Gruzja. Zrozumieć krainę, gdzie urodził się Stalin, przenikają się prawosławie i islam, a z głośników lecą przeboje Filipinek - Brożek Krzysztof - ebook

Gruzja. Zrozumieć krainę, gdzie urodził się Stalin, przenikają się prawosławie i islam, a z głośników lecą przeboje Filipinek ebook

Brożek Krzysztof

0,0
69,99 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ta książka pozwala poznać gruzińską duszę, zobaczyć Gruzję z bliska. Prawdziwie. Sercem.
Krzysztof Brożek proponuje nam nie tylko podróż w przestrzeni, ale również w czasie. Poznamy historię i kulturę Gruzji od jej powstania aż po współczesność. Zobaczymy zaskakująco różne oblicza tego kraju. 
W Gori odwiedzimy Muzeum Stalina, które nie zmieniło się od czasów ZSRR.  Porozmawiamy też z uchodźcami z Abchazji i Osetii Południowej. 
W Batumi zajrzymy do zakładu szewskiego, który prowadzi wielbiciel polskiego kina. Przekonamy się, których polskich piosenkarzy kochają Gruzini i dlaczego wciąż pamiętają Lecha Kaczyńskiego.
W Tbilisi poznamy ludzi protestujących przeciwko działaniom antyzachodnich polityków. Spróbujemy również zrozumieć, dlaczego obywatele kraju położonego między dawnymi mocarstwami – Persją, Turcją i Rusią – na każdym kroku podkreślają swoją przynależność do Europy.  
Wybierzemy się też na wycieczkę po winnicach leżącej na południu Kachetii. Skosztujemy wina z tradycyjnych ceramicznych amfor na stałe zakopanych w ziemi oraz wysłuchamy przemówienia tamady podczas tradycyjnej uczty. Spróbujemy chaczapuri, adżapsandali oraz sosów: tkemali i adżika. 
Jedna wizyta w Gruzji nie wystarczy, żeby w pełni ją zrozumieć. To pewne!  

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 264

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Autor: Krzysztof Brożek

Redakcja: Magdalena Binkowska

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Projekt graficzny makiety i skład: Robert Kupisz

Opracowanie e-wydania: Karolina Kaiser,

Projekt graficzny okładki: Ania Jamróz

Mapa: Wydawnictwo Gauss, Aneta Kaczmarek (aktualizacja)

Zdjęcia:

Wikipedia: s. 201, 202, 205

Pozostałe zdjęcia: Krzysztof Brożek

Zdjęcia na okładce: Krzysztof Brożek

Redaktor prowadząca: Agnieszka Knapek

Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka

© Copyright by Krzysztof Brożek

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

Bielsko-Biała 2025

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828

[email protected], www.pascal.pl

ISBN 978-83-8317-638-3

Wstęp

Są różne sposoby na poznanie kraju. Ze zorganizowaną wycieczką oraz przewodnikiem z mikrofonem. Albo na własną rękę, autostopem lub autobusem, koleją, z tradycyjną mapą. Można też poznać kraj przez jego stolicę, włócząc się po uliczkach starego miasta lub przemierzając prowincję. Albo polecieć lotem czarterowym do zamkniętego kurortu ze szwedzkim stołem i basenami. Poznać poprzez kuchnię lub zabytki.

Do Gruzji jeżdżę od 2015 roku, przeważnie kręcąc tam wideoreportaże. Dzięki temu nie tylko poznaję jej przyrodę, zabytki, lecz przede wszystkim dużo rozmawiam z ludźmi, tak Gruzinami, jak i Polakami, którzy pokochali ten kraj i mieszkają w nim.

Proponuję poznać Gruzję częściowo przez historię, przemieszczając się przez wieki od zachodu kraju, od wybrzeża Morza Czarnego, starożytnych osad Kolchidy opisanych w greckiej mitologii oraz wojskowych obozów Cesarstwa Rzymskiego. Następnie, posuwając się na do centrum kraju, odkryjemy średniowieczne królestwa o nazwach jak z bajek: Iberii, Imeretii, Lazycji, Abchazji, Kartlii, Kachetii; a w końcu Królestwo Gruzji złotego wieku – Dawida IV Budowniczego i Tamar I Wielkiej. Kierując się dalej na wschód, poznamy wczesnośredniowieczne kamienne miasto Uplisciche, pierwszą stolicę Mcchetę i drugą, Tbilisi. Wejdziemy wraz z Gruzją w historyczne, śmiertelne kleszcze pomiędzy Persję, Turcję i Ruś. Następnie odwiedzimy leżącą na wschodzie Kachetię pełną winnic oraz położone na północy podgórskie doliny Małego Kaukazu (z Mestią w regionie Swanetia) i Wielkiego Kaukazu (ze Stepancmindą w regionie Mccheta-Mtianetia). Wyjdziemy naprzeciw dzisiejszych (choć ciągnących się od XVIII wieku) problemów z Rosją, najpierw carską, potem stalinowską, a w końcu i putinowską. Porozmawiamy też z Gruzinami wygnanymi z okupowanych regionów Abchazji i Osetii. Jedząc chaczapuri, próbując sosów tkemali i adżika, pijąc wino suche i sladkie, będziemy rozmawiać z mieszkańcami i poznawać drugie i trzecie dno Gruzji, Gruzinów i gruzińskiej duszy. Razem spróbujemy zrozumieć Sakartvelo – Krainę Kartwelów. Szczególnie ważne jest to teraz, kiedy ten kraj, tak lubiany i często odwiedzany przez Polaków, przeżywa swoje kłopoty i nie wiadomo, w którym kierunku zmierza.

Imeretia (stolica: Kutaisi), czyli Gruzja grecka (mityczna Kolchida)

Zaczynamy od A: Aea, Aeaea, Aiaia. Tak brzmiały najstarsze nazwy kojarzone z dzisiejszą Gruzją.

Mieszkał tam wtedy lud osiadły jeszcze w epoce brązu na nizinie pomiędzy Morzem Czarnym a południowymi stokami Kaukazu. Kiedy dotarli na te ziemie starożytni Grecy, spotkali plemiona tworzące wspólnotę, która mówiła o sobie – we wczesnym języku kartwelskim – „Egrisi”. Greccy podróżnicy nazwali to miejsce Kolchidą i ta nazwa już nam gdzieś dzwoni w uszach, wydaje się znajoma, jako kraina z greckiej mitologii. „Kolchida” mogła być grecką formą bardziej wschodniej, dziś już trudnej do ustalenia etymologicznie nazwy w rodzaju Kolkha lub Qulha, która ginie w pomrokach dziejów.

Zostając przy greckiej, bliższej nam formie: Kolchida stanowiła jakiś rodzaj państwowości plemiennej na terenie dzisiejszej zachodniej Gruzji, która trwała naprawdę długo, bo pomiędzy XII a I wiekiem p.n.e.

A nazwy Aea, Aeaea, Aiaia? Dziś przyjmujemy, że może być to grecka nazwa jakiegoś miejsca (osady? umocnienia? portu?) na terenie owej Egrisi czy też Kolchidy. Dlaczego nazwa grecka, a nie miejscowa? Bo podobne były bardzo popularne w starożytnej Grecji – tak na samym półwyspie greckim, jak i w koloniach greckich, np. na zachodnim wybrzeżu Półwyspu Apenińskiego, na południe od dzisiejszego Rzymu. W końcu Aeaea, Aiai to także mityczna wyspa opisana w Odysei. Miała być siedzibą czarownicy Kirke, która przez rok więziła powracającego z Troi do domu Odysa.

Co ciekawe, Apollonios z Rodos, pisarz grecki z III wieku p.n.e., w poemacie Argonautika, chcąc podkreślić ogromną odległość, obrazowo napisał, że Ajetes przebywa w Kolchidzie, a siostra jego na drugim krańcu greckiego świata – właśnie w miejscowości o nazwie Aeaea. A więc Ajetes przebywałby w dzisiejszej Gruzji, a Kirke pod Rzymem – i rzeczywiście były to krańce greckiego świata. Badacze już dawno odkryli, że greckie poematy, jak Iliada, Odyseja czy Argonautika może i opowiadały o mitycznych stworach, ale jeśli chodzi o postaci, krainy i miejscowości, czerpały ze znanego im rzeczywistego świata. Trzeba tylko umiejętnie dopasować opisy krajobrazu, morskich zatok, wysp, gór, a nawet wiatrów i prądów morskich do znanych nam dzisiaj pod zupełnie innymi nazwami miejsc. A do samych Argonautów niebawem wrócimy.

Aeaea po grecku znaczy „płacz”. Może tak nazywano miejsca, gdzie często pada deszcz? Jeśli tak, to w pewnym stopniu tego doświadczyłem, całymi dniami przemierzając ulice Batumi, Kutaisi, Ckaltubo w deszczu, od drobnego kapuśniaczku po wielogodzinne ulewy. W gruzińskim wilgotnym klimacie nawet w lekko minusowej temperaturze deszcz nie zamienia się w śnieg.

W tym rejonie – zachodniej Gruzji, wzdłuż wybrzeża Morza Czarnego – były i inne greckie osady i porty. Na przykład Dioskurias – kolonia Miletu z VI wieku p.n.e. – to dzisiejsze Suchumi w Abchazji (u ujścia rzeczki Gumista). Pityus – kolonia z V wieku  p.n.e. – to dzisiejsza Pitsunda (Picunda) koło Gagry w Abchazji (u ujścia rzeki Bzyp). A dzisiejszy port Poti to grecka osada Phasis z IV wieku p.n.e. (ujście rzeki Rioni). Z tych trzech miejscowości jedynie Poti (region Megrelia – Górna Swanetia) jest dzisiaj dostępna dla turystów, bo Suchumi i Gagra leżą w „autonomicznej” (czyli okupowanej przez Rosjan) Abchazji.

Podróżnik i historyk z II wieku p.n.e., Arrian z Nikomedii (dziś miejscowość w Turcji), podczas pobytu w Kolchidzie opisuje Aetesa jako postać rzeczywistą, silnego władcę, po którym pozostało wspomnienie i ruiny licznych warowni, w tym być może najważniejszej, Phasis, a Phasis to grecka nazwa rzeki Rioni oraz portu u jej ujścia. Czyli dzisiejsze gruzińskie miasto i port Poti. A okolice Poti, jak i leżącego bardziej w głąb lądu Kutaisi, do dziś są znane jako tereny bogate w mokradła, wilgotne.

Kutaisi. Domy na górzystych przedmieściach

Wracamy do Argonautów, bo z tego najbardziej jest znana Kolchida. I tak, w na poły mitologicznej, a na poły wczesnohistorycznej narracji greckiej późniejsza Kolkha/Kolchida była krainą Aiaia, którą rządził Aetes, syn Alojosa (Heliosa). On i jego poddani mieli czcić złote runo z barana, którego otrzymali od bogini Athamantis.

I wtedy pojawia się Iason (Jazon), syn Ajzona i Alcimede. Z Grecji właściwej wyrusza na statku „Argo”, zbudowanym przez Argusa, po złote runo, a ta wyprawa zostanie nazwana wyprawą Argonautów.

Po przybyciu do Kolchidy i wielu krwawych utarczkach, kradnie złote runo królowi Aetesowi, a w ramach oczyszczenia z popełnionych podczas wyprawy grzechów udaje się na przeciwległy koniec greckiego świata, do swojej siostry Kirke przebywającej w, a jakże, miejscowości Aiaia na Półwyspie Apenińskim.

Kutaisi. Brama z Polski do Gruzji

Samoloty z Polski (z Warszawy, Katowic, Gdańska) lądują najczęściej w Kutaisi. A więc podróż po Gruzji zaczynamy zwykle w jej najstarszej krainie – starożytnej Kolchidzie. Już z okien kołującego samolotu widzimy płaską równinę zamkniętą od północy ośnieżonymi szczytami Kaukazu właściwego, a od południa górami Małego Kaukazu, zwanego też Antykaukazem (geograficzna nazwa to Góry Mescheckie, Meschetis Kedi). Przy czym małe czy niższe góry to pojęcie względne, bo ich najwyższy szczyt ma 2850 m n.p.m.

W Kutaisi, na jego głównym placu, stoi pomnik Argonautów w kształcie okazałej fontanny. Na szczycie widać dwa konie odziane w złote narzuty. To dość wierne kopie koników ze skarbca wykopanego w pobliskiej osadzie Vani. Piszę „koników”, bo oryginał ma zaledwie kilka centymetrów, a sylwetki dwóch koni były częścią złotych przywieszek lub kolczyków. Jak na tak małe precjoza, zostały wykonane z ogromnym kunsztem, a powiększone kilkadziesiąt razy i ustawione na szczycie, prezentują się bardzo okazale, szczególnie wieczorem, kiedy są podświetlone. Niżej, wokół fontanny, umieszczono kilkadziesiąt złotych figur, m.in. kolejnych koni, antylop (lub im podobnych zwierząt) oraz lwa. To także powiększone formy z biżuterii znajdowanej podczas badań archeologicznych. Oryginały możemy oglądać w Muzeum Narodowym w Tbilisi. Wśród antycznych zwierząt projektant fontanny, David Gogichaiszwili, przemycił jeszcze jeden symbol Gruzji – postać tamady z rogiem na wino w dłoni. Ale ona nie należy do świata greckiego, jest arcygruzińska i będziemy ją spotykać w każdym zakątku kraju.

Kutaisi. Pomnik Argonautów

Pora wracać z mitycznej Kolchidy na ziemię. Jesteśmy na Kutaisi International Airport; po przejściu odprawy wchodzimy na terminal. W okienkach możemy wymienić pieniądze, w praktyce tylko euro lub dolary, na miejscowe lari. Na początku 2025 roku jedno lari kosztowało 1,40 zł. Przed niespokojnym przełomem roku 2024 i 2025 za lari musiałem zapłacić 1,70 zł, widać więc spadek wartości gruzińskiej waluty. Ale, o dziwo, inaczej niż w Polsce, kurs wymiany na lotnisku jest korzystniejszy niż w kantorach w miastach, na przykład w Tbilisi czy Kutaisi. Najważniejsze są jednak okienka obok kantorów – z logotypami MagtiCom, Silk, Geocell itd. Polskie karty telefoniczne należy wyłączyć ze względu na cenę połączeń, a szczególnie transmisji danych, i kupić kartę miejscowego operatora na 7, 15 lub 30 dni. Za około 40 zł (15 dni) i pokazanie paszportu (spisanie danych) dostaje się nieograniczoną ilość Internetu oraz ograniczoną liczbę połączeń telefonicznych. Dziewczyna za okienkiem sprawnie wymieni lub dołoży w telefonie kartę. Internet nie wszędzie w Gruzji działa dobrze, ale bardziej zależy to od miejsca niż operatora.

Kutaisi. Biały Most i podniebna kolejka linowa

Teraz możemy wyjść na zewnątrz, na rozległy plac pełen naganiaczy – kierowców wszechobecnych marszrutek (prywatnych busików), taksówek oznakowanych i nieoznakowanych, prywatnych wycieczek (tzw. ekskursiów) itp. W oczy rzucają się dziesiątki wałęsających się psów; ten widok będzie nam towarzyszył przez cały pobyt w Gruzji, więc jeszcze do niego wrócimy.

Mimo wołających zewsząd kierowców, nie rzucajmy się od razu na marszrutki. Jeszcze jest czas na poznanie tej ekscytującej formy podróży. Z lotnisk do dużych miast najlepiej dojechać autobusami sieci Georgian Bus. Bilety na nie można kupić przez Internet, najlepiej jeszcze w Polsce (strona internetowa ma polską wersję językową). Jeżdżą na ogół szybciej (bez przystanków) i bezpieczniej, a w środku mamy WiFi. Minusem jest to, że obsługują tylko kilka tras: lotnisko Kutaisi, Tbilisi (stolica), Batumi (czarnomorski kurort), Gudauri (narciarski kurort), Gori (po drodze do Tbilisi). Bilet do najbliższego Batumi (2 godziny jazdy) to koszt 25 lari (około 40 zł), a do najdalszego Gudauri (6 godzin) – 70 lari (około 100 zł).

Dlaczego nie zaczynać od marszrutek? Bo jeszcze będzie czas na przygody, i te dobre, i te przykre. Chyba że chcemy się od razu rzucić na głęboką wodę, spontan i wielką niewiadomą. Wybierając marszrutkę, możemy się zdziwić miejscem, do którego nas dowiezie, i ceną, która może być nieco inna niż podana pod lotniskiem (wysoka jak na Gruzję). Ale z drugiej strony, czemu nie? Kiedy wybierzemy marszrutkę, od razu spotkają nas rzeczy ciekawe, jak częste postoje w zatoczkach przy przydrożnych kramach, małych sklepikach z kawą (przeważnie rozpuszczalną), chaczapuri na kawałki (megreli z serem lub lobiami z fasolą), owocami, pamiątkami, rękodziełem, miodem w słoikach, winem, koniakiem i czaczą w butelkach po wodzie mineralnej. No i czekają nas pierwsze spotkania z Gruzinami i ich sposobem bycia; pierwsze kolejki, w których na własnej skórze zaznamy biblijnego pierwsi będą ostatnimi, a ostatni pierwszymi. I – jak już iść na całość – pierwsze toalety w formie otworu w podłodze i z wiadrem z wodą obok. Do tego ciągłe trąbienie zniecierpliwionego kierowcy wołającego na postojach swoją trzódkę, tylko nigdy nie wiadomo, czy trąbi akurat „nasz” kierowca.

Praktyczna uwaga, czyli jak się to dziś mówi, protip: kierowca, zatrzymując samochód, zawsze informuje, na ile minut przewiduje postój. Robi to po gruzińsku, czasem po rosyjsku (jak ma turystów na pokładzie), rzadziej po angielsku, ale zawsze krótkim, niezbyt głośnym komunikatem. Lepiej podczas wysiadania poprosić go o powtórzenie, a jeszcze lepiej o pokazanie na palcach, ile mamy minut. Dobrze też zrobić sobie zdjęcie tablicy rejestracyjnej naszej marszrutki. Inaczej ręczę, że po wyjściu ze sklepiku zobaczycie pięć czy dziesięć takich samych busików, takich samych kierowców i takich samych pasażerów. Wprawdzie stosując tę metodę, w niedługim czasie nasz telefon zapełni się całą galerią numerów rejestracyjnych, ale to nie problem, bo zawsze ostatnie zdjęcie jest tym aktualnym.

Kierowca w czasie jazdy będzie często i głośno krzyczał coś po gruzińsku do pasażerów, ale w większości przypadków nie ma to dla nas praktycznego znaczenia. Czasem tylko należy być czujnym, kiedy zwalnia, bo to może być nasz przystanek. Kierowca jakimś cudem z reguły pamięta, gdzie chcieli wysiąść jego pasażerowie (choć bywają wyjątki). Większym problemem jest to, że często sami turyści nie do końca wiedzą, gdzie chcą wysiąść.

Adżaria (stolica: Batumi), czyli Gruzja rzymska

Nieco bardziej na południe od Kolchidy Morze Czarne napiera na ciemne kamienie plaż u stóp pobliskich Gór Mescheckich. Tutaj, po Grekach, od I wieku zaczęły przybijać classis – statki rzymskie, wypływające głównie ze wschodniego wybrzeża cesarstwa, z portów Akwileja (dzisiejsze Grado) czy Rawenna.

W południowo-zachodniej części Gruzji, przy samej granicy z Turcją, swój bieg kończy rzeka Coruh, po polsku Czoroch. Po stronie tureckiej jest wybitnie górską rzeką; różnicę wysokości z 3000 m n.p.m. do morza pokonuje w zaledwie 300 km, do tego jest podzielona wieloma tamami spiętrzającymi wodę. To dlatego ta okolica to centrum kajakarstwa górskiego, również po stronie gruzińskiej. Kajaki, tratwy, pontony, rafting – w okolicach Batumi jest wiele ofert takich wycieczek, trzeba tylko wziąć pod uwagę bardzo zmienne warunki pogodowe i możliwość odwołania spływu.

Rzymska twierdza Apsaros (dziś wioska Gonio)

Ale póki co jesteśmy w starożytności. Jak wiadomo, po Grekach przyszli Rzymianie, również tutaj, na wschodnie wybrzeże Morza Czarnego.

Wspominany już Arrian z Nikomedii w II wieku opisuje rzekę, której nurt wpadający do morza jest tak silny, że wielokrotnie uniemożliwia statkom zbliżenie się do brzegu. Arrian znał to wybrzeże, bo jako przyjaciel cesarza Hadriana otrzymał stanowisko konsula pobliskiej Kapadocji. Opis pogranicza Turcji i Gruzji zawarł w piśmie do cesarza, które jest znane pod nazwą Periplus Mare Euksine (Morze Gościnne, czyli dzisiejsze Morze Czarne).

Jakkolwiek mocny był i nadal jest nurt ujścia rzeki Czoroch, Rzymianie zbudowali tu swoją bazę – twierdzę Apsaros. Dziś miejsce to jest znane jako twierdza Gonio, od nazwy pobliskiej wioski koło Batumi, i warto je zwiedzić, tym bardziej że leży tuż przy drodze z Batumi do pobliskiej granicy z Turcją w Sarpi. Bilety kosztują zaledwie kilka złotych, wokół są małe restauracje, kramy, a nawet noclegi oraz darmowy parking. Na pobieżne zwiedzanie z selfie wystarczy pół godzinki. Ważne jest jednak to, co zobaczymy. Bo można powiedzieć, że są tu dwie ekspozycje: teren archeologiczny oraz rekonstrukcja obozu rzymskiego, minimalistyczna, ale i dosyć tandetna: możemy zobaczyć namioty rzymskich legionistów, tarcze, broń, a wszystko to przypomina scenografię kiepskiego westernu. Mury, kiedy im się lepiej przyjrzeć, także są mocno zrekonstruowane. Więcej oryginalnych kamieni znaleźlibyśmy pewnie w fundamentach okolicznych gospodarstw, niektórych pobudowanych wysoko na pobliskich zboczach. Rzymskie proporce i katapulty dobrze wypadną na zdjęciach, ale na twierdzę warto też spojrzeć inaczej – jako na teren archeologiczny, bo na wyciągnięcie ręki jest sporo odkrywek. A rzadko można wchodzić na teren pracy archeologów, na wciąż rozgrzebane stanowiska. Nie trzeba być specjalistą, żeby przyglądnąć się odkrytym fundamentom zabudowań, nie tak równych jak odtworzone obok mury, za to bardziej intrygujących. A warto, bo odkrywki zrobiono zaledwie kilka lat temu, m.in. przy pomocy pracowników naukowych Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej Uniwersytetu Warszawskiego.

Twierdza Apsaros w Gonio

Twierdza Apsaros w Gonio

Cała twierdza stoi kilkaset metrów od ujścia rzeki Czoroch i została założona w I wieku. Odkryte mozaiki pochodzą z II stulecia, ale jeszcze nie cały teren został przebadany. Fundamenty zdradzają obecność dość dużej liczby budynków, w tym prawdopodobnie term (łaźni), stajni, magazynów na żywność. Na terenie twierdzy były też piece chlebowe, piece ceramiczne, a nawet tłocznia wina, która musiała wykorzystywać owoce z pobliskich winnic, być może również uprawianych przez Rzymian.

Kamienne budynki oraz ich różnorodność świadczą o tym, że nie był to tymczasowy obóz, np. namiotowy, wzmocniony wałami. Był to obóz stały, wykorzystywany od połowy I wieku (czasy Nerona) poprzez złoty dla Rzymian wiek II (czasy Trajana, Hadriana) aż do połowy wieku III.

Nieopodal twierdzy odkryto pozostałości hipodromu i teatru, a to już świadczy o tym, że i twierdza, i sąsiadująca z nią rzymska osada musiały być miejscami ważnymi i dobrze rozwiniętymi.

Na pobliskim cmentarzu w Gonio znajduje się symboliczny grób św. Macieja, który miał być tam pochowany według dawnych podań. Po hebrajsku imię to brzmi Matatjahu, Mattityahu (co znaczy Dar Jahwe), w prawosławiu Matwiej, Matfiej, a od tego imienia pochodzą dzisiejsze Mateusz, Mathias czy nasz Maciej (w językach słowiańskich to oddzielne imię). Matatjahu jest określany jako „trzynasty apostoł”, wybrany przez Jezusa w miejsce Judasza, który popełnił samobójstwo. Z racji tego samego imienia co św. Mateusz, jest czasem mylony z autorem jednej z czterech Ewangelii. Tym bardziej że i św. Matwiej/Maciej napisał swoją ewangelię, która jednak nie została zaliczona do kanonu i określana jest jako apokryf św. Macieja. Ten „trzynasty apostoł” po śmierci Jezusa miał nauczać w Etiopii, Macedonii, Kolchidzie, a nawet nad Morzem Kaspijskim. To ogromny teren, ale też według podań żył wyjątkowo długo, bo zmarł (zginął?) około 80 roku właśnie w Kolchidzie. Jego ciało miała odnaleźć w IV wieku św. Flavia Julia Helena, św. Helena, cesarzowa, bardziej znana z odnalezienia Krzyża Świętego. Ciało św. Matwieja zawiozła do Rzymu, ale w Gonio pozostał jego symboliczny grób. Piękna opowieść, dopełniająca tradycje gracką, rzymską i chrześcijańską tego zakątka Gruzji.

W późniejszych czasach teren ten, prawdopodobnie z powodu lokalizacji i dobrego umocnienia, był wykorzystywany, z długimi przerwami, przez żołnierzy Cesarstwa Bizantyjskiego (VI i VII wieku) i Turcji Osmanów (XVI–XVIII wieku).

Jak to w przypadku wielu gruzińskich muzeów, twierdzę Apsaros zwiedza się raczej samemu, co ma też swoje dobre strony; po jej terenie można spacerować w swoim tempie i oglądać nie tylko to, co widać gołym okiem, ale i oczyma wyobraźni. Dwieście metrów od morza, u stóp pobliskich gór, przy ujściu rzeki możemy przez chwilę poczuć się jak w rzymskim garnizonie na rubieżach wielkiego Cesarstwa Rzymskiego w okresie jego największej świetności. Takie przyjemne ćwiczenie na wyobraźnię.

A jak się już nam znudzi, to na plażę mamy 300 m. W tym miejscu wybrzeża jest raczej kamienista, ale na pewno czystsza niż w samym mieście i porcie Batumi. Morze Czarne jest ciepłe od maja do października. Na miejscu, w Gonio, są także bary, a zaledwie 2 km dalej tureckie miasteczko Üçkardeş ze swoim „Istanbul Bazaar” z setkami kramów pełnych podróbek największych marek modowych i perfumeryjnych świata. Oczywiście nie namawiam, wspominam tylko.

Batumi, ech Batumi…

W swych wędrówkach przeszłyśmy wiele miast,

wiele mórz i rzek, wiele gór wśród gwiazd.

Ale miasto, o którym śpiewamy dziś,

milsze jest, bo z nim wiążą się nasze sny.

Batumi, ech Batumi…

herbaciane pola Batumi (…)[1]

Kiedy za którymś razem jechałem do Gruzji, kolega zapytał mnie, czy to prawda, że w Batumi leci z głośników przebój Filipinek Batumi, ech Batumi, i czy to prawda, że w tym samym Batumi jest fontanna, z której zamiast wody płynie miejscowy bimber – czacza.

Otóż prawie prawda. Bo może Filipinki nie lecą tu z głośników na okrągło, ale w lecie przebój ten jest puszczany codziennie w ramach pokazu kolorowych fontann. A czacza rzeczywiście kiedyś płynęła z fontanny zamiast wody, ale teraz już niestety nie.

Ale zanim w 1963 roku Filipinki zaśpiewają swój przebój, cofamy się o kilkanaście wieków. Na początku II wieku na teren greckiej kolonii Bathus Limen (po grecku „głęboki port”) przybywają Rzymianie cesarza Hadriana i ustanawiają tu kolejną twierdzę w ciągu twierdz na wybrzeżu Morza Czarnego. Zostaną tu na 400 lat, bo dopiero cesarz bizantyjski Justynian I przeniesie obóz z Bathus do twierdzy Petra (pełna nazwa: Petra Pia Justiniana). Dziś nie mamy pewności, gdzie leżała Petra, bo prawdopodobnie jej typowo obronny charakter (petra znaczy „skała”) nie pozwolił przekształcić się twierdzy w większą osadę, a potem miasto. Przyjmuje się, że ślady po tej twierdzy to dzisiejsze pozostałości po tajemniczych dla badaczy murach obronnych, zabudowaniach i bazylice w małej nadmorskiej wiosce Tsikhisdziri.

Twierdza Petra

Twierdza Petra

Rzymianie nie ustanowili w zachodniej Gruzji żadnej administracji, raczej budowali wzdłuż wybrzeża Morza Czarnego pojedyncze twierdze pilnujące szlaków handlowych, dziś rozsiane od Adżarii na południu przez Megrelię i Imeretię aż po Abchazję na północy. Wśród nich były takie twierdze i osady jak Apsaros (dzisiejsze Gonio), Batys (Batumi), Petra, Archaeopolis (dzisiejsza wieś Nokalagevi), Rhodopolis (dziś wieś Vartsikhe), Sarapanis (Shorapani) czy Fasis (dziś miasto i port Poti) i chyba wszystkie miały jeszcze greckie korzenie. Ale same kontakty, zetknięcie się z rzymską organizacją, wymiana handlowa i pieniężna, wojskowość, infrastruktura drogowa – wszystko to w zbawienny sposób wpłynęły na to, że to właśnie w tej części Gruzji powstały zręby późniejszego państwa. Z czasem założono tu księstwa Iberii, Kartlii, Abchazji, a zjednoczenie ich w IX wieku przez ród Bagratydów (Bagrationich) zaowocował okresem, który nazywamy złotym wiekiem. Trwał on od rządów Dawida IV Bagratydy, zwanego Budowniczym (Dawit Aghmaszenebeli, koniec XI wieku) do śmierci królowej Tamar I Wielkiej (1213 rok).

W okresie złotego wieku rzymska twierdza Batys miała zostać zastąpiona twierdzą królowej Tamar – Tamarys-tsikhe. Nie jest to jednak dokładnie teren dzisiejszego Batumi, ale wciąż blisko, zaledwie kilkanaście kilometrów dalej. W samym Batumi nie ma pozostałości po okresie rzymskim, za to na placu Europejskim stoi pomnik Argonautów autorstwa Davita Khmaladze, a właściwie pomnik Medei trzymającej w wyciągniętej dłoni złote runo. To prosta, wysoka statua, nie robi więc takiego wrażenia jak pomnik Argonautów w Kutaisi, ale też trzeba przyznać, że to Kolchida (czyli dzisiejsze Kutaisi), a nie Adżaria (Batumi), była miejscem, do którego zmierzała wyprawa Jazona. Za to pomnik Medei w Batumi stoi pośrodku naprawdę pięknego placu, zabudowanego reprezentacyjnymi budynkami hoteli, restauracji oraz jednego z najpopularniejszych, ale i najdroższych kasyn – Golden Palace, przyciągającego głównie klientów z Bliskiego Wschodu i Turcji. Oni również przyjeżdżają po swoje złote runo.

Batumi. Port dzisiaj

Historia Gruzji od stworzenia świata. A przynajmniej od ery Homo sapiens

Ja tu opowiadam o Grekach czy Rzymianach kolonizujących tereny przyszłej Gruzji, a tymczasem sami Gruzini swoje początki widzą dużo, dużo wcześniej. A dokładnie pod koniec tygodnia, w którym Bóg stworzył świat. Przyznacie sami, że bardziej antycznie się już nie da.

Tę historię słyszałem kilka razy w różnych wersjach: smutnej, komediowej, filozoficznej, nostalgicznej, patriotycznej itp. Nie potrafię oddać kwiecistości mowy Gruzina, więc opowiem ją w sposób skondensowany, bez emocji.

Kiedy Bóg stworzył niebo i ziemię, słońce, księżyc i gwiazdy, rośliny i zwierzęta, wtedy w kolejce do Niego ustawiły się wszystkie narody. Każdy prosił o dobre miejsce do życia dla swego ludu. Otrzymywali więc we władanie różne kontynenty, wyżyny, niziny, lasy, wyspy.

Tymczasem Gruzini leżeli z boku. Odpoczywali, jedli, pili wino, drzemali. Kiedy Bóg, zadowolony, ale i zmęczony, zakończył akt stworzenia, postanowił odpocząć, ale nic z tego, bo oto zobaczył grupę Gruzinów.

Zapytał, czemu do niego nie przyszli. Już wszystko rozdał i nic dla nich nie ma. Oni jednak się tym nie przejęli, a wręcz na odwrót, to Bóg przejął się tym, że nic dla nich nie ma, zasmucił się i zaczął szukać wolnego skrawka ziemi. Kiedy zrozumiał, że naprawdę nic mu już nie zostało, westchnął ciężko i oddał im najpiękniejsze miejsce, które chciał zatrzymać dla siebie. I tak się męczy z nimi do dziś.

Jeśli nie wierzycie w taką wersję (a Gruzini wierzą), to jest też teoria naukowa. Na serio, choć wciąż pełna tajemnic dalekich od rozwiązania. Otóż z grubsza rzecz biorąc, ewolucja człowieka mówi, że od Homo habilis (człowiek zręczny) wywodzi się Homo erectus (człowiek wyprostowany), a z kolei od niego Homo sapiens (człowiek rozumiejący), z zastrzeżeniem, że nie jest to proces prosty i ciągły. Generalnie przyjmuje się, że Homo sapiens narodził się 200–300 tys. lat temu na terenie Afryki (stanowiska archeologiczne w Tanzanii, Maroku) i stamtąd, przez dzisiejszy Bliski Wschód, wywędrował na inne kontynenty.

Teorię tę nieco zaburzają takie odkrycia, jak szczątki Homo floresiensis z Flores na Dalekim Wschodzie (Indonezja) czy znane z Europy liczne przykłady neandertalczyków, ale naukowcy tłumaczą sobie to tak, że z Afryki wyszły też hominidy inne niż Homo sapiens, które żyły równolegle z nim, a następnie stopniowo wymarły.

Tymczasem teorię tę burzą odkryte w 1936 roku szczątki kostne, siedliska i narzędzia człowieka znalezione koło małej gruzińskiej wioski Dmanisi w południowo-wschodniej części kraju, u zbiegu granic z Armenią i Azerbejdżanem. Problem w tym, że nie tylko są to najstarsze pozostałości człowieka poza kontynentem afrykańskim, lecz także w tym, że mają 1 850 000 lat! O wiele więcej niż znane nam przykłady Homo sapiens czy nawet niektóre Homo erectus. I o ile datowanie jest pewne (ze względu na charakterystyczne pokłady geologiczne i wulkaniczne), o tyle taki hominid w tym czasie nie miał prawa żyć tak daleko od afrykańskiego matecznika.

Ale żył. Do tego, jak pokazują dobrze zachowane stanowiska archeologiczne, żywił się roślinami (borówki, buraki, nasiona), małymi i dużymi zwierzętami, polował w grupie, wytwarzał narzędzia (dotąd znaleziono ponad 10 tys. przykładów!), przechowywał zapasy jedzenia, prawdopodobnie znał ogień lub inne sposoby obrabiania żywności. Opiekował się także starszymi, niedołężnymi członkami grupy; tworzył społeczność.

Odkrycia tego nie da się potraktować na zasadzie błędu, jak choćby w źle przeprowadzonych eksperymentach fizycznych, więc zastosowano inny trik, aby znaleźć dla tego gruzińskiego hominida miejsce w teorii, którą to odkrycie rozsadza. Pięć bardzo dobrze zachowanych czaszek, wiele setek fragmentów szkieletów, tysiące narzędzi i sporo stanowisk archeologicznych – wszystko to skłoniło badaczy do tego, by go nazwać Homo georgicus – a więc „człowiek gruziński”! Jako jedyny ma w nazwie kraj, który powstał… prawie 2 mln lat później! Ale żeby nie robić zbyt dużej rewolucji w nauce o ewolucji, człowieka gruzińskiego zaliczono nieco na siłę do afrykańskiej grupy Homo erectus, mimo że nie miał z nią żadnego kontaktu choćby dlatego, że z linii hominidów wyodrębnił się wcześniej i stał dużo wyżej w rozwoju.

Tę zagadkę rozwiążą dopiero następne pokolenia, ale dziś Gruzini mogą mówić, że „człowiek gruziński” żył na tych ziemiach już 1 850 000 lat temu, jeszcze zanim z Afryki wywędrował Homo sapiens.

Jest i druga hipoteza, również wskazująca na arcyarchaiczne pochodzenie ludzi na terenie Gruzji. W nauce nazywa się ją „siedem córek Ewy”. Otóż na terenie Europy odkryto siedem powtarzających się cech DNA, które są „zapisywane” (przenoszone) wyłącznie przez kobiety (tzw. DNA mitochondrialne). Ze względu na częstość ich występowania na danym terenie pogrupowano je, upraszczając sprawę, w siedem grup najbardziej powtarzalnych, stąd mówi się o „siedmiu córkach Ewy”, pramatkach Europy. Są to (od najstarszych): Ursula z terenu Grecji (znalezisko sprzed 45 tys. lat), Xenia z terenu Gruzji (25 tys. lat), Helena z Pirenejów (20 tys. lat), Velda z Półwyspu Iberyjskiego i Tara z Toskanii (obie 17 tys. lat), Katrine z okolic Wenecji (15 tys. lat), Jasmine z Syrii (7 tys. lat). W czasie ustępowania lodowca synowie i córki Ewy szli na północ, a równocześnie zanikali mieszkający tam neandertalczycy (żyli jeszcze około 25 tys. lat temu). Zostawili w nas część materiału genetycznego, ale większość dzisiejszych Europejczyków ma mitochondrialne DNA jednej z tych siedmiu kobiet (a ściślej jednej z tych siedmiu grup). Dzisiejsi potomkowie „gruzińskiej” Xeni są nie tylko w całej Europie, lecz również wśród Indian Ameryki Północnej.

Takie i inne ustalenia antropologiczne, historyczne czy kulturowe dla Gruzinów nie są wyłącznie ciekawostką. Bo Gruzini bardzo często będą pytać, czy wiesz, że oni są Europejczykami, do tego jednymi z pierwszych, jak Baskowie czy Finowie. I nie próbuj się wtedy zdziwić!

Kartlia, czyli Gruzja królewska

Kończymy opowieść o Gruzji mitycznej, starożytnej, biblijnej, bo jeszcze mogłoby nas to doprowadzić do Gruzji z okresu Wielkiego Wybuchu. Czas poznać Gruzję w czasach nam bliższych, historycznych.

Z tym że znowu na naszą miarę są to czasy bardzo, bardzo odległe. Dość powiedzieć, że dwa pierwsze chrześcijańskie kraje na świecie to Armenia i Gruzja. Oba przyjęły chrześcijaństwo na początku IV wieku, choć na tym polu Armenia – odwieczny konkurent Gruzji – wyprzedziła ją zaledwie o 36 lat.

Król Armenii Tiridates III przyjął chrześcijaństwo w 301 roku, podczas gdy król gruzińskiego Królestwa Iberii Mirian III zrobił to w 337 roku. Za to do Gruzji chrześcijaństwo przyniosła św. Nino, czyli, jak podkreślają Gruzini, jedyna apostołka działająca tutaj już od 319 roku Stąd jej przydomek – „równa apostołom”.

Jedziemy więc w naszej opowieści z greckiego Kutaisi i rzymskiego Batumi na wschód, wraz z biegiem rzeki Kury (Mtkwari), do pierwszej chrześcijańskiej stolicy Gruzji – Mcchety. Po drodze za oknami marszrutki zostaje Gori, miasto raczej brzydkie, chociaż z ciekawą twierdzą. Wrócimy jeszcze do niego, bo to w końcu rodzinna ziemia dwóch dyktatorów. Ale póki co zmierzamy do początków średniowiecznej, czyli chrześcijańskiej Gruzji.

Pierwsza stolica Gruzji – Mccheta i monastyr Dżwari

Wypływająca z Wyżyny Tureckiej, spod mitycznego Araratu, rzeka Mtkwari (bardziej znana pod rosyjską nazwą Kura) łączy się z Aragwi płynącą z północy, ze stoków i lodowców Kaukazu. Błękitne wody Aragwi jeszcze przez kilka kilometrów będą kolorystycznie oddzielone, zanim na dobre zmieszają się z burymi wodami Kury.

Znad brzegów Kury i Aragwi wyrasta stromy wierzchołek monastyru Dżwari (Jvari), a po drugiej stronie rzeki leży pierwsza stolica średniowiecznej Gruzji – Mccheta. A dokładnie stolica Królestwa Iberii. Jego początki to znów Grecy, a właściwie Aleksander Macedoński, idący tędy na podbój Persji, a potem Rzymianie. Władcy Iberii, z czasem mający godność królów, manewrowali między dalekim i słabnącym wpływem Rzymu i Bizancjum, a bliższymi geograficznie potęgami perskich Seleucydów, Scytów czy Sasanidów. Nieliczne zapiski wymieniają słabo dziś rozpoznane dynastie Farnawazidów (III–I wiek) Arsacydów (II i III wiek)[2] i Chosroidów (Mihranidów). Ich nazwy zdradzają, że były to rody perskie.

Dopiero ci ostatni wyłonili się z mroku dziejów, panując od IV aż do IX wieku. Przełomową decyzją, jaką podjęła ta dynastia, było otwarcie się na chrześcijaństwo pomiędzy 319 a 337 rokiem. Być może najpierw przyjął je król Mirian III (Mihran III) ze swym dworem, a dopiero jakiś czas później zdecydował o tym, że nowa religia będzie religią państwową.

Dlaczego Mihran, wywodzący się z irańskiego rodu, właś­nie tak postąpił? Prawdopodobnie chciał zerwać z bóstwami dynastii, którą niedawno wyparł z tronu – irańskich Arsacydów. Ale jest też, jak zawsze w takich przypadkach, legenda o tym, że przybyła z greckiej społeczności w Kapadocji późniejsza święta Nino cudownie uzdrowiła najpierw żonę króla, a potem samego Miriana, a oni w dowód wdzięczności przyjęli nową, szybko zdobywającą Azję Mniejszą i Zakaukazie, religię.

Rufin z Akwilei, znany również jako Tirannius Rufinus, wędrujący w II poł. IV wieku od Rzymu przez Egipt po Azję, zacytował w swoim dziele Historia Ecclesiastica słowa, które król Iberii miał powiedzieć, przechodząc na chrześcijaństwo. Brzmiały one mniej więcej tak: Jeżeli rzeczywiście Chrystus, o którym Wyznawczyni mówiła [mojej] Żonie, był Bogiem, niechże mnie teraz wybawi z tej ciemności, abym i ja mógł porzucić wszystkich innych bogów i czcić Jego[3].

Słowa te mogą być nawet prawdziwe, bo zostały zapisane najwyżej kilkadziesiąt lat od wydarzenia, i świadczyłyby o tym, że chrzest najpierw przyjęła (według legendy, potajemnie) żona Miriana – Nana – a potem, w obliczu choroby, sam król.

Stolicą Królestwa Iberii była Mccheta. Dzisiaj jest to niewielkie, kilkutysięczne miasteczko o niknących w mroku dziejów początkach, sięgających co najmniej III wieku p.n.e.

Wyrwać się z Tbilisi do Mcchety

Mccheta leży kilka kilometrów od autostrady z Kutaisi przez Gori do Tbilisi, zaledwie kilkanaście kilometrów od stolicy. Jadąc autobusem, można wysiąść na wysokości Mcchety, a tam złapać jakąś marszrutkę do miasta. Najlepiej jednak wybrać się do niej z dworca w Didube północnej dzielnicy Tbilisi. To miejsce może oszołomić, bo to i dworzec kolejowy, i autobusowy (setki pojazdów – od najgorszych marszrutek po lepsze vany VIP), metro oraz dziesiątki samozwańczych taksówek, a do tego targ w stylu arabsko-sowieckim. Ogromny zgiełk, kopy towarów na kramach pod dachami z blachy falistej, a tam wszystko: od gruzińskich i azjatyckich przypraw przez tanią elektronikę po budki z jedzeniem, do których nieraz strach podejść, a co dopiero coś tam zjeść. Zewsząd rozlegają się krzyki – to kierowcy wykrzykują miasta i trasy, na które szukają pasażerów, a im głośniej to robią i dziwniejszym głosem, tym lepiej. Mccheta! Gori! Rustawi! Kazbek! Gudauri! Władikawkaz! Mineralnyje Wody! Te ostatnie miejscowości są już po stronie północnoosetyńskiej (na terenie Federacji Rosyjskiej), ale w Didube to nie problem, bo gdyby ktoś chciał, to i do Warszawy by tanio pojechali. Z tej strony kraju tylko Cchinwali w okupowanej Osetii Południowej jest dla Gruzinów niedostępne.

Mccheta widziana ze wzgórza Jvari. Rzeka Aragwi wpada do Mtkwari (Kury). Błękitne wody Aragwi niosą wodę z lodowców Kaukazu

Nasłuchuję, ale w tym zgiełku nie jestem pewny, zza którego rzędu kramów dobiega wołanie: „Mchheta, Dżawri!”. Pytam więc biegnących Gruzinek, a one mówią, że tak, też biegną za dźwiękiem „Mccheta” i żebym biegł za nimi. Wpadamy do jakiegoś busa wyglądającego na miejski, pytam więc, czy na pewno dobrze wsiadłem.

– Da, da! – wołają.

A bilety? Bo widzę kasowniki.

– Nie nada! – machają rękami. – My toże biez bilietow. Siaditsia!

– Ale kasownik… – mówię i pokazuję.

Druga się wtrąca, szepcze do tej pierwszej:

– My tak, ale on może mieć problem.

Z początku nawet się dziwię, że rozumiem. Bo jeśli między sobą mówią w języku, który łapię, to znaczy, że są rosyjskojęzyczne. Starsi w rozmowie z obcokrajowcem przechodzą na rosyjski (a właściwie na „tutejszą” odmianę rosyjskiego), wiadomo, bo to w Gruzji normalne. Nieważne, czy to Polak, czy dajmy na to Francuz. Ale kto tu kiedy widział Francuza?

Ta pierwsza, krzykliwsza, jest pewna siebie, rozbawiona. Krzyczy więc do mnie tak, że słyszy ją cały autobus, w tym kierowca:

– Zakliuczony, nie rabotajet. Siegodnia biezpłatno. My toże biez bilieta. Siaditsia, siaditsia! – Pokazuje mi miejsce za nimi, a potem rozkazuje kierowcy: – Ujeżdżajem!

Siadam więc, a kierowca, przeraźliwie trąbiąc, próbuje się wyrwać z matni Didube. Na nic trąbienie, dopiero otwarte okno i wiązanka przekleństw rzucana w stronę wszystkich wokół otwiera mu wąską i krętą drogę między innymi pojazdami w stronę wylotówki. Dłużej trwał przejazd przedmieściami Tbilisi niż sama jazda do Mcchety.

Monastyr Dżwari (Jvari)

Na miejscu im bliżej klasztoru, tym więcej kramów, jakichś piwniczek z winem. Większość z nich jest zamknięta, bo zima, nie ma turystów. Ledwo wysiadłem z marszrutki, a już ze stojącego opodal samochodu wyskakuje starszy wiekiem Gruzin i łapie mnie za rękę, krzycząc:

– Dżwari, Dżwari! Monastyr! Krasiwyj!

– Wiem, wiem. – Próbuję się wyrwać, ale w sumie dlaczego nie. Nawet powinienem zacząć od miejsca, gdzie zachował się najstarszy w Mcchetcie klasztor.

– Skolko?

– Dwatcat lari. Tam i wpieried. Adin czias padażdu na tiebia. Krasiwyj monastyr![4]

Niecałe 30 zł, w tym jazda w obie strony, godzina na zwiedzanie i dobra okazja do rozmowy. A monastyr Dżwari jest rzeczywiście dość trudno dostępny. Nie chodzi o to, że na stromej górze, ale raczej o to, że po drugiej stronie rzeki – trzeba przejechać most i rozjazdy przy autostradzie, a to kilka kilometrów bez chodników.

A więc jedziemy. Tomas całą drogę opowiada. Ja z kolei staram się go jak najlepiej zrozumieć i oddać sens wypowiedzi Tomasa, a także towarzyszące jej emocje[5]. W Sowietskom Sajuzie wszędzie tu były fabryki, 50 zakładów pracy. On pracował w takiej fabryce, a po pracy w gospodarstwie. Teraz zostały już tylko dwie fabryki, jedna czekolady – według Tomasa to najlepsza czekolada w Gruzji  – a druga piwa – najlepsze piwo w Gruzji!

Oczywiście każde jest najlepsze, gdzie by nie spytać. Jakie? Tutaj to Natakhtari, jasne, lager.

– Najlepsze, bo – jak tłumaczy Tomas – tu jest najlepsza woda, idzie z gór, z lodowców. – O, a tu Aragwi wpada do Kury, a tam tama. Widzisz tę tamę? Lenin ją jeszcze otwierał.

– Szmat czasu – mówię.

– Szto?

– Dołgoje wriemia.

– Da, da. Tak mówią, że pamięta Lenina, a czy otwierał? – Macha ręką.

Pytam, co rośnie na tak spalonej ziemi.

– Co? Przyjedź za dwa miesiące, zobaczysz, wszędzie zielono. Nie ma już upraw, ale trawy, kwiaty na tych zboczach, nad rzekami. Pięknie!

Wierzę.