Grand Central. Historie o wojnie i miłości - Melanie Benjamin, Jenna Blum, Kristin Hannah, Amanda Hodgkinson, Pam Jenoff, Sarah Jio, Sarah McCoy, Kristina McMorris, Alyson Richman, Erika Robuck, Karen White - ebook
NOWOŚĆ

21 osób interesuje się tą książką

Opis

Zanurz się w świat niezwykłych historii miłosnych.

Każdego dnia tysiące ludzi przewijają się przez perony nowojorskiego dworca Grand Central. Wędrują galeriami, kupują bilety, podziwiają kunsztowne sklepienie i charakterystyczny, czterostronny zegar. Każda z tych osób mogłaby opowiedzieć swoją historię.

Młoda żona czekająca na przyjazd męża z wojny...

Ocalały z Holokaustu mężczyzna, pracujący w barze, w którym spotyka klientk łudząco podobną do jego zmarłej matki…

Dziewczyna marząca o karierze w Hollywood, oczekująca w Kąciku Pocałunków na pierwsze zdjęcia próbne i swoją szansę…

Dziesięć autorek bestsellerów, zainspirowanych tym miejscem, stworzyło dziesięć opowiadań, których fabuła rozgrywa się tego samego dnia, tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej, w czasach nadziei, niepewności, zmian i odnowy.

Jeśli kochasz powieści Kristin Harmel, Sarah McCoy czy Kristiny McMorris, pokochasz i tę książkę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 406

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Przedmowa

Przed­mowa

Uro­dzi­łam się w połu­dnio­wej Kali­for­nii w cza­sie, gdy świat był prost­szym, spo­koj­niej­szym miej­scem. Jeź­dzi­łam rowe­rem do sklepu, kupo­wa­łam napoje gazo­wane i musu­jące cukierki. Budo­wa­li­śmy z dzie­cia­kami bazy w wypiesz­czo­nych ogród­kach, a nie­dziele spę­dza­li­śmy z mamami na plaży – bro­dzi­li­śmy przy brzegu i chla­pa­li­śmy na sie­bie wodą. Nad moim małym skraw­kiem świata zawsze świe­ciło słońce. Tatu­sio­wie pra­co­wali całe dnie i rzadko ich widy­wa­li­śmy, a mamuś ciężko się było pozbyć, cho­ciaż bar­dzo się sta­ra­li­śmy. Kiedy zacho­dziło słońce, pędzi­li­śmy na rowe­rach do domu i wszy­scy zbie­ra­li­śmy się przy stole, na któ­rym pra­wie zawsze cze­kała gorąca zapie­kanka.

Ledwo weszłam w wiek nasto­letni, moje oto­cze­nie zmie­niła wojna w Wiet­na­mie. Nagle zaczęły się pro­te­sty, strajki oku­pa­cyjne i week­en­dowe mar­sze. Poli­cja w peł­nym rynsz­tunku wystę­po­wała prze­ciwko stu­den­tom. Wie­czorne wia­do­mo­ści poda­wały liczby ofiar i wyso­kość strat po bom­bar­do­wa­niach w miej­scach po dru­giej stro­nie kuli ziem­skiej. A potem przy­szła afera Water­gate. Wyda­wało się, że nic już nie jest bez­pieczne ani pewne.

W doro­słość wcho­dzi­łam, czy­ta­jąc o odle­głych pla­ne­tach i nie­zna­nych świa­tach. Na noc­nej szafce trzy­ma­łam powie­ści Tol­kiena, Hein­le­ina, Brad­bury’ego i Her­berta. Czy­ta­łam zachłan­nie, cią­gle sie­dzia­łam z nosem w książ­kach. Wszy­scy zawsze mnie napo­mi­nali, żebym wresz­cie je odło­żyła i rozej­rzała się wokół sie­bie – szcze­gól­nie na rodzin­nych waka­cjach. W liceum opę­tał mnie Ste­phen King i szep­tał mi do ucha, że zło ist­nieje, ale można z nim wal­czyć i je poko­nać… jeśli ktoś jest oczy­wi­ście dosta­tecz­nie silny, jeśli naprawdę w to wie­rzy. A ja wie­rzyłam.

Dopiero póź­niej, kiedy doro­słam, wyszłam za mąż i uro­dzi­łam dziecko, zaczę­łam patrzeć na moje życie w szer­szym kon­tek­ście i zoba­czy­łam, jak mocno róż­nią się lata sześć­dzie­siąte, sie­dem­dzie­siąte i osiem­dzie­siąte od cza­sów daw­niej­szych. Myślę, że to wła­śnie wtedy zako­cha­łam się w powie­ściach o dru­giej woj­nie świa­to­wej.

Druga wojna. Dziś też nic wię­cej mi nie potrzeba. Niech ktoś rzuci, że akcja powie­ści toczy się pod­czas wojny, i nie ma lep­szego spo­sobu, żeby przy­cią­gnąć moją uwagę. Niech doda, że to histo­ria dra­ma­tyczna albo o miło­ści, a ja już bie­gnę i zama­wiam.

W tej woj­nie jest coś wybit­nie szcze­gól­nego, przy­naj­mniej z punktu widze­nia współ­cze­snego czy­tel­nika, czyli – z per­spek­tywy czasu. Druga wojna świa­towa była ostat­nim wiel­kim kon­flik­tem Ame­ry­ka­nów, ostat­nim wyda­rze­niem, kiedy dobro było dobrem, a zło złem i nie dało się ich ze sobą pomy­lić. Był to czas naro­do­wego poświę­ce­nia i wspól­nych celów. Czas, kiedy wszy­scy zga­dza­li­śmy się w tym, co jest ważne, za co warto wal­czyć i zgi­nąć. Kobiety nosiły białe ręka­wiczki, a męż­czyźni kape­lu­sze. Z per­spek­tywy obec­nych burz­li­wych cza­sów tamta epoka wydaje się nie­wia­ry­god­nie roman­tyczna i wdzięczna. W dzi­siej­szym podzie­lo­nym i peł­nym kon­flik­tów świe­cie wielu z nas chęt­nie zanu­rzy­łoby się w zapo­mnia­nym cza­sie, kiedy łatwiej było roz­po­znać wła­ściwą drogę i nią podą­żyć. „Naj­wspa­nial­sze Poko­le­nie”. To wła­śnie widzimy, kiedy teraz spo­glą­damy wstecz. Nic więc dziw­nego, że opo­wie­ści o męż­czy­znach i kobie­tach, któ­rzy żyli i kochali się w tam­tej epoce, mocno dzia­łają nam na wyobraź­nię.

Drugą wojnę świa­tową, jak więk­szość wojen, defi­niują głów­nie męż­czyźni. Z pod­ręcz­ni­ków szkol­nych dowia­du­jemy się o bitwach i potycz­kach, o bom­bach i misjach. Oglą­damy foto­gra­fie żoł­nie­rzy masze­ru­ją­cych przez plaże i wspi­na­ją­cych się na wzgó­rza. Czy­tamy o popeł­nia­nych okru­cień­stwach i wspo­mi­namy ludzi – tak naprawdę całe poko­le­nie – któ­rych utra­ci­li­śmy. Jed­nak dopiero nie­dawno zaczę­li­śmy poświę­cać wię­cej uwagi kobie­tom.

W powie­ści o cza­sach dru­giej wojny świa­to­wej, którą wła­śnie piszę, boha­terka mówi do syna: „My, kobiety, pozo­sta­wa­ły­śmy w cie­niu wojny. Nikt nie urzą­dzał parad na naszą część, a tylko nie­wiele z nas dostało odzna­cze­nia”, i myślę, że wiele w tym prawdy. W pra­wie całej wojen­nej bele­try­styce kobiety się pomija, a jed­nak prawda o ich wkła­dzie w wojnę jest fascy­nu­jąca, zadzi­wia­jąca i zasłu­guje, by wresz­cie zaczęła domi­no­wać w dys­ku­sji o pokło­siu kon­fliktu. Kobiety zaj­mo­wały się szpie­go­stwem, były pilot­kami i kryp­to­loż­kami. Rów­nie ważną rolę odgry­wały na tyłach. Pod­czas gdy świat pogrą­żony był w woj­nie, a męż­czyźni ginęli, to kobiety musiały ogar­nąć życie, zapew­nić żoł­nie­rzom bez­pieczne miej­sce, do któ­rego będą mogli wró­cić. Wiele zapre­zen­to­wa­nych tu histo­rii sku­pia się na kobie­tach i doty­czy jed­nego dnia z ich życia w 1945 roku, kiedy wojna się skoń­czyła, ale jesz­cze świeżo tkwiła w pamięci. Po dru­giej woj­nie wszy­scy musieli prze­or­ga­ni­zo­wać codzien­ność – męż­czyźni wra­ca­jący do domów, kobiety sta­ra­jące się przywró­cić dawne życie, które zmie­niło się bez reszty, dzieci nie­pa­mię­ta­jące cza­sów pokoju. Takie oto tematy i sprawy na­dal wybrzmie­wają w gło­wach czy­tel­ni­ków.

Zebrane tu histo­rie cał­ko­wi­cie mnie urze­kły. Grupa uta­len­to­wa­nych auto­rek przy­jęła cie­kawe zało­że­nie i stwo­rzyła sze­reg płyn­nie prze­ni­ka­ją­cych się histo­rii. Ten sam dzień na Grand Cen­tral Ter­mi­nal – bra­mie do wie­lo­kul­tu­ro­wego tygla Ame­ryki – stał się punk­tem wyj­ścia do dzie­się­ciu róż­nych opo­wie­ści, które czy­tane razem spla­tają się w prze­piękny gobe­lin losów męż­czyzn i kobiet, ich prze­żyć w wojen­nych latach. W nie­któ­rych boha­te­ro­wie odbu­do­wują życie po dru­zgo­cą­cej stra­cie, w innych zma­gają się ze strasz­li­wymi skut­kami wojny i pró­bują uwie­rzyć w lep­szą przy­szłość. Wszyst­kie opo­wia­da­nia poka­zują zmiany, jakie przy­nio­sła druga wojna świa­towa, i walkę, którą czę­sto trzeba było toczyć we wła­snym kraju tylko po to, żeby prze­trwać i zacząć życie od nowa. We wszyst­kich opo­wie­ściach pobrzmie­wają nuty straty i odro­dze­nia, prze­wija się myśl, że coś tak pro­stego, jak zwy­kła pio­senka grana na skrzyp­cach na dworcu kole­jo­wym, może przy­po­mnieć każ­demu wszystko to, co prze­pa­dło na zawsze… i wszystko, co każdy ma nadzieję odzy­skać.

Kri­stin Han­nah, autorka best­sel­le­rów „New York Timesa”Na domo­wym fron­cie i Zimowy ogród

Grand Cen­tral

Wrze­sień 1945 roku

Alyson Richman. Powrót do domu

Aly­son Rich­man

Powrót do domu

Dla Ste­phena, mojego skrzypka. Spe­cjalne podzię­ko­wa­nia dla Joane Rogers

Zasta­na­wiał się, czy to skle­piony sufit, czy mar­mu­rowe posadzki two­rzą wyjąt­kową aku­stykę budynku. Ale w nie­które popo­łu­dnia, kiedy tłum prze­chod­niów nie był aż tak gęsty, Greg Yanow­sky mógł przy­mknąć oczy, oprzeć pod­bró­dek na skrzyp­cach i prze­ko­ny­wać samego sie­bie, że Grand Cen­tral Ter­mi­nal to jego pry­watny Car­ne­gie Hall.

Kilka mie­sięcy wcze­śniej odkrył ide­alny zaką­tek na dworcu – tuż przy scho­dach do metra i dro­dze do wyj­ścia na Lexing­ton Ave­nue. Dosta­tecz­nie daleko od huku prze­jeż­dża­ją­cych pocią­gów, ale na tyle bli­sko ruchli­wej trasy pie­szych, by pozy­skać co kilka minut garść drob­nia­ków.

Przy­jeż­dżał codzien­nie wcze­śnie rano ze swo­jego miesz­ka­nia przy Delan­cey Street i wycho­dził z metra po scho­dach z pro­stymi ple­cami i wysoko unie­sioną głową. To, że miał ze sobą fute­rał ze skrzyp­cami, wyróż­niało go w tłu­mie pasa­że­rów. Ponie­waż wyście­łana aksa­mi­tem wali­zeczka skry­wała poten­cjalną magię, muzykę, sztukę, któ­rej nie mógł zawie­rać żaden inny zwy­kły bagaż na świe­cie.

I cho­ciaż jego mary­narka z cien­kiej sza­rej fla­neli zupeł­nie nie przy­po­mi­nała mod­niej­szych ubrań od Paula Stu­arta czy Bro­oks Bro­thers noszo­nych przez męż­czyzn przy­jeż­dża­ją­cych codzien­nie pocią­gami z Larch­mont czy Gre­en­wich, Greg czuł, że jest ponad sfa­ty­go­wa­nymi man­kie­tami koszuli. Jego ele­gan­cja wyni­kała z pro­stoty i pre­cy­zji ruchów. Ze spo­sobu, w jaki opie­rał instru­ment na oboj­czyku. Z gra­cji, z jaką uno­sił smy­czek. Takich gestów nie da się nauczyć w szkole ani pod­czas rodzin­nych obia­dów na przed­mie­ściu.

Potrze­bo­wał swo­jego instru­mentu, a instru­ment potrze­bo­wał jego, jak part­ne­rzy w walcu. Bez tego dru­giego nie byłoby muzyki.

Jako dziecko, w Pol­sce, Greg obser­wo­wał, jak jego ojciec Josek co wie­czór moczył ręce w mleku, żeby zmięk­czyć odci­ski po całym dniu roz­łu­py­wa­nia drewna. Josek wyuczył się bed­nar­stwa od swo­jego ojca, ale w duchu zawsze marzył o robie­niu instru­men­tów. Z wytwa­rza­nia beczek miał pie­nią­dze, żeby wykar­mić rodzinę i zapew­nić jej dach nad głową, ale muzyka sta­no­wiła pokarm dla jego duszy.

W każdy pią­tek wie­czo­rem Josek zapra­szał do sie­bie roz­ma­itych posia­da­czy instru­men­tów, żeby wypeł­nili jego dom muzyką dla żony i dzieci. Greg wciąż dosko­nale pamię­tał, jak ojciec krę­cił się z nim po pokoju, a sąsiad przy­gry­wał im na bała­łajce. Wiele lat póź­niej pamię­tał dźwięk śmie­chu ojca. Potra­fił do niego nastroić skrzypce. Było to ide­alne A.

Kiedy wybie­rali się do Kra­kowa wozem wyła­do­wa­nym becz­kami na sprze­daż, mały Greg sia­dał z przodu z ojcem i razem nucili prze­różne melo­die. Cza­sem Joskowi uda­wało się zatrzy­mać wóz pod kościo­łem, żeby syn mógł posłu­chać muzyki orga­no­wej. Greg oży­wiał się za każ­dym razem, gdy ojciec dawał mu szansę słu­cha­nia wszel­kiego rodzaju melo­dii, czy to muzyki ludo­wej, czy utwo­rów Mozarta roz­brzmie­wa­ją­cych z okien miej­skiej szkoły muzycz­nej. Jesz­cze bar­dziej nie­co­dzienne było to, że chło­piec bez­błęd­nie potra­fił zanu­cić każdą melo­dię, jaka wpa­dła mu w ucho.

Pew­nego wie­czora, gdy deszcz padał tak mocno, że Greg bał się, iż dach zwali im się na głowy, roz­le­gło się puka­nie do drzwi. Matka otwo­rzyła i zoba­czyła, że stoi za nimi przy­ja­ciel Joska, Lew, z męż­czy­zną, któ­rego nie znała.

– Zła­pała nas burza – powie­dział Lew. – Odpa­dło mi koło od wozu.

Wska­zał na sto­ją­cego obok męż­czy­znę z kape­lu­szem nacią­gnię­tym na oczy.

– Odwożę do domu Zelika, mojego szwa­gra.

Zelik uniósł rękę w geście powi­ta­nia i zadrżał na desz­czu. Ojciec Grega dostrzegł, że w dru­giej ręce trzyma mały czarny fute­rał o wydłu­żo­nym kształ­cie. Od razu wie­dział, że w środku muszą być skrzypce.

– Wejdź­cie, zanim deszcz znisz­czy pań­ski instru­ment – powie­dział Josek i gestem zapro­sił męż­czyzn do środka. Żona zabrała mokre płasz­cze i roz­wie­siła je przy ogniu, a Josek i Greg patrzyli, jak Zelik kła­dzie na stole fute­rał i go otwiera. Nie mogli ode­rwać oczu od błysz­czą­cego instru­mentu, któ­rego deszcz na szczę­ście nie uszko­dził.

Greg ni­gdy nie zapo­mni widoku Zelika, który wyj­mo­wał instru­ment niczym jakiś cza­ro­dziej. Na­dal pamię­tał znie­wa­la­jącą magię chwili, gdy Zelik oparł pod­bró­dek na kra­wę­dzi, uniósł smy­czek i zaczął grać. Ocza­ro­wał wszyst­kich dźwię­kami, które zawi­ro­wały w ara­be­skach, wypeł­niły pokój i zagłu­szyły sza­le­jącą na zewnątrz burzę.

Zelik przy­tu­py­wał do taktu i kiwał głową z boku na bok. Jeśli radość dało się wyra­zić dźwię­kiem, to Greg usły­szał ją tam­tego wie­czora, spły­wa­jącą ze smyczka, któ­rym męż­czy­zna prze­su­wał po stru­nach. Kiedy potem młody czło­wiek wło­żył skrzypce w ręce Grega i poka­zał mu, jak chwy­cić smy­czek, chłop­cem cał­kiem zawład­nęła myśl, że chciałby nauczyć się grać. Instru­ment potra­fił wyra­zić smu­tek i radość, a wszystko to bez jed­nego słowa.

Następ­nego dnia rano, gdy już wze­szło słońce, a mokre drewno i błoto na dro­gach zaczęły obsy­chać, Zelik dał Gre­gowi ostat­nią lek­cję. Chło­piec tulił do sie­bie instru­ment. Prze­cią­gnął dło­nią wzdłuż szyjki skrzy­piec i musnął kołki. Czuł się tak, jakby po raz pierw­szy w życiu doty­kał piękna.

Zelik od razu dostrzegł natu­ral­ność, z jaką chło­piec chwy­cił smy­czek, i to, że dzie­ciak ma wro­dzony słuch. Zelik zdał sobie rów­nież sprawę, że za przy­mknię­tymi oczami Greg nie tylko czuje muzykę; muzyka po pro­stu wypływa z niego, jakby z każ­dym odde­chem wyrzu­cał z sie­bie dźwięk. Kiedy Zelik ści­skał Joskowi rękę w podzię­ko­wa­niu za udzie­le­nie noc­legu, wyszep­tał mu do ucha:

– Pań­ski syn ma talent. Niech pan sprzeda, co może, ale musi mu pan kupić skrzypce i zna­leźć nauczy­ciela. Naj­szyb­ciej, jak to moż­liwe.

Żeby kupić synowi skrzypce, Josek musiał sprze­dać dwa­na­ście beczek do kisze­nia zro­bio­nych z naj­lep­szego drewna. Kiedy miał dość pie­nię­dzy, by wykar­mić rodzinę, odkła­dał wszystko, co mógł, żeby opła­cić Gre­gowi lek­cje muzyki u nauczy­ciela z sąsied­niej wsi. Chło­piec szybko nauczył się grać pod­sta­wowe gamy, a potem prze­szedł do trud­niej­szych etiud i sonat, co innym dzie­ciom zwy­kle zaj­mo­wało o wiele wię­cej czasu. Od czasu do czasu Josek zawo­ził go do Kra­kowa na lek­cje, pod­czas któ­rych chło­piec miał moż­li­wość grać przy akom­pa­nia­men­cie for­te­pianu. Jako dzie­się­cio­la­tek potra­fił zagrać wszyst­kie kon­certy Mozarta. A kiedy skoń­czył lat pięt­na­ście, zaczął mie­rzyć się z Men­dels­soh­nem.

Ale cho­ciaż Greg naj­bar­dziej upodo­bał sobie kla­sycz­nych kom­po­zy­to­rów, co tydzień po kola­cji sza­ba­so­wej grał muzykę swo­jego szte­tlu. Jego gra zawsze wywo­ły­wała uśmiech matki, a ojciec nale­wał sąsia­dom kolejny kie­li­szek wina.

Kiedy pod­rósł i udo­sko­na­lił umie­jęt­no­ści, zaczął marzyć, że pew­nego dnia będzie grał w pre­sti­żo­wym kra­kow­skim Kon­ser­wa­to­rium Towa­rzy­stwa Muzycz­nego i dawał reci­tale przy świe­cach w całej Euro­pie. Ale marze­nia legły w gru­zach w jeden wie­czór przy dźwięku roz­bi­ja­nej szklanki i krzyku matki.

Wcze­śniej tre­ścią jego mło­do­ści była miska zupy, kromka chleba i uśmiech rodzi­ców, gdy grał na skrzyp­cach. Ale tam­tego wie­czora to były dźwięki nie­na­wi­ści. Nawet pięt­na­ście lat póź­niej, gdy grał na bez­piecz­nym i ele­ganc­kim dworcu Grand Cen­tral, czę­sto dopa­dały go ponure wspo­mnie­nia ostat­nich dni w rodzin­nej wsi. Widok ojca, któ­rego roz­wście­czony tłum wywleka na zewnątrz. Zapach pło­ną­cych beczek. Krzyki matki w ciem­no­ści, sąsie­dzi ze wsi pochod­niami pod­pa­la­jący ich dom, zakrwa­wiony ojciec leżący bez ruchu na ziemi. Słowo „Żyd” świ­stało w powie­trzu jak kosa, wyma­wiane jak prze­kleń­stwo.

Greg stał i patrzył jak widz na nisz­cze­nie wła­snej rodziny. Chciał tylko pod­biec, uklęk­nąć przy ojcu, wyjąć mu kawałki szkła z głowy, która wyglą­dała jak roz­bita dynia. Chciał utu­lić ojca w ramio­nach i przy­wró­cić cie­pło ula­tu­jące z jego ciała, które siniało w oczach. Ale koń­czyny odmó­wiły chłopcu posłu­szeń­stwa. Dopiero kiedy dom sta­nął w pło­mie­niach, poczuł, że nogi niosą go same. Kie­ro­wał nim nie rozum, lecz instynkt, całe ciało cią­gnęło go w ogień, żeby ura­to­wać skrzypce.

Nie­cały rok póź­niej sie­dem­na­sto­letni Greg szedł przez Ellis Island. Podróż opła­cił mu wuj, któ­rego matka nie widziała od lat. W jed­nej ręce niósł małą skó­rzaną walizkę, w dru­giej skrzypce. Pod mate­ria­łem spodni czer­wie­niły się gniew­nie ślady po opa­rze­niach pokry­wa­jące jedną nogę. Same bli­zny wyglą­dały jak ogień, trwałe, czer­wone, wypu­kłe pochod­nie na skó­rze. Nie­za­tarte przy­po­mnie­nie tam­tego strasz­nego wie­czora.

Wuj sfi­nan­so­wał Gre­gowi bilet nie tylko ze współ­czu­cia – liczył, że gra chłopca przy­cią­gnie klien­tów do jego restau­ra­cji na Lower East Side. Pierw­szego wie­czora Greg wycią­gnął skrzypce w zatło­czo­nym miesz­ka­niu przy Delan­cey Street i zauro­czył nową rodzinę. Kobiety porzu­ciły brudne naczy­nia w zle­wie i sie­działy jak przy­kute do krze­seł, gdy grał. Wuj Grega uważ­nie rozej­rzał się po pokoju, zoba­czył urze­czone kobiety i uznał, że zanim tydzień się skoń­czy, będzie miał zajęty każdy sto­lik w restau­ra­cji.

Pra­wie co wie­czór przez trzy lata Greg grał nie­zli­czone mazurki i taran­tele dla gości restau­ra­cji pochy­la­ją­cych się nad tale­rzami peł­nymi barsz­czu i gołąb­ków. Na swój spo­sób lubił atmos­ferę tego lokalu. Klienci z rodzi­nami przy­po­mi­nali mu sza­ba­sowe występy w szte­tlu. Ale nie o takiej karie­rze marzył, gdy był młod­szy. Jako świeży imi­grant w kraju, który w porów­na­niu z Europą wyda­wał się tak bogaty i pełen per­spek­tyw, Greg chciał wyko­rzy­stać każdą spo­sob­ność. Nie zamie­rzał do końca życia zaba­wiać ludzi nad pie­ro­gami z kapu­stą. Dalej marzył o grze na sce­nie, z orkie­strą – dotąd nie było mu to dane.

Dla­tego kiedy w cza­so­pi­śmie bran­żo­wym, które pew­nego wie­czora zosta­wił jakiś klient, wypa­trzył ogło­sze­nie o prze­słu­cha­niach muzy­ków zain­te­re­so­wa­nych grą w orkie­strze New Amster­dam The­ater, uznał, że to znak. Zebrał się na odwagę i poszedł do teatru. Nie sta­wiło się tak dużo osób, jak się spo­dzie­wał, ponie­waż wielu męż­czyzn wal­czyło na woj­nie; on unik­nął tego losu z powodu poważ­nych uszko­dzeń nóg. Przy­szło jed­nak sporo uta­len­to­wa­nych muzy­ków, więc kiedy po prze­słu­cha­niu Grega zapro­po­no­wano dru­gie skrzypce, poczuł, że jego marze­nia wresz­cie się speł­niają.

Mimo nowej pracy Greg na­dal miał wolne ranki i więk­szość wcze­snych popo­łu­dni. Posta­no­wił ćwi­czyć w pew­nym miej­scu w Nowym Jorku, które odkrył przy­pad­kiem i polu­bił naj­bar­dziej na świe­cie. Tuż przy wej­ściu do Van­der­bilt Hall, naprze­ciwko wózka z cia­stami Mur­raya i czy­ści­ciela butów Jacka. Grand Cen­tral Ter­mi­nal, jego ulu­biona scena.

Pie­nią­dze uzy­skane z ulicz­nego gra­nia były oczy­wi­ście miłym dodat­kiem. Cza­sem ledwo pokry­wały opłatę za metro i koszt obiadu, ale Greg uwiel­biał grać na dworcu Grand Cen­tral z więk­szej liczby powo­dów niż kilka dola­rów jako doda­tek do dniówki: aku­styka, skle­piony tur­ku­sowy sufit ze zło­ci­stymi gwiaz­do­zbio­rami, ale też ener­gia prze­chod­niów. Był pod­eks­cy­to­wany tym, że ota­cza go tak dużo ruchu, że znaj­duje się w epi­cen­trum tysięcy prze­ni­ka­ją­cych się świa­tów. Pod sto­pami czuł drga­nia wywo­ły­wane przez prze­jeż­dża­jące pociągi, na twa­rzy wiatr z tuneli, który wpa­dał przez mosiężne drzwi. Tutaj kel­nerki mie­szały się z żoł­nie­rzami wra­ca­ją­cymi z wojny, a ban­kie­rzy w prąż­ko­wa­nych gar­ni­tu­rach bie­gli obok win­dzia­rzy, któ­rzy pra­co­wali w tych samych dra­pa­czach chmur przy Pią­tej Alei.

No i jesz­cze te poranne chwile, kiedy pochy­lał się i rzu­cał kilka monet do wyście­ła­nego aksa­mi­tem fute­rału skrzy­piec, na zachętę dla innych, wsłu­chu­jąc się w rytm pie­szego ruchu. W jego uszach brzmiał jak sym­fo­nia. Sły­szał tupot dzie­cię­cych lakier­ków po mar­mu­ro­wej posadzce, ciche szu­ra­nie ban­kier­skich oks­for­dów, postu­ki­wa­nie kuli ran­nego żoł­nie­rza, gdy ude­rzała w pod­łogę. Ale pew­nego dnia usły­szał krok zupeł­nie nie­po­dobny do innych, jakiego nie sły­szał przez te wszyst­kie lata, aż poczuł ukłu­cie w sercu. Ktoś stą­pał lekko, jakby fru­nął, jakby obcasy ledwo doty­kały ziemi. Nie musiał nawet patrzeć, sły­szał ener­giczny, skoczny chód tan­cerki.

Pod­niósł wzrok i zoba­czył idącą w jego stronę piękną kobietę. Wła­śnie wyszła z metra, jej zie­lona jedwabna sukienka powie­wała jak roz­wi­chrzone liście tuli­pana. Mignęła mu twarz: blada cera, ciemne włosy i lisie oczy, które wyglą­dały jak nie z tego świata. Nie była typową Ame­ry­kanką, wedle jego mnie­ma­nia, cho­ciaż wie­dział, że każda miesz­ka­jąca tu osoba mogła spo­koj­nie przy­zna­wać się do przod­ków z zagra­nicy. Jed­nak zda­niem Grega ame­ry­kań­ska twarz cha­rak­te­ry­zo­wała ludzi o angiel­skim lub irlandz­kim pocho­dze­niu, o deli­kat­nie rzeź­bio­nych rysach i brzo­skwi­nio­wej, kre­mo­wej cerze. Ta dziew­czyna jed­nak miała wyso­kie kości policz­kowe i kolor skóry jak dziew­częta z jego rodzin­nej wsi. Ale tak naprawdę, pomy­ślał, mogła pocho­dzić z każ­dego kraju w środ­ko­wej lub wschod­niej Euro­pie. Z Węgier lub Litwy. Może z Pol­ski czy Rosji. Albo nawet z Czech.

Kroki zwol­niły i kobieta zatrzy­mała się metr od niego. Przy­sta­nęła przed wóz­kiem z cia­stami, gdzie sprze­da­wano lukro­wane pączki po pięć cen­tów i stru­del jabł­kowy po dzie­sięć. Dokoła niej kłę­bił się tuzin pasa­że­rów, któ­rzy pra­gnęli kupić coś słod­kiego, zanim pochło­nie ich poranna praca.

Pod jedwa­biem sukienki wyraź­nie ryso­wały się dłu­gie nogi i kształtna syl­wetka. Włosy nie­zna­jo­mej wiły się mięk­kimi lokami wokół twa­rzy, jak u gwiazd fil­mo­wych. W jej ruchach była jakaś sta­ro­świec­kość, nie­pew­ność osoby, która nie uro­dziła się w Ame­ryce i szuka odpo­wied­niej monety w port­mo­netce albo bywa na Man­hat­ta­nie od nie­dawna i odru­chowo odsuwa się, gdy ktoś przy­pad­kiem otrze się o jej rękaw. Zauwa­żył, że poru­sza się ina­czej, kiedy nikogo nie ma obok, niż wtedy, gdy wpada w grupę ludzi. Wów­czas swo­bodę zastę­po­wała ostroż­ność. Jakby spod płasz­czyka bez­tro­ski wyła­niało się coś o wiele bar­dziej skom­pli­ko­wa­nego, coś, co skry­wała głę­boko za pro­mienną fasadą. Grega to nie odstra­szyło. Wręcz prze­ciw­nie, jesz­cze bar­dziej go fascy­no­wało. Ten kon­trast był jak muzyka. Gdy grał na przy­kład Ada­gio g-moll Albi­no­niego, nie­wprawne ucho sły­szało tylko piękną melo­dię. Nie­wiele osób wyczu­wało także smu­tek spły­wa­jący ze strun. Dwie sprzeczne emo­cje, sple­cione jak lina, jak praw­dziwa esen­cja ludz­kiej duszy.

Greg pró­bo­wał szybko wymy­ślić, jak naj­sku­tecz­niej przy­cią­gnąć jej uwagę. Tego ranka jesz­cze nie zaczął grać i stał ze skrzyp­cami w rękach, a w myślach gorącz­kowo dobie­rał utwór. Roz­pacz­li­wie chciał, żeby go dostrze­gła, żeby przy­sta­nęła – cho­ciaż na chwilę – i zain­te­re­so­wała się muzyką, która będzie tylko dla niej.

Szybko doszedł do wnio­sku, że być może przy­sta­nie na chwilę, jeśli zagra coś, co przy­po­mni jej rodzinny kraj.

Czas się koń­czył, zoba­czył, że nie­zna­joma płaci już za mały kawa­łek stru­dla zapa­ko­wany w per­ga­mi­nową torebkę.

Serce biło mu szybko. Wie­dział, że Mozart ni­gdy go nie zawiódł, gdy cho­dziło o przy­cią­gnię­cie tłumu, więc zaczął Eine kle­ine Nacht­mu­sik. Utwór był na tyle popu­larny, że nawet jeśli nie pocho­dziła z Austrii, powinna roz­po­znać melo­dię i do niego podejść. Potem, kiedy skoń­czy, zapyta ją, skąd przy­je­chała, i dalej ich roz­mowa poto­czy się natu­ral­nie jak taniec.

Grał z pół­przy­mknię­tymi powie­kami, nie chciał spu­ścić jej z oka ani na chwilę. Gdy smy­czek pomy­kał po stru­nach, całym cia­łem pod­da­wał się muzyce, obser­wo­wał, jak nie­zna­joma zanu­rza palce w torebce i wyciąga cia­sto. Ale nawet kiedy muzyka sta­wała się coraz żyw­sza, ledwo go dostrze­gała.

Zawie­dziony Greg patrzył, jak kobieta skie­ro­wała się do wyj­ścia na Lexing­ton Ave­nue, jak zako­ły­sała bio­drami pod sukienką, gdy pchała cięż­kie mosiężne drzwi.

Lie­sel prze­szła przez Lexing­ton przy filii banku Bowery Savings i sto­isku z prasą, ener­gicz­nym kro­kiem prze­my­ka­jąc mię­dzy star­szymi prze­chod­niami, któ­rzy mogliby ją spo­wol­nić. Zawsze była dumna ze swo­jej punk­tu­al­no­ści. Nie chciała, żeby pan Stein musiał na nią cze­kać. Jeśli pro­sił, żeby przy­szła na trzy­na­stą trzy­dzie­ści, była w budynku kilka minut wcze­śniej. Chwilę przed cza­sem, żeby popra­wić włosy i wygła­dzić sukienkę.

Nie chciała też wejść do biura z okrusz­kami cia­sta na ustach. Szybko dokoń­czyła więc stru­del za rogiem Czter­dzie­stej Szó­stej i Lexing­ton Ave­nue, po czym sta­ran­nie starła z warg okru­chy. Wyjęła z torebki puder­niczkę i przy­pu­dro­wała twarz. Potem, tak jak inne tan­cerki tysiące razy robiły w jej obec­no­ści, nało­żyła nową war­stwę szminki, rzu­ciła ostat­nie spoj­rze­nie w lusterko i zamknęła puder­niczkę z trza­skiem.

Lie­sel cie­szyła się, że Leo Stein ma biuro przy Lexing­ton Ave­nue, nie na Broad­wayu, jak więk­szość innych impre­sa­riów. Co prawda, żeby się do niego dostać, musiała pod­je­chać kolejką z Czter­dzie­stej Dru­giej Ulicy, gdzie pra­co­wała w szwalni nie­da­leko dziel­nicy teatral­nej, ale bar­dzo lubiła tę trasę, ponie­waż musiała wtedy przejść obok jedy­nego sto­iska z cia­stami w całym Nowym Jorku, gdzie mogła kupić stru­del jabł­kowy dokład­nie taki sam, jaki pie­kła jej matka. Jeśli miała w zapa­sie parę minut, spa­ce­ro­wała chwilę główną halą dworca pod zło­ci­stymi zna­kami zodiaku, prze­pięk­nymi kon­ste­la­cjami migo­czą­cymi w morzu tur­kusu.

Lie­sel uwiel­biała prze­pastną prze­strzeń hali, z jej kate­dral­nym prze­py­chem, oraz spo­sób, w jaki świa­tło wpa­dało przez łuko­wate okna nad wschod­nim wej­ściem i oble­wało prze­chod­niów łagodną poświatą o odcie­niu sepii. W tym miej­scu mogła czuć się jed­no­cze­śnie sama i bez­pieczna w tłu­mie. A bar­dziej przej­mu­jące było to, że tu mogła sobie wyobra­zić, że przy­pad­kiem wpada na swoją rodzinę – lub się z nią spo­tyka – ponie­waż na­dal nie przyj­mo­wała do wia­do­mo­ści, że wszyst­kich stra­ciła.

Trudno uwie­rzyć, że minęło już ponad pięć lat, odkąd ostatni raz widziała się z rodziną, i że od ostat­niego listu nie miała z nimi kon­taktu.

– Szybko zleci – obie­cała jej matka, kiedy Lie­sel pako­wała się na wyjazd do Ame­ryki.

I była to prawda. Czas biegł szyb­ciej, niż mogła sobie wyobra­zić, ale musiała w to wło­żyć dużo wysiłku. Robiła wszystko, co mogła, żeby cią­gle mieć jakieś zaję­cie. Nie chciała mieć czasu na zasta­na­wia­nie się, ponie­waż w takich momen­tach nie mogła prze­stać myśleć o gro­zie, jakiej doświad­czyła jej rodzina.

W dworcu Grand Cen­tral lubiła jesz­cze to, że każdy tutaj zmie­rzał w inne miej­sce i czuł, że jego podróż jest pilna. Wra­że­nie potę­go­wał jesz­cze fakt, że zewsząd spo­glą­dały zegary, pod­wie­szone do sufitu mosiężne zegary pędziły na mar­mu­ro­wych ścia­nach, ten naj­słyn­niej­szy na środku hali, przy scho­dach na perony. Nie­które były zdo­bione w stylu sece­syj­nym, inne sta­no­wiły powięk­szone wer­sje cyfer­bla­tów. Jed­nak bez względu na wygląd wszyst­kie zegary narzu­cały poczu­cie, że trzeba się śpie­szyć, a Lie­sel to lubiła. Mogła się sku­pić na swo­ich obo­wiąz­kach. Kiedy nie tań­czyła – szyła. A kiedy nie szyła, tań­czyła, albo na stu­diach bale­to­wych, albo w przed­sta­wie­niach w noc­nych klu­bach, które pozwa­lały jej opła­cić rachunki.

Kie­dyś nie wyobra­żała sobie nawet, że mogłaby zaro­bić na tańcu tyle, żeby się utrzy­mać, ale Leo Stein wszystko zmie­nił. Zawsze będzie mu wdzięczna, że została jedną z jego dziew­czyn. Agen­cja Ste­ina mie­ściła się na dru­gim pię­trze kamie­nicy z pia­skowca, którą podzie­lono na wiele małych biur. Zadzwo­niła do drzwi i ruszyła wąskimi scho­dami na górę. Już na pierw­szym półpię­trze poczuła dym z jego cygara.

Na ciem­nych drew­nia­nych drzwiach wid­niał napis: „Leo Stein, impre­sa­rio”. Weszła bez puka­nia.

– Witaj, szejne mejdl! – zawo­łał. – Cóż za widok dla mych obo­la­łych oczu.

Usia­dła z dru­giej strony biurka i splo­tła ręce w fał­dach zie­lo­nego jedwa­biu sukienki, którą uszyła sobie tydzień wcze­śniej.

– No to tak, od dziś do piątku po połu­dniu próby są po tej stro­nie mia­sta, w stu­diu Rosen­thala. Nie na Broad­wayu dla odmiany…

Kiw­nęła głową. Doce­niała, że trak­to­wał ją życz­li­wie, ni­gdy nie obcią­żał ponad siły, za to brał pod uwagę inne jej zaję­cia, kiedy przy­dzie­lał jej pracę. Dla­tego kie­ro­wał ją do noc­nych klu­bów od piątku do nie­dzieli, co ozna­czało, że oprócz prób week­en­do­wej cho­re­ogra­fii zosta­wało jej dużo czasu na inne rze­czy: szy­cie dla sze­fo­wej Gerty i ćwi­cze­nia do baletu, któ­rego nie chciała zarzu­cić, cho­ciaż jesz­cze nie przy­no­sił jej żad­nego dochodu. Ozna­czało to, że przez cały czas miała coś do roboty – a wła­śnie tego Lie­sel chciała.

Leo wrę­czył jej gra­fik prób.

– Skon­tak­tuj się ze mną w tym tygo­dniu po dro­dze do Rosen­thala. Może będę miał coś w Crown Club w przy­szłym tygo­dniu, ale jesz­cze cze­kam na potwier­dze­nie.

– Wie pan, że w razie potrzeby zawsze będę gotowa, panie Stein. – Uśmiech­nęła się.

Leo otwo­rzył szu­fladę biurka.

– Ni­gdy nie odpusz­czasz, co? Jedna z naj­cię­żej pra­cu­ją­cych dziew­cząt, jakie znam. Bo wiesz, gdy­byś chciała przejść na pełny wymiar godzin, ileż zle­ceń bym miał dla cie­bie!

– Nie chcę zła­mać obiet­nicy danej Ger­cie. – Znowu się uśmiech­nęła i zatrze­po­tała rzę­sami, nie z fał­szy­wej skrom­no­ści, ale ponie­waż chciała być dla niego szcze­gól­nie miła. – No i nie mogę spra­wić zawodu Pso­cie, mojemu nauczy­cie­lowi.

Leo kiw­nął głową. Dosko­nale wie­dział, że nauczy­ciel Lie­sel, Ivan Psota, wydo­stał ją z Cze­cho­sło­wa­cji w ostat­niej chwili.

– Tak, tak. Wiem, jak dużo mu zawdzię­czasz. Dla­tego nie naci­skam na cie­bie tak jak na inne dziew­czyny.

– Jestem bar­dzo zobo­wią­zana, panie Stein.

– Ciesz się, że wyglą­dasz jak moja córka.

Potrzą­snął głową, odło­żył cygaro na popiel­niczkę i się­gnął do szu­flady.

– Odli­czy­łem pro­wi­zję, a reszta jest dla cie­bie, sło­neczko.

Rzu­ciła szybko okiem na zapi­sane odręcz­nie cyfry i zakrę­cony pod­pis Leo pod spodem. Dwa­dzie­ścia pięć dola­rów. Wystar­czy na opła­ce­nie pokoju i jedze­nie, tro­chę odłoży też na wypa­dek, gdyby Czer­wony Krzyż zdo­łał zlo­ka­li­zo­wać jej rodzinę, żeby mogła ją tu ścią­gnąć.

Leo zer­k­nął na zega­rek.

– Stu­dio Rosen­thala zatem. Na Trzy­dzie­stej Ósmej. Lepiej już jedź. Musisz zdą­żyć na drugą.

Lie­sel miała dwa­dzie­ścia minut.

– Dzię­kuję, panie Stein.

Wypo­wie­działa słowa wyraź­nie i z sza­cun­kiem, dba­jąc i tym razem, żeby w jej gło­sie brzmiała wdzięcz­ność.

Lie­sel wie­działa, że za wiele spraw w życiu powinna być wdzięczna. A jedną z naj­waż­niej­szych był jej nauczy­ciel tańca Ivan Psota.

Kiedy poszła do szkoły, klienci matki coraz czę­ściej twier­dzili, że Lie­sel ma figurę tan­cerki. Nie cho­dziło tylko o to, że była szczu­pła, bo to doty­czyło więk­szo­ści dziew­czy­nek w jej wieku. Dzięki dłu­gim i pro­por­cjo­nal­nym koń­czy­nom poru­szała się z natu­ralną gra­cją, czym bar­dzo wyróż­niała się wśród rówie­śni­czek.

Matka od ponad dzie­się­ciu lat szyła kostiumy dla słyn­nej aka­de­mii tańca w mie­ście, więc Lie­sel przez całe dzie­ciń­stwo widy­wała dziew­czynki przy­mie­rza­jące gor­sety i tutu. Matka miała spe­cjalną szafę w kącie miesz­ka­nia, gdzie trzy­mała kosze z kora­li­kami i zwoje tiulu. I cho­ciaż zaczęła uczyć Lie­sel szyć od chwili, gdy ta mogła utrzy­mać w pal­cach igłę, wyobra­żała sobie, że córka zbiera okla­ski, może podró­żuje z zespo­łem, a nie szyje kostiumy za kuli­sami.

Matka zabrała ją na nabór do kon­ser­wa­to­rium, gdy tylko Lie­sel dosta­tecz­nie uro­sła. Trudno zapo­mnieć pierw­sze spo­tka­nie ze sław­nym balet­mi­strzem Iva­nem Psotą. Miał ciemne włosy i sze­roki, hol­ly­wo­odzki uśmiech. Spod man­kie­tów dosko­nale skro­jo­nych spodni wyła­niały się dwie ide­al­nie wyskle­pione stopy, obute w czarne pan­to­fle i prze­my­ka­jące z wielką ele­gan­cją po par­kie­cie.

Inne dziew­czynki, o kilka lat star­sze od Lie­sel, zawsze oble­wały się przy nim rumień­cem. Wie­działy, że ten męż­czy­zna już jest uwa­żany za jed­nego z naj­lep­szych tan­ce­rzy w kraju, a ostat­nio zaczął jesz­cze dosko­na­lić swoje umie­jęt­no­ści jako cho­re­ograf. I wła­śnie on dostrzegł w małej Lie­sel coś wyjąt­ko­wego, dzięki czemu przy­jęto ją do szkoły tańca na następny rok.

Matka Lie­sel mar­twiła się, że wyczer­pu­jący pro­gram zajęć pozbawi córkę sił, więc zawsze miała w kuchni pełno ulu­bio­nego jedze­nia dziew­czynki. Codzien­nie przed wyj­ściem Lie­sel do kon­ser­wa­to­rium na stole cze­kał na nią kawa­łek świeżo upie­czo­nego stru­dla z jabł­kami i szklanka mleka.

– Pamię­taj, żeby zawsze coś zjeść przed tań­cem – mawiała matka.

Ale Lie­sel ni­gdy nie potrze­bo­wała przy­po­mi­na­nia. Kiedy tylko widziała, że mama pie­cze cia­sto, cze­kała już gotowa z ser­wetką w dłoni.

Przez kolejne pięć lat Lie­sel uczyła się tań­czyć pod kie­run­kiem mistrza Psoty. Tan­cerz doda­wał szkole splen­doru i pre­stiżu, odkąd zaczął tam pra­co­wać dzie­sięć lat wcze­śniej jako dwu­dzie­sto­la­tek. Lie­sel zawdzię­czała mu nie tylko to, że uczy­nił z niej tan­cerkę, ale coś o wiele, wiele waż­niej­szego – i wie­działa, że ni­gdy nie zdoła mu się odpła­cić.

Psota ura­to­wał jej życie.

Od samego początku nauki Psota poświę­cał Lie­sel szcze­gólną uwagę. Dostrzegł ide­alne pod­bi­cie jej stóp, wro­dzoną lek­kość kroku i, co nie­zwy­kłe w tak mło­dym wieku, bystry umysł, który pozwa­lał dziew­czynce opa­no­wy­wać jego cho­re­ogra­fię. Uwa­żał, że jeśli będzie ciężko pra­co­wać, kie­dyś może tra­fić do zespołu bale­to­wego.

Jed­nak wio­sną 1939 roku, kiedy miała sie­dem­na­ście lat i znaj­do­wała się na decy­du­ją­cym eta­pie nauki, do Cze­cho­sło­wa­cji wkro­czyła armia Hitlera.

– Nie mogę cię zatrzy­mać w kon­ser­wa­to­rium – powie­dział Psota po tym, jak wezwał Lie­sel do gabi­netu. – Wiesz, że zro­bił­bym wszystko, żebyś została… – Zawa­hał się i ode­tchnął głę­boko, a jego zwy­kle błysz­czące i żywe oczy wyglą­dały na szare i pozba­wione życia. – Ale takie jest teraz prawo. – Stuk­nął pal­cem w zawia­do­mie­nie leżące na biurku. – Dosta­łem nakaz usu­nię­cia wszyst­kich uczniów pocho­dze­nia żydow­skiego.

Lie­sel sie­działa w gabi­ne­cie Psoty. Na biurku stała jego foto­gra­fia w oto­cze­niu balet­nic. Dziew­czyny nosiły czarne try­koty, ich ciała były silne, wyspor­to­wane, nie­po­ko­nane. Wbiła paznok­cie w dłoń, żeby ból nie pozwo­lił jej się roz­pła­kać w obec­no­ści mistrza.

– Lie­sel, chciał­bym móc to zmie­nić, ale… nie mogę.

– Wiem, mistrzu – szep­nęła ledwo dosły­szal­nie.

– Nie dopusz­czę jed­nak do tego, żeby Hitler wygrał. Będziesz dalej tań­czyć. Mówię zupeł­nie poważ­nie. – Wypro­sto­wał się na krze­śle. – Popro­si­łem o pomoc zna­jo­mego, któ­rego spo­tka­łem zeszłego lata w Monte Carlo. To bogaty i potężny czło­wiek. Ma kon­takty w ame­ry­kań­skim rzą­dzie i napi­sa­łem do niego, żeby zdo­był dla cie­bie wizę.

– Nie rozu­miem. Dla­czego miałby chcieć pomóc mnie lub mojej rodzi­nie?

– Nazywa się Carl Laem­mle i jest uro­dzo­nym w Niem­czech Żydem… Zało­żył wytwór­nię fil­mową Uni­ver­sal Pic­tu­res w Kali­for­nii.

Jego nazwi­sko nic Lie­sel nie mówiło, ale po tonie głosu Psoty domy­śliła się, że to ktoś naprawdę ważny.

– Pomógł już wielu Żydom ze swo­jego rodzin­nego mia­steczka w Niem­czech, ale też z innych miejsc Europy. Wielu z nich jest w tej chwili w dro­dze do Ame­ryki. Napi­sa­łem do niego, żeby sfi­nan­so­wał ci podróż. Napi­sa­łem mu też, że nie tylko tań­czysz, ale jesteś rów­nież dosko­nałą kraw­cową i od uta­len­to­wa­nej matki nauczy­łaś się szyć kostiumy. Ma wiele zna­jo­mo­ści w Kali­for­nii i Nowym Jorku, więc dosta­niesz tam pracę.

Lisel poczuła gulę w gar­dle. Nie mogła uwie­rzyć, że nauczy­ciel zadał sobie tyle trudu, żeby wydo­stać ją z kraju, który naj­wy­raź­niej nie chciał dłu­żej ani Lie­sel, ani jej rodziny.

Tylu sąsia­dów prze­stało z nimi roz­ma­wiać. Od kiedy ojciec musiał zamknąć sklep z powodu nowych anty­ży­dow­skich roz­po­rzą­dzeń, więk­szość ludzi zaczęła ich uni­kać.

Ale nagle chwy­cił ją strach, ponie­waż Psota powie­dział, że w Ame­ryce będzie praca dla niej.

– A rodzice? – Pyta­nie zabrzmiało odro­binę tylko gło­śniej od szeptu. – Czy ten pan opłaci podróż także im?

Odwró­cił od niej wzrok i spoj­rzał przez wyso­kie fran­cu­skie drzwi gabi­netu. Na biurku Psoty Lie­sel dostrze­gła też inną foto­gra­fię, nauczy­ciela z rodzi­cami, kiedy był mniej wię­cej w tym samym wieku, co ona teraz.

– Nie – odparł cicho. – Sfi­nan­suje tylko twój wyjazd. Bar­dzo mi przy­kro.

Zanim zdą­żyła wypo­wie­dzieć słowa, które już zaczy­nały for­mo­wać się jej w ustach, ubiegł ją, prze­wi­du­jąc, co zamie­rzała mu oznaj­mić.

– Roz­ma­wia­łem już z two­imi rodzi­cami, Lie­sel. Wła­ści­wie omó­wi­łem to z nimi, jesz­cze zanim napi­sa­łem do Laem­m­lego – prze­rwał na chwilę, znów uciekł od niej wzro­kiem i wbił spoj­rze­nie w pod­łogę. – Oni dosko­nale wie­dzą, co tu się teraz dzieje. Chcą, żebyś sko­rzy­stała z tej szansy. Chcą, żebyś wyje­chała. Do Ame­ryki.

W czerwcu Lie­sel miała już zapro­sze­nie i wizę. Zgod­nie z pole­ce­niem pana Laem­m­lego jechała do Antwer­pii, skąd wypły­wał sta­tek do Nowego Jorku. Po połu­dniu, kiedy żegnała się z rodzi­cami na dworcu w Brnie, mama się­gnęła do koszyka i wyjęła paczkę.

– Co to? – spy­tała Lie­sel drżą­cym gło­sem, powstrzy­mu­jąc szloch. Po raz pierw­szy w życiu czuła się tak, jakby ktoś wlał jej cement w buty. Chciała wro­snąć w chod­nik i powie­dzieć rodzi­com, że nie może ich opu­ścić.

– Upie­kłam ci twój ulu­biony – powie­działa mama ze łzami w oczach. – Stru­del jabł­kowy…

Lie­sel wzięła paczkę i poczuła cie­pło pro­mie­niu­jące przez płótno.

– Teraz mogę uda­wać, że wycho­dzisz tylko na tańce – dodała matka z wymu­szo­nym uśmie­chem.

Dziew­czyna czuła w dło­niach mięk­kość cia­sta.

– Boję się, że się zła­mie, zanim zdążę go zjeść.

– Kocha­nie, to nie ma zna­cze­nia, nawet jeśli się poła­mie. Nawet jeśli cał­kiem się pokru­szy, wszyst­kie skład­niki na­dal w nim będą.

Chwy­ciła córkę w obję­cia.

– Zupeł­nie jak miłość moja i taty do cie­bie.

Lie­sel przy­je­chała do Nowego Jorku, nie zna­jąc ani jed­nego angiel­skiego słowa. Mówiła jed­nak tro­chę po nie­miecku, co jej się przy­dało, ponie­waż pan Laem­mle zała­twił jej pracę kraw­co­wej u nie­miec­kiej Żydówki, która pro­wa­dziła pra­cow­nię kostiu­mów w dziel­nicy teatral­nej. W kwe­stii zajęć bale­to­wych Psota zała­twił jej wie­czorne lek­cje u daw­nej tan­cerki teatru imie­nia Kirowa, madame Pola­ko­wej, na Upper West Side. Jed­nak co wie­czór, bez względu na to, jak bar­dzo była zmę­czona szy­ciem czy tań­cem, Lie­sel leżała i nie mogła zasnąć, zamar­twia­jąc się o rodzinę, która została w Cze­cho­sło­wa­cji.

Pisała nie­zli­czone listy do rodzi­ców do Brna, ale dostała tylko jeden, zaraz po tym, jak dotarła do Nowego Jorku. Sta­ran­nie zło­żoną kartkę prze­cho­wy­wała jak świę­tość w małym pudełku w szu­fla­dzie komody.

Naj­droż­sza Lie­sel!

Kiedy piszę te słowa, wyobra­żam sobie Cie­bie z Two­imi jasnymi oczami, rado­snym uśmie­chem, w try­ko­cie i balet­kach. W taki oto spo­sób matka roz­grzewa swe serce. Spo­tka­li­śmy się z panem Psotą i powie­dział nam, że pan Laem­mle speł­nił wszyst­kie obiet­nice. Że pra­cu­jesz i uczysz się baletu. Nie potra­fimy z tatą wyra­zić sło­wami, jak bar­dzo jeste­śmy szczę­śliwi, że radzisz sobie w Ame­ryce.

Dosta­li­śmy Twój list i – nie musisz się o nas mar­twić. Psota zała­twił, że dalej mogę szyć. Wysyła do mnie tan­cerki przed godziną poli­cyjną, po jed­nej albo naj­wy­żej po dwie na tydzień, żeby nie wzbu­dzić podej­rzeń, że zapew­nia nam zaro­bek. Franny i Tomas Koh­no­wie posta­no­wili wyje­chać pod Pragę, do Tere­zina. Mówią, że też mogli­by­śmy się tam prze­nieść, że będzie tam bez­piecz­niej niż w mie­ście. Tata na razie nie zde­cy­do­wał, czy tam wyje­dziemy. Ile jesz­cze czasu będziemy mieli na doko­na­nie wyboru, zanim sytu­acja zde­cy­duje za nas, tego nie wiem. Ale pro­szę, nie martw się o nas, milačku. Myśl, że uśmie­chasz się gdzieś tam, za oce­anem, trzyma nas przy życiu. Modlę się, żeby­śmy się rychło spo­tkali.

Twoi kocha­jącyRodzice

Czy­tała list tyle razy, że papier pra­wie prze­tarł się na zgię­ciach. Ponie­waż mogła zabrać ze sobą tylko jedną małą walizkę, miała nie­wiele rze­czy, które łączyły ją z daw­nym życiem z rodziną w Brnie. Przy­wio­zła dwie sukienki, które uszyła jej mama, mały opra­wiony w skórę album ze zdję­ciami, zawie­ra­jący skrawki wspo­mnień z rodzin­nych waka­cji na moraw­skiej wsi, i płytę, którą Psota przy­niósł jej przed wyjaz­dem; prze­wio­zła ją w walizce owi­niętą sta­ran­nie w kilka warstw ubrań.

Tam­tego wie­czora, kiedy matka bie­dziła się, co naj­lep­szego ugo­to­wać z resz­tek racji, Psota przy­szedł się poże­gnać.

Kiedy Lie­sel otwo­rzyła drzwi, stał tam w ele­ganc­kim gar­ni­tu­rze. W jed­nej ręce trzy­mał bukiet kwia­tów dla mamy, a w dru­giej płytę dla niej.

– To pre­zent na poże­gna­nie – powie­dział. – Sym­fo­nia Z Nowego Świata Dvořáka.

Znała ją dobrze. Była to ulu­biona sym­fo­nia stu­den­tów kon­ser­wa­to­rium, z któ­rymi tan­cerki dzie­liły budy­nek, i Lie­sel parę razy sły­szała ją przez ściany sali do ćwi­czeń. Skom­po­no­wał ją Czech, który w owym cza­sie miesz­kał w Nowym Jorku i kie­ro­wał tam­tej­szym kon­ser­wa­to­rium. W sym­fo­nii pobrzmie­wały melo­die inspi­ro­wane muzyką rdzen­nych Ame­ry­ka­nów i duchem afro­ame­ry­kań­skim, które Dvořák sły­szał w Ame­ryce. Druga część była szcze­gól­nie piękna. Któ­re­goś dnia chło­pak z kon­ser­wa­to­rium pró­bo­wał zaim­po­no­wać Lie­sel po pró­bie i opo­wia­dał, że sym­fo­nia natchnęła innego ame­ry­kań­skiego kom­po­zy­tora do skom­po­no­wa­nia pio­senki Powrót do domu.

– Sto­sowny pre­zent – powie­działa z uśmie­chem i poca­ło­wała Psotę w poli­czek. – Bar­dzo dzię­kuję. Będę ją prze­cho­wy­wać jak skarb.

Póź­nym wie­czo­rem, kiedy zje­dli pro­stą kola­cję – pie­rogi z ziem­nia­kami zro­bione przez mamę – tata wziął płytę od Psoty i poło­żył na vic­trolę.

Brzmie­nie muzyki ide­al­nie paso­wało do tam­tego wie­czoru. Lie­sel sły­szała w niej tęsk­notę za ojczy­zną, pod­szytą cie­niem nadziei.

– Dvořák napi­sał tę sym­fo­nię, kiedy był w Ame­ryce, Lie­sel.

– Wiem – odparła cicho.

– Obmy­śla­łem cho­re­ogra­fię do niej… – Głos tan­ce­rza ucichł. Przy­mknął oczy, a Lie­sel pomy­ślała, że oczami wyobraźni widzi wła­śnie tę cho­re­ogra­fię. Póź­niej wszy­scy nucili motyw prze­wodni z dru­giej czę­ści.

Tam­tego wie­czora pod­dali się pocie­szy­ciel­skiej mocy muzyki. Wypeł­niła ona prze­strzeń zamiast trud­nych do wypo­wie­dze­nia słów. A póź­niej, w Nowym Jorku, kiedy Lie­sel nie mogła zasnąć, kiedy drę­czyły ją obawy o los rodziny, sku­piała myśli na prze­pięk­nych smycz­kach oraz par­tii solo­wej na rożek angiel­ski z dru­giej czę­ści i wyobra­żała je sobie jako nie­wi­doczną nić łączącą jej serce z rodziną, która została w ojczyź­nie.

Lie­sel wynaj­mo­wała miesz­ka­nie wspól­nie z dziew­czyną, któ­rej Laem­mle rów­nież pomógł wydo­stać się z Europy. Było skąpo ume­blo­wane – dwa łóżka, kuchenny stół i krze­sła. Ale po roku pracy w pra­cowni kostiu­mów Gerty Kle­in­feld Lie­sel miała dość pie­nię­dzy, żeby kupić vic­trolę w komi­sie, bez poczu­cia winy, że za bar­dzo naru­sza oszczęd­no­ści gro­ma­dzone po to, by pew­nego dnia spro­wa­dzić rodzi­ców do Ame­ryki.

Nocami, kiedy ból tęsk­noty za rodziną sta­wał się nie­zno­śny, pusz­czała płytę Dvořáka i wyobra­żała sobie, że znów wszy­scy razem sie­dzą w pokoju, a ona może dotknąć cie­płych rąk matki i ojca.

Za dnia jed­nak była zbyt zajęta, żeby pozwo­lić sobie na melan­cho­lię. Godzi­nami obrę­biała brzegi mereżką, doszy­wała sta­niki i ozdoby do kostiu­mów dziew­czyn wystę­pu­ją­cych w noc­nych klu­bach. Z tego utrzy­my­wała się pra­cow­nia Gerty. Koło trzy­na­stej koń­czyła szy­cie, a po połu­dniu miała zaję­cia bale­towe w stu­diu madame Pola­ko­wej – wyda­wała na nie część zarob­ków.

Lie­sel była wdzięczna, że nauczyła się od matki fachu, który pozwa­lał jej opła­cić rachunki. W pra­cowni Gerty chó­rzystki o wyszu­ka­nych fry­zu­rach, z olśnie­wa­ją­cymi uśmie­chami i ide­al­nymi lokami stały przed lustrami, pod­czas gdy Lie­sel dopa­so­wy­wała im kostiumy. W kon­ser­wa­to­rium w ojczyź­nie tań­czyła wyłącz­nie w try­ko­cie i raj­sto­pach, z wło­sami cia­sno upię­tymi w kok.

W zatło­czo­nych i hała­śli­wych pomiesz­cze­niach pra­cowni kra­wiec­kiej Lie­sel nauczyła się sztuki meta­mor­fozy. Mama prze­ka­zała jej wie­dzę o gor­se­tach bale­to­wych i fisz­bi­nach, ale tutaj, w Nowym Jorku, dowie­działa się, jak uży­wać pasów wyszczu­pla­ją­cych i innych akce­so­riów, które prze­mie­niały nawet naj­bar­dziej nie­po­zorną dziew­czynę w bogi­nię.

Przez kilka następ­nych mie­sięcy Lie­sel nawią­zy­wała bliż­sze rela­cje z tan­cer­kami, które przy­cho­dziły do Gerty po kostiumy. Dziew­częta lubiły deli­katny dotyk Lie­sel oraz to, że po latach nauki tańca kla­sycz­nego wie­działa, w jaki spo­sób ich ciała poru­szają się pod­czas występu. Rozu­miała, jak ważne jest, żeby kostiumy nie tylko pod­kre­ślały ich figurę, ale też pod­trzy­my­wały ciało w tańcu.

– Ręce w górę – mówiła do nich łamaną angielsz­czy­zną – zegnij plecy…

Usta­wiała je, żeby dopa­so­wać kostiumy tak, by się nie prze­su­wały ani nie roz­darły pod­czas roz­cią­ga­nia i ruchu na sce­nie. Rozu­miała dosko­nale, że nie ma nic bar­dziej iry­tu­ją­cego dla tan­cerki niż wra­że­nie, że kostium może się roz­piąć.

Jakiś rok po przy­jeź­dzie zagad­nęła ją jedna z dziew­cząt, Vic­to­ria.

– Poru­szasz się z takim wdzię­kiem – powie­działa. – Zupeł­nie jak tan­cerka.

– Bo tań­czę. – Lie­sel się uśmiech­nęła. – Ale tylko balet.

Wyjęła szpilkę z podu­szeczki i wpięła ją w brzeg spód­nicy Vic­to­rii.

– Wie­dzia­łam! – Vic­to­ria się roze­śmiała. – Widać to, jak idziesz przez pra­cow­nię. Barki ścią­gnięte, pro­sta szyja…

Lie­sel się zaśmiała.

– No i te wspa­niałe nogi. – Zmie­rzyła Lie­sel wzro­kiem od stóp do głów. – Tak, do licha, powin­naś tań­czyć z nami, a nie ukry­wać się w tej dziu­rze!

Lie­sel schy­liła się po szpilki i zabrała się do kostiumu Vic­to­rii. Stała przed wyso­kim lustrem i pró­bo­wała dopa­so­wać gor­set do drob­nej klatki pier­sio­wej tan­cerki.

– Nie mam oby­cia ze sceną – powie­działa Lie­sel. – Tyle co tro­chę szkoły w Euro­pie i zaję­cia tutaj po pracy. Mam szczę­ście, że mogę pra­co­wać przy szy­ciu…

– Nie bądź nie­mą­dra – odparła Vic­to­ria. – Prze­cież widzę, że odro­bina maki­jażu, tro­chę sta­rań i była­byś fan­ta­styczna na sce­nie. Masz ide­alną postawę, a układy są naprawdę łatwe. Robimy tylko ładne tło dla osoby, która aku­rat tego wie­czora coś śpiewa. To nic trud­nego, szcze­gól­nie w porów­na­niu z bale­tem.

– Ale mój angiel­ski…

– Prze­cież nie musisz się odzy­wać! Wystar­czy rozu­mieć pole­ce­nia… – Vic­to­ria poru­szyła ramio­nami.

– Uwa­żaj na szpilki – ostrze­gła ją Lie­sel, lekko roz­ba­wiona myślą, że mogłaby zostać tan­cerką w Nowym Jorku. – Bo poka­le­czysz sobie ręce.

Tego dnia po połu­dniu, po tym jak Lie­sel dała z sie­bie wszystko, żeby kostium leżał na dziew­czy­nie jak druga skóra, Vic­to­ria wrę­czyła jej wizy­tówkę Leo Ste­ina.

– Idź do niego – nale­gała. – Jesteś taką samą tan­cerką jak ja, kiedy zaczy­na­łam. Nie można trzy­mać takiego ciała całymi dniami w pra­cowni kra­wiec­kiej. Powiedz, że przy­słała cię Vic­to­ria Cre­egan. To tylko trzy prze­cznice stąd. Idź do niego w prze­rwie na lunch.

Teraz minęły już pra­wie trzy lata, odkąd Lie­sel zaczęła tań­czyć w noc­nych klu­bach. Pie­nią­dze zaosz­czę­dzone z wypłat i szy­cia, które pew­nego dnia zamie­rzała wydać na spro­wa­dze­nie rodzi­ców, leżały nie­tknięte. A z Europy napły­wały teraz prze­ra­ża­jące donie­sie­nia. Krą­żyły pogło­ski o obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych i żydow­skich rodzi­nach wyła­py­wa­nych i wysy­ła­nych do róż­nych miejsc na tery­to­rium Pol­ski.

Za dnia więk­szość czasu Lie­sel cho­dziła z uśmie­chem przy­kle­jo­nym do twa­rzy i cia­łem nasta­wio­nym, żeby chło­nąć radość i muzykę z oto­cze­nia. Ale gdy zmy­wała maki­jaż i zdej­mo­wała kostium sce­niczny, czarno-białe foto­gra­fie w gaze­tach wywo­ły­wały udrękę, z któ­rej nie potra­fiła się otrzą­snąć.

W takich chwi­lach, gdy sie­działa sama, oparta o łóżko, z poży­czoną książką do nauki angiel­skiego na kola­nach, widziała matkę, która żegna się z nią z wymu­szo­nym uśmie­chem, i ojca przy­trzy­mu­ją­cego jej walizkę kilka chwil za długo. Nie chciała patrzeć na te wszyst­kie kosz­marne zdję­cia i myśleć o tym, że może jej rodzice leżą gdzieś w tych sto­sach ciał lub stali się już czar­nym popio­łem. Wolała patrzeć na rodzinną foto­gra­fię, którą usta­wiła na noc­nym sto­liku, i wie­rzyć, że na­dal są tam, gdzie ich zosta­wiła. Tata w ciem­no­brą­zo­wym pal­cie i ele­ganc­kiej fedo­rze i mama, zawsze z czymś cie­płym i słod­kim w rękach.

Przez dwa dni Greg roz­glą­dał się w tłu­mie za dziew­czyną w tuli­pa­no­wej zie­lo­nej sukience. Prze­pa­try­wał paradę ciem­nych gar­ni­tu­rów i bia­łych koszul, kobiet w jesien­nych stro­jach, fil­co­wych kape­lu­szach i ręka­wicz­kach z koź­lę­cej skóry. Nasłu­chi­wał kro­ków, a w cza­sie każ­dej prze­rwy w grze przy­glą­dał się twa­rzom osób sto­ją­cych w kolejce po cia­sta Mur­raya.

W ciągu dnia Grega ze skrzyp­cami mijało kil­ku­set prze­chod­niów. Nie­któ­rzy zatrzy­my­wali się na chwilę, żeby posłu­chać gry, część z nich wrzu­cała drobne do fute­rału, by wyra­zić uzna­nie. Ale on cią­gle miał w myślach obraz dziew­czyny o lek­kim kroku tan­cerki i twa­rzy pięk­no­ści ze Sta­rego Świata.

We wtor­kowe popo­łu­dnie, kilka minut po pierw­szej, znów ją zoba­czył. To była z całą pew­no­ścią ona. Twarz, któ­rej nie dało się pomy­lić z inną. Nogi. Uśmiech. Nie­wia­ry­godna lek­kość kro­ków.

Tym razem wie­dział, że musi być szyb­szy, i zaczął grać od razu. Nie zare­ago­wała na Mozarta, więc szybko usu­nął Austrię z listy poten­cjal­nych miejsc jej pocho­dze­nia. Następną oczy­wi­stą hipo­tezą były Niemcy. Greg miał zatem do wyboru jed­nego z trzech panów „B”: Bacha, Brahmsa i Beetho­vena. Kon­certy skrzyp­cowe Brahmsa i Beetho­vena pozwo­li­łyby mu zaim­po­no­wać dziew­czy­nie talen­tem, ale mógł też zagrać motyw Ody do rado­ści z IX Sym­fo­nii Beetho­vena i poru­szyć ludzi. Może uwaga tłumu przy­cią­gnę­łaby ją bli­żej?

Dostrzegł, że lekko drgnęła, kiedy zaczął grać. Z wdzię­kiem obró­ciła się na obca­sie, gdy odcho­dziła od sto­iska Mur­raya z torebką w dłoni, jak minia­tu­rowa bale­rina w pozy­tywce, którą kie­dyś widział w anty­kwa­ria­cie koło domu. Wiru­jąca por­ce­la­nowa figurka wiel­ko­ści jego kciuka w tiu­lo­wej spód­niczce o roz­mia­rze znaczka pocz­to­wego.

Spoj­rzała w jego stronę, ale nie zatrzy­mała się, na co liczył. Był jed­nak pewny, że zare­ago­wała na grę. Dostrzegł drgnie­nie ciała, gest zado­wo­le­nia i instynk­towną reak­cję na muzykę, którą wydo­by­wał smy­czek. To postęp w porów­na­niu z poprzed­nim razem, wytłu­ma­czył sobie, nie wolno się znie­chę­cać. Tym razem, gdy szła do drzwi, odwró­ciła się i prze­lot­nie na niego spoj­rzała. Uśmiech dziew­czyny prze­szył mu serce, nagroda wię­cej dla niego warta niż wszyst­kie monety świata.

Lie­sel szła do biura pana Ste­ina i czuła lek­kość, która nie miała nic wspól­nego ze słoń­cem ogrze­wa­ją­cym jej twarz ani z per­spek­tywą kolej­nego czeku z wypłatą. Coś w muzyce skrzypka, która wła­śnie wpa­dła jej w ucho na Grand Cen­tral, spra­wiło, że poczuła się szczę­śliwa i pełna ener­gii.

Od wie­ków nie sły­szała Ody do rado­ści, inspi­ru­jąca melo­dia pod­nio­sła ją na duchu. Co ten skrzy­pek grał ostat­nio? Chyba Eine kle­ine Nacht­mu­sik? Przy­po­mniała sobie, że milion razy sły­szała tę muzykę dola­tu­jącą póź­nymi wie­czo­rami z kawiarni w Brnie. Ten chło­pak grał zachwy­ca­jąco. Odkąd przy­je­chała do Nowego Jorku, sły­szała wielu graj­ków na sta­cjach metra, ale więk­szość z nich wybie­rała współ­cze­snych kom­po­zy­to­rów, Ger­sh­wina i Duke’a Elling­tona – może myśleli, że takie utwory bar­dziej skło­nią ludzi, by się­gnęli do kie­szeni. Ale ten skrzy­pek naj­wy­raź­niej wolał muzykę, która przy­po­mi­nała jej Europę.

Gdy szła, Beetho­ven roz­brzmie­wał w jej gło­wie. Wró­ciła myślą do daw­nego życia w Brnie, do cza­sów nauki tańca w kon­ser­wa­to­rium, gdzie stu­denci muzyki czę­sto pró­bo­wali zwró­cić na sie­bie uwagę naj­ład­niej­szych tan­ce­rek, gra­jąc z pasją na instru­men­tach. Te lata pozo­sta­wiły Lie­sel naj­mil­sze wspo­mnie­nia. Czas, kiedy nie tylko rodziła się jej miłość do tańca i muzyki, ale też gdy myślała, że wszystko będzie takie samo już na zawsze. Życie pełne kul­tury, sztuki, przy­ja­ciół i rodziny.

W ostat­nim roku nauki u Psoty miała szansę obser­wo­wać mistrza u szczytu kre­atyw­no­ści, kiedy opra­co­wy­wał cho­re­ogra­fię do Tań­ców sło­wiań­skich Dvořáka. Spę­dził z Lie­sel i pię­cioma innymi dziew­czy­nami wiele godzin, mobi­li­zu­jąc je do dokład­niej­szej pracy nóg. Ale mimo zamknię­tych drzwi stu­dia prze­piękna muzyka orkie­stry kame­ral­nej wypeł­niała całą szkołę.

Sama była zdu­miona, jak bar­dzo nie mogła się teraz docze­kać prób w stu­diu tanecz­nym Rosen­thala. Przez kilka dni z rzędu miała szansę kupić sobie kawa­łek cia­sta u Mur­raya i znów dać się ocza­ro­wać przy­stoj­nemu skrzyp­kowi, który zda­wał się grać tylko dla niej.

W czwar­tek po połu­dniu, po poran­nym szy­ciu u Grety, Lie­sel poszła scho­dami z kolejki do wyj­ścia z Grand Cen­tral na Lexing­ton Ave­nue i znów usły­szała jego grę za rogiem. Grał kon­cert skrzyp­cowy, może Men­dels­sohna, nie była pewna. Ale jedno było oczy­wi­ste: gdy tylko dobie­gała do niej muzyka, czuła, że jej ciało na nią reaguje. Nuty cią­gnęły ją jak linki na bloczku. Czuła, że koń­czyny same jej się wycią­gają, a stopy chcą sta­wać na pal­cach i tań­czyć. Wyobra­żała sobie, że tań­czy na wła­snej pry­wat­nej sce­nie, a ten męż­czy­zna, któ­rego nie zna, jest jej akom­pa­nia­to­rem.

Kolejka do wózka Mur­raya nie była tak długa jak zwy­kle, a kiedy prze­cho­dziła obok bez­i­mien­nego muzyka, obró­ciła głowę i uśmiech­nęła się do niego. Zoba­czyła, że unosi wzrok znad instru­mentu i jego wargi rów­nież ukła­dają się w uśmiech.

– Następny! – ode­zwał się zza lady ostry głos Mur­raya. – Czego sobie życzysz, laleczko? Stru­del jabł­kowy jak zwy­kle?

– Tak – odparła i zaru­mie­niła się. – Ale któ­re­goś dnia muszę spró­bo­wać waszych pącz­ków.

– Wyglą­dasz bar­dziej na stru­dlową dziew­czynę – powie­dział sprze­dawca, uśmiech­nął się i wrę­czył jej torebkę. I już zwra­cał się do następ­nego klienta, a Lie­sel się odwró­ciła i spoj­rzała na zegar wiszący nad przej­ściem do Van­der­bilt Hall.

Miała mniej czasu, niż jej się zda­wało. Zostało tylko dzie­sięć minut, żeby nie spóź­nić się na zaję­cia u Rosen­thala.

Kiedy przy­śpie­szyła kroku do wyj­ścia z dworca, usły­szała, że skrzy­pek zaczyna grać Cho­pina. Zasko­czył ją ten dość dziwny wybór, ponie­waż wie­działa, że ten utwór o niebo lepiej brzmi na for­te­pia­nie niż na skrzyp­cach.

Nie dotarło do niej, że chło­pak zagrał wła­śnie tego kom­po­zy­tora, żeby spraw­dzić jej reak­cję. Żeby się prze­ko­nać, czy dziew­czyna pocho­dzi z Pol­ski, tak jak on. Że szuka cze­goś, co przy­po­mni jej ojczy­znę, gdzie­kol­wiek się ona znaj­duje.

Po połu­dniu Lie­sel na­dal roz­my­ślała o skrzypku, który naj­wi­docz­niej grał zawsze w tym samym zakątku dworca i któ­rego dobór reper­tu­aru zaczął ją intry­go­wać. Nie miała szansy zoba­czyć dokład­nie jego twa­rzy, ponie­waż czę­ściowo zasła­niał ją instru­ment. Ale widziała jego oczy. Lgnęły do niej jak magnes. Jesz­cze teraz czuła siłę tego spoj­rze­nia.

Rosen­thal sztor­co­wał dziew­czyny, by uwa­żały na kroki.

– Scho­dzi­cie po scho­dach, obej­mu­jąc ramie­niem part­ne­rów – komen­de­ro­wał. – Pamię­taj­cie o uśmie­chu. Pamię­taj­cie, żeby zsyn­chro­ni­zo­wać krok z pozo­sta­łymi… Wszystko ma cho­dzić jak w zegarku… Dziew­częta! – Pod­niósł głos i kar­cąco spoj­rzał na dziew­czynę, która szep­tała coś do dru­giej tan­cerki. – Zostały nam trzy dni, żeby dopiąć wszystko na ostatni guzik. Skon­cen­truj­cie się i do roboty!

Lie­sel mil­czała i zapa­mię­ty­wała ele­menty cho­re­ogra­fii. Była dla niej bar­dzo pro­sta, bez porów­na­nia prost­sza od skom­pli­ko­wa­nych ukła­dów, które two­rzył mistrz Psota.

Spoj­rzała na zegar, docho­dziła czwarta po połu­dniu. Zanim poje­dzie na Upper West Side do madame Pola­ko­wej, zaj­rzy na Grand Cen­tral i spraw­dzi, czy skrzy­pek jesz­cze tam gra.

O wpół do czwar­tej Greg był już spa­ko­wany i zbie­rał się do pracy w teatral­nej orkie­strze. Kiedy prze­cho­dził przez drzwi na Lexing­ton Ave­nue, nie mógł prze­stać myśleć o muzyce, którą dziś wybrał dla dziew­czyny.

Cho­ciaż jesz­cze do niego nie pode­szła, wczo­raj spoj­rzała w jego stronę z uśmie­chem. To dobry znak, powie­dział sobie.

Wie­dział, że ten polo­nez był kiep­skim wybo­rem. Brzmiał okrop­nie na skrzyp­cach, trzeba pamię­tać, że Cho­pin napi­sał go (jak wła­ści­wie wszystko, co skom­po­no­wał) na for­te­pian. Ale pomy­ślał, że gdyby była Polką, doce­ni­łaby nie­udolne próby zagra­nia muzyki z jej ojczy­stego kraju. Łamał sobie głowę, co zagra następ­nym razem, kiedy ją zoba­czy.

W reper­tu­arze zostało mu jesz­cze kilka rze­czy przy­wo­łu­ją­cych różne kraje, z któ­rych mogła pocho­dzić. Cokol­wiek, byleby zatrzy­mała się przy nim na kilka chwil.

Wyobra­żał sobie, że gdyby tak się stało, zagrałby utwór do końca, tylko dla niej. A potem, kiedy wresz­cie odło­żyłby smy­czek, mógłby ją zagad­nąć, może nawet zapro­siłby ją na lunch do pobli­skiego baru Auto­mat.

Odtwo­rzył sobie w gło­wie mapę Europy i roz­wa­żał, gdzie następ­nym razem szu­kać poten­cjal­nej ojczy­zny dziew­czyny. Rosja to łatwi­zna. Czaj­kow­ski. Greg uwiel­biał popi­sy­wać się umie­jęt­no­ściami, gra­jąc kon­cert skrzyp­cowy, ale motyw miło­sny z Romea i Julii musiał wzbu­dzić cie­płe uczu­cia u każ­dej dziew­czyny, szcze­gól­nie Rosjanki z dala od ojczy­zny. Gdyby jed­nak pocho­dziła z Buł­ga­rii lub Rumu­nii – będzie miał pro­blem. Nie znał żad­nego kom­po­zy­tora z tych kra­jów. Może mógłby popro­sić któ­re­goś z gości wuja, żeby pod­su­nął pomysł jakiejś pie­śni z tam­tych rejo­nów. I Węgry, podob­nie jak Pol­ska, sta­no­wi­łyby pewien kło­pot. Był oczy­wi­ście Liszt. Ale to też pia­ni­sta, któ­rego naj­wspa­nial­sze utwory słabo prze­kła­dały się na skrzypce. Jeśli zaś znów spró­buje tej drogi po porażce z Cho­pi­nem, czy dziew­czyna się zorien­tuje, że on nie gra tu dla pie­nię­dzy, tylko pró­buje wysłać wia­do­mość tylko dla niej?

Miał nadzieję, że następ­nego dnia znów ją zoba­czy i dosta­nie kolejną szansę. Już raz widział, jak jej stopy zare­ago­wały na muzykę, a poprzed­nim razem – był pewny – obda­rzyła go uśmie­chem. Zasta­na­wiał się też, dokąd tak się śpie­szy codzien­nie po połu­dniu. Wymy­ślił kilka sce­na­riu­szy, ale w żad­nym nie­zna­joma nie sie­działa zamknięta w biu­rze z maszyną do pisa­nia i tele­fo­nem.

Kiedy Greg szedł do domu, by prze­brać się na wie­czorny występ z orkie­strą, Lie­sel posta­no­wiła jesz­cze raz zaj­rzeć na dwo­rzec i spraw­dzić, czy skrzy­pek gra o tej porze. Ale kiedy prze­szła przez drzwi z Lexing­ton Ave­nue, nie zoba­czyła go. Miej­sce za wóz­kiem z ciast­kami Mur­raya było puste, jak scena bez arty­sty, zostały tylko płyty lśnią­cego jasnego mar­muru. Lie­sel zasko­czyło wła­sne roz­cza­ro­wa­nie nie­obec­no­ścią muzyka.

Zoba­czyła pucy­buta z klien­tem; zgięty wpół dopro­wa­dzał do poły­sku buty ban­kiera w śred­nim wieku.

Kobieta cią­gnęła za sobą dwoje dzieci w stronę peronu, jej synek ści­skał w ręce czapkę.

Popa­trzyła na pustą prze­strzeń i odpły­nęła myślami. Miała do skoń­cze­nia szy­cie u Gerty, występ w pią­tek wie­czo­rem i ostat­nią próbę do jutrzej­szego przed­sta­wie­nia o dru­giej. Lie­sel zoba­czyła, że Mur­ray pod­nosi wzrok znad wózka. Tace były już pra­wie puste.

– Nie ma stru­dla – oznaj­mił z uśmie­chem. – Ale zostało kilka pącz­ków.

Była głodna i wie­działa, że powinna raczej kupić sobie kanapkę lub coś zdrow­szego. Ale dotąd nie pró­bo­wała jesz­cze pączka.

– Dwa ciastka jed­nego dnia? – Roze­śmiała się i pode­szła do lady. – Moja talia chyba tego nie znie­sie.

– To jakiś żart – powie­dział i zapa­ko­wał pączka w torebkę. Lie­sel się­gnęła po dzie­się­cio­cen­tówkę do port­mo­netki.

– Ja sta­wiam, cukie­reczku. Smak Ame­ryki na osłodę.

Następ­nego popo­łu­dnia wyszła od Gerty w porze lun­chu i poszła na Times Squ­are, żeby zła­pać kolejkę na Grand Cen­tral. Leo Stein miał dla niej kolejny czek, a potem zamie­rzała jechać do Rosen­thala na ostat­nią próbę.

W ręce trzy­mała kon­trakt na wie­czór.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki