Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
1919 osób interesuje się tą książką
Pierwszy tom serii „Legacy of Gods”.
Zwróciłam na siebie uwagę potwora, choć wcale się o nią nie prosiłam i zupełnie się jej nie spodziewałam.
Ale w chwili, gdy to sobie uświadomiłam, było już za późno.
Killian Carson jest drapieżnikiem otoczonym wyrafinowanym urokiem, a dodatkowo zimnym i brutalnym manipulatorem.
Najgorszy jednak wydaje się fakt, że nikt oprócz mnie nie widzi jego demonicznej strony.
I właśnie za to przyjdzie mi zapłacić.
Planuję więc uciec, ale…
Przecież potwory uwielbiają pogoń.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 649
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: God of Malice
Copyright © Rina Kent 2022
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne, Oświęcim 2025
All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone
Redakcja: Katarzyna Twarduś
Korekta: Sara Szulc, Agnieszka Zwolan, Martyna Góralewska
Skład i łamanie: Michał Swędrowski
Oprawa graficzna książki: Paulina Klimek
Ilustracje: Aleksandra Monasterska
Projekt okładki: Opulent Designs
ISBN 978-83-8418-399-1 · Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne · Oświęcim 2025
Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek
PLAYLISTA
JEDEN
DWA
TRZY
CZTERY
PIĘĆ
SZEŚĆ
SIEDEM
OSIEM
DZIEWIĘĆ
DZIESIĘĆ
JEDENAŚCIE
DWANAŚCIE
TRZYNAŚCIE
CZTERNAŚCIE
PIĘTNAŚCIE
SZESNAŚCIE
SIEDEMNAŚCIE
OSIEMNAŚCIE
DZIEWIĘTNAŚCIE
DWADZIEŚCIA
DWADZIEŚCIA JEDEN
DWADZIEŚCIA DWA
DWADZIEŚCIA TRZY
DWADZIEŚCIA CZTERY
DWADZIEŚCIA PIĘĆ
DWADZIEŚCIA SZEŚĆ
DWADZIEŚCIA SIEDEM
DWADZIEŚCIA OSIEM
DWADZIEŚCIA DZIEWIĘĆ
TRZYDZIEŚCI
TRZYDZIEŚCI JEDEN
TRZYDZIEŚCI DWA
TRZYDZIEŚCI TRZY
TRZYDZIEŚCI CZTERY
TRZYDZIEŚCI PIĘĆ
TRZYDZIEŚCI SZEŚĆ
TRZYDZIEŚCI SIEDEM
TRZYDZIEŚCI OSIEM
TRZYDZIEŚCI DZIEWIĘĆ
CZTERDZIEŚCI
EPILOG PIERWSZY
EPILOG DRUGI
O AUTORCE
WIĘCEJ INFORMACJI O TWÓRCZOŚCI RINY ZNAJDZIESZ:
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Książkę dedykuję wszystkim, którzy mają słabość do niepoprawnych drani.
Drogi Czytelniku,
jeśli nie zdarzyło Ci się jeszcze zapoznać z moimi książkami, możesz nie wiedzieć, że te powieści są mroczne i niepokojące. Zdecydowanie nie nadają się dla czytelników o słabych nerwach.
Killian Carson, główny bohater God of Malice, jest z krwi i kości psychopatą. Nie znajdziesz tu banalnej historii czy bajeczki o bad boyu, który w końcu daje się sprowadzić na dobrą drogę. To czarny charakter, którego motywy działania są bardzo dyskusyjne, zatem jeśli nie lubisz bohaterów o mrocznej duszy, nie sięgaj po tę powieść.
Poniższa książka zawiera sceny erotyczne bez obopólnej zgody, z niejasno wyrażoną zgodą, a także treści związane z myślami samobójczymi. Wierzę, że zdajesz sobie sprawę, jakie elementy mogą negatywnie na Ciebie wpłynąć, i weźmiesz je pod uwagę, zanim zaczniesz lekturę.
God of Malice jest samodzielną powieścią.
Na stronie www.rinakent.com znajdziesz więcej historii pióra Riny Kent.
Zwróciłam na siebie uwagę potwora.
Choć wcale o nią nie prosiłam.
Nawet się tego nie spodziewałam.
Ale w chwili, gdy to sobie uświadomiłam, było już za późno.
Killian Carson to drapieżnik, którego otacza pełen wyrafinowania urok.
Jest zimnym i brutalnym manipulatorem.
Najgorsze jest to, że nikt, oprócz mnie, nie dostrzega jego demonicznej strony.
I przyjdzie mi za to zapłacić.
Rzucam się do ucieczki, ale wiecie, jak to jest z potworami?
One uwielbiają pogoń.
The Wolf in Your Darkest Room – Matthew Mayfield
Family – Badflower
Rehab – Weathers
Fourth of July – Sufjan Stevens
Heartless – The Weeknd
Devil Side – Foxes
You and I – PVRIS
Who Are You – SVRCINA
Villains – Mainland
Mercy – Hurts
Heathens – Twenty One Pilots
Who’s in Control – Set It Off
Fireflies – Owl City
Alone in a Room (Acoustic Version) – Asking Alexandria
Man or a Monster – Sam Tinnesz & Zayde Wølf
Wszystkie piosenki z playlisty znajdziecie na Spotify.
Glyndon
Największe nieszczęścia wyłaniają się z mroku nocy.
Bezgwiezdnych, bezdusznych, bezkresnych nocy.
Nocy, które stanowią tło złowieszczych podań ludowych.
Spoglądam w dół na rozbijające się pode mną fale, które wściekle atakują ogromne, ostro zakończone skały tworzące klif.
Moje stopy chwieją się tuż przy krawędzi, gdy przed oczami z siłą huraganu przetaczają się krwawe obrazy. A potem, w niepokojąco powolnym tempie, wszystko się powtarza. Wyjący silnik, poślizg, a w końcu upiorny zgrzyt metalu o skały i chlupot śmiercionośnej kipieli.
Teraz jednak nigdzie nie widać samochodu, nie ma żadnego pasażera, w powietrzu nie unosi się najmniejszy nawet ślad istnienia innej żywej duszy.
Został tylko ryk wściekłych fal i dzikość potężnych skał.
Mimo wszystko nie mam odwagi choćby mrugnąć.
Wtedy też nie mrugałam. Po prostu patrzyłam i patrzyłam, a potem wydobyło się ze mnie dzikie wycie, niczym z opętanego mitologicznego stworzenia.
Lecz on mnie nie usłyszał. Chłopak, którego ciało i dusza odeszły.
Chłopak, który cierpiał psychicznie i emocjonalnie, a jednak niezmiennie trwał przy mnie.
Po plecach przebiega mi lodowaty dreszcz, więc ciaśniej otulam się flanelową kurtką, którą narzuciłam na białą koszulkę i jeansowe szorty. Ale to nie zimno przeszywa mnie do szpiku kości.
To ta noc.
Groza bezlitosnych fal.
Atmosfera jest łudząco podobna do tej sprzed kilku tygodni, kiedy Devlin zabrał mnie nad urwisko położone na Wyspie Brighton, jakąś godzinę drogi promem od południowego wybrzeża Wielkiej Brytanii.
Kiedy przybyliśmy tu po raz pierwszy, nigdy nie przypuszczałam, że wir wydarzeń popchnie nas w stronę nieuchronnej tragedii.
Tamta noc też była bezgwiezdna i tak jak dziś księżyc świecił jasno, niczym plama srebra odciśnięta na czystym płótnie. A nieśmiertelne skały stały niewzruszone i przyglądały się szkarłatnej krwi, utraconemu życiu i wszechogarniającemu poczuciu rozpaczy.
Wszyscy powtarzają, że z czasem będzie lepiej. Moi rodzice, dziadkowie, terapeuta.
Tymczasem jest coraz gorzej.
Od tygodni każdej nocy nie udaje mi się przespać więcej niż dwóch godzin, żeby nie nawiedzały mnie ciężkie, mroczne koszmary. Za każdym razem, gdy zamykam oczy, widzę, jak łagodna twarz Devlina zbliża się z olbrzymią prędkością, a kiedy pojawia się na niej uśmiech, nagle ze wszystkich otworów tryska szkarłatna czerwień. Budzę się wówczas roztrzęsiona, zapłakana i chowam twarz w poduszce, by nikt nie pomyślał, że zupełnie mi odbiło. Albo że potrzebuję więcej terapii.
Miałam spędzić przerwę wielkanocną z rodziną w Londynie, ale dłużej nie byłam w stanie tego wytrzymać. Gdy tylko wszyscy zasnęli, pod wpływem impulsu wymknęłam się z domu, jechałam dwie godziny, kolejną spędziłam na promie i wylądowałam tutaj po drugiej w nocy.
Czasami chciałabym przestać ukrywać się przed wszystkimi, łącznie z samą sobą. Jednakże najczęściej okazuje się to zbyt trudne i wówczas zaczyna brakować mi tchu.
Nie potrafię spojrzeć mamie w oczy i kłamać. Nie potrafię już stanąć przed tatą i dziadkiem, po czym udawać, że nadal jestem ich małą dziewczynką. Myślę, że Glyndon King, którą wychowywali przez dziewiętnaście lat, umarła wraz z Devlinem kilka tygodni temu. I nie mogę pogodzić się z faktem, że wkrótce sami się o tym przekonają.
Że spojrzą mi w oczy i zobaczą oszustkę. Osobę, która przynosi hańbę nazwisku King.
Dlatego tu jestem – to moja ostatnia próba uwolnienia się od spoczywającego na moich barkach nieznośnego ciężaru.
Wiatr rozwiewa i wpycha mi do oczu włosy w kolorze miodu, które przeplatane są naturalnymi jaśniejszymi pasemkami. Odrzucam je do tyłu i wycieram dłoń o szorty, spoglądając w dół.
Wysoko.
Tak bardzo wysoko…
Pocieram coraz intensywniej, a do moich uszu dociera tylko szum wiatru i fal.
Gdy zbliżam się do krawędzi, pod moimi tenisówkami chrzęszczą drobne kamyczki. Pierwszy krok będzie najtrudniejszy, ale potem poczuję, jakbym unosiła się w powietrzu.
Otwieram szeroko ramiona i zamykam oczy. Mam wrażenie, że opętała mnie jakaś dziwna moc, nie zauważam, że stoję w miejscu, ani nie czuję, jak swędzą mnie palce, by coś namalować.
Cokolwiek.
Mam nadzieję, że mama nie zobaczy mojego ostatniego obrazu.
Mam nadzieję, że nie będzie o mnie myśleć jako o swoim najmniej utalentowanym dziecku.
Jestem porażką, która nawet nie dorasta do pięt jej talentowi.
Dziwadłem z całkowicie popieprzonym zmysłem artystycznym.
– Tak mi przykro – szepczę, a są to te same słowa, którymi zwrócił się do mnie Devlin, zanim poszybował w nicość.
Gdzieś pod moimi zamkniętymi powiekami dostrzegam błysk i zaczynam drżeć, myśląc, że może jego duch wynurzył się z odmętów wody i zacznie mnie ścigać. I wypowie do mnie słowa, które wykrzykiwał za każdym razem, gdy śnił mi się koszmar: „Jesteś tchórzem, Glyn. Zawsze nim byłaś i już na zawsze nim pozostaniesz”.
Ta myśl przywołuje w mojej głowie kolejne wizje z koszmarów. Obracam się tak szybko, że prawa stopa się osuwa, a ja krzyczę, odchylając się gwałtownie do tyłu.
Do tyłu…
Ku śmiercionośnemu klifowi.
Nagle za nadgarstek chwyta mnie silna dłoń i ciągnie tak mocno, że nie mogę nabrać tchu.
Moje włosy powiewają za mną, jakby unoszone dziwną symfonią chaosu, ale wzrok wciąż skupiam na osobie, która bez wysiłku trzyma mnie jedną ręką. Jednak nie wyciąga mnie znad krawędzi, tylko przytrzymuje pod niebezpiecznym kątem, przez co w ułamku sekundy moje ciało może osunąć się w dół klifu. Nogi mi drżą i ślizgają się na drobnym żwirze, przez co zwisam coraz niżej i już wiem, że jeszcze chwila, a spadnę.
Oczy tej osoby – mężczyzny, sądząc po umięśnionej sylwetce – zasłania aparat fotograficzny, którego pasek oplata mu szyję. Po raz kolejny na moją twarz pada oślepiające światło. A więc to jest powód zaskakującego błysku sprzed chwili. Fotografował mnie.
Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, że do oczu napłynęły mi łzy, włosy przez podmuchy wiatru przypominają bezładną plątaninę, a ciemne kręgi pod oczami pewnie można dostrzec z kosmosu.
Już mam powiedzieć, żeby mnie przyciągnął, bo dosłownie zwisam nad krawędzią i się boję, że jeśli spróbuję zrobić to sama, to po prostu runę w dół.
Lecz wtedy coś się dzieje.
Odsuwa aparat od oczu, a mi słowa więzną w gardle.
Ponieważ jest noc i tylko dzięki światłu księżyca można cokolwiek dostrzec, nie powinnam widzieć go tak wyraźnie. A jednak tak jest. Zupełnie jakbym siedziała na premierze filmu. Thrillera.
Czy może raczej horroru?
Zazwyczaj oczy rozjaśniają się pod wpływem rozmaitych emocji. Nawet smutek sprawia, że zaczynają błyszczeć od łez, niewypowiedzianych słów i niepojętego żalu.
Jednak jego oczy pozostają ciemne jak noc i równie martwe. A najdziwniejsze jest to, że wciąż nie mogę ich wyraźnie zobaczyć. Gdybym nie patrzyła prosto na niego, pomyślałabym, że jest jakąś dziką istotą.
Drapieżnikiem.
Może nawet potworem.
Ma wyraziste rysy twarzy, doskonale widzę ostre krawędzie żuchwy – to typ, który domaga się niepodzielnej uwagi, jakby został stworzony w celu wabienia ludzi w starannie obmyślaną pułapkę.
Nie, nie ludzi.
Ofiar.
Czarne spodnie i koszulka z krótkim rękawem nie są w stanie ukryć jego wyraźnie męskiej sylwetki.
Jest tak ubrany, choć mamy środek chłodnej wiosennej nocy.
Spod materiału wyzierają potężne mięśnie ramion, lecz próżno na nich szukać gęsiej skórki czy innych oznak dyskomfortu, jakby od urodzenia krążyła w nich lodowata krew.
Ścięgna dłoni – którą w tej chwili pewnie obejmuje mój nadgarstek, skutecznie powstrzymując mnie przed śmiertelnym upadkiem – są wprawdzie napięte, ale nie widać na niej żadnych oznak zmęczenia.
Trzyma mnie bez żadnego wysiłku. Dokładnie tak bym to określiła.
Z całej jego postawy emanuje absolutna swoboda. Wydaje się aż nazbyt chłodny… zbyt wyzuty z emocji, przez co sprawia wrażenie nieco znudzonego.
Jakby był… nieobecny, mimo że z pewnością stoi tuż obok mnie.
Jego pełne, symetryczne usta tworzą jedną linię, a pomiędzy nimi zwisa niezapalony papieros. Zamiast patrzeć na mnie, wpatruje się w aparat, i po raz pierwszy, odkąd go zauważyłam, wokół jego tęczówek zapala się niewielka iskra. Znika równie szybko, jak się pojawiła, i jest tak ulotna, że prawie niezauważalna, jednak udaje mi się ją uchwycić.
Dostrzegam ten krótki moment, w którym jego znudzona postawa najpierw się rozjaśnia, po czym natychmiast ciemnieje i odcina od tła, by w końcu zniknąć.
– Oszałamiające.
Staram się przełknąć wzbierającą w gardle gulę niepokoju, mającą niewiele wspólnego ze słowem, które wypowiedział, a więcej z tym, jak to zrobił.
Głęboki tembr jego głosu przypomina miód, choć tak naprawdę spowija go mroczny dym. Wynika to najpewniej z tego, jak to słowo wibrowało na jego strunach głosowych, zanim rozlało się w przestrzeni między nami niczym śmiercionośna trucizna.
Poza tym, czy powiedział to z amerykańskim akcentem?
Moje wątpliwości się potwierdzają, gdy jego oczy przenoszą się na mnie z zabójczą pewnością siebie, która unieruchamia moje drżące mięśnie. Z jakiegoś powodu mam wrażenie, że wystarczyłby mój jeden fałszywy ruch, by mnie puścił, a wówczas czeka mnie niechybna śmierć.
Ta maleńka iskra już dawno zniknęła z jego oczu, więc teraz stoję twarzą w twarz z tą skrytą w cieniu wersją, którą widziałam wcześniej – cichą, ciemną i całkowicie pozbawioną życia.
– Nie ty. Zdjęcie.
Czyli jednak Amerykanin.
Ale co robi na takim odludziu, gdzie nie zapuszczają się nawet miejscowi?
Jego dłoń obejmująca mój nadgarstek się rozluźnia, a gdy staram się wbić stopami w podłoże, kilka kamieni leci w dół i ginie wśród fal. Powietrze przecina przejmujący krzyk.
Mój.
Nawet się nad tym nie zastanawiam, tylko chwytam go obiema rękami za przedramię.
– Co… Co ty, do cholery, wyprawiasz? – Udaje mi się wykrztusić drżąco, a serce wali mi jak młot. Przerażenie rozdziera moją klatkę piersiową, w której nic nie czułam już od tygodni.
– A jak ci się wydaje? – mówi z całkowitą swobodą, jakby rozmawiał z przyjaciółmi o tym, co zje na śniadanie. – Kończę robotę, którą zaczęłaś, więc kiedy już skoczysz i zginiesz, będę mógł uwiecznić ten moment. Mam przeczucie, że będziesz świetnym dodatkiem do mojej kolekcji, ale jeśli okaże się inaczej… – Wzrusza ramionami. – Po prostu spalę zdjęcie.
Gdy wszystko, co powiedział, wdziera się do mojego umysłu, otwieram szeroko usta. Czy on właśnie stwierdził, że doda do swojej kolekcji zdjęcie, na którym leżę martwa? W mojej głowie pojawiają się tysiące pytań, ale najważniejsze z nich brzmi: o jakiej kolekcji mówi ten świr?
Nie, wróć. Najważniejsze pytanie brzmi: kim, u diabła, jest ten facet? Wygląda jakby był mniej więcej w moim wieku, według wszelkich standardów społecznych uchodziłby za przystojnego, a do tego jest odludkiem.
Aha, i roztacza wokół siebie aurę kryminalisty, ale nie takiego zwykłego, drobnego złodziejaszka. Jest złem wcielonym.
Niebezpiecznym przestępcą.
Geniuszem zbrodni, który kieruje niezliczonymi bandytami, a sam zwykle czai się gdzieś w tle.
I jakoś tak się złożyło, że stanęłam na jego drodze.
Żyjąc w otoczeniu bezwzględnych ludzi, którym świat praktycznie je z ręki, doskonale potrafię rozpoznać niebezpieczeństwo. A także wyczuć ludzi, od których powinnam trzymać się z daleka.
A ten amerykański nieznajomy stanowi uosobienie obu tych opcji.
Muszę stąd spadać.
Natychmiast.
Mimo napiętych jak postronki nerwów oraz już i tak wątłego stanu psychicznego, zmuszam się do przemówienia rzeczowym tonem:
– Nie planowałam umierać.
Unosi brew, a gdy jego usta poruszają się nieznacznie, papieros w nich drga.
– Czyżby?
– Tak. Czy mógłbyś mnie… podciągnąć?
Mogłabym użyć jego przedramienia, by zrobić to sama, ale każdy mój gwałtowny ruch najprawdopodobniej będzie miał odwrotny skutek i może skończyć się rychłym spotkaniem ze Stwórcą.
Wciąż nonszalancko przytrzymując mój nadgarstek, wolną ręką sięga po zapalniczkę i odpala papierosa. Końcówka żarzy się oranżem niczym letni zmierzch, a on, nie spiesząc się, wsuwa zapalniczkę z powrotem do kieszeni i wydmuchuje w moją stronę obłok dymu.
Zwykle się krztuszę i dławię od zapachu papierosów, ale w tej chwili to najmniejszy z moich problemów.
– A co dostanę w zamian?
– Moją wdzięczność?
– No i co niby miałbym z nią zrobić?
Zaciskam usta i zmuszam się do zachowania spokoju.
– To dlaczego w ogóle mnie chwyciłeś?
Muska krawędź aparatu, a następnie gładzi go jak mężczyzna zmysłowo dotykający kobiety, od której nie potrafi się oderwać.
Z jakiegoś powodu ten widok sprawia, że moje ciało zaczyna płonąć.
Wygląda na takiego, który wie, jak to robić.
I robi to często.
W dodatku z takim samym żarem, jaki z niego emanuje.
– Żeby zrobić zdjęcie. Może zatem dokończysz to, co zaczęłaś, i podarujesz mi arcydzieło, po które tu przyszedłem?
– Mówisz serio, że twoim arcydziełem jest moja śmierć?
– Nie, nie chodzi o samą śmierć. Kiedy twoja czaszka roztrzaska się o skały, będzie to wyglądać zbyt krwawo i raczej makabrycznie. Nie wspomnę już o tym, że przy obecnym świetle nie da się zrobić porządnego zdjęcia. Najbardziej interesuje mnie to, jak spadasz. Twoja blada skóra będzie wspaniale odbijać się na tle morza.
– Jesteś… nienormalny.
Unosi lekko ramię i wydmuchuje większą chmurę toksycznego dymu. Nawet sposób, w jaki przesuwa palcami po papierosie i pali, wydaje się nie wymagać od niego wysiłku, choć otacza nas potężne napięcie.
– Czy to oznacza „nie”?
– Oczywiście, że nie, psycholu. Myślisz, że zginęłabym tylko po to, żebyś mógł zrobić zdjęcie?
– Nie zdjęcie, tylko arcydzieło. I tak naprawdę nie masz w tej chwili wyboru. Jeśli zdecyduję, że zginiesz… – Nagle się pochyla, po czym rozluźnia palce wokół mojego nadgarstka, a jego głos obniża się do przerażającego szeptu: – Tak się właśnie stanie.
Krzyczę, gdy moja stopa niemal traci oparcie, więc niczym schwytane w pułapkę zwierzę wbijam paznokcie w jego ramię z dzikim pragnieniem przytrzymania się życia, które bulgocze w moich żyłach. Zupełnie jakbym była długo trzymanym w karcerze więźniem.
Jestem prawie pewna, że musiałam go podrapać, ale nawet jeśli jest ranny, nie wykazuje żadnych oznak bólu.
– To nie jest śmieszne – dyszę zdławionym głosem.
– A widzisz, żebym się śmiał? – Jego długie palce owijają się wokół papierosa, którym się zaciąga, po czym odsuwa go od ust. – Czekam na twoją propozycję, aż skończy mi się fajka.
– Propozycję?
– Cokolwiek, co będziesz chciała zrobić, w zamian za mój rycerski czyn, kiedy rzuciłem się na ratunek damie w opałach.
Nie umknęło mi, jak podkreślił słowo „rycerski” ani w jaki prowokacyjny sposób używa słów w ogóle. Jakby stanowiły broń w jego arsenale.
Albo cały batalion, którym dowodzi.
Bawi go to, prawda? Cała ta sytuacja, która zaczęła się od mojej próby zapomnienia, a zakończyła się koszmarem. Mój wzrok błądzi wokół na wpół wypalonego papierosa i właśnie wtedy, gdy myślę, że potrzebuję więcej czasu, on zaciąga się tym, co pozostało, i po kilku sekundach wyrzuca niedopałek.
– Twój czas dobiegł końca. Żegnaj.
Kiedy czuję, że zaczyna mnie puszczać, wbijam paznokcie jeszcze mocniej.
– Zaczekaj!
Jego rysy pozostają nieruchome, nawet gdy wiatr mierzwi mu włosy i odrzuca je do tyłu. Nawet gdy wiem, że czuje, jak trzęsę się niczym liść, desperacko walcząc o to, by się utrzymać.
Wydaje się, że nic nie robi na nim wrażenia.
I to mnie cholernie przeraża.
Jak można być tak… zimnym?
Tak obojętnym?
Tak martwym?
– Zmieniłaś zdanie?
– Tak – odpowiadam drżącym głosem, starając się nad sobą zapanować. – Podciągnij mnie, a zrobię cokolwiek zechcesz.
– Na pewno właśnie tak chcesz to ująć? „Cokolwiek zechcesz” może obejmować wiele rzeczy, które zwykle spotykają się z szeroko rozumianą dezaprobatą.
– Nie obchodzi mnie to. – W chwili, gdy pewnie stanę na ziemi, zniknę z zasięgu tego pojeba.
– Cóż, właśnie wykopałaś sobie grób.
Czuję, jak zaciska palce wokół mojego nadgarstka w bezlitosnym uścisku i z zadziwiającą łatwością odciąga mnie od krawędzi. Zupełnie jakbym jeszcze przed chwilą nad nią nie zwisała. Jakby szalejące poniżej wody nie rozwarły swoich szczęk, by mnie pochłonąć. Może, ale tylko może, to wcale nie był właściwy wybór, zważywszy na to, z jakim diabłem przyjdzie mi się teraz zmierzyć.
Mój ciężki oddech niesie się w ciszy nocy jak dyszenie zwierzęcia.
Próbuję się uspokoić, ale to na nic.
Zostałam wychowana tak, by wykazywać się stalową wolą i budzić respekt. Wychowano mnie z nazwiskiem, które jest ponad wszystkimi, wśród rodziny i przyjaciół, którzy niezmiennie przyciągają uwagę, gdziekolwiek się pojawią.
A jednak wszystko, czego do tej pory byłam pewna, wydaje się w tym momencie nie mieć żadnego znaczenia. Zupełnie jakbym odcinała się od tego, kim powinnam być, i przekształcała się w coś, czego nawet nie jestem w stanie pojąć.
A wszystko przez mężczyznę stojącego przede mną. Jego rysy pozostają wyzute z emocji, oczy nadal są matowe i pozbawione życia, cały stanowi uosobienie posępności.
Gdybym miała opisać go za pomocą koloru, zdecydowanie byłaby to czerń – martwa, zimna i bezkresna.
Próbuję uwolnić nadgarstek z jego dłoni, ale on obejmuje go z taką siłą, że za chwilę połamie mi kości, jakby chciał zobaczyć, co mam w środku. Co prawda minęła zaledwie minuta, odkąd go poznałam, ale wcale bym się nie zdziwiła, gdyby faktycznie złamał mi nadgarstek. Przecież tak naprawdę chciał zrobić mi zdjęcie, jak rzucam się z klifu i ginę. Z jednej strony to dziwne, a z drugiej wręcz przerażające. Ponieważ wiem, po prostu wiem, że ten obcy Amerykanin byłby w stanie to zrobić bez mrugnięcia okiem i nawet przez myśl nie przeszłoby mu zastanawianie się nad konsekwencjami.
– Puść mnie – rzucam krótko.
Kąciki jego ust unoszą się nieznacznie.
– Poproś grzecznie, a może tak zrobię.
– Co dla ciebie oznacza „grzecznie”?
– Powiedz „proszę” albo uklęknij. Możesz wybrać. Ale zdecydowanie polecam wykonanie obu tych czynności jednocześnie.
– A co, jeśli nie zrobię ani jednej, ani drugiej?
Przechyla głowę na bok.
– Byłoby to zarówno bezsensowne, jak i głupie. W końcu jesteś zdana na moją łaskę.
Błyskawicznie popycha mnie ponownie nad przepaść. Próbuję powstrzymać jego brutalny ruch, ale moje mięśnie nie mogą się nawet równać z jego bezlitosną siłą.
W mgnieniu oka znów zwisam na krawędzi klifu, ale tym razem wczepiam palce w pasek jego aparatu, koszulkę i każdą inną powierzchnię, jaką mam w zasięgu ręki.
Jest lodowaty.
Tak zimny, że marzną mi palce i nie mogę nabrać tchu.
– Proszę!
Spomiędzy jego warg wydobywa się pełen zadowolenia dźwięk, ale nadal nie przyciąga mnie do siebie.
– Wcale nie było tak trudno, prawda?
Rozdymam nozdrza, ale udaje mi się powiedzieć:
– Możesz przestać?
– Nie, ponieważ nie wywiązałaś się z drugiego warunku umowy.
Wpatruję się w niego i stanowię pokaz totalnego osłupienia.
– Drugiego warunku?
Kładzie dłoń na mojej głowie i wtedy zauważam, jak bardzo jest wysoki. Tak wysoki, że aż mnie onieśmiela.
Na początku jedynie delikatnie gładzi kilka kosmyków moich włosów za uszami. Ten gest jest tak intymny, że zasycha mi w ustach.
Serce bije mi tak głośno, że mam wrażenie, że jest gotowe w każdej chwili wyskoczyć z klatki piersiowej.
Nikt nigdy nie dotykał mnie z taką niezachwianą pewnością siebie. Nie – nie chodzi o pewność siebie. Raczej o władzę, jaką nade mną ma.
Jest przytłaczająca.
Palce, które przed chwilą muskały moje włosy, nagle wbijają mi się w czaszkę i dociskają tak mocno, że uginają się pode mną nogi. Tak po prostu.
Zero oporu.
Nic.
Spadam.
I spadam…
I spadam…
Myślę, że mimo wszystko popchnął mnie w tę przepaść, kiedy moje kolana uderzają o twardą ziemię, podobnie jak moje serce.
Gdy podnoszę wzrok, znów dostrzegam ten błysk. Wcześniej myślałam, że to błysk światła, jakieś przebłyski bieli na tle czerni.
Myliłam się.
To czarna otchłań.
Odcień bezdennej ciemności.
Gdy bezlitośnie zaciska palce na mojej głowie, w jego tęczówkach lśni najczystszy sadyzm, a najgorsze jest to, że jeśli mnie puści, na pewno upadnę do tyłu.
Na jego ustach pojawia się przerażający uśmieszek.
– Zdecydowanie polecam ci pozycję na kolanach. Czy teraz możemy zaczynać?
Glyndon
Niemożliwe, że to dzieje się naprawdę.
Na pewno nie.
Nie powinno tak być.
A jednak, gdy moje spojrzenie napotyka milczące i całkowicie beznamiętne oczy nieznajomego, nie mam pewności, czy to wszystko dzieje się naprawdę, czy też tkwię uwięziona w koszmarze.
Najprawdopodobniej to drugie.
Nie chodzi nawet o to, że brutalnie trzyma mnie za włosy, a jestem pewna, że gdybym spróbowała stawiać opór, byłby gotów mi je wyrwać – albo, co gorsza, użyć ich, by zrzucić mnie z klifu, zgodnie z tym, czym groził, odkąd się spotkaliśmy.
Biorąc pod uwagę historię mojej rodziny, powinnam być przygotowana na taki rozwój wypadków. Zawsze uważałam, że mam niezwykłą rodzinę i przyjaciół. Do licha, mój dziadek jest bezwzględnym socjopatą. Tak samo wujek. Że nie wspomnę o moim bracie, który jest jeszcze gorszy.
Ale być może dlatego, że znam ich całe życie, uważałam ich zachowanie za coś normalnego. Zaakceptowałam je, jakby było czymś naturalnym. Ponieważ świetnie funkcjonują w społeczeństwie, a ja nigdy nie stałam się ich celem.
Zostałam zaskoczona, choć myślałam, że poradziłabym sobie z ludźmi tego pokroju w prawdziwym życiu.
Jednak nic nie mogło mnie przygotować na znalezienie się w takiej sytuacji z kimś, kogo dopiero co poznałam.
Dźwięk rozbijających się o brzeg fal współgra z moimi chaotycznymi myślami. Lodowate powietrze przenika kurtkę i dostaje się pod bluzkę, chłodząc pot spływający po skórze. To przyjemne uczucie – jestem rozpalona do czerwoności, odkąd w moich żyłach krew ponownie obudziła się dziś do życia.
Pomimo instynktu, który każe mi uciekać, doskonale zdaję sobie sprawę, że każdy gwałtowny ruch prawdopodobnie skończy się moją śmiercią.
Przełykam więc ślinę, która zebrała mi się w ustach, i odpowiadam na jego ostatnie stwierdzenie:
– Co mamy zaczynać?
– Zapłatę za ratunek.
– Nie zrobiłeś tego. – Wyciągam drżącą rękę. – Wciąż zwisam nad krawędzią.
– I tak pozostanie, dopóki nie dasz mi tego, co obiecałaś.
– Niczego ci nie obiecywałam.
Odchyla głowę w bok, a aparat podąża za jego ciałem w upiornym, hipnotyzującym ruchu.
– Ależ tak było. I pozwól, że powtórzę. Powiedziałaś: „cokolwiek zechcesz”, pamiętasz?
– To były słowa, które wypowiedziałam pod wpływem impulsu. Nie liczą się.
– A dla mnie tak. Więc albo daj mi to, czego chcę, albo… – urywa, wyciągając szyję w stronę tego, co jest za mną. Nie musi kończyć zdania. Wiem, do czego zmierza.
Chce mnie zastraszyć.
Mam poczuć nadciągające zagrożenie.
I dobrze wie, że to działa.
– Czy najpierw mogę wstać?
– Nie. To, czego chcę, wydarzy się dokładnie w tej pozycji.
– A czego ty chcesz?
– Chcę, byś wzięła do ust mojego kutasa.
Szczęka mi opada i mam nadzieję, że to jednak koszmar. Mam nadzieję, że to jakiś chory żart, który zaszedł za daleko, i teraz powinnam go zbyć śmiechem, a potem pójść do domu i napisać o tym dziewczynom.
Ale przeczuwam, że jeżeli choćby źle odetchnę, to sytuacja przerodzi się w najgorszy możliwy scenariusz.
– Jeśli nie podoba ci się ta propozycja, mam w zanadrzu alternatywę.
Jego dłoń przesuwa się od czubka mojej głowy do linii policzka, a potem wędruje do ust. Nigdy w życiu nie było mi równie zimno jak teraz. A bierze się to z jego lodowatego dotyku. Jest bezwzględny, pozbawiony jakiegokolwiek ciepła i absolutnie przerażający.
Dokładnie tak musi się czuć człowiek, kiedy Ponury Żniwiarz wyrywa z ciała duszę.
Jego palce ześlizgują się do mojej szyi, po czym ściska jej boki na tyle mocno, że zaczyna mi się kręcić w głowie i nie mam wątpliwości, kto tu ma kontrolę.
– Możesz też stanąć na czworakach, abym mógł wsadzić fiuta w jedną z twoich pozostałych dziurek. Prawdopodobnie w obie, choć nie mam preferencji co do kolejności.
Chciałabym, żeby to była tylko poza, ale w jego tonie nie ma krzty kłamstwa. Ten popieprzony drań naprawdę nie zawaha się spełnić swoich obietnic.
Dopiero teraz dociera do mnie, w jak poważnych tarapatach się znalazłam.
Ten psychol pożre mnie żywcem.
Jeśli przez kilka ostatnich tygodni myślałam, że nic już we mnie nie zostało, to teraz zyskałam absolutną pewność, że to koniec.
Zniszczy mnie.
Rozerwie na strzępy.
Musi wyczuwać mój niepokój, tak bardzo się trzęsę. Jestem jak zabłąkany ptak w środku wietrznej nocy, miotam się we wszystkich kierunkach.
– Którą opcję wybierasz? – pyta nieznajomy swobodnym tonem, którym równie dobrze mogliby posługiwać się książęta czy arystokraci.
W jego ruchach i sposobie mówienia widać niepokojący spokój. Jakby był robotem, którego napędza jakaś popierdolona bateria. Ale jednocześnie można odnieść wrażenie, że toczy wojnę. Rozgrywa wszystko tak szybko, że jego działania stają się całkowicie nieprzewidywalne.
A ja nie zamierzam patrzeć, na co jeszcze go stać.
Dostrzegam szansę, kiedy jego uścisk na moim gardle nieco zelżał, i rzucam się do góry, wykorzystując element zaskoczenia.
Moje serce podskakuje od eksplozji adrenaliny, gdy czuję, jak uwalniam się z jego bezlitosnego uścisku.
Udało mi się.
Nareszcie…
Jeszcze nie zdążyłam porządnie nacieszyć się wolnością, gdy w powietrzu rozlega się głośny huk. Gwałtownie uchodzi ze mnie powietrze, gdy uderzam kolanami o skały, co sprawia, że nie mogę zebrać myśli.
Nie mogę oddychać.
Nie mogę oddychać…
Wówczas uświadamiam sobie, że powalił mnie gwałtownym zaciśnięciem dłoni wokół gardła i pchnięciem w czubek głowy.
Tym razem naprawdę mnie udusi. Wbijam paznokcie w jego nadgarstki, a mój instynkt przetrwania zaczyna przypominać zachowanie schwytanego w pułapkę zwierzęcia.
Ale czuję się tak, jakbym zderzyła się ze ścianą.
Pieprzoną potężną fortecą.
Mężczyzna jeszcze bardziej zaciska palce, aż jestem pewna, że jeszcze chwila, a skręci mi kark.
– Nie rozmawialiśmy o ucieczce, prawda?
Jego głos dochodzi do mnie z oddali i zlewa się z dzwonieniem w uszach. I jeśli się nie mylę, brzmi jeszcze mroczniej, przybiera barwę ciemniejszą od czerni.
O wiele bardziej przerażającą niż najmroczniejsza noc.
Nawet jego ciemne oczy stały się bardziej puste – są jeszcze straszniejsze niż jakikolwiek odcień, który mogłabym sobie wyobrazić.
W tej chwili jest tylko drapieżnikiem.
Bezdusznym, zimnokrwistym potworem.
– P-proszę… – charczę, a echo mojego jęku niesie się po otaczającej nas nocy niczym upiorna pieśń.
Nie mogę się nawet modlić, by natrafił na nas jakiś przechodzień. W końcu Devlin wybrał to miejsce, ponieważ jest całkowicie odosobnione.
Razem je wybraliśmy.
Kto by pomyślał, że doświadczymy tu tak różnych, a zarazem tragicznych wydarzeń?
– Proszę? – cedzi to słowo, jakby sprawdzał, jak zabrzmi w jego ustach.
Próbuję pokiwać głową, ale jest to niemożliwe, gdy trzyma mnie za szyję.
– Prosisz, bym użył twoich ust, czy prosisz, bym użył twojej cipki i tyłka? – Milknie, po czym popycha mnie do tyłu, aż górna połowa mojego ciała przechyla się ku krawędzi klifu. – Czy może mam zmienić cię w arcydzieło?
Wydobywają się ze mnie jedynie zdławione odgłosy, które bardziej przypominają zwierzę niż człowieka.
Znowu ta eskalacja – przypomina mi, że gra toczy się o władzę, a jeśli będę się stawiać, on po prostu sprawi, że sytuacja stanie się jeszcze bardziej przerażająca.
Bez względu na to, jak bardzo walczę, ten nieludzki nieznajomy wydaje się tego nie zauważać. Unosi potworne ramię, zupełnie jakby był jakimś pieprzonym mordercą, który nie odczuwa najmniejszych wyrzutów sumienia z powodu swoich zbrodni.
– Jeśli sama nie zdecydujesz, zrobię to za ciebie…
– Usta – szepczę, choć nie wiem, jakim cudem udało mi się wykrztusić to słowo.
Nie wiem nawet, jakim cudem wciąż pozostałam przytomna, biorąc pod uwagę siłę, z jaką mnie trzyma.
Dopiero gdy wypowiadam to słowo, powoli rozluźnia brutalny uścisk palców na mojej szyi. Ale nie puszcza mnie i nadal więzi przed sobą.
Kiedy chwytam olbrzymi łyk powietrza, płuca wypełniają się tlenem do tego stopnia, że czuję, jakbym się paliła, jakby ktoś zacisnął na nich dłoń i dźgnął mnie w klatkę piersiową.
Unosi gęstą brew, co sprawia, że wygląda pięknie, wręcz olśniewająco, ale jest to ten typ urody, który wykorzystują osławieni seryjni mordercy, by zwabić swoje ofiary. Prawdę mówiąc, nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że zabija dla sportu.
Zdecydowanie, w tych okolicznościach, nie powinnam o tym myśleć.
Co dziwne, często myślałam o śmierci, ale kiedy przyszło co do czego, jestem nią przerażona.
Nieznajomy z piekła rodem przesuwa kciukiem po mojej górnej wardze, zmysłowo, niemal z czułością, a to przeraża mnie jeszcze bardziej. Ponieważ biorąc pod uwagę to, jak się zachowywał i co mówił, jestem prawie pewna, że w jego ciele nie ma ani krzty delikatności.
– Pozwolisz mi wepchnąć kutasa między te twoje usteczka i spuścić ci się do gardła?
Robi mi się gorąco, bo nie przywykłam, by ktokolwiek zwracał się do mnie w ten sposób, ale unoszę podbródek.
– Nie robię tego, bo chcę. Robię to, bo grozisz mi czymś jeszcze gorszym. Gdyby to zależało ode mnie, nigdy nie pozwoliłabym ci nawet mnie tknąć, ty psycholu.
– W takim razie dobrze, że to nie zależy od ciebie. – Wciąż obejmując palcami moje gardło, wolną ręką rozsuwa rozporek, a dźwięk ten jest o wiele bardziej złowieszczy niż ryk fal i wycie wiatru.
Kiedy wyciąga swojego kutasa, próbuję odwrócić głowę, ale jego uścisk na mojej szyi zmusza mnie, bym dostrzegła każdy szczegół. Jest wielki i twardy, ale nawet nie chcę myśleć o tym, skąd wzięła się jego potężna erekcja.
Coś ciepłego napiera na moje usta, więc zaciskam je, patrząc na niego.
– Otwórz – rozkazuje, zaciskając dłoń na moich włosach, przez co nie pozostawia mi żadnego pola manewru.
Ale ja nie mam zamiaru się poddawać. Nadal tli się we mnie iskierka nadziei, że może zmieni zdanie i cały ten koszmar się skończy.
A jednak powinnam wiedzieć lepiej.
Potwora nie da się zmienić ani powstrzymać.
Jego jedynym celem jest siać zniszczenie.
– Zawsze mogę zabrać się za twój tyłek i cipkę. W tej kolejności. Więc, o ile nie masz ochoty, by twoja krew pokryła mojego fiuta, którego będziesz potem musiała wylizać do czysta, sugeruję, byś otworzyła buzię. – Uderza mnie przyrodzeniem w usta, a ja nie mam wyboru i muszę rozchylić wargi.
Jeśli tego nie zrobię, nie mam złudzeń, że dotrzyma słowa, a nie jestem gotowa na to, by dowiedzieć się, jakie będą jego następne kroki.
Jak daleko gotów jest się posunąć.
Czubek jego kutasa prześlizguje się przez usta, a mój żołądek skręca się spazmatycznie. Przełykam obrzydzenie, choć mam ochotę zwymiotować na niego i na siebie.
– Nie dław się, bo jeszcze nawet nie zaczęliśmy. – Ponownie gładzi moją dolną wargę z tą fałszywą delikatnością. – Może ci się spodoba, ale jeśli będziesz walczyć, zrobi się tylko nieprzyjemnie. A teraz mi possij i postaraj się.
Chce, żebym mu possała?
Pierdol się. Noszę nazwisko King, a nam nikt nie będzie dyktował, co mamy robić.
Pomimo strachu, który mnie całkowicie paraliżuje, moje oczy napotykają jego wzrok, a następnie zaciskam zęby na jego kutasie.
Mocno.
Ze wszystkich sił. Gryzę tak, że wydaje mi się, że za chwilę go odgryzę i połknę sam czubek.
Tymczasem jedyną reakcją nieznajomego jest jęknięcie, a następnie… staje się twardszy. Czuję, jak jeszcze bardziej nabrzmiewa mi w ustach.
Ale nie udaje mi się gryźć go dalej.
Szarpie mnie za włosy, jakby próbował je wszystkie wyrwać.
Ból eksploduje w całym moim ciele, ale to nie wszystko.
Odchyla mnie tak, że górna część mojego tułowia wygina się do tyłu, a on spogląda na mnie oczami pełnymi obłędu, którymi mógłby zabić.
Nie wyrywa się. Nawet nie wydaje się odczuwać bólu.
Niech to szlag.
Może naprawdę jest robotem i teraz klęczę przed bezduszną maszyną.
– Jeszcze raz spróbujesz użyć zębów, a przerzucę się na twój tyłek. Rozerwę twoją ciasną dziurkę i użyję twojej krwi jako lubrykantu, podczas gdy ty będziesz zwisać głową nad krawędzią. – W jego głosie słychać napięcie, gdy głębiej wpycha mi kutasa w gardło. – A teraz, kurwa, ssij.
Nie mam odwagi mu się sprzeciwić. Po pierwsze, dosłownie zwisam nad klifem, a po drugie, nie mam wątpliwości, że dotrzyma słowa.
Problem polega na tym, że nigdy wcześniej nikomu nie robiłam laski, więc kompletnie nie wiem, jak się do tego zabrać. Dlatego próbuję ssać główkę jego fiuta. Jeśli jego jęk zadowolenia może stanowić jakąkolwiek wskazówkę, moje nieśmiałe liźnięcia chyba mu się podobają.
Więc robię to znowu, a potem jeszcze raz.
– Nigdy wcześniej nie obciągałaś, prawda? – W jego tonie pobrzmiewa uznanie, jakby temu dupkowi naprawdę się podobało. – Wciągnij policzki i rozluźnij żuchwę. Nie tylko liż, ale i ssij – instruuje przepełnionym pożądaniem głosem, jakby zwracał się do kochanki.
Tym razem naprawdę kusi mnie, by odgryźć mu kutasa, ale groźba śmierci zmusza mnie do porzucenia tego pomysłu.
Zamiast tego wykonuję jego polecenie. Im szybciej z tym skończę, tym szybciej znajdę się poza jego śmiercionośnym zasięgiem.
– Tak jest – wzdycha, a jego głos pierwszy raz brzmi łagodniej. – Użyj języka.
Robię to zupełnie mechanicznie, nawet się nad tym nie zastanawiając. Staram się też nie myśleć o pozycji, w jakiej się znajduję. Na krawędzi, na kolanach, o krok od wysokiego klifu z posuwającym mnie w usta psycholem, który zaraz się w nie spuści.
Jeśli przesunie moje ciało do tyłu choćby odrobinę, nikt nie będzie mógł mnie uratować, oprócz tego samego człowieka, przez którego znalazłam się dokładnie w tej pozycji.
Kiedy zaciska mocniej palce na moich włosach, przychodzi mi do głowy, że być może znów poczuł moje zęby, ale szybko uświadamiam sobie, że jednak tak nie jest.
Nie próbuje już zrobić tego powoli. A może zdążył się znudzić.
Jakiekolwiek kierują nim powody, właśnie postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Trzymając mnie za włosy, chwyta moją żuchwę palcami, zmuszając mnie do otwarcia ust tak szeroko, jak to tylko możliwe.
– Podoba mi się twoja urocza próba obciągania, ale pozwól, że pokażę ci, jak to się naprawdę robi. – Wsuwa się tak głęboko, że czuję, jak uderza w tylną ścianę mojego gardła. – Hmm. Twoja śliczna buzia wygląda niezwykle zmysłowo, gdy pieprzę cię w usta.
Pluję, krztusząc się śliną z powodu zarówno jego grubości, jak i długości. Nie mam wielkiego doświadczenia z męskimi przyrodzeniami, ale ten fiut jest bez wątpienia największym, jakiego widziałam.
A sposób, w jaki wbija się głęboko w moje gardło, stanowi najczystszy pokaz dominacji. Przytrzymuje go tam, dusząc mnie, aż oczy zaczynają mi wychodzić na wierzch. Chyba przyjdzie mi umrzeć z jego kutasem w ustach.
Cały czas patrzy mi w oczy, a jego wzrok staje się jeszcze twardszy, gdy przygląda mi się i widzi zbierające się łzy. Moja twarz pewnie spływa teraz rumieńcem.
Ten chory bydlak zamierza mnie zabić i jeszcze dojdzie w moich ustach.
Ale wtedy on wysuwa się na tyle, bym mogła zaczerpnąć powietrza.
Nie udaje mi się jednak nawet chwycić porządnego haustu, kiedy wsuwa się pomiędzy moje wargi ponownie, jeszcze gwałtowniej niż poprzednio.
Bardziej intensywnie.
Bardziej… dziko.
Pod powiekami szczypią mnie łzy, które wkrótce zaczynają strumieniami płynąć po policzkach. Ślina i preejakulat spływają mi po brodzie i szyi, gdy wsuwa się w moje usta i wysuwa z nich, wciąż przytrzymując mnie na krawędzi.
I tak bez końca.
Bez przerwy.
Jest równie gwałtowny jak dźwięk fal rozbijających się poniżej.
Kręci mi się w głowie, czuję pulsowanie w palcach, drżą mi nogi. Nawet nie chcę myśleć o tym, co dzieje się między nimi.
Przecież to niemożliwe, żebym była tak popierdolona.
Właśnie wtedy, gdy myślę, że nigdy nie skończy, w moich ustach eksploduje słonawy płyn. W pierwszym odruchu chcę wypluć mu wszystko na twarz, co oczywiście staram się zrobić. W chwili, gdy wysuwa kutasa z moich ust, opluwam spermą jego markowe buty.
Moją klatką piersiową wstrząsa nierówny oddech, wykonuję szybkie wdechy i wydechy, ale nie odrywam wzroku od jego oczu.
Patrzę na niego, wycierając resztki jego obrzydliwego nasienia z ust.
Na początku przygląda mi się z pustym wyrazem twarzy, ale po chwili z jego ust wydobywa się niski śmiech i po raz pierwszy tej nocy w jego oczach pojawiają się prawdziwe iskry. Tym razem nie są koloru głębokiej czerni.
Lśni w nich błysk czystego sadyzmu.
Taki, który pojawia się u kogoś całkowicie zaspokojonego i zadowolonego.
Uwalnia moje włosy i wsuwa mi do ust środkowy oraz serdeczny palec. Trzymam się jego nadgarstka, aby nie upaść, a on wykorzystuje okazję, aby rozmazać na moich wargach resztę spermy.
Jego palce dławią mnie, nieprzerwanie wdzierając się głęboko do moich ust, jakby rościły sobie do nich pełne prawo.
I tak bez końca.
Kiedy wydaje się wystarczająco zadowolony, oślepia mnie błysk.
Wpatruję się w aparat, za którym kryją się jego oczy.
Czy ten gnojek właśnie zrobił mi zdjęcie, kiedy tkwię w tej pozycji?
Tak właśnie było.
Ale zanim zdążę wyrwać mu aparat, wyciąga palce z moich ust, po czym zakłada mi kosmyk włosów za ucho i głaszcze po głowie.
– Byłaś całkiem niezła, Glyndon.
A potem bez najmniejszego wysiłku odciąga mnie od krawędzi, odwraca się i odchodzi.
Pozostaję w bezruchu, nie mogąc objąć umysłem tego, co właśnie się wydarzyło.
A potem przychodzi mi do głowy najważniejsze pytanie: skąd, u diabła, ten świr zna moje imię?
Glyndon
Nawet nie wiem, jak wróciłam do domu.
Na pewno płakałam i przez to nie widziałam wyraźnie drogi, kiedy zaciskałam dłonie na kierownicy. Powraca do mnie myśl, by pójść w ślady Devlina i po prostu wcisnąć gaz do dechy, po czym zjechać z klifu.
Potrząsam głową.
W obecnej sytuacji rozmyślanie o Devlinie to najgorszy możliwy pomysł.
Jedyną rozsądną opcją jest wycieczka na najbliższy posterunek policji, żeby zgłosić to, co się właśnie wydarzyło. I właściwie tylko jeden fakt powstrzymuje mnie przed otwarciem drzwi samochodu. Czy mam na to jakieś dowody?
Poza tym wolałabym umrzeć, niż uczestniczyć w medialnej wojnie, którą rozpętaliby w moim imieniu moi bliscy. Gdyby się dowiedzieli, zarówno tata, jak i dziadek, a nawet mama, najprawdopodobniej rozszarpaliby nieznajomego na strzępy i byliby gotowi wytoczyć najcięższe działa.
Ale ja nie jestem taka jak oni.
Nie jestem wojowniczką, a już na pewno nie chciałabym, żeby przeze mnie znaleźli się w centrum uwagi.
Po prostu nie mogę tego zrobić.
Do tego jestem tak cholernie zmęczona. Ten stan utrzymuje się od miesięcy, a to, co się wydarzyło, stanowi tylko dodatkowy ciężar spoczywający na moich barkach.
Mama będzie mną bardzo rozczarowana, jeśli usłyszy, że jej córeczka osłania drapieżnika. Wychowała mnie, ciągle powtarzając, bym trzymała dumnie uniesioną głowę. Wychowała mnie na silną kobietę, taką jak ona oraz moja zmarła babcia.
Przecież wcale nie musi o tym wiedzieć.
Nie chodzi o to, że go kryję. Nie jest tak. Nie mam zamiaru go usprawiedliwiać. Potraktuję to, co się wydarzyło, jako zwykły fakt. I uzgodniłam sama ze sobą, że nikomu o tym nie powiem. Podobnie jak o historii z Devlinem. Czy sprawiedliwość jest aż tak istotna? Nie, jeśli musiałabym dla niej poświęcić własny spokój ducha.
Już z tyloma sprawami musiałam sama sobie poradzić. Czy kolejna rzecz naprawdę zrobi różnicę?
W końcu docieram do rodzinnego domu z ciężkim sercem i rozdartą duszą. Gdy zamyka się za mną brama, błękitne tony, tak charakterystyczne dla nadchodzącego zmierzchu, zaczynają ogarniać rozległą posiadłość. Drzwi skrzypią upiornie, a posępną atmosferę wzmaga napływająca z oddali mgła.
Wysiadam z samochodu i zastygam w bezruchu, spoglądając za siebie. Włoski na karku stają mi dęba, a kończyny wpadają w niekontrolowane drżenie.
Co, jeśli ten szaleniec mnie śledził?
Może skrzywdzi moją rodzinę?
Jeśli choć spróbuje im zagrozić, obudzi się we mnie zew krwi.
Nie ma co do tego wątpliwości.
Byłabym gotowa zapomnieć o tym, co mi zrobił, ale kiedy może to dotykać moich bliskich, sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Przysięgam, że zaraz mi odbije.
Długi czas uważnie obserwuję otoczenie z zaciśniętymi pięściami. Dopiero gdy się upewniam, że ten wściekły pies nie przywlókł się za mną aż tutaj, wchodzę do środka.
Mama i tata zbudowali dom tak duży, tak imponujący, lecz jednocześnie na tyle ciepły, że dobrze się tu czuję.
Budynek rozciąga się na sporym terenie położonym na obrzeżach Londynu. Drewniana altana, która stoi pośrodku ogrodu, jest ozdobiona wieloma obrazami z naszego dzieciństwa.
Gwiazdy, które namalowałam, gdy miałam jakieś trzy lata, wydają się teraz groteskowe i absolutnie przerażające w porównaniu z tymi, które namalowali moi bracia. Nie chcę na nie patrzeć i czuć się gorsza.
Nie teraz.
Zdejmuję zatem buty i zakradam się do piwnicy. To tam znajdują się nasze pracownie.
Tuż obok pracowni światowej sławy artystki.
Każdy, kto choć liznął odrobinę sztuki, zna nazwisko Astrid Clifford King lub rozpoznałby jej podpis: Astrid C. King. Jej szkice podbiły serca krytyków i galerii na całym świecie, a ona sama jest często zapraszana jako gość honorowy na wernisaże oraz inne ekskluzywne wydarzenia.
Moja mama przyczyniła się do tego, że ja i moi bracia przejawiamy artystyczne zdolności. Landonowi przychodzi to z obrzydliwą wręcz łatwością. Brandon za to jest niezwykle staranny.
A ja?
Jestem chaotyczna do tego stopnia, że czasami sama tego nie pojmuję.
Nie pasuję do nich.
Drżącą ręką otwieram drzwi prowadzące do studia, które tata zbudował dla nas, gdy bliźniacy mieli dziesięć lat. Lan i Bran dzielą dużą pracownię, a ja dostałam znacznie mniejszą.
Jako nastolatka spędzałam z nimi czas, ale ich talent miażdżył mi duszę i miesiącami nie byłam w stanie nic namalować. Dlatego mama poprosiła tatę, by przygotował mi osobny pokój, żebym miała więcej prywatności. Nie mam pojęcia, czy sama na to wpadła, czy Bran się jej zwierzył, ale nie miało to większego znaczenia. Przynajmniej już nie musiałam codziennie czuć się niewystarczająca i przytłoczona ich geniuszem.
Tak naprawdę nawet nie powinnam się z nimi porównywać. Nie dość, że są ode mnie starsi, to jeszcze tak bardzo się różnimy. Lan jest rzeźbiarzem, twardym sadystą, który z chęcią zamieni swoich podwładnych w kamienie, jeśli tylko znajdzie ku temu okazję. Bran za to maluje krajobrazy i wszystko, co nie zawiera postaci ludzi, zwierząt lub czegokolwiek innego, co ma oczy.
Ja też jestem… malarką. Chyba. Lubię szkicować i najczęściej sięgam po współczesny impresjonizm. Po prostu moje zainteresowania artystyczne nie są równie wyraźnie sprecyzowane jak u mojego rodzeństwa. W dodatku nie jestem tak uzdolniona technicznie.
Mimo to jedynym miejscem, w którym pragnę się teraz znaleźć, jest mały kącik w mojej pracowni.
Kiedy otwieram drzwi i wchodzę do środka, moje dłonie są zimne i sztywne. Automatyczne światła oświetlają puste płótna wiszące na ścianach.
Mama często pyta, gdzie chowam swoje obrazy, choć nigdy nie naciska, żebym je pokazała, nawet jeśli znajdują się w szafie na przeciwległej ścianie, gdzie nikt ich nie znajdzie.
Nie jestem gotowa na to, by komukolwiek pokazać tę część mnie.
Właśnie tę.
Ponieważ gdzieś pod powierzchnią czuję połyskujący mrok. Przypomina dławiące pragnienie, które może mnie pochłonąć, pożreć od środka i po prostu oczyścić.
Drżą mi palce, gdy podnoszę puszkę czarnej farby i rozlewam ją na największym możliwym płótnie. Oczywiście czerń rozpryskuje się wszędzie wokół, ale nie zwracam na to uwagi, tylko otwieram kolejną puszkę, a potem jeszcze jedną, aż całe płótno staje się czarne.
Następnie chwytam paletę, pełną odcieni czerwieni, szpachlę i duże pędzle. Całkowicie wyłączam myślenie i zaczynam kreślić śmiałe karmazynowe pociągnięcia, a następnie podbijam czerwień czernią. Używam nawet drabiny, przesuwając ją z jednego końca płótna na drugi, aby dotrzeć do najwyższych miejsc.
Wydaje mi się, że całość trwa może dziesięć minut, lecz w rzeczywistości malowałam o wiele dłużej. Kiedy schodzę z drabiny i odsuwam ją, myślę, że za chwilę zemdleję.
Albo się rozpłynę.
A może po prostu wrócę na klif i pozwolę śmiercionośnym falom dokończyć dzieła.
Dyszę, słyszę własne tętno w uszach i w każdej chwili z moich oczu może popłynąć ta sama czerwień, co na obrazie, który właśnie skończyłam.
Tak nie może być.
To… po prostu niemożliwe.
Dlaczego, do cholery, miałabym namalować podobną… symfonię przemocy?
Niemal czuję ponownie jego surowy dotyk na mojej rozgrzanej skórze. Czuję jego oddech nade mną, jego kontrolę i to, jak mi ją odebrał. Widzę go wyraźnie z tymi martwymi oczami, wysokiego niczym sam szatan, z tą samą charakterystyczną onieśmielającą postawą i tym, jak wszystko mi odebrał.
Niemal słyszę jego drwiący, a jednocześnie swobodny głos.
Wręcz czuję jego zapach, drzewny i pierwotny, który sprawia, że nie jestem w stanie zaczerpnąć powietrza.
Unoszę palce do szyi, do miejsca, w którym mnie dotykał – nie, dusił mnie – a wówczas przez moje ciało przechodzi jakaś iskra, więc, zaskoczona, czym prędzej odsuwam dłoń.
Co ja wyprawiam, do diabła?
To, do czego doszło wcześniej, było mroczne, niepokojące i absolutnie nie powinnam tego malować z takimi szczegółami.
Nigdy wcześniej nie stworzyłam czegoś na równie wielkim formacie.
Owijam ramiona wokół talii i się pochylam, kiedy przenika mnie przeszywający ból.
Ja pierniczę.
Chyba zaraz zwymiotuję.
– Wow.
Przenika mnie dreszcz na dźwięk niskiego głosu dobiegającego zza moich pleców, a gdy odwracam głowę, dostrzegam mojego brata.
Na szczęście jest tym bardziej kontaktowym z bliźniaków.
Brandon stoi przy drzwiach, ubrany w szorty khaki i białą koszulę. Jego włosy, koloru gorzkiej czekolady, sterczą we wszystkich kierunkach, jakby właśnie zwlókł się z łóżka i wylądował w mojej pracowni.
Wskazuje palcem w kierunku mojego przerażającego dzieła.
– Ty to namalowałaś?
– Nie. To znaczy, tak… może. Nie wiem. Na pewno nie byłam w pełni sił umysłowych.
– Czy to przypadkiem nie o takim stanie umysłu marzą wszyscy artyści? – Jego spojrzenie łagodnieje. Oczy ma takie niebieskie, takie jasne, takie pełne pasji jak tata. A jednocześnie takie zmartwione.
Odkąd zrodziła się w nim ta awersja do malowania oczu, Brandon nie jest już taki sam.
W kilku krokach dociera do mnie i obejmuje ramieniem. Mój brat jest starszy ode mnie o jakieś cztery lata, co wyraźnie widać w rysach jego twarzy. W każdym pewnym kroku. W każdym przemyślanym ruchu.
Bran w moich oczach ma barwę oranżu – tego ciepłego, głębokiego i jednego z moich ulubionych kolorów.
Przez chwilę stoimy w milczeniu, przyglądając się obrazowi. Nie mam odwagi spojrzeć na niego ani na to, jak uważnie bada płótno. Niemal nie śmiem odetchnąć, gdy jego dłoń swobodnie spoczywa na moim ramieniu, jak zwykle, gdy potrzebujemy się nawzajem. Bran i ja zawsze stanowiliśmy zgraną drużynę przeciwko tyranowi, Lanowi.
– Glyn, to jest… absolutnie fantastyczne.
Spoglądam na niego spod rzęs.
– Kpisz sobie ze mnie?
– Nie zrobiłbym czegoś takiego, gdy w grę wchodzi sztuka. Nie wiedziałem, że skrywasz przed nami taki talent.
Określiłabym to raczej jako porażkę czy też popis mojej nieźle popierdolonej muzy, a nie jako talent.
Właściwie może to być wszystko, oprócz talentu.
– Poczekaj, aż mama to zobaczy. Będzie zachwycona.
– Nie. – Odsuwam się od niego, a wcześniejsza otucha zamienia się w przerażenie. – Nie chcę jej tego pokazywać… Proszę, Bran, tylko nie mamie.
Ona i tak się dowie.
Zobaczy gwałt w agresywnych pociągnięciach i bezładnych kreskach.
– Hej… – Bran przyciąga moje drżące ciało do siebie. – W porządku. Jeśli nie chcesz, żeby mama to zobaczyła, na pewno jej nie powiem.
– Dzięki. – Wtulam twarz w jego klatkę piersiową, brudząc mu ubranie farbą olejną, ale nie odsuwam się. Ponieważ po raz pierwszy od czasu wcześniejszych wydarzeń nareszcie mogę odetchnąć.
Mam poczucie, że nic mi już nie grozi.
Łącznie z własną głową.
Wbijam palce w plecy brata, kiedy mnie przytula. Bezgłośnie. Dlatego właśnie to Brana kocham najbardziej. Wie, jak być kotwicą. Wie, jak być bratem. W przeciwieństwie do Lana.
Po chwili odsuwamy się od siebie, ale on nie pozwala mi odejść. Zamiast tego pochyla się nade mną i przygląda mi się bacznie.
– Co się stało, mała księżniczko?
Tata tak mnie nazywa. Mała księżniczka. Mama jest najważniejszą księżniczką. Tata gotów jest oddawać jej cześć i spełniać wszystkie jej marzenia. Jestem córką księżniczki i dlatego jestem małą księżniczką.
Ocieram z oczu łzy.
– Nic, Bran.
– Nie możesz zakradać się do piwnicy o piątej rano, malować tego, a potem mi wmawiać, że nic się nie stało. Możesz użyć dowolnego słowa, jakiego dusza zapragnie, ale akurat „nic” zupełnie tu nie pasuje.
Biorę paletę i zaczynam mieszać przypadkowe kolory, byleby tylko zająć czymś umysł i ręce. Jednak Bran wcale nie ma zamiaru odpuścić. Obchodzi pracownię, po czym staje między mną a obrazem, który mam zamiar wrzucić do najbliższego kominka.
– Chodzi o Devlina?
Wzdrygam się, po czym przełykam gulę w gardle na dźwięk imienia mojego przyjaciela.
Kiedyś mojego najbliższego przyjaciela.
To ten sam chłopak, który rozumiał prześladującą mnie muzę, tak samo jak ja rozumiałam jego demony samotności.
Aż któregoś dnia zostaliśmy rozdzieleni.
Aż któregoś dnia rozeszliśmy się w różnych kierunkach.
– Nie chodzi o Deva – szepczę.
– Pieprzysz. Myślisz, że nie zauważyliśmy, że od jego śmierci nie jesteś sobą? Jego samobójstwo to nie twoja wina, Glyn. Czasami ludzie decydują się odejść, a my nie jesteśmy w stanie zrobić nic, by ich powstrzymać.
Oczy zachodzą mi łzami, a w klatce piersiowej czuję ucisk tak gwałtowny, że nie mogę normalnie oddychać.
– Koniec tematu, Bran.
– Mama, tata i dziadek martwią się o ciebie. Podobnie jak ja. Więc jeśli jest coś, co możemy dla ciebie zrobić, powiedz nam. Porozmawiaj z nami. Jeśli będziesz milczeć, nie uda nam się nic zaradzić.
Czuję, jak powoli się rozpadam i tracę grunt pod nogami, więc przestaję mieszać farby i wciskam mu paletę w ręce.
– Na pewno uda ci się namalować piękny las w twoim własnym stylu z całej tej zieleni.
Nie oddaje mi palety, tylko wzdycha głęboko.
– Jeśli tak bardzo zależy ci na tym, by nas odepchnąć, może się okazać, że kiedy zaczniesz nas potrzebować, nie będzie nas w pobliżu, Glyn.
Na moich ustach pojawia się nieśmiały uśmiech.
– Wiem.
Potrafię doskonale wszystko ukrywać.
Bran nie wydaje się przekonany i ciągle kręci się w pobliżu, próbując coś ze mnie wyciągnąć. To chyba pierwszy raz, kiedy żałuję, że to nie Lan mnie znalazł, tylko on. Lan przynajmniej nie naciska.
Nie obchodzi go to.
Za to Branowi zależy aż za bardzo.
Podobnie jak i mnie.
Po chwili jednak zabiera ze sobą paletę i wychodzi. Gdy tylko zamykają się za nim drzwi, padam na podłogę przed obrazem przedstawiającym ciemny klif, mroczną gwiazdę i czerwień namiętności.
Następnie chowam głowę w dłoniach i pozwalam łzom swobodnie płynąć.
ZANIM SŁOŃCE WZEJDZIE, JESTEM gotowa zniknąć, bez konieczności spotykania się z pozostałymi członkami rodziny.
Pakuję walizkę na nowy semestr, a potem biorę prysznic, który trwa pewnie z godzinę. Szoruję usta, włosy, dłonie, paznokcie.
Wszystkie miejsca, których dotykał ten psychol.
Następnie zakładam jeansy, bluzkę i kurtkę, po czym jestem gotowa do drogi. Wyciągam telefon i wysyłam wiadomość do moich psiapsiółek. Mamy czat grupowy, odkąd byłyśmy małymi berbeciami, i zawsze tam gadamy.
Ava:
Czy to dziwne, że przez Ari wypadają mi włosy? Nie chce się zamknąć i ciągle smęci, że chce dołączyć do naszego czatu.
Cecily:
Powiedz jej, żeby zapytała za dwa lata, gdy będzie pełnoletnia. Rozmawiamy tu tylko o sprawach dorosłych dziewczyn.
Ava:
O sprawach dorosłych dziewczyn? Stara, błagam. Nie widziałam czegoś takiego w Twoim cnotliwym słowniku przez ostatnie… dziewiętnaście lat.
Cecily:
Naprawdę, boki zrywać. Padam ze śmiechu. Szkoda tylko, że nie.
Ava:
Wiesz, że mnie kochasz, Ces 😘
Zarzucam torbę na jedno ramię, a drugą ręką odpisuję.
Glyndon:
Gotowa, by ruszyć na uniwerek. Kto prowadzi?
Tak naprawdę mogłybyśmy polecieć na wyspę, co zajęłoby nam mniej czasu, ale to oznaczałoby podróż samolotem, a ja boję się latać.
Na ekranie pojawia się odpowiedź.
Ava:
Na pewno nie ja. Zostaliśmy na noc u mamy, taty i dziadków, więc czuję się jak zombie.
Cecily:
Ja poprowadzę. Daj mi jeszcze godzinę. Wciąż nie nacieszyłam się mamą i tatą.
Już mam zamiar napisać, że się spieszę, ale w połowie wiadomości przychodzi odpowiedź od Avy.
Ava:
Będę cholernie tęsknić za mamą i tatą. Za dziadkiem i babcią też. Ech. Będę nawet tęsknić za tą rozrabiaką, Ari. Widziałyście jej nowy profil na IG? Ariella-nimfetka-Nash. Mała, bezczelna suka, serio. Jeśli tata to zobaczy, zamknie ją w chacie na amen. Wspominałam już, że przez nią wypadają mi włosy?
Obie są bardzo przywiązane do swoich bliskich, więc gdybym powiedziała, że wyjeżdżamy natychmiast, wyglądałoby to, jakbym sama chciała uciec przed rodzicami czy coś w tym stylu.
A tak nie jest.
I tak naprawdę będę piekielnie za nimi tęsknić. Może nawet bardziej niż Ava i Cecily razem wzięte, ale czasami po prostu nie lubię samej siebie, kiedy przebywam w pobliżu mojej rodziny.
Kiedy zerkam z góry, przy stole już trwa krzątanina.
Mama stawia jajka przed Branem, a tata pomaga, choć jednocześnie ciągle przeszkadza, bo dotyka jej przy każdej nadarzającej się okazji. Ona go beszta, choć i tak się z tego śmieje.
Zatrzymuję się u podstawy schodów, aby popatrzeć na tych dwoje razem. Taki nawyk, który mam, odkąd byłam mała i marzyłam o własnym księciu z bajki.
Tata jest wielkim, wysokim i umięśnionym blondynem, jakby był bogiem wikingów, co jest ulubionym określeniem mamy. Jest też jednym z dwóch spadkobierców fortuny Kingów. Człowiek ze stali o bezwzględnym charakterze, o którym często wspomina się w mediach.
Jednak jeśli chodzi o mamę i nas? Jest najwspanialszym mężem i ojcem. Człowiekiem, który pokazał mi, czym są wysokie kryteria.
Odkąd byłam mała, patrzyłam, jak traktuje moją matkę, zupełnie jakby nie mógł bez niej oddychać. I obserwowałam również, jak ona patrzy na niego, jakby był jej obrońcą. Jej tarczą.
Jej partnerem.
Nawet teraz kręci głową, gdy on obejmuje ją w talii i kradnie jej pocałunek. Mama się rumieni, ale nawet nie próbuje go przeganiać.
Odziedziczyłam po niej wzrost i oczy w kolorze głębokiej zieleni. Ale poza tym różnimy się jak dzień i noc. Ona jest utalentowaną artystką, ale to, co dla mnie jest sufitem, dla niej jest podłogą. Jest silną kobietą, a ja jestem po prostu… sobą.
Bran zupełnie nie zwraca uwagi na ich czułości, tylko zgrabnie pałaszuje jajka i skupia się na swoim tablecie. Zapewne czyta jakiś magazyn o sztuce.
To mama zauważa mnie pierwsza i natychmiast odpycha tatę.
– Glyn! Dzień dobry, skarbie.
– Dzień dobry, mamo. – Przywołuję na usta najjaśniejszy uśmiech, rzucam plecak na krzesło i całuję ją w policzek, a potem tatę.
– Cześć, tato.
– Dzień dobry, mała księżniczko. Gdzie to się wymknęłaś zeszłej nocy?
Cofam się o krok i spoglądam na Brana, który tylko wzrusza ramionami.
– Najwyraźniej nie tylko ja to zauważyłem.
– Chciałam się przewietrzyć – szepczę, siadając obok brata.
Mama zajmuje swoje miejsce, a ojciec siada u szczytu stołu. Podnosi widelec i nóż, po czym mówi, nie biorąc ani kęsa:
– Mogłaś się przewietrzyć na terenie posiadłości. Włóczenie się po nocy nie jest bezpieczne, Glyndon.
Nawet nie masz pojęcia, tato, jak bardzo trafne jest to stwierdzenie.
Upijam łyk soku pomarańczowego, aby powstrzymać się od ponownego przeżywania okropnych wspomnień ostatniej nocy.
– Daj jej spokój, Levi. – Mama podaje mi z uśmiechem jajko: mocno ścięte, czyli takie, jak lubię najbardziej. – Nasza Glyn jest już dużą dziewczynką i potrafi o siebie zadbać.
– Nie, jeśli w środku nocy napadnie ją jakiś szaleniec.
Krztuszę się sokiem, który wlałam przed chwilą do ust. Bran podaje mi serwetkę i rzuca dziwne spojrzenie.
Kuźwa.
Tylko mi nie mów, że mam wszystko wypisane na twarzy.
– Żebyś nie wykrakał – zwraca się do niego mama, marszcząc brwi, po czym wskazuje na jajko. – Jedz, złotko.
Wpycham do ust całe białko, a mama kręci głową, kiedy wyrzucam większość żółtka.
– Potrzebujesz czegoś? – pyta tata, spoglądając na mnie podejrzliwie.
Jezu. Nienawidzę, kiedy wchodzi w taki tryb. Jest jak szemrany detektyw węszący w poszukiwaniu informacji.
– Nie, nie. Wszystko w porządku.
– To dobrze. Ale gdybyś czegokolwiek potrzebowała, daj znać mnie lub swoim braciom – oświadcza, przełknąwszy kolejny kęs.
– Jasne.
– A skoro już mówimy o twoich braciach. – Mama obrzuca mnie i Brana surowym, rodzicielskim spojrzeniem. – Słyszałam, że na kampusie unikacie Landona.
– Nie chodzi o to, że go unikamy… – zaczynam.
– Tylko on zwyczajnie nie ma dla nas czasu przy całej uwadze, jaką poświęcają mu zarówno profesorowie, jak i inni studenci – kończy Bran, kłamiąc jak z nut.
Ponieważ naprawdę staramy się spędzać z naszym bratem jak najmniej czasu.
– Mimo wszystko. – Mama robi mi tosty; wciąż traktuje mnie jak małą dziewczynkę. – Chodzicie na tę samą uczelnię, a nawet na ten sam wydział sztuki, więc miałam nadzieję, że przynajmniej będziecie podtrzymywać więź.
– Popracujemy nad tym, mamo – stwierdzam pokojowym tonem, bo choć Bran też nie jest do nikogo wrogo nastawiony, to gdy chodzi o Lana, świetnie idzie mu kanalizowanie tej energii.
Zaczynam wstawać, bo żołądek mi ciąży i absolutnie nie jestem w stanie wcisnąć w siebie nic więcej.
Całuję rodziców na pożegnanie i rzucam Branowi, że zobaczymy się później. Rozważam podjechanie na chwilę do dziadka, ale prawdopodobnie jest teraz w pracy.
Poza tym, o ile tylko lekko zdenerwowałam się krótkim przesłuchaniem, które urządził mi tata, o tyle spotkanie z dziadkiem sprawi, że totalnie się załamię.
Wysyłam mu więc maila na dzień dobry, ponieważ dziadek nie uznaje SMS-ów. Nie zaszczyca ich nawet spojrzeniem.
Już mam schować komórkę, gdy odzywa się sygnał nadchodzącej wiadomości.
Pewnie babcia pisze w imieniu dziadka, ale po chwili się okazuje, że to nieznany numer.
Serce niemal wyskakuje mi z piersi, gdy czytam treść.
Nieznany numer:
Może jednak powinnaś była umrzeć z Devlinem? W końcu taki był plan, prawda?