Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Naukowczyni z Warszawy wyjeżdża do pracy fizycznej w Niemczech. Eksperyment badawczy? Artystyczny performans? Dla Anny Zawadzkiej to po prostu życiowa konieczność. Gdy zatrudnia się jako robotnica niewykwalifikowana przy pielęgnacji ogrodów w Berlinie, znajomi z Warszawy unoszą brwi ze zdumienia. Albo mówią: „Zazdroszczę, odpocznie ci głowa”. Ale głowa nie odpoczywa. Praca okazuje się ciężka i wyjaławiająca, a jako migrantka z Europy Wschodniej, w dodatku słabo mówiąca po niemiecku, Zawadzka jest nieustannie dyscyplinowana i upokarzana.
Gorycz to nie tylko opowieść o trudach prekarnego życia na obczyźnie, ale także oskarżenie wobec inteligenckich elit III RP, beneficjentów transformacji i „ludzi z dobrych domów”. Ci, którzy mienią się postępowymi i oświeconymi – zauważa gorzko Zawadzka – okazują się zazwyczaj absolutnie ślepi na różnice klasowe. Czy dotknie ich jednak klasowy gniew? Gorycz, będąc wstrząsającym osobistym świadectwem,stawia także pytanie o to, czy resentyment może stanowić źródło politycznego buntu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 275
Data ważności licencji: 10/22/2031
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Na okładce fragment obrazu Ottona Griebela, Die Internationale (1929/1930) © AKG/BE&W
Copyright © by Anna Zawadzka, 2025
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Magdalena Błędowska
Korekta Ewa Saska / d2d.pl, Sandra Popławska / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-215-3
Pawłowi Matuszowi,
mojemu role model migranckości
Chcesz, żebym opowiedział ci o sobie, jak gdybym miał jakąś kompletną historię, ale ja mam tylko parę ostrych kawałków potłuczonego lustra i wiele luk, z którymi nie wiem, co zrobić.
Abdulrazak Gurnah, Powróceni, przeł. Krzysztof Majer
Niemcy nie były tym, czego się spodziewałeś. Liczyłeś na nowe życie, a czekała cię samotność, która nigdy nie może być nowym życiem, bo samotność jest pętlą, nieustannym odtwarzaniem w głowie tych samych wspomnień, poszukiwaniem coraz to nowszych ran w dawno już zagubionym ja, tęsknotą za ludźmi, którzy zostali na miejscu.
Fatma Aydemir, Dżiny, przeł. Zofia Sucharska
Jestem zmęczony, wycieńczony do cna przez wysiłek, jaki włożyłem w te wszystkie marzenia i nadzieje, w wiarę i wyobrażenia na temat własnej przyszłości.
Caleb Azumah Nelson, Małe światy, przeł. Mariusz Gądek
I must accept being foreign as an essential element of my personality, insist upon it as if upon an inalienable possession. Still and each day anew I find myself alone[1].
Jean Améry, On the Necessity and Impossibility of Being a Jew, z niem. przeł. Sidney Rosenfeld, Stella P. Rosenfeld
Wyobrażam sobie, jak zwija ściany swojego domu, jakby to był sweter. Całość złożoną i gotową do zabrania.
Mona Awad, Króliczek, przeł. Natalia Wiśniewska
[1] „Muszę zaakceptować bycie obcym jako nieusuwalny kawałek mnie, nalegać na to jak na niezbywalną własność. Wciąż na nowo odkrywam swoją samotność”. [Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie tłumaczenia cytatów i zwrotów obcojęzycznych pochodzą od autorki – przyp. red.].
Imiona i płeć niektórych osób zostały zmienione.
Ja naprawdę byłam wdzięczna. Najpierw wszystko mi się podobało, wszyscy mnie zachwycali, chciałam się wszystkim rzucać na szyję i im dziękować, że mogę tu być. Ale potem zrozumiałam, że oczekuje się ode mnie wdzięczności. I będzie oczekiwać już zawsze. Mnie natomiast nikt wdzięczny nie będzie. Wtedy z dobrej imigrantki[1] zmieniłam się w imigrantkę złą. To jest książka o procesie tej zmiany.
Nie chodzi o to, że moje doświadczenie jest wyjątkowe. Przeciwnie. Interesuje mnie jego typowość. Interesują mnie okoliczności, które mnie wyprodukowały, decydując o moich ambicjach i planach – tych zrealizowanych i tych, które porzuciłam. Kiedy więc piszę o sobie, staram się opisać świat, który mnie wytwarza. Jak bierze mnie w posiadanie i miażdży. A także świat, który zwrotnie wytwarzam ja. Zostaną w niego wrzuceni ci, którzy przyjdą po mnie. Jest już w nim armia do mnie podobnych. Ja wchodziłam w czyjeś schodzone buty, choć wydawało mi się, że sama je sobie uszyłam. Na tej iluzji – iluzji wyboru – łapię się nieustannie. Ta książka jest próbą policzenia się z nią.
Urodziłam się w 1980 roku. Przez trzydzieści siedem lat mieszkałam w Warszawie. Na początku 2018 wyemigrowałam do Niemiec, ponieważ w Polsce nie miałam za co żyć. Pracowałam wtedy od ośmiu lat w państwowej instytucji naukowej jako humanistka na stanowisku adiunkta. Zatrudniona na pełny etat, zarabiałam dwa tysiące złotych netto. Nie miałam swojego mieszkania, a cena wynajmu kawalerki w Warszawie wynosiła minimum tysiąc pięćset złotych. Od 2018 do 2020 pracowałam więc na dwa etaty: zdalnie jako socjolożka i równolegle fizycznie jako pomocnica ogrodnika w niemieckiej firmie zajmującej się zielenią miejską. Potem, po odejściu z firmy ogrodniczej, pracowałam kolejno jako ochroniarka w galerii, element wystawianego w innej galerii dzieła sztuki i opiekunka zieleni w budynkach biurowych.
Wyjeżdżałam z Polski, będąc pewna, że już do niej nie wrócę. Chyba że po pudła z moimi rzeczami, które zalegały na strychu u przyjaciół. Na początku 2021 roku jednak wróciłam. Mogłam wrócić, bo Jarosław Gowin, PiS-owski minister szkolnictwa wyższego, podniósł pensje pracowników naukowych państwowych instytucji badawczych. Z dnia na dzień moje wynagrodzenie skoczyło do czterech tysięcy netto. Powtarzam: Gowin podniósł mi pensję o sto procent. Powtarzam to, bo drażni mnie, że nikt nie chce o tym głośno mówić. Moi koledzy z pracy, humaniści zaciekle strzegący prawdy i święcie oburzeni na polityzację nauki, uparcie o tym milczą. Nie chcą przyznać, że skorzystali na władzy PiS-u. Albo im z tym politycznie niewygodnie, albo się tego po prostu wstydzą. Mniej więcej w tym samym czasie, cóż za zbieg okoliczności, mój pracodawca wpisał do umów o pracę zakaz ujawniania zarobków. To zresztą powinno być chyba nielegalne, bo przecież pracuję w instytucji budżetowej. Tak czy siak o tamtej podwyżce milczeć nie planuję. W życiu nie głosowałam na PiS i głosować nie zamierzam, ale nie będę udawać, że to nie PiS pozwolił mi zamieszkać znowu w Polsce. Z całą pewnością nie był to ani Tusk, ani tym bardziej Kon Sty Tuc Ja.
Emigracja dała mi ogromnie wiele. Właśnie dlatego, że nie była ani eksperymentem, ani obserwacją uczestniczącą, lecz koniecznością o nieznanym przebiegu i końcu. Obawiam się, że żaden tekst nie pozwoliłby mi zrozumieć, czym jest praca fizyczna i czym jest perspektywa wykonywania jej do emerytury albo do śmierci, gdyby nie to doświadczenie. Jest to więc książka, która dowodzi, że nie jestem dobrą naukowczynią, bo żeby coś zrozumieć albo przynajmniej mieć wrażenie, że rozumiem, potrzebuję przepuścić to przez siebie. Nie umiem w dystans. Nie umiem ani nie chcę, bo wymóg dystansu jest przejawem dystynkcji lub cenzurą, a najczęściej jednym i drugim.
Dzięki emigracji zrozumiałam, że warunki ekonomiczne determinują nie tylko sposób życia, ale także to, jak traktujemy życie: na ile nam samym wydaje się ono cenne albo nieistotne. Do Polski wracałam w szczycie pandemii COVID-u. Po Berlinie, w którym jakaś baba zrobiła mi awanturę, bo siedziałam na ławce z dwiema koleżankami, a można było przebywać wyłącznie z jedną osobą naraz, szokowało mnie, jak niefrasobliwi i lekkomyślni są ludzie w Polsce: nie chcą chodzić w maseczkach, w kolejkach nadal depczą sobie po piętach, kaszlą i kichają w autobusach i piekarniach; obostrzenia epidemiczne traktują jak zbiór durnych przepisów, które trzeba umieć sprytnie obejść. Miałam wrażenie, że to jest niemal na pokaz. Manifestacja pogardy dla własnego zdrowia i życia. Myślę, że tak objawiał się między innymi ten specyficzny rodzaj „twardzielstwa”, który nie wynika ze wzorów męskości – robili tak wszyscy, bez względu na płeć – lecz z poczucia, że moje zdrowie i życie nie są przez nikogo traktowane jako wartość, więc dlaczego miałyby być szczególnie cenne dla mnie samej.
Ja twardzielką nie jestem. Jestem sofciarą. Mięczakiem. Snołflejkiem. Łatwo mnie zniszczyć, ale robię przy tym trochę hałasu. Ta książka jest zapisem dźwięków, jaki wydaje płatek śniegu, gdy wjeżdża na niego walec.
Kiedyś byłam z Warszawy, byłam socjolożką, pisałam to i tamto, badałam siamto i owamto. Dziś jestem zewsząd i znikąd, a o sobie mogę powiedzieć na pewno, że kocham koty, morze, kwiaty, kolory, boks i surówkę z cykorii. Emigracja za chlebem sprawiła, że być może nigdy nie będę już mieć swojego miejsca ani gotowej odpowiedzi na pytania: co robisz? kim jesteś? skąd jesteś? Interesują mnie nie tyle odpowiedzi na nie, ile powody, dla których ciągle się z tymi pytaniami borykam, wracam do nich i uznaję je za ważne. W tej książce próbuję wyjaśnić, dlaczego nie uważam tych powodów za kwestię osobistą.
W Berlinie mieszkałam przy ulicy, którą często przechodziły demonstracje polityczne. Zamykałam wtedy okno, bo demonstranci robili straszny hałas, a ja mam przewlekle chore uszy. A potem, odkąd w mediach zaczęły się pojawiać wzmianki o ruchu „żółtych kamizelek”, otwierałam okno i sprawdzałam, czy to nie oni. Marzyłam, by się do nich przyłączyć. To nie była potrzeba polityczna w takim sensie, w jakim politykę rozumieją politycy. To była raczej fantazja o wysadzeniu świata, którego nie da się już wytrzymać. Świata wiecznego lęku, zmartwienia i przemęczenia. Ale żółte kamizelki nigdy nie przeszły pod moimi oknami. Nie miałam okazji chwycić własnej – musiałam ją wkładać, gdy pielęgnowaliśmy zieleń przy trasach szybkiego ruchu – by się do nich przyłączyć. Piszę więc tę książkę trochę tak, jakbym w żółtej kamizelce rzucała kamieniami w witryny drogich sklepów: z bezsilności. Na jednej z tych witryn stoi poczucie ważności, z jakim obnoszą się ludzie ze świata akademii. Ci, co piszą „akademia” wielką literą. Ja też tak kiedyś pisałam. Ja też mam to przekonanie w sobie, jak jakieś złogi w jelitach. Ta książka ma być jak śliwki suszone, jak papieros plus kawa, jak „herbatka odchudzająca”, jak duże ilości błonnika.
Boję się, że napiszę o tym wszystkim nie dość chwytliwie. Że jacyś oni powiedzą: „e, kiepski tekst”, i w ten sposób unieważnią, o co w tym tekście chodzi. Robiono mi to już setki razy, tak jak setki razy nazywano mnie „młodą”. Akademicka konserwa będzie mnie tak nazywać do śmierci, ilekroć się ze mną nie zgodzi. Z tego lęku, zamiast pisać, obracam w głowie zdania jak przeżutą w buzi gumę, aż staje się zupełnie bez smaku, ale nie znajduję kosza na śmieci, żeby ją wypluć. No to teraz nią pluję. W krzaki. Na chodnik. Teraz przyklejam ją do spodu krzesła. Zostawiam na talerzu. Zupełnie nie tak, jak nauczyli mnie rodzice. Zupełnie bez kultury. Bo to jest książka o pożegnaniu z pewną kulturą.
„No niestety, zarabiamy średnio tyle co w zieleni miejskiej na stanowisku niskim bądź najniższym, stąd taki poziom polskiej nauki…” – napisał ktoś na Facebooku. Takich utyskiwań można znaleźć setki. Tak utyskiwać powinni raczej pracownicy zieleni miejskiej na stanowisku niskim bądź najniższym, ale do głowy im to nie przyjdzie. W takie utyskiwania głęboko wpisana jest pogarda dla pracowników fizycznych. Założenie, że należy im się mniej i że są mniej wartościowi „od nas”. Że ich życie jest mniej warte zachodu.
Przed wyjazdem żyłam w dwóch klasach naraz. W klasie, do której awansowałam i w której nigdy nie byłam u siebie, oraz w klasie, w której umiałabym się poruszać, gdyby nie fakt, że zrobiłam wszystko, by nie musieć w niej tkwić. Gdybym była mądrzejsza – i nie piszę tego z przekąsem – w tej pierwszej zajęłabym się czymś bezpiecznym. Jakimś tematem, który nikogo specjalnie nie drażni, toteż nie ma szans strącić w zawodową i towarzyską przepaść. Ale „daddy made a soldier out of me”[2], więc zostałam humanistką i zajęłam się tematem „żydokomuny”. Niewyposażona w żadną zbroję, nieświadoma, że szykuję sobie stryczek, pełna durnego zapału, idiotycznie naiwna, ruszyłam na polskie ideologie narodowe: antysemityzm i antykomunizm.
Ruszyłam gorąco do tego zachęcana przez wszystkich tych, którzy sami nie chcieli sobie ubabrać rąk i stawiać czoła oskarżeniom, że „bronią stalinizmu”. Byłam jak ten durno-wierny giermek z każdej bajki: dumna i blada, że ważni ludzie wyznaczają mi ważną misję. Wysyłanie mnie na barykady i patrzenie, jak ginę tam czterdzieści cztery razy, to była specjalność moich przełożonych i moich towarzyszy broni. Zajmowałam się tematem „żydokomuny” w sposób niezgodny ani z konserwatywną, ani z liberalną ortodoksją. Z heterodoksją zresztą też nie. Moim znajomym bardzo się to podobało, bo w gruncie rzeczy wiedzieli, że nie można rozbroić stereotypu „żydokomuny”, jeśli przestrzega się obowiązkowego w Polsce antykomunizmu, a tym bardziej jeśli nie rozkłada się na części pierwsze ideologii zrównującej komunizm z nazizmem. Lecz chociaż wszyscy to wiedzieliśmy, ja przeszłam od słów do czynów. „Ty to powiedz” – mówili. „Napisz o tym” – mówili. A potem, kiedy już powiedziałam i napisałam, by następnie zgarnąć za to nie lada wpierdol, ci, co mówili, nagle już nic nie mówili. Czasem klepali mnie po plecach, a czasem nie robili nawet tego. Nie zliczę, ile razy byłam czyimś kamikadze. I ile razy łkałam potem nie z powodu ran odniesionych w często bezsensownych bojach, tylko dlatego, że nikt mi w tych bitwach nawet nie sekundował, a po nich nie przyniósł nawet plasterka. Chciałam być Joanną d’Arc, a okazywałam się wykidajłą.
W Berlinie jest mnóstwo bezdomnych. Nie było dnia, by w metrze ktoś nie prosił mnie o pieniądze. Nie było dnia, bym nie widziała ludzi mieszkających na ulicy, śpiących na ulicy, chorujących na ulicy. Nie było dnia bez strachu, że to właśnie mnie czeka. Że jeśli sobie odpuszczę – nie pójdę do pracy, za długo będę chora, skończą mi się antydepresanty, stracę tani pokój i nie znajdę prędko nowego – będę jedną z nich. Ciągle widziałam siebie balansującą na tej krawędzi: pomiędzy przetrwaniem a nieprzetrwaniem. Pomiędzy zbornością a rozpadem. Ale prawdę mówiąc, ten rozpad trwał już od wielu miesięcy. Wcześniej rozpaczliwie się przed nim broniłam. Kiedy myślę dziś o sobie sprzed wyjazdu, zamykam oczy i pod powiekami wyświetla mi się obraz setek mięsistych cząsteczek o postrzępionych brzegach, dryfujących w czerwonej przestrzeni. Żadna z nich nie jest ważniejsza niż pozostałe. Ani większa, ani mniejsza. Wielkie zrównanie wszystkiego ze wszystkim. Wielkie zrównanie do zera. Rozpadałam się nie z hukiem, lecz po trochu. Spadałam jak tynk ze ściany.
Potem, w krótkich chwilach pomiędzy wyczerpaniem a paniką, moje zaczynanie od zera tłumaczyłam sobie na dwa sposoby. Sposób pierwszy: byłam za słaba. Za kiepska. Za mało uparta. Za mało konsekwentna, pracowita, odważna. To moja wina, a obwinianie okoliczności to przejaw resentymentu, którego mam tyle, że mogę go sprzedawać jak jabłka – na kilogramy. Sposób drugi to opowiadanie sobie tego samego „na sucho”: moje badania, analizy i teksty postrzegano jako kontrowersyjne i radykalne. Opiniotwórczy w mojej subbranży profesorowie nazywali mnie „hunwejbinką”, „siksą” i „kominternem”, a w Polsce, w której komunizm jest zakazany konstytucyjnie, to są pocałunki zawodowej śmierci. Nie dostawałam więc stypendiów, o które aplikowałam, nie otrzymałam żadnych atrakcyjnych zawodowo propozycji. Miałam pracę, z której nie mogłam się utrzymać. Skończyłam jako gastarbajterka w Rajchu.
Myślę, że jedno i drugie jest prawdą. Te kropki da się połączyć kategoriami kapitału i habitusu. Kapitału kulturowego nie posiadam tyle, ile potrzeba, by funkcjonować w towarzystwie polskiej inteligencji, a tym bardziej by zajmować w niej pozycję na bakier. Nie mam „właściwego” pochodzenia. Nikt na inteligenckich salonach nie zna moich rodziców. Tym bardziej dziadków i babć. Nie noszę rozpoznawalnego od pokoleń nazwiska. Nie jestem z TYCH: urodzonych w rodzinach, w których karierę intelektualną i związany z nią szacunek społeczny traktuje się jak oczywistość niewymagającą żadnej refleksji. Jeśli chodzi o kapitał ekonomiczny, są nim dziesięcioletni laptop, rower złożony z używanych części oraz siedem tysięcy długu na karcie kredytowej. Spadku nie dostanę, więc nic lepszego się nie szykuje.
Kiedy wyjeżdżałam, myślałam, że będę tęsknić za czytaniem, pisaniem, robieniem badań. Za dyskusjami i debatami. Za tymi chwilami, gdy wydawało mi się, że wpadam na coś ważnego, że coś odkrywam. Myślałam, że będzie mi brakowało przyjemności, satysfakcji, dumy, gdy ukazuje się jakiś mój tekst albo gdy gdzieś się powymądrzam publicznie. Myślałam tak, bo nie chciałam pomyśleć prawdy: będzie mi brakowało statusu. Będę musiała pożegnać się z pielęgnowaną od lat tożsamością. „Jestem socjolożką”, „jestem doktorem nauk społecznych”, „jestem adiunktem”, „jestem wykładowczynią” – chcesz tego czy nie, ale to działa jak zaklęcia. Mówisz to i wszyscy od razu zakładają, że nie można z tobą lecieć w kulki. Trzeba cię albo szanować, albo z tobą walczyć, ale na poważnie. Wszyscy traktują cię poważnie. Oczywiście nieporównywalnie mniej poważnie, niż traktują mężczyzn o tym samym statusie. Ale zarazem nieporównywalnie poważniej niż wtedy, gdy mówisz „jestem sprzedawczynią”, „jestem dozorczynią”, „jestem ogrodniczką”, „jestem recepcjonistką”.
Wszyscy? Nie, nie wszyscy. Tylko wszyscy ze świata akademii.
Rzecz jasna sprzedawczynie, dozorczynie, ogrodniczki i recepcjonistki także zachowują się, jakby kij połknęły, gdy rozmawiają z kimś, kto przedstawi się im jako profesorka. A profesor bez żeńskiej końcówki to już w ogóle murowany paraliż. Zazwyczaj zakładają, że jest to osoba, która dużo wie i której należy się szacunek większy niż innym. A przynajmniej bardziej manifestacyjne jego okazywanie. Ale osoba daleka. Niemająca z nimi nic wspólnego. Osoba z innej planety, ze świata, do którego one nie mają wstępu. Na ich planecie są inne sprzedawczynie, dozorczynie, ogrodniczki i recepcjonistki. Ludzie, którzy pracują podobnie jak one, zarabiają i odpoczywają podobnie jak one, mają podobne kłopoty na co dzień, podobne bolączki, stresy, niepokoje i marzenia. One podobnych sobie traktują poważnie, ponieważ wiedzą, jaki to jest kawałek chleba. A także dlatego, że to na nich polegają, to z nimi rozmawiają, kłócą się, kolegują, to od nich zależą, im pomagają i z nimi konkurują. Ich życie znają, więc widzą je w całym skomplikowaniu i ambiwalencjach. Wiedzą, jakich kompetencji takie życie wymaga i jakich uczy.
Akademicy nic o tym nie wiedzą. A mogliby wiedzieć, bo przecież mają do tego narzędzia. Zwłaszcza socjolodzy i socjolożki. Mogliby czytać marksistki. I nie chodzi mi o lansiary, dla których marksizm to atrakcyjna etykietka w intelektualnym grajdołku. Chodzi mi o empiryczne badania, w których nie przemilcza się kwestii klasowej. Tylko tyle.
Ale nie czytają. Czytają natomiast jakieś metafizyczne bzdety o kondycji ludzkiej, tajemnicy zła oraz upadku cywilizacji, więc równie dobrze mogliby czytać encykliki papieskie (które zresztą też czytają). W efekcie stanowią tak samo ograniczoną swoim stylem życia grupę społeczną jak każda inna. Każda inna, którą tak gardzą. Tyle że akademików traktuje się jak ekspertów od „ludzi”, a oni uwielbiają tę rolę. Ludzie to, ludzie tamto. Ludzie, czyli nie oni. Bo oni w przeciwieństwie do ludzi są pojedynczy i indywidualni. Nie stanowią, tfu, tfu, masy. Nie są motłochem. „Doły się odezwały” – powiedział do mnie kolega, komentując jakąś decyzję polityczną polskiego parlamentu. „Motłoch rządzi” – kręcili głowami zatroskani losem świata profesorowie na wystawnej kolacji pokonferencyjnej. Kręcili przekonani, że nikt, kto tę kolację z nimi pałaszował, nie ma babci lub brata z „motłochu”. Kręcili, ale nie na tyle, by zobaczyć uwijającą się za ich plecami armię kelnerek. Pracowników restauracji konsekwentnie traktowali jak powietrze. Nawet jednego „dziękuję”. Ludzie kulturalni traktują kulturalnie tylko tych, których uznają za ludzi kulturalnych. Następnie zaś w rozmaitych kanałach telewizyjnych i radiowych – bo mają ten przywilej, że funkcjonują jako eksperci od ludzi – lamentują, że ludzie są tacy niekulturalni.
Dlaczego chciałam tam być? Czy chciałam być właśnie taka? Czy chciałam, by traktowano mnie lepiej niż innych? Poważniej? Z większym szacunkiem? Dlaczego wielokrotnie i ciągle na nowo podejmuję decyzję, że zostaję w świecie akademickim? Dlaczego w ogóle poszłam na studia doktoranckie? Dlaczego tkwię tyle lat w strukturach uniwersyteckich, mimo że wskutek inflacji moja pensja znowu nie starcza do pierwszego, co niszczy mi nerwy? Co przyciąga mnie do tego środowiska, tych aktywności, tego sposobu życia?
Pracując fizycznie, musiałam sobie wreszcie zadać te pytania, bo nie, nie tęskniłam za czytaniem, pisaniem, researchem. Po pracy fizycznej byłam zbyt zmęczona, by robić cokolwiek innego poza oglądaniem seriali i gotowaniem zupy na następny dzień. W weekendy czasami czytałam coś ze starego świata. Drażniły mnie jednak te książki i nużyły. Książki, które wcześniej czytałabym z nabożnością i podkreślała w nich co drugie zdanie. Teraz miałam poczucie straconego czasu: wszystko to można było napisać na dziesięciu stronach zamiast na trzystu. Poza tym te książki nie dotyczyły spraw, które stały się ważne dla mnie i były ważne dla ludzi, którzy stali się dla mnie ważni: kolegów i koleżanek z pracy, przyjaciół i przyjaciółek z emigracji, sąsiadów, którzy prowadzili bar na rogu mojej ulicy, dozorcy, który codziennie walczył ze szczurami na moim podwórku. I tych szczurów też nie dotyczyły.
Niektórzy powiedzą o akademii: praca jak praca. Praca jak każda inna. W najlepszym razie jest to myślenie życzeniowe. Nie ma czegoś takiego jak praca jak każda inna. Każda praca jest inna. Sekretarz doradcy ministra skarbu i sekretarz na poczcie: nawet jeśli czynności są podobne, to status kompletnie inny. Patrzymy na siebie nawzajem przez pryzmat tego, gdzie pracujemy. Patrzymy przez ten pryzmat na samych siebie. Menadżerka w korporacji, dziennikarz, dozorczyni, właścicielka firmy przewozowej, kierowca TIR-a, kasjerka, kwiaciarz, tłumaczka, fotograf, inżynierka kanalizacji, laborant, pielęgniarka, rolnik, serwisantka AGD, technik dźwięku, operatorka wózka widłowego, rybak, adwokatka, marynarz: za tymi nazwami zawodów idą natychmiast pakiety skojarzeń. Sytuujemy według nich znajomych i nieznajomych, robimy to, nim zdążymy to sobie uświadomić, na wielu skalach: atrakcyjności, popularności, fajności, prestiżu, wiedzy, szacunku, bycia kimś interesującym, wartym poznania, rozmowy i utrzymania kontaktu. Skalach, na których sami jesteśmy.
Co zatem mnie przy akademii trzymało? Status? Tożsamość? Autoprezentacja? Poczucie, że to jest osiągnięcie? Mój przyjaciel powiedział mi: „Bzdura. Ty masz w sobie żądzę wiedzy i odkrywania. Robiłaś w nauce rzeczy, za które dostawałaś wyłącznie wpierdol”. To było niezwykle miłe, że tak powiedział. Dopóki jednak praca akademicka łączy się z tak wysokim społecznym uznaniem, które akademicy traktują jako coś oczywistego, nie umiem oddzielić jednego od drugiego. Mojej potrzeby wiedzy (czy coś takiego w ogóle istnieje?) od mojej potrzeby, by być traktowaną z szacunkiem.
Szacunek. Może więc nie tęskniłam dlatego, że w obrębie akademii ten szacunek okazał się fikcją. Środowisko jest nieprawdopodobnie brutalne. Konkurencyjne, hierarchiczne i przemocowe. Wszystkie te na pozór drobne sytuacje: konferencje, na które zapraszane są twoje koleżanki po fachu, a ty nie. Stypendium, którego nie dostałam. Jedno, drugie i trzecie. Praca, której nie dostałam. Jedna, druga i trzecia. Jakaś pizda, ale z wyższym stopniem niż mój, która pisze do organizatorów konferencji, by nie drukowali mojego tekstu, bo oburzają ją moje tezy, a oni się jej podporządkowują, bo zależy im na przyszłej z nią współpracy. Ona jest profesorem, a ja panią Anią. Pani Ania. Sekretarka redakcji. Sekretarka komisji doktorskiej. Sekretarka. Nawet na moim kolokwium habilitacyjnym pewna pani profesor powiedziała, że miło wspomina współpracę ze mną, bo „dobrze cięłam karteczki do głosowania, gdy byłam jej sekretarką”. Jeśli jestem w akademii ceniona, to za przymioty z klasy pochodzenia: obowiązkowość, punktualność, pracowitość. Miła, sympatyczna, zawsze przygotowana. „Zrobi, choćby skały srały” – jak powiedziała moja najlepsza przyjaciółka, o mnie i o sobie. Otóż to. Zrobię, choćbym miała się zesrać. Ostatnio z przepracowania pochorowałam się tak, że omal nie ogłuchłam, bo COVID zaatakował mi nerw słuchu. Tylko że to się na nic nie przekłada. Ani na pieniądze, ani na prestiż, ani na szacunek.
Wyjechałam, bo nie odnajdywałam się w akademii. Męczyło mnie poczucie, że muszę szukać czegoś innego. Za mną ciągnęło się długie pasmo samych akademickich porażek: odrzucone wnioski grantowe, odrzucone wnioski o stypendia, dojmujący brak recepcji, kompletny brak zainteresowania moją pracą. Tkwiłam w akademickim limbo. Nie miałam już przekonania, że to, co robię, ma sens. Na moich oczach akademia zamieniała się we wsobną grę na pochyłym polu, a w takich grach zawsze byłam beznadziejna. Nie wyssałam ich reguł z mlekiem matki ani nikt mnie ich nie nauczył. Trafiłam do akademii bez tej wiedzy, a potem popełniłam wiele błędów, które były nie do nadrobienia i które zdefiniowały moją pozycję jako „pani Ani”. Męczył mnie wstyd, że chciałam być kimś więcej. Humanistyka to w Polsce specyficzna dziedzina: niedostatki materialne rekompensuje megalomania. Jeśli nie ma się ani kasy, ani uznania, to jedzie się na oparach. Najczęściej dojeżdża się na nich do najbliższej depresji.
Wyjechałam, bo nie mogłam znieść polskiego nacjonalizmu. W styczniu 2018 roku uchwalono ustawę, która penalizowała publiczne mówienie o udziale Polaków w Zagładzie[3]. Ale poczucie bezsilności, ocenzurowania i upokorzenia, które to we mnie wywołało, to znowu nie wszystko. Wyjechałam również dlatego, że polska lewica miała to w pompie. Ruch lewicowy, z którym byłam związana, skręcał coraz mocniej w kierunku patriotyzmu. Jeśli nacjonalizm był dla nich problemem politycznym, a nacjonaliści adwersarzem, to ci w Izraelu, a nie w Polsce. Podążając za modą z Zachodu, polscy aktywiści, obojętni na lokalny kontekst, powtarzali nawet największe bzdury z antysyjonistycznego sztambucha. Tylko dlatego, że ten sztambuch przysłano z Berlina. W efekcie, kiedy po ulicy polskiego miasteczka ciągano kukłę Żyda i bito ją kijami, na rynku innego polskiego miasteczka krzyczano „Śmierć Żydom!”, a na bramie cmentarza żydowskiego w jeszcze innym miasteczku wieszano w reklamówce ekskrementy, lewicowi aktywiści to przegapili albo po prostu ich to nie interesowało, bo akurat zajmowali się protestami przeciwko rasizmowi w Izraelu. To było poniekąd gorsze niż Andrzej Duda i jego podpis pod wspomnianą ustawą, bo rozczarowywało. Mam gdzieś, czy miejsce, w którym mieszkam, nazywa się Polska, czy jakoś inaczej. Ważne, żeby dało się w nim żyć bez poczucia wiecznego upokorzenia. Bez trudu. Bez patrzenia, jak lokalna odmiana kapitalizmu rozjeżdża na miazgę twoich przyjaciół.
Przede wszystkim jednak wyjechałam, bo nie miałam za co żyć.
Mój dziadek był ogrodnikiem amatorem. Na podwarszawskiej działce, z ziemi klasy V (piach), nawożonej krowimi plackami podarowanymi nam przez sąsiadów rolników, dziadek wyczarowywał warzywa, owoce i kwiaty. Jako dziecko co roku spędzałam tam z nim każde wakacje. Pomidory, ogórki, sałaty, rzodkiewki, marchewki, pietruszki, ziemniaki, buraki, fasolka szparagowa, groszek, kabaczki, cukinie, dynie, antonówki, śliwki, porzeczki i agrest – wszystko to znacząco odciążało wątłe budżety naszej rodziny. Dziadek dwoił się i troił, by starczało nam tego do zimy. A kwiaty? Kwiaty, bo je uwielbiał. I uwielbiał robić im zdjęcia. Zakładał klomby kwietne pomiędzy rzędami warzyw, a ścieżki obsadzał po bokach słonecznikami. Kazał się przy nich ustawiać i portretował. Co kilka dni wręczał mi sekator i prosił, żebym zebrała świeży bukiet do wazonu. Ten wazon stał potem na stole przed naszym działkowym mikrodomkiem, który dziadek sam zmontował z trzciny i ze sklejki. Stół też sam zmontował. Sadzał przy tym wazonie każdego, kto się nawinął – wnuczki, gości, sąsiadów – i leciał po swojego zenita.
Nauczył mnie tego: kiedy i jak siać, dbać, podlewać, nawozić, pielić. Jak kochać widok kiełków przebijających się przez glebę. Jak rozróżniać i zbierać nasiona. Nauczył nazw kwiatów, ich potrzeb i zachwytu nad nimi. Kiedy więc straciłam możliwość mieszkania za pięćset złotych miesięcznie i czekał mnie typowy wynajem – za tysiąc pięćset–dwa tysiące złotych minimum – próbowałam dorobić ogrodnictwem. Ponieważ jednak miałam ograniczony czas i energię, w Warszawie nie mogłam z tego wyciągnąć tyle, żeby spiąć koniec z końcem. Kiedy zdecydowałam się na emigrację, nie wiedziałam, jak chcę żyć. Wiedziałam tylko, jak żyć nie chcę: nie chcę doświadczać nieustającego strachu ekonomicznego. Nie chcę być żywym kalkulatorem liczącym w dzień i w nocy, jak przetrwać do pierwszego.
Czy gdyby powód był tylko jeden, a nie wiele naraz, tobym została? Decydująca okazała się materialna bieda. Gdybym miała pieniądze, mogłabym wynająć mieszkanie. Gdybym miała pieniądze, mogłabym zdobyć nowy zawód, ucząc się go na stażach, pracując w nim tylko tyle, na ile pozwalałyby mi obowiązki w dotychczasowej pracy. Gdybym miała pieniądze, mogłabym organizować sobie odpoczynek od polskiego nacjonalizmu, na przykład często jeździć za granicę. Gdybym miała pieniądze. Po prostu.
Pieniędzy nie miałam. Miałam za to trzydzieści osiem lat i zaczynałam wszystko od zera. Byłam doktorem socjologii i pomocnicą ogrodnika. Byłam akademiczką i niewykwalifikowaną robotnicą. Miałam polskie obywatelstwo i status migrantki w Niemczech. Nie miałam i nadal nie mam swojego mieszkania ani żadnych pleców poza przyjaciółmi, którzy pozwolą mi przenocować u siebie kilka nocy, ale o więcej nie śmiałabym prosić. Miałam w Polsce pensję minimalną, która nie starczała już na nic, i pensję minimalną w Niemczech, za którą mogłam kupić nie tylko chleb i pomidory w Lidlu, ale także masło orzechowe w tureckim supermarkecie, a od czasu do czasu nawet wegański smalec w sklepie bio. Mogłam też odłożyć z tej pensji na tanie wakacje.
Nie wiem teraz, czego chcieć od życia poza życiem wygodnym. Dostatnim, ale bez przesady. Fajnym swetrem, na który mnie stać. Robieniem zakupów spożywczych bez ciągłego porównywania cen. Kiedyś miałam milion pomysłów, kim chcę być, czym chcę się zajmować, czym mogłabym się zajmować, gdybym tylko miała czas. Ale to nie chodziło o czas. Chodziło o wiarę w siebie i w świat. Że mogę, że potrafię, że to jest coś warte i że ktoś – tak, to też, i to nie jest mniej ważne – to doceni. Chodziło także o rozpoznanie. Zostałam tymczasem rozpoznana jako pani Ania. To jest moje recognition. Mam ochotę powiedzieć: „Pierdol się, pani Aniu”. Ale to jak kopać się w brzuch.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Zob. The Good Immigrant, ed. N. Shukla, London: Penguin Books, 2017.
[2] „Tatuś zrobił ze mnie żołnierza”, Beyoncé, Daddy Lessons, 2016.
[3] Pół roku później Sejm wycofał się z tych zapisów, prawdopodobnie pod wpływem nacisków rządu Stanów Zjednoczonych.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83c, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2025
Wydanie I
