w Londynie, gdzie on sam nigdy nie był.

Ale gdzie, chciałby wiedzieć, są jego matka, starsza siostra, babcia i wujowie? Gdzie się podziewa służąca? Gdzie zniknął dziadek, który zazwyczaj w ciągu dnia w ogóle nie opuszcza domu i którego zwykle da się znaleźć w warsztacie, zadręczającego czeladnika albo podliczającego utarg w księdze rachunkowej? Gdzie są wszyscy? Jakim cudem oba domy są puste?

Rusza w głąb korytarza. Zatrzymuje się przy drzwiach do pracowni. Zerka prędko przez ramię, by upewnić się, że nikogo nie ma w pobliżu, po czym wkracza do środka.

Warsztat rękawiczniczy dziadka to miejsce, gdzie rzadko wolno mu wchodzić. Nawet przystawanie na progu jest zabronione. Nie stój tam tak, próżniaku, ryczy wtedy dziadek. Czy człowiek nie może odrobić uczciwego dnia pracy w spokoju, bez żadnych gapiów? Nie masz nic lepszego do roboty, niż sterczeć tam i łapać muchy?

Hamnet ma lotny umysł, bez problemu pojmuje lekcje wygłaszane w szkole przez nauczyciela. Potrafi zrozumieć logikę i sens tego, co się do niego mówi, zapamiętywanie też przychodzi mu bez trudu. Jest w stanie wyrecytować poznane czasowniki i czasy, retorykę, liczby i obliczenia z łatwością, która czasami wywołuje zazdrość pozostałych uczniów. Ale równie łatwo się rozprasza. Furmanka przejeżdżająca ulicą w trakcie lekcji greki odrywa jego uwagę od tabliczki i kieruje myśli na inne tory: gdzie zmierza, jaki może mieć ładunek, a cóż to był za dzień, kiedy wuj przewiózł go wraz z siostrami na wozie, jaka wspaniała to była wyprawa, ten zapach i ukłucia świeżo ściętego siana, podczas gdy koła turkotały do rytmu wystukiwanego przez kopyta zmęczonej kobyły. W ciągu ostatnich paru tygodni został wychłostany w szkole już kilkakrotnie za to, że nie uważał. Babcia powiedziała, że jeśli znowu do tego dojdzie, choćby raz, pośle słówko o tych występkach do jego ojca. Nauczyciele tego nie pojmują. Hamnet szybko chłonie wiedzę, potrafi recytować teksty z pamięci, ale nie jest w stanie skupić się na pracy.

Świergot przelatującego ptaka sprawia, że przerywa w pół zdania, jakby poraził go grom z samych niebios, odbierając mu słuch i mowę. Widok człowieka wchodzącego do pokoju, uchwycony kątem oka, doprowadza do tego, że przerywa akurat wykonywane zajęcie – jedzenie, czytanie, przepisywanie ćwiczenia zadanego w szkole – i wpatruje się w przybysza, jakby ten przyniósł jakąś ważną wiadomość właśnie dla niego. Ma skłonności do wyślizgiwania się poza granice realnego, namacalnego świata, który go otacza. Ciałem znajduje się wtedy w pomieszczeniu, ale duchem umyka gdzie indziej, staje się kimś innym w miejscu znanym tylko sobie. Ocknij się, dziecko, krzyczy wtedy babcia, pstrykając mu palcami przed nosem. Wracaj, syczy jego starsza siostra, Susanna, trącając go boleśnie w ucho. Uważaj na lekcjach, karcą go nauczyciele. Gdzie byłeś?, szepcze Judith, gdy w końcu powraca do znajomego świata, gdy otrząsa się z rozmarzenia, rozgląda i pojmuje, że znów jest w swoim domu, przy stole, otoczony rodziną, a matka obserwuje go, uśmiechając się półgębkiem, jakby doskonale wiedziała, gdzie się podziewał.

W ten sam sposób teraz, naruszając zakazaną przestrzeń warsztatu rękawicznika, Hamnet zapomina, w jakim celu w ogóle tu przyszedł. Na moment wypada mu z głowy, że Judith źle się czuje i potrzebuje kogoś, kto by się nią zajął, a on udał się na poszukiwania matki, babci albo kogokolwiek innego, kto będzie wiedział, co robić.

Na żerdzi wiszą skóry. Hamnet posiada dość wiedzy, by rozpoznać rdzawą, nakrapianą skórę jelenia, delikatną i miękką skórkę koźlęcą, mniejsze futerka wiewiórek oraz szorstką szczecinę z grzbietu dzika. Gdy podchodzi do nich, zaczynają szemrać i drgać lekko na wieszakach, jakby wciąż pozostało w nich nieco życia, zaledwie odrobina, tylko tyle, by zdołały usłyszeć, że się zbliża. Hamnet wyciąga palec i dotyka koźlęcej skórki. Jest niewytłumaczalnie miękka, jak muśnięcie rzecznego wodorostu o jego nogi, gdy pływa w upalne dni. Kołysze się łagodnie tam i z powrotem, rozciągnięta, z rozłożonymi nogami, jakby uciekała, niczym ptak albo upiór.

Hamnet obraca się i obrzuca wzrokiem dwa siedziska przy warsztacie: jedno wyściełane skórą wytartą do gładkości przez pludry dziadka i twardy, drewniany stołek Neda, czeladnika. Dostrzega narzędzia zwisające z haków na ścianie nad stołem. Potrafi rozpoznać te do cięcia, rozciągania, przyszpilania i zszywania. Widzi, że węższy z rozciągaczy – używany do rękawiczek dla kobiet – znajduje się nie na swoim miejscu, porzucony na blacie, przy którym zazwyczaj Ned pracuje z pochyloną głową, zgarbionymi ramionami i niespokojnymi, zwinnymi palcami. Hamnet zdaje sobie sprawę, że jego dziadek chętnie wydziera się na chłopaka z byle powodu, a czasami robi nawet gorsze rzeczy, więc podnosi rozciągacz, waży w ręku rozgrzany, drewniany przyrząd i odwiesza na właściwy haczyk.

Właśnie ma zamiar wysunąć szufladę, gdzie przechowywane są szpule nici i pudełka guzików – ostrożnie, ostrożnie, bo wie, że zaskrzypi – gdy dobiega go leciutkie szuranie, skrobanie.

Natychmiast wypada z warsztatu i wybiega z korytarza na podwórze. Wtedy przypomina sobie o swoim zadaniu. Co on wyrabia, mitrężąc czas w pracowni dziadka? Jego siostra jest chora. Powinien szukać pomocy.

Z hukiem otwiera po kolei drzwi do kuchni, warzelni, pralni. Wszystkie pomieszczenia okazują się puste, ich wnętrza ciemne i chłodne. Znów zaczyna wołać, tym razem lekko schrypniętym głosem, bo drapie go już w gardle od tych wszystkich krzyków. Opiera się o ścianę kuchni i kopie skorupkę od orzecha, posyłając ją na drugi koniec dziedzińca jak płaski kamyk po wodzie. Jest całkiem zbity z tropu tym niezwykłym osamotnieniem. Ktoś powinien tu być. Przecież zawsze ktoś jest. Gdzie wszyscy poszli? Co ma zrobić? Jakim cudem wszyscy zniknęli? Dlaczego matki i babci nie ma w domu, choć zazwyczaj są, zajęte otwieraniem ciężkich drzwiczek piecyka albo mieszaniem zawartości garnka nad ogniem? Hamnet przystaje na podwórzu, rozglądając się dookoła na wejście do korytarza, następnie warzelni i ich siedziby. Gdzie powinien się udać? Kogo wezwać na pomoc? I gdzie się wszyscy podziali?

Każde życie ma swoje jądro, sedno, epicentrum, z którego wszystko wypływa i do którego wszystko wraca. Ten moment staje się nim dla nieobecnej matki: chłopiec, pusty dom, opuszczone podwórko, nieusłyszany krzyk. Jej syn tkwiący tam, za budynkiem, wołający ludzi, którzy go karmili, zmieniali mu powijaki, kołysali do snu, trzymali za rękę, gdy stawiał pierwsze kroki, nauczyli go, jak posługiwać się łyżką, dmuchać na rosół, zanim go zje, by uważać, gdy przechodzi przez ulicę, nie wywoływać wilka z lasu, opłukać kubek, zanim się z niego napije, trzymać się z daleka od głębokiej wody.

Ta chwila stanie się rdzeniem jej istoty na resztę życia.

Hamnet kopie czubkami butów w żwir na dziedzińcu. Widzi pozostałości zabawy, którą nie tak dawno zajmowali się z Judith: przywiązane do sosnowych szyszek kawałki sznurka do ciągnięcia i machania przed kociętami, potomstwem kuchennej kotki. Tych małych zwierzątek z pyszczkami niczym bratki i miękkimi poduszeczkami na łapkach. Kotka weszła do beczki w składziku, żeby je urodzić, i chowała się tam przez kilka tygodni. Babcia Hamneta wszędzie ich szukała, chcąc je potopić, jak to miała w zwyczaju, ale kotka udaremniła jej plany, utrzymała maluchy w tajemnej skrytce, bezpieczne. Teraz zaś ich dwójka jest już na wpół dorosła; biegają po obejściu, wspinają się na worki, gonią piórka, strzępki wełny i zbłąkane liście. Judith nie da się długo utrzymać z dala od nich. Zazwyczaj nosi któregoś w kieszeni fartuszka, wymowne wybrzuszenie z wystającą parą szpiczastych uszu, zdradzających, co tam ma, przez co babcia krzyczy i grozi kotkom beczką na deszczówkę. Jednakże matka Hamneta szeptem zdradza bliźniakom, że kociaki są już za duże, by babka je potopiła.

– Nie byłaby w stanie teraz tego zrobić – mówi im na osobności, ocierając łzy z twarzy przerażonej Judith. – Nie czułaby się na siłach. Bo widzicie, wyrywałyby jej się i walczyły.

Hamnet podchodzi do porzuconych szyszek z rozwiniętymi sznurkami wdeptanymi w uklepaną ziemię podwórza. Kociaków nigdzie nie widać. Trąca jedną z szyszek czubkiem buta, a ona odtacza się od niego nierównym łukiem.

Podnosi wzrok na domy, na liczne okna większego budynku i ciemne wejście do tego należącego do nich. W normalnych okolicznościach on i Judith byliby zachwyceni, odkrywszy, że zostali sami. Mógłby właśnie teraz przekonywać siostrę, żeby wspięła się z nim na dach kuchni, skąd daliby radę dosięgnąć konarów śliwy tuż nad murem odgradzającym ich od posesji sąsiada. Gałęzie są obwieszone, ciężkie od owoców w czerwonozłotych skórkach niemalże pękających z dojrzałości. Hamnet spozierał już na nie łakomie z okna na piętrze domu dziadków. W zwyczajny dzień podsadziłby siostrę na dach, mimo jej skrupułów i protestów, żeby napełniła kieszenie kradzionymi śliwkami. Judith nie lubi robić nic nieuczciwego ani zabronionego, taką już ma prostolinijną naturę, ale zazwyczaj wystarczy parę słów brata, by namówić ją do występków.

Jednak dzisiaj, gdy dokazywali z kotkami, które uniknęły przedwczesnej śmierci, powiedziała, że boli ją głowa i gardło, że jest jej zimno, a zaraz potem gorąco, po czym poszła do domu, by się położyć.

Hamnet ponownie przekracza próg większego budynku i przechodzi korytarzem. Już ma wyjść na ulicę, gdy coś słyszy. Stukot lub szelest, cichuteńki dźwięk, ale niezaprzeczalnie wytwór innego człowieka.

– Halo? – woła, po czym czeka. Nic. Cisza napiera na niego z jadalni i znajdującego się za nią pokoju dziennego. – Kto tu jest?

Przez chwilę, i tylko przez chwilę, rozważa możliwość, czy to czasem ojciec nie wrócił z Londynu, by zrobić im niespodziankę. Zdarzało się tak już wcześniej. Ojciec będzie tam, za tymi drzwiami; może chowa się dla zabawy, dla fortelu. Gdy Hamnet wejdzie do pokoju, wyskoczy z kryjówki. Będzie miał podarki poukrywane w torbie i sakiewce; będzie pachniał końmi, sianem, wieloma dniami podróży; obejmie ramionami syna, a Hamnet przyciśnie policzek do szorstkich, ocierających go zapinek tatowego kubraka.

Wie jednak, że to nie ojciec. Wie o tym, o tak. Ojciec odpowiedziałby na liczne wołania, nie chowałby się w pustym domu. Mimo to, gdy Hamnet wchodzi do salonu, czuje opadające nań, napełniające go ciurkiem rozczarowanie na widok pochylającego się nad niskim stołem dziadka.

Pokój jest pogrążony w mroku przez kotary zasłaniające większość okien. Dziadek stoi zwrócony do niego plecami. Zgina się mocno, grzebiąc w czymś: papierach, materiałowej sakwie, jakichś żetonach. Na blacie są dzban i kubek. Dłoń dziadka błądzi po tych przedmiotach, a on pochyla głowę, jego oddech ulatuje w rzężących zrywach.

Hamnet odkasłuje uprzejmie.

Dziadek obraca się błyskawicznie z dziką, wykrzywioną wściekle twarzą, młócąc ręką, jakby opędzał się od napastnika.

– Kto zacz? – krzyczy. – Kto tu jest?

– To ja.

– Kto?

– Ja. – Chłopiec wstępuje w wąską smugę światła wpadającego ukosem przez szybę. – Hamnet.

Jego dziadek siada z głuchym łomotem.

– Napędziłeś mi stracha, smarku – beszta go gniewnie. – Po jakie licho tak się tu zakradasz?

– Przepraszam – kaja się Hamnet. – Wołałem i wołałem, ale nikt nie odpowiadał. Judith…

– Wszyscy gdzieś poszli – wchodzi mu w słowo dziadek i macha nadgarstkiem, zbywając go. – A czego w ogóle chcesz od tych bab? – Chwyta szyjkę dzbanka i celuje w stronę kubka.

Płyn ze środka – Hamnet sądzi, że piwo – chlusta gwałtownie, część do naczynia, a część na papiery na stole, przez co dziadek klnie i rzuca się osuszać je rękawem. Hamnetowi dopiero teraz świta w głowie myśl, że może być pijany.

– Wiesz, gdzie wszyscy poszli? – pyta.

– Co? – mówi dziadek, wciąż wycierając dokumenty. Gniew, że je zniszczył, wydaje się wychylać z niego, wysuwać swe ostrze jak rapier z pochwy. Hamnet wyczuwa jego czubek wędrujący po izbie w poszukiwaniu przeciwnika i przez chwilę wspomina matczyną leszczynową różdżkę wyciągającą się ku wodzie, tylko że on nie jest podziemnym strumieniem, a furia dziadka w ogóle nie przypomina drżącego patyczka do wróżenia. Jest kąśliwa, niebezpieczna, nieprzewidywalna. Hamnet nie ma pojęcia, co się zaraz stanie ani co powinien zrobić. – Nie gap się tak – syczy dziadek. – Pomóż mi.

Hamnet robi krok do przodu, szurając nogą po posadzce, potem następny. Ma się na baczności, po głowie krążą mu słowa ojca: „Wystrzegaj się dziadka, kiedy nachodzą go te złe humory. Trzymaj się wtedy od niego z daleka. Nie zbliżaj się do niego, rozumiesz?”.

Ojciec powiedział mu to podczas swojej ostatniej wizyty, gdy pomagali rozładować wóz z garbarni. Dziadek John upuścił tłumok skór w błoto i w nagłym napadzie wściekłości cisnął kuchennym nożem w mur dziedzińca. Ojciec natychmiast pociągnął Hamneta za siebie, by zszedł dziadkowi z drogi, ale John gwałtownie przepchnął się obok nich bez słowa i zniknął we wnętrzu domu. Wtedy ojciec ujął twarz Hamneta w dłonie, splatając palce na jego karku, i spojrzał na niego opanowanym, wnikliwym wzrokiem.

– Twoich sióstr nie tknie, ale martwię się o ciebie – wymamrotał, ściągając brwi. – Wiesz, o jakich jego nastrojach mówię, prawda? – Hamnet pokiwał głową, mimo że chciał, by ten moment potrwał dłużej, by ojciec dalej trzymał go w ten sposób. Ogarnęło go bowiem poczucie lekkości, bezpieczeństwa, miał wrażenie, że ojciec wie o nim wszystko i bezgranicznie go ceni. Jednocześnie był jednak świadomy warzącego mu się w brzuchu, przelewającego wewnątrz niepokoju, przypominającego posiłek, którego żołądek nie chciał przyjąć. Pomyślał o uszczypliwych docinkach przeszywających powietrze między ojcem a dziadkiem, o tym, jak ojciec ciągle sięgał do szyi, by poluzować kołnierz, gdy zasiadał do stołu ze swymi rodzicami. – Przysięgnij mi – poprosił ojciec ochrypłym głosem, gdy tak stali na podwórzu. – Przysięgnij. Muszę mieć pewność, że będziesz bezpieczny, gdy mnie tu nie będzie, by tego dopilnować.

Hamnet wierzy, że dotrzymuje słowa. Wcale nie podchodzi blisko. Jest po drugiej stronie kominka. Dziadek nie zdołałby go tam dosięgnąć, nawet gdyby próbował.

Starzec opróżnia kubek trzymany w jednej ręce, drugą zaś strzepuje krople z trzymanej kartki.

– Weź to – nakazuje, wyciągając ją ku chłopcu.

Hamnet wychyla się do przodu, nie odrywając stóp od ziemi, i chwyta dokument koniuszkami palców. Dziadek mruży oczy w wąskie, czujne szparki i wysuwa język z kącika ust. Siedzi zgarbiony na swoim krześle jak wiekowa, smutna ropucha na kamieniu.

– I to. – Wyciąga kolejną kartkę.

Hamnet wychyla się znów w ten sam sposób, zachowując niezbędny dystans. Myśli o ojcu, jaki byłby z niego dumny, jaki zadowolony.

Dziadek rzuca się na niego, szybki jak lis. Wszystko dzieje się tak prędko, że później Hamnet nie będzie pewny, jaka była sekwencja wydarzeń: papier spływa chybotliwie na posadzkę między nimi, dziadek łapie go za nadgarstek, a potem za łokieć, przyciągając go do siebie, w ten odstęp, który ojciec kazał mu zachowywać, a jego druga dłoń, wciąż ściskająca kubek, wzlatuje raptownie w powietrze. Hamnet ma świadomość smug, które pojawiły się w polu jego widzenia – czerwonych, pomarańczowych, w kolorach ognia, wyciekających z kącika jego oka – zanim zaczyna odczuwać ból. Przenikliwy, tłukący, żgający. Skraj kubka uderzył go tuż pod brwią.

– To cię nauczy – kwituje dziadek spokojnym głosem – nie podkradać się tak do ludzi.

Z oczu Hamneta tryskają łzy, z obu, nie tylko tego zranionego.

– Teraz się mażesz? Jak jakaś służebna dziewka? Jesteś równie słaby jak twój ojciec – mówi dziadek z odrazą, puszczając go. Hamnet odskakuje do tyłu i uderza się przy tym golenią o bok salonowego łóżka. – Zawsze tylko płakał, jęczał i narzekał – mruczy John. – Nie ma kręgosłupa. Ani rozsądku. Taki był zawsze z nim problem. Do niczego nie potrafił się przyłożyć.

Hamnet wybiega z powrotem na zewnątrz i pędzi ulicą, ocierając twarz, osuszając krew rękawem. Wchodzi przez własne drzwi frontowe i wspina się na piętro do pokoju, gdzie na posłaniu obok wielkiego, zasłoniętego kotarami łóżka ich rodziców leży postać. Jest ubrana w brązowy fartuszek i biały czepek z rozwiązanymi sznurkami, które wiją się jak wężyki na jej szyi. Padła na wierzch pościeli. Zrzuciła buty, które walają się teraz wywrócone obok niej niczym dwa puste strąki.

– Judith – odzywa się Hamnet i dotyka jej dłoni. – Lepiej się czujesz?

Dziewczynka unosi powieki. Przez chwilę wpatruje się w brata jakby z wielkiej odległości, po czym znów zamyka oczy.

– Śpię – mamrocze.

Ma taką samą twarz w kształcie serca jak on, takie samo wysokie czoło, z którego sterczą włosy koloru zboża. Oczy, które skupiły się na tak krótki moment na jego obliczu, mają ten sam odcień ciepłego bursztynu nakrapianego złotymi plamkami, co i jego tęczówki. Jest ku temu powód. Dzielą dzień urodzin, tak jak dzielili wcześniej miejsce w łonie matki. Chłopiec i dziewczynka są bliźniętami, przyszli na świat w odstępie zaledwie niezbyt długiej chwili. Są do siebie tak podobni, jak gdyby urodzili się w tym samym czepku.

Hamnet ściska dłoń siostry – takie same paznokcie, tak samo ukształtowane kłykcie, choć jego są większe, szersze, brudniejsze – i próbuje zdusić w sobie myśl, że jej skóra jest śliska i rozpalona.

– Jak się czujesz? – pyta ponownie. – Lepiej?

Judith porusza się lekko. Zaciska palce na jego dłoni. Jej podbródek unosi się, po czym opada. Chłopiec dostrzega w dole przy jej gardle napęczniałą gulę. I kolejną w miejscu, gdzie ramię styka się z szyją. Wpatruje się w nie. Para przepiórczych jajek pod skórą Judith. Bladych, owalnych, zagnieżdżonych tam, jakby czekały, aż coś się z nich wykluje. Jedno na jej szyi, drugie na ramieniu.

Jego siostra szepce coś, jej wargi rozchylają się, a język porusza w ustach.

– Co mówiłaś? – pyta, pochylając się nad nią.

– Twoja twarz – mruczy Judith. – Co ci się stało w czoło?

Hamnet przykłada dłoń do brwi, czując wilgoć świeżej krwi i opuchliznę.

– Nic – odpowiada. – Nic takiego. Posłuchaj – dodaje z większą nagłością – pójdę poszukać lekarza. Niedługo wrócę.

Judith szemrze coś jeszcze.

– Mama? – powtarza po niej brat. – Ona… już idzie. Jest niedaleko stąd.

Ich matka jest w rzeczywistości ponad milę od domu.

Agnes posiada skrawek ziemi w Hewlands, dzierżawiony od brata, rozciągający się od domu, w którym się urodziła, aż do skraju lasu. Hoduje tam pszczoły w plecionych, konopnych ulach, brzęczących pracowitym i zaabsorbowanym życiem. Rosną tam rzędy ziół, kwiatów, roślin, łodyg oplatających podpórki z patyków. Wiedźmowy ogród Agnes, mawia jej macocha, przewracając przy tym oczami.

Przez większość czasu można zaobserwować, jak Agnes przesuwa się tam i z powrotem wzdłuż grządek owych roślin i pieli chwasty, przykłada ręce do swych krągłych uli, tu i tam przycina łodyżki, chowa niektóre kwiaty, liście, strączki, płatki i nasiona do skórzanej sakiewki przy biodrze.

Dzisiaj została tam wezwana przez swojego brata, który wyprawił syna pasterza z wiadomością, że coś jest nie w porządku z pszczołami: porzuciły ul i teraz gromadzą się w gałęziach drzew.

Agnes okrąża ule, słuchając, co zechcą zdradzić jej owady; obserwuje też rój w sadzie, czarniawą plamę pośród konarów, wibrującą i rozedrganą ze złości. Coś je zdenerwowało. Pogoda, zmiana temperatury? A może ktoś zakłócił spokój ula? Któreś z dzieci, zbłąkana owca, jej macocha?

Agnes przesuwa dłoń najpierw w górę, a potem w dół, przez wejście do ula, rozgarniając ostatnie pozostałe tam pszczoły. Czuje się przewiewnie w gieźle, pod drzewami, w mrocznawym cieniu o kolorze rzecznej toni. Gruby warkocz ma upięty na czubku głowy, skryty pod białym czepkiem. Jej twarzy nie zasłania żadna pszczelarska siatka. Agnes nigdy takiej nie zakłada. Gdyby ktoś podszedł do niej dostatecznie blisko, zauważyłby, że porusza ustami, mruczy cichutko i kląska do owadów krążących nad nią, lądujących na rękawie, obijających się o twarz.

Wyciąga z ula plaster miodu i przykuca, by go obejrzeć. Jego powierzchnia jest pokryta rojącą się warstwą, wyglądającą jak jedna, ruchoma całość: brązowa, ze złocistymi prążkami i skrzydełkami w kształcie maleńkich serc. To setki pszczół, stłoczone razem, czepiające się plastra, swej nagrody, swego dzieła.

Agnes podnosi tlący się pęczek rozmarynu i przesuwa nim łagodnie nad plastrem. Dym pozostawia ślad w nieruchomym sierpniowym powietrzu. Pszczoły wzlatują jednocześnie nad jej głowę, formując rozmywającą się na krańcach chmurę, powietrzną sieć, zarzucającą się nieustannie od nowa.

Agnes ostrożnie, uważnie zeskrobuje blady wosk do koszyka. Miód wypływa z plastra niepewną, niemalże niechętną kroplą. Powolny jak żywica, złocistopomarańczowy, pachnący wyrazistą nutą tymianku i kwietną słodyczą lawendy, skapuje do podstawionego przez Agnes garnka. Nitka miodu rozciąga się od plastra do naczynia, rozszerzając się, skręcając.

Nagle w powietrzu czuć zmianę, poruszenie, jakby po nieboskłonie przemknął bezszelestnie ptak. Agnes, wciąż przykucnięta, podnosi wzrok. Ruch sprawia, że ręka jej drży. Miód kapie na jej nadgarstek, ścieka po palcach i brzegu garnka. Agnes marszczy czoło, odkłada plaster i wstaje, oblizując koniuszki palców.

Spogląda na słomiane strzechy Hewlands po prawej stronie, białe osypisko chmur nad sobą, wiecznie niespokojne gałęzie leśnych drzew po lewej, rój pszczół na jabłoniach. W oddali jej prawie najmłodszy brat z witką w ręku pędzi owce konną ścieżką. Pies gna przodem, oddalając się od stada. Wszystko jest tak, jak być powinno. Agnes wpatruje się przez chwilę w strumień owiec, ich zwinnie poruszające się nogi, przemoczone, pokryte twardniejącą skorupą błota runa. Pszczoła ląduje na jej policzku. Odgania ją machnięciem dłoni.

Później, i przez resztę życia, będzie się zastanawiać, czy gdyby odeszła stamtąd w tamtej chwili, gdyby zebrała swoje tobołki, rośliny oraz miód i ruszyła dróżką w stronę domu, gdyby zareagowała na to nagłe, nieokreślone uczucie niepokoju, byłaby w stanie zmienić to, co się stało potem. Czy gdyby zostawiła swe wyrojone pszczoły same sobie, by zrobiły, co chcą, zamiast nakłaniać je do powrotu do uli, mogłaby zapobiec nadchodzącym wydarzeniom.

Jednakże nie wraca. Ociera pot z czoła, z szyi, i gani się za głupie myśli. Nakłada pokrywkę na pełny garnek, zawija plaster miodu w liść i przykłada dłonie do następnego konopnego kosza, próbując go odczytać, zrozumieć. Pochyla się nad nim, czuje jego huczące, wibrujące wnętrze, poznaje jego moc, siłę, przypominającą potęgę nadchodzącej burzy.

Hamnet truchta ulicą. Skręca za róg, robi unik, by nie wpaść na konia, który stoi cierpliwie między hołoblami wozu. Okrąża grupę mężczyzn zgromadzonych pod ratuszem, nachylających się ku sobie z poważnymi minami. Mija kobietę z niemowlęciem w ramionach, upraszającą swe starsze dziecko, by szło szybciej, by nadążało, a potem mężczyznę uderzającego osła w zad i psa, który podnosi wzrok znad czegoś, co właśnie pożera, by popatrzeć na przebiegającego chłopca. Zwierzę szczeka raz z surowym ostrzeżeniem, po czym wraca do obgryzania swego posiłku.

Hamnet dociera do siedziby lekarza – zapytał o wskazówki niewiastę z bobasem – po czym bębni w drzwi. Przez moment rzuca mu się w oczy kształt własnych palców i paznokci, a ten widok przypomina mu o Judith. Uderza jeszcze mocniej. Łomocze, grzmi, wrzeszczy.

Drzwi otwierają się gwałtownie i pojawia się w nich wąska twarz zirytowanej gospodyni.

– Co ty wyprawiasz? – złości się, wygrażając mu szmatką, jakby chciała go odgonić jak owada. – Taki harmider i umarłego by obudził. Zabieraj się stąd!

Chce zamknąć drzwi, ale Hamnet rzuca się naprzód.

– Nie, proszę – mówi. – Przepraszam panią. Szukam lekarza. Jest nam potrzebny. Z moją siostrą jest… niedobrze. Czy lekarz mógłby do nas przyjść? Teraz?

Kobieta przytrzymuje stanowczo drzwi zaczerwienioną dłonią, ale tym razem spogląda na Hamneta z troską i uwagą, jakby zdołała wyczytać z jego twarzy powagę sytuacji.

– Doktora nie ma – odpowiada w końcu. – Odwiedza pacjenta.

Hamnet przełyka twardą gulę.

– Czy może mi pani powiedzieć, kiedy wróci?

Nacisk na drzwi słabnie. Chłopiec wsuwa jedną stopę do wnętrza domu, zostawiając drugą na progu.

– Nie mam pojęcia. – Kobieta taksuje go wzrokiem, dostrzegając nogę naruszającą autonomię jej korytarza. – Co dolega twojej siostrze?

– Nie wiem. – Hamnet próbuje przypomnieć sobie, jak wyglądała Judith, rozłożona na kocach z zamkniętymi oczami i skórą poczerwieniałą, a zarazem bladą. – Ma gorączkę. Położyła się do łóżka.

Kobieta marszczy czoło.

– Gorączkę? A ma purchle?

– Purchle?

– Guzki pod skórą. Na szyi albo pod pachami.

Hamnet gapi się na nią, na małą fałdkę skóry między jej brwiami, na rąbek czepka i miejsce, gdzie nakrycie głowy wytarło zaczerwieniony placek koło jej ucha, na druciane kędziory włosów wymykające się spod niego na kark. Myśli o słowie „purchle” i jego mętnie warzywnym wydźwięku, jakby jego wymowa przywodząca na myśl pęcznienie odzwierciedlała rzecz, którą opisuje. Zimny lęk spływa do jego klatki piersiowej, błyskawicznie skuwając serce skrzypiącym mrozem.

Grymas na licu kobiety jeszcze się pogłębia. Gospodyni kładzie mu dłoń na piersi, na samym jej środku, i wypycha go z domu.

– Idź – mówi ze ściągniętą twarzą. – Wracaj do siebie. No już. Zabieraj się stąd. – Zamyka za nim drzwi, ale wtedy, przez najwęższą szczelinę, dodaje jeszcze całkiem życzliwie: – Poproszę doktora, żeby do was zajrzał. Wiem, kim jesteś. Chłopaczkiem od rękawicznika z Henley Street, prawda? Jego wnukiem. Kiedy doktor wróci, przekażę mu, żeby złożył wam wizytę. A teraz idź. I nigdzie się nie zatrzymuj po drodze. – Po namyśle mówi jeszcze: – I niech Bóg ci szczęści.

Hamnet biegnie z powrotem do domu. Świat wydaje mu się bardziej jaskrawy, ludzie głośniejsi, ulice dłuższe, kolor nieba jest inwazyjnie, lustrująco niebieski. Koń wciąż stoi zaprzężony do wozu, pies leży teraz skulony na progu. Purchle, myśli ponownie chłopiec. Słyszał już wcześniej to słowo. Wie, co ono oznacza, co wróży.

Na pewno nie, przekonuje sam siebie, gdy skręca w Henley Street. To niemożliwe. Niemożliwe. Przypadku tego czegoś – nie nazwie tej choroby po imieniu, nie pozwoli temu słowu się uformować, nawet wyłącznie w swojej głowie – nie było w miasteczku od wielu lat.

Jest pewien, że zanim dotrze do drzwi frontowych, ktoś będzie już w domu. Zanim je otworzy. Zanim przekroczy próg. Zanim zawoła do kogoś, kogokolwiek. Nadejdzie odpowiedź. Ktoś już tam będzie.

Choć Hamnet o tym nie wie, w drodze do domu lekarza minął służącą, dziadka, babcię i starszą siostrę.

Jego babka, Mary, szła boczną uliczką w pobliżu rzeki i dostarczała zamówienia. Trzymała przy tym wyciągnięty kijaszek, by ustrzec się przed zalotami wyjątkowo denerwującego koguta. Susanna podążała za nią. Została zabrana, by nosić za Mary kosz rękawiczek: z jelenich skórek i koźlęcych, podszytych wiewiórczym futerkiem lub wełną, z haftowanymi wzorami i pozbawionych ozdób.

– Za żadne skarby nie potrafię pojąć – mówiła Mary, gdy Hamnet przemknął niedostrzeżony obok wylotu uliczki – dlaczego nie możesz przynajmniej spojrzeć ludziom w oczy, kiedy się z tobą witają. To jedni z najlepiej płacących klientów twojego dziadka i odrobina uprzejmości by nie zaszkodziła. Wyobraź sobie, że moim zdaniem naprawdę…

Susanna, taszcząca za nią kosz z rękawiczkami, przewraca oczami. Są jak ucięte ręce, myśli, pozwalając, by babcine gadanie zostało zagłuszone przez jej własne westchnięcie, zignorowane przez widok skrawka nieba wcinającego się między szczyty budynków.

John, dziadek Hamneta, był pośród mężczyzn zgromadzonych pod ratuszem. Gdy chłopiec rozmawiał na piętrze z Judith, on porzucił salon i swe obliczenia. Stał plecami do ulicy, kiedy jego wnuk biegł po lekarza. Gdyby Hamnet odwrócił wtedy głowę, zobaczyłby, jak jego dziadek wpycha się do grupy, nachyla ku pozostałym mężczyznom, ściska ich niechętne ręce, popędza ich, droczy się z nimi, namawia, by poszli z nim do szynku.

John nie był zaproszony na to spotkanie, ale dowiedział się o nim, więc zjawił się pod ratuszem w nadziei, że złapie swych druhów, zanim się rozejdą. Chce jedynie znów wznieść się na pozycję człowieka ważnego i wpływowego, odzyskać status, którym niegdyś się cieszył. Potrafi osiągnąć swój cel, jest o tym przekonany. Potrzebuje tylko, by wysłuchali go ci ludzie, których zna od lat, którzy znają jego i mogliby poręczyć za jego pracowitość oraz lojalność wobec miasta. Albo, jeśli nie ugra nic innego, niechby chociaż uzyskał od ratusza i lokalnych władz przebaczenie lub przymknięcie oka na jego występki. W końcu był niegdyś sędzią pokoju, a potem burmistrzem; zasiadał w pierwszej ławie w kościele i nosił szkarłatną szatę. Czyżby jego przyjaciele o tym zapomnieli? Jak mogli go nie zaprosić na to spotkanie? Kiedyś miał wpływy – rządził nimi wszystkimi. Kiedyś był kimś. A teraz upadł tak nisko, że musi żyć z pieniędzy, które jego najstarszy syn zdoła przysłać z Londynu (a takim był irytującym młodzieńcem, ciągle tylko wałęsał się po rynku i marnował czas; kto by pomyślał, że cokolwiek osiągnie?).

Interes Johna wciąż prosperuje, no, jako tako, bo ludzie zawsze będą potrzebować rękawiczek. A jeśli ci mężczyźni wiedzą o jego potajemnych procederach w handlu wełną, pozwach o nieuczęszczanie do kościoła i grzywnach za wyrzucanie odpadów na ulicę, to trudno. John jest w stanie bez mrugnięcia okiem przyjąć ich dezaprobatę, ich grzywny i żądania, uszczypliwe pomruki o upadku jego rodziny i wykluczenie ze spotkań rady. Jego dom jest jednym z najwyśmienitszych w całym mieście, zawsze może się chlubić właśnie tym. Ale nie może znieść, że żaden z tych ludzi nie chce się z nim napić, nie chce zasiąść do posiłku przy jego stole, ogrzać się przy jego domowym ognisku. Stojący przed ratuszem mężczyźni unikają jego wzroku, ciągnąc swą rozmowę. Nie słuchają jego przygotowanej mowy o solidności rękawiczniczego rzemiosła, o jego sukcesach, triumfach; ignorują zaproszenia do szynku i na wieczerzę w jego domu. Kiwają głowami z roztargnieniem, po czym odwracają się od niego. Jeden klepie go po ręku, mówiąc: „Tak, tak, Johnie, tak, tak”.

Idzie zatem do pijalni samotnie. Tylko na trochę. Nic złego w tym, że człowiek sam sobie dotrzymuje towarzystwa. Posiedzi tu, w półmroku przypominającym zmierzch, z ogryzkiem świecy na blacie przed sobą, i będzie obserwował, jak zbłąkane muchy krążą uparcie nad jej płomieniem.

Judith leży na posłaniu, a ściany zdają się wybrzuszać do środka, po czym napinać z powrotem. Jak wdech, wydech, wdech, wydech. Kolumienki łoża jej rodziców skręcają się i wiją jak węże. Sufit nad jej głową marszczy się niczym powierzchnia jeziora. Ma wrażenie, że jej dłonie są zarazem zbyt blisko i bardzo daleko. Linia, gdzie biel tynku styka się z ciemnym drewnem stropowych belek, migocze i załamuje światło. Twarz Judith i jej klatka piersiowa są gorące, rozpalone, pokryte śliskim potem, ale stopy ma lodowato zimne. Przechodzi ją dreszcz, jeden, drugi, pełne konwulsje. Judith widzi, jak ściany zginają się ku niej, osaczają ją, po czym wracają na swoje miejsce. By wyprzeć je z myśli, a także wężowate kolumny łóżka i falujący sufit, dziewczynka zaciska powieki.

Gdy tylko to robi, przenosi się gdzieś indziej. W wiele miejsc naraz. Idzie przez łąkę, ściskając mocno dłoń. Ta dłoń należy do jej siostry Susanny. Ma długie palce i pieprzyk na czwartym kłykciu. Nie chce być trzymana; palce nie owijają się wokół mniejszej rączki, tylko wiszą sztywno wyprostowane. Judith musi czepiać się jej z całej siły, by siostra jej się nie wyślizgnęła. Susanna stawia wielkie kroki w długiej trawie porastającej łąkę i przy każdym z nich jej dłoń szarpie się w uścisku. Jeśli Judith ją puści, może zatonąć w głębinach roślin. Może zaginąć i już nikt nigdy jej nie odnajdzie. To ważne – decydujące – by trzymała się tej ręki. Za nic nie może jej wypuścić. Wie, że z przodu podąża jej brat. Głowa Hamneta rytmicznie wyskakuje z trawy i się w niej chowa. Jego włosy mają kolor dojrzałej pszenicy. Biegnie susami przez łąkę przed nimi niczym zając albo kometa.

Wtedy Judith przenosi się w tłum. Panuje zimna noc; mroźna ciemność jest usiana punkcikami błyszczących latarni. Dziewczynka zgaduje, że to jarmark z okazji święta Matki Boskiej Gromnicznej. Znajduje się w ciżbie, a zarazem ponad nią, usadzona na silnych ramionach. Na barkach swego ojca. Ściska go nogami za szyję, a on trzyma ją za kostki. Judith zanurza dłonie w jego włosach. Są gęste, ciemne, takie jak ma Susanna. Najmniejszym palcem stuka w srebrne kółeczko w jego lewym uchu. Ojciec śmieje się wtedy – Judith czuje dudnienie jego wesołości niczym grom, gdy przechodzi z jego ciała do jej – i kręci głową, by kolczyk zagrzechotał o jej paznokieć. Jest tam również jej matka, Hamnet i Susanna, a także babcia. Ale to właśnie ją wybrał ojciec, by pojeździła na jego ramionach, tylko ją.

Nagle bucha jaskrawe światło. Koksowniki płoną jasno i dziko wokół drewnianego podestu znajdującego się na jej poziomie, odkąd siedzi na barkach ojca. Na platformie popisują się dwaj mężczyźni ubrani w złoto-czerwone stroje z licznymi frędzlami i wstążkami. Mają nasadzone wysokie kapelusze, a twarze białe jak kreda, z przyczernionymi brwiami i pomalowanymi na czerwono wargami. Jeden wydaje wysoki, jękliwy okrzyk i ciska złotą piłką w drugiego, tamten zaś skacze, staje na rękach i łapie ją stopami. Ojciec puszcza jej kostki, by zaklaskać i Judith łapie się kurczowo jego głowy. Jest przerażona, że poleci do tyłu i spadnie z jego ramion w kotłującą się, niespokojną chmarę gawiedzi, woniejącą ziemniaczanymi obierkami, mokrym psem, potem i kasztanami. Okrzyk estradowca zasiał strach w jej sercu. Nie podobają jej się te piecyki, nie podobają jej się nierówne brwi artystów ani w ogóle nic z tych występów. Zaczyna cichutko łkać, a łzy ciekną jej po policzkach i osiadają jak perły we włosach ojca.

Susanna i babka nie wróciły jeszcze do domu. Mary zatrzymała się, by pogwarzyć ze znajomą z parafii. Wymieniają komplementy i uprzejmie sobie zaprzeczają, klepiąc się przy tym po ramionach, ale Susanna nie daje się oszukać. Wie, że ta kobieta nie lubi jej babci. Nie może powstrzymać odruchu rozglądania się i zerkania za siebie w obawie, że ktoś zauważy jej rozmowę z żoną skompromitowanego rękawicznika. Susanna zdaje sobie sprawę, że wielu mieszkańców miasteczka, którzy byli niegdyś ich przyjaciółmi, teraz przechodzi na drugą stronę ulicy, by uniknąć spotkania z nimi. Dzieje się tak od lat, ale odkąd dziadek został ukarany grzywną za nieuczęszczanie do kościoła, liczne grono odrzuciło ostatnie pozory uprzejmości i teraz nie zaszczyci ich nawet spojrzeniem. Susanna widzi, jak jej babka staje kobiecie na drodze tak, że tamta nie może ich wyminąć i wykręcić się od pogawędki. Dostrzega to wszystko. Ta wiedza płonie w jej głowie, pozostawiając czarne ślady zgorzelizny.

Judith leży samotnie na posłaniu, otwierając i zamykając oczy. Nie potrafi pojąć, co się stało z tym dniem. W jednej chwili razem ciągnęli za kawałki sznurka podczas zabawy z nowym potomstwem kotki – jednocześnie pilnując, czy babka ich nie widzi, bo Judith kazano porąbać drewno na rozpałkę i wypolerować stół, podczas gdy Hamnet miał odrabiać zadane mu w szkole ćwiczenia – gdy nagle poczuła słabość w rękach, ból w plecach i kłucie w gardle.

– Źle się czuję – powiedziała do brata, a on podniósł wzrok znad kociąt i omiótł spojrzeniem całą jej twarz.

Teraz Judith leży na swym sienniku i nie ma pojęcia, jak się tu dostała, gdzie zniknął Hamnet, kiedy wróci mama i dlaczego nikogo przy niej nie ma.

Służąca na rynku nie spieszy się z wyborem towaru z późnego udoju, zajęta flirtowaniem z mleczarzem stojącym za ladą straganu.

– No, no, no – mówi on, nie puszczając skopka.

– Och – odpowiada ona, ciągnąc za uchwyt. – Nie dasz mi go?

– Czego? – dopytuje mleczarz, unosząc brwi.

Agnes skończyła zbierać miód. Teraz podnosi worek i tlący się rozmaryn, po czym rusza w stronę wyrojonych pszczół. Zgarnie je do torby i zaniesie z powrotem do ula, ale delikatnie, jakże delikatnie.

Ojciec znajduje się dwa dni jazdy od domu, w Londynie, i w tej właśnie chwili zamaszystym krokiem przechodzi przez Bishopsgate w stronę rzeki, gdzie zamierza kupić sobie jeden z płaskich, niekwaszonych placków sprzedawanych tam z kramów. Gnębi go dzisiaj straszliwy głód; obudził się z nim i nie zaspokoiło go ani śniadanie złożone z owsianki i piwa, ani pasztet w cieście, który zjadł wczesnym popołudniem. Baczy na swoje pieniądze, trzyma je blisko siebie i nigdy nie wydaje więcej, niż to konieczne, co prowokuje wiele drwin ze strony jego współpracowników. Mówią, że chowa sakiewki pełne złota pod podłogą w swojej kwaterze. Usłyszał te plotki i skwitował je uśmiechem. To oczywiście nieprawda: wszystko, co zarobi, wysyła do żony, do Stratfordu, albo zabiera ze sobą, owinięte i złożone w jukach przy siodle, jeśli akurat odbywa podróż do domu. Mimo to nie wyda choćby czteropensówki, jeśli da się tego uniknąć. Dzisiejszego popołudnia zakup placka jest jednak konieczny.

Obok niego kroczy zięć jego gospodarza. Usta mu się nie zamykają, odkąd wyszli z domu. Ojciec Hamneta nieuważnie słucha wywodu mężczyzny: czegoś o urazie żywionej wobec teścia, niedostarczonym posagu, niedotrzymanej obietnicy. Zamiast tego jego myśli błądzą wokół słońca padającego przez wąskie szczeliny między budynkami, rozjaśniającego lśniącą od deszczu ulicę niczym drabina światła, wokół placka, który czeka na niego koło rzeki, trzepotu i wyrazistego zapachu mydła z prania zawieszonego nad jego głową. Ulotnie wspomina żonę i to, jak ściąga i rozluźnia bliźniacze łopatki, gdy upina swe ciężkie włosy. Potem spostrzega, że szew przy czubku jego buta w jakiś sposób się rozluźnił, i teraz będzie musiał odwiedzić szewca, być może po tym, jak zje swój placek, gdy tylko pozbędzie się zięcia gospodarza i jego płaczliwej paplaniny.

A Hamnet? Wchodzi właśnie znowu do wąskiego domu wybudowanego w szczelinie, w pustce. Jest pewien, że inni już wrócili. On i Judith nie będą już sami. Zastanie tu w końcu kogoś, kto będzie wiedział, co robić, kto przejmie dowodzenie, kto mu powie, że wszystko jest w porządku. Przekracza próg i pozwala, by drzwi zatrzasnęły się za nim. Woła, że jest już z powrotem w domu, po czym milknie, czekając na odpowiedź, ale żadna nie nadchodzi. Panuje cisza.