Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
1011 osób interesuje się tą książką
Dark mafia romance Riny Kent!
On chce rządzić światem, a moim celem jest zemsta.
Kirill Morozov i ja różnimy się jak dzień i noc.
Nie powinniśmy znaleźć się na tym samym świecie, a nawet zaistnieć w tej samej galaktyce.
A jednak spotykamy się w najbardziej niespodziewanych okolicznościach.
Zostaje moim dowódcą w wojsku, który pokaże mi, jak wygląda prawdziwa rzeź.
Jego magnetyzm i zapierający dech w piersi wygląd nie powinny mnie kusić, ponieważ pod tą maską kryje się bezwzględny, pozbawiony uczuć potwór.
I ten potwór może odkryć wszystkie moje tajemnice, w tym także powód, dla którego udaję mężczyznę.
Wiedziona jego urokiem, mogę znaleźć się w miejscu, gdzie nie będzie już dla mnie ratunku.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 453
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Blood of My Monster
Copyright © Rina Kent 2023
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne, Oświęcim 2025
All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone
Redakcja: Katarzyna Moch
Korekta: Aleksandra Krasińska, Monika Baran, Martyna Janc
Skład i łamanie: Michał Swędrowski
Oprawa graficzna książki: Paulina Klimek
Projekt okładki: Opulent Designs
ISBN 978-83-8418-190-4 · Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne · Oświęcim 2025
Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek
Witajcie, drodzy Czytelnicy, moi przyjaciele!
Jeśli nie mieliście jeszcze okazji zapoznać się z moimi książkami, powinniście wiedzieć, że piszę mroczne historie, które mogą wzbudzać niepokój, a także wywoływać silne emocje. Zarówno moje powieści, jak i ich bohaterowie nie są stworzeni dla osób o słabym sercu.
Blood of My Monster stanowi pierwszą część trylogii i nie jest samodzielną powieścią. Trylogia „Monster” obejmuje:
#1 Blood of My Monster
#2 Lies of My Monster
#3 Heart of My Monster
Moje pozostałe książki znajdziecie na stronie www.rinakent.com.
***
Poniższa powieść jest fikcją literacką. Imiona, postacie i zdarzenia w niej przedstawione stanowią owoc wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób, zarówno żyjących, jak i zmarłych, a także wydarzeń lub miejsc jest całkowicie przypadkowe.
Moim celem jest zemsta, tymczasem on pragnie rządzić światem.
Kirill i ja jesteśmy tak różni, jak dzień i noc.
Nie powinniśmy znaleźć się w tym samym świecie, a nawet zaistnieć w tej samej galaktyce.
A jednak spotykamy się w najbardziej niespodziewanych okolicznościach.
W wojsku zostaje moim dowódcą, który pokaże mi, czym jest prawdziwa rzeź.
Jego magnetyzm i wygląd zapierający dech w piersiach nie powinny wydawać mi się kuszące, bo pod tą maską kryje się bezwzględny, pozbawiony uczuć potwór.
I ten potwór może odkryć wszystkie moje tajemnice, w tym także powód, dla którego udaję mężczyznę.
Wiedziona jego urokiem mogę znaleźć się w miejscu, w którym nie będzie już dla mnie ratunku.
Joanna Jones as The Dame – Blood in The Water
The Phantoms – Find You
Missio – The Darker The Weather // The Better The Man
Halflives – Villain
Oshins & Hael – Darkside
Llynks – Love You More
The Score – Born For This
Five Finger Death Punch – Gone Away
X Ambassadors – Unsteady
Adona – Dark Things
Galleaux – Tether Me
Aether Realm – Guardian
Architects – Animals
Lenachka – Private Eyes
Tamer – Beautiful Crime
Wszystkie piosenki znajdziecie na Spotify.
SASHA
Nie zamierzałam się tu znaleźć.
Albo raczej: nie powinnam się tu znaleźć.
Udało mi się niepostrzeżenie przeniknąć do miejsca, w którym kobiety nie są mile widziane, co najprawdopodobniej nigdy się nie zmieni.
Jak na ironię tylko tu jestem bezpieczna i tylko tu mogę się uratować, bo od lat – niczym tykająca bomba z opóźnionym zapłonem – podąża za mną śmierć.
Nawet najmniejszy ruch sprawia, że z mojego gardła wyrywa się jęk, bo bolą mnie dosłownie wszystkie mięśnie. Poruszam się ospale i brakuje mi energii, a w dodatku na nogach ciążą mi olbrzymie wojskowe buty. Z wysiłkiem stawiam kolejne kroki, ledwie potrafię zaczerpnąć tchu.
Kiedy opieram się o ścianę przed toaletą, gdzie mam nadzieję uspokoić drżący, niepewny oddech, w uszach aż mi dzwoni z wysiłku.
Stoję w ponurym, szarym korytarzu i unoszę ręce, by je obejrzeć w jasnym świetle jarzeniówek. Dopiero teraz widzę, jak koszmarnie wyglądają moje rany, które wydają się jeszcze bardziej czerwone.
Widok krwi natychmiast przywołuje makabryczne wspomnienia. Basen. Strzały. Krzyki.
Nie potrafię pozbyć się ich z głowy, gdzie odbijają się donośnym echem, aż w końcu moje uszy wypełnia przenikliwy szum. Chociaż trzęsą mi się dłonie, reszta mnie nieruchomieje do tego stopnia, że z łatwością mogłabym uchodzić za posąg.
Już po wszystkim.
Oddychaj.
Musisz oddychać.
Nie ma znaczenia, ile razy powtórzę te słowa. Mój umysł już postanowił, że jednak zostaję w przeszłości, gdzie tkwię przygnieciona ciężarem ciał osób, których nie udało nam się uratować, oraz duszami, które porzuciliśmy.
– Kogo my tu mamy?
Z tego surrealistycznego zawieszenia wyrywa mnie charakterystyczny głos, który zwraca się do mnie po rosyjsku. Prostuję się i z wahaniem opuszczam ręce wzdłuż tułowia.
Korytarz ponownie nabiera ostrości, jego ciemne ściany upstrzone są żółtawymi plamami, jakie widuje się raczej w więzieniu, a nie w placówce wojskowej. Nienaturalnie jasne światło sprawia, że całość wydaje się jeszcze bardziej ohydna, wręcz groteskowa.
Przenoszę wzrok na człowieka, który przed chwilą się do mnie odezwał. Nazywa się Matvey. Służymy razem w jednostce, ale ten gość to prawdziwy dupek i sadysta, który uwielbia znęcać się nad innymi.
Oczywiście, takie już mam szczęście, że nie jest sam. Towarzyszy mu czterech żołnierzy, którzy stają po obu jego stronach i obrzucają mnie lekceważącym, pełnym pogardy spojrzeniem, nie kryjąc obrzydzenia.
Wszyscy są dwa razy więksi ode mnie, na gębach mają paskudne miny, a z ich oczu wręcz bije agresja. Są ubrani w t-shirty i spodnie cargo, wyglądające na dużo bardziej wygodne niż kombinezon bojowy, który nadal mam na sobie.
Czekałam, aż skończą brać prysznic, żebym sama mogła się umyć, co weszło mi już w nawyk, odkąd wstąpiłam do wojska osiemnaście miesięcy temu.
Pomimo onieśmielenia prostuję ramiona, aż napierają na ścianę za moimi plecami. Staram się nie skrzywić, kiedy patrzę Matveyowi prosto w oczy. Nie trzeba być żadnym geniuszem, żeby domyślić się, że to on stoi na czele ich ekipy.
– Toż to ta pizda Aleksander – oznajmia drwiąco szorstkim, natrętnym głosem. Jego czterej towarzysze rechoczą i szturchają się wzajemnie, jakby właśnie usłyszeli jakiś przedni dowcip.
Pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to porządnie kopnąć Matveya w jaja i wściekle nawrzeszczeć na pozostałych. Jednak wiem, że tym samym podpisałabym na siebie wyrok śmierci. Biorąc pod uwagę mój obecny zapas sił, ledwie dam radę stawić czoło jednemu z nich, a co dopiero pięciu. Najpewniej skończyłabym w szpitalu albo od razu w trumnie.
Poza tym wstąpiliśmy do wojska z zupełnie innych pobudek. Większość mężczyzn tutaj albo miała ciężkie życie, albo znalazła się w trudnej sytuacji i zaciągnęła się tylko dlatego, że armia zapewnia im stały dochód. Niektórzy posuwają się nawet do tego, że podają fałszywy wiek. Gdyby nie wylądowali tutaj, prawdopodobnie skończyliby jako członkowie gangów.
Trzymając głowę wysoko, próbuję wyminąć Matveya, po czym odzywam się swoim udawanym „męskim” głosem:
– Proszę mnie przepuścić.
– „Proszę mnie przepuścić” – przedrzeźnia mnie drwiąco Matvey, a jego zwalista sylwetka uniemożliwia mi przejście. – Jaki z ciebie grzeczny, dobrze wychowany chłoptaś. Ciekawe, czy w ogóle masz jaja.
Pozostali wybuchają donośnym śmiechem. Staram się zachować spokój, lecz nie jestem w stanie opanować fali gorąca, która rozlewa mi się po szyi i dociera aż do uszu.
– Przepuść mnie, Matvey – oznajmiam stanowczo, spoglądając na niego, ale nie cofam się ani o krok.
– Oho, już się boję. „Przepuść mnie, przepuść”. – Jego ohydny głos sprawia, że zaciska mi się gardło, a żołądek wywraca się na drugą stronę. – Coś ty taki spięty, Aleksander? Weź, kurwa, wyluzuj.
Kiedy łapie mnie za ramię, natychmiast sztywnieję. Całe moje ciało przechodzi w tryb ucieczki, dokładnie tak samo jak w dniu, w którym straciłam wszystko.
– Ja pierdolę. Wyglądasz jak baba i jak cię chwycić, to też nie przypominasz faceta.
Trzyma mnie za ramię i chociaż oddziela nas kilka warstw ubrań, to dojmujące pragnienie ucieczki staje się we mnie jeszcze silniejsze.
– Nic dziwnego, że taka miękka faja z ciebie – dodaje, po czym zaciska mocno rękę, jakby chciał udowodnić swoją przewagę fizyczną oraz to, że jeśli tylko zechce, wyrządzi mi krzywdę. – Nie słyszałeś nigdy, że wojsko to nie miejsce dla mięczaków?
– Nie jestem mięczakiem – warczę mu w twarz, opierając się pokusie, by wpakować mu kolano w jaja.
Pozostali prychają drwiąco, stojąc gdzieś za nim, ale ja nie mogę oderwać wzroku od Matveya. Na jego ustach pojawia się popaprany uśmieszek, który sprawia, że jego rysy wykrzywiają się nieprzyjemnie.
– Właśnie tak mówią wszystkie mięczaki.
– Może jednak trzeba by sprawdzić, czy ma jaja, co, Matvey? – sugeruje jeden z jego kumpli.
Nagle dociera do mnie, w jak bardzo niebezpiecznej sytuacji się znajduję. Natychmiast rzucam się do przodu, próbując uwolnić ramię z uścisku Matveya, jednak on z łatwością przypiera mnie do ściany, a ja czuję, jak do oczu napływają mi łzy.
Tak naprawdę jestem mięczakiem.
Nieważne, jak długo ćwiczę i jak bardzo staram się zbudować masę mięśniową, rzeczywistość i tak jest taka, że nie dorównuję tym facetom siłą. Nie tylko ze względu na płeć, lecz także dlatego, że służą w wojsku znacznie dłużej niż ja.
– Ooo, zaczniesz beczeć? – Matvey potrząsa mną. – Mam zadzwonić do twojej mamy, żeby po ciebie przyjechała? Ojej, przepraszam, zapomniałem, że nie masz mamy, nie? Ani taty, prawda? Biedny Aleksander próbuje stać się mężczyzną…
Przerywam jego wywód, gdy chwytam go za ramiona, unoszę kolano i uderzam go w jaja tak mocno, że nie potrafi wykrztusić z siebie słowa.
Najwyraźniej zapomniał też o swojej groźnej minie, bo jego rysy zastygają na chwilę w całkowitym bezruchu. Reszta jego przydupasów również nieruchomieje, bo pewnie nie mogą uwierzyć w to, co się właśnie stało.
Czuję, jak Matvey rozluźnia uścisk na moim ramieniu, więc korzystam z okazji, by się uwolnić, podczas gdy on wyje z bólu.
– Ty pierdolony… kurwa… Zajebię cię! – krzyczy za mną, lecz ja już pędzę w kierunku wyjścia. Jeśli uda mi się wpaść na kapitana albo nawet na innych żołnierzy, będę uratowana.
Uwaga na przyszłość: nigdy więcej nie zostawać sam na sam z Matveyem i jego bandą. Nigdy więcej.
Mięśnie drżą mi z wyczerpania, a ciężkie buty dodatkowo mnie spowalniają, jednak nie mam zamiaru zwolnić.
Podobnie jak kiedyś, wiem – po prostu wiem – że moje życie zależy od tego, jak szybko biegnę i jak daleko uda mi się uciec.
W chwili, kiedy wyjście jest na wyciągnięcie ręki, ktoś szarpie mnie za kark, ciągnie do tyłu, a następnie rzuca na podłogę jak stary dywan. Uderzenie sprawia, że nieznośny ból przeszywa mnie aż do kości i z jękiem łapię się za obolałe ramię. W mordę. Jest albo zwichnięte, albo złamane.
Niemniej nie dane mi jest się dłużej nad tym zastanawiać, bo pada na mnie olbrzymi cień. Gdy powoli podnoszę wzrok, widzę mocno wkurwionego Matveya, który stoi nade mną, a jego zbiry trzymają się tuż za nim.
– Tym razem nieźle się wjebałeś, mały gnoju – warczy, po czym wyciąga rękę i zanim zdążę się wyrwać, podnosi mnie, brutalnie chwytając za kurtkę. Materiał rozrywa się u góry, prawie odsłaniając bandaż, którym obwiązuję piersi. Natychmiast wbijam facetowi paznokcie w dłoń, jednocześnie staram się drugą ręką zebrać podarte fragmenty materiału, by nie odsłonić za dużo.
Po raz pierwszy cieszę się, że pod kombinezonem bojowym mam też t-shirt, więc nie będę świecić golizną, nawet jeśli mi go podrze.
Za to bandaże na moje klatce piersiowej wywołałyby lawinę pytań.
Zaciska dłoń na mojej szyi, wywierając wystarczający nacisk, by skutecznie uniemożliwić mi oddychanie. Usiłuję wziąć choć łyk powietrza, ale niewiele udaje mi się wskórać.
Wymachuję nogami w powietrzu, podczas gdy pozostali żołnierze rżą szyderczo, nabijając się ze mnie. Matvey dosłownie wbija mnie w ścianę, po czym sięga do mojego rozporka.
– Zobaczmy te twoje mikroskopijne jaja.
Szarpię się, drapię i usiłuję krzyczeć, lecz z moich ust wydostaje się tylko upiorny jęk.
Zbiry Matveya chwytają mnie za ręce i nogi, przygważdżając do ściany tak, że nie mogę się ruszyć.
Kiedy ich przywódca widzi przerażenie, jakie maluje się na mojej twarzy, uśmiecha się krzywo, a następnie powoli puszcza moją szyję, by poświęcić całą uwagę temu, co mam między nogami.
Błagam, przestańcie. Takie słowa mam na końcu języka, ale nawet jeśli padną z moich ust, z całą pewnością nie powstrzymają tych facetów. Jeżeli zacznę błagać, bez wątpienia spróbują udowodnić, że jestem słaba.
– Pierdolę cię – warczę, choć mój głos drży, a ostatni promyk nadziei zaczyna powoli gasnąć.
Matvey szczerzy zęby jak ostatni psychol.
– Och, jestem pewien, że lubisz, jak biorą cię w dupę, pedale.
Prycham tylko, myśląc o tym, wręcz marząc, by wydłubać mu oczy za bycie jebanym hipokrytą.
Matvey stanowi uosobienie tej toksycznej męskości, która panuje w tym miejscu. Uważa, że prawdziwy facet musi być macho i nie powinien okazywać emocji, bo w przeciwnym razie zostanie uznany za gorszy gatunek. Zgodnie z jego durną filozofią rodem ze średniowiecza bycie gejem to też słabość. I właśnie tak zarówno on, jak i jego kumple określają mnie, odkąd tu trafiłam.
Nie jestem ani mężczyzną, ani gejem, ale mimo wszystko czuję się urażona w imieniu wszystkich tych, których Matvey na pewno dyskryminuje.
Bycie kobietą w tym męskim świecie nie postawiłoby mnie w ani trochę lepszej sytuacji. Między innymi dlatego ścięłam włosy i wstąpiłam do armii jako mężczyzna. Pomógł mi stryj, który przekupił lekarza i paru urzędników, dzięki którym dostałam się do wojska i utrzymuję swoją płeć w tajemnicy.
Gdyby wyszło na jaw, że jestem kobietą, oznaczałoby to dla mnie śmierć. Tak po prostu. A jeśli odkryje to akurat Matvey, zwyczajnie będę mieć przejebane.
Podejmuję ostatnią desperacką próbę uwolnienia się i szarpię się do przodu, aczkolwiek to tylko sprawia, że jego koledzy chwytają mnie jeszcze mocniej.
W chwili, gdy mężczyzna rozpina mi spodnie, cała oblewam się potem. Czuję, że zaczynam hiperwentylować, co powoli, acz skutecznie, pozbawia mnie reszty woli walki.
Po raz drugi w moim dwudziestoletnim życiu zalewa mnie poczucie bezradności, czuję się osaczona, bo wiem, że z tej sytuacji nie ma wyjścia.
Pierwszy raz poczułam to, gdy straciłam prawie całą rodzinę i musiałam uciekać, by ratować własne życie.
Oczami wyobraźni już widzę wszystkie wydarzenia, które za chwilę nastąpią. Matvey dowie się, że jestem kobietą, a wówczas on i jego gangusy mnie zgwałcą, a potem albo doniosą na mnie kapitanowi, albo będą chcieli regularnie mnie posuwać w zamian za dochowanie tajemnicy.
Szantaż lub wyrzucenie z jedynego miejsca, w którym jestem bezpieczna. Ja pierdzielę, może nawet pójdę siedzieć za to, że oszukałam komisję wojskową.
– Pewnie jesteś grzecznym małym skurwielem, co? Założę się, że wolisz być na dole i takie tam – stwierdza Matvey, oblizując obleśnie usta.
– Twój przetrącony kutas świadczy o czymś przeciwnym – odpowiadam i świdruję go wściekłym wzrokiem. – Czyli to raczej ty tu jesteś tym uległym, sukinsynu.
Słyszę cios, zanim go jeszcze poczuję. Jego pięść ląduje na mojej twarzy, a moja głowa odskakuje w bok. Krew bryzga na ściany, czuję, jak usta gwałtownie mi puchną, a nos natychmiast się zatyka.
Mimo wszystko wybucham histerycznym śmiechem. Dźwięk jest tak donośny i dziki, że wszyscy nieruchomieją na chwilę, by móc na mnie popatrzeć.
– Niby taki wielki z ciebie macho, a tak naprawdę jesteś mikrusem. Może to twojego fiuta powinniśmy zobaczyć, Matvey?
– Ty jebany… – Kiedy ponownie unosi pięść, patrzę mu prosto w oczy.
Celowo z niego drwię i go prowokuję. Bo jeśli całkowicie skupi się na spuszczeniu mi łomotu, to nie będzie miał ochoty oglądać jaj, których przecież nie mam.
– Co tu się dzieje?
Na ten niski, władczy głos wszelki ruch zamiera. Mam wrażenie, jakby świat zatrzymał się na ułamek sekundy, kiedy w naszym kierunku kroczy nieznajomy mężczyzna.
Moja czujność najpierw powoli słabnie, ale potem, gdy zaczynam widzieć go wyraźniej, ponownie narasta.
Jest wysoki i świetnie zbudowany, ale nie ma tak przerośniętych mięśni, jak przytrzymujący mnie żołnierze. Jego sylwetka bardziej pasuje do szpiega lub kogoś z sił specjalnych. Sądząc po jego czarnej koszuli z długim rękawem i spodniach cargo, prawdopodobnie należy do tych ostatnich.
Mają swoją własną jednostkę, lecz akurat przyjechali na specjalne, wspólne manewry.
Gdy podnoszę wzrok, uderza mnie jego wygląd. Mroczna twarz, wyraziste rysy i, co najważniejsze, całkowicie pozbawione emocji oczy. Zupełnie jakbym wpatrywała się w abstrakcyjny wytwór własnej wyobraźni, który tylko rzuca cień na nasz świat.
Przystojny, gładko ogolony, tajemniczy. Choć najbardziej uderza mnie to, że jego wygląd absolutnie nie zdradza niczego, co kryje się w jego wnętrzu.
A już najgorsze jest to, że wydaje mi się dziwnie znajomy. Jego obecność tutaj przywodzi na myśl spotkanie, które wiąże się z jakimiś bliżej nieokreślonymi uczuciami i zatartymi wspomnieniami.
Gdzie ja go już widziałam?
Żołnierze mnie puszczają, a grawitacja ściąga mnie w dół. Ten palant Matvey nawet łapie mnie za ramię, jakbyśmy byli najlepszymi kumplami, po czym wszyscy ustawiają się w szeregu i salutują.
– Kapitanie.
Ten gość jest kapitanem? A tak poza tym, dlaczego ci debile go znają, a ja nie?
Widzę przed sobą jego czarne buty, kiedy zatrzymuje się przed nami i wbija we mnie wzrok. Staję wyprężona jak struna i salutuję, chociaż czuję się jak jakiś żółtodziób.
Weź się w garść. Jestem dość zdyscyplinowana, więc zazwyczaj przestrzeganie kodeksu wojskowego nie nastręcza mi trudności.
Kapitan przechadza się przed nami, choć z jego ust nie pada komenda „spocznij”, którą zwykle słyszymy od starszych stopniem po tym, jak zasalutujemy. Dlatego stoimy bez ruchu, patrząc przed siebie, a ja jestem tak spięta, że zaczynają mnie boleć stawy.
Z drugiej strony może to kwestia mojej rozciętej wargi i zatkanego nosa.
Kapitan porusza się niespieszne. Zatrzymuje się przed każdym żołnierzem, by uważnie przyjrzeć się jego twarzy.
Czuję, jak koleś obok mnie sztywnieje, a następnie przychodzi kolej na mnie. Uparcie wpatruję się w przestrzeń za kapitanem, lecz on po chwili opuszcza głowę, a jego jasnoniebieskie oczy napotykają moje. Ma je tak przejrzyste i lodowate, że przypomina polarnego wilka.
Gdy tak się we mnie wpatruje, najpierw ogarnia mnie niepokój, a następnie czuję, jak pod ich wpływem zaczynam drżeć.
Co jest, do diabła?
Otrząsam się z letargu i próbuję znów patrzeć przed siebie. Naturalnie słowem kluczowym jest „próbuję”. Nie sposób ignorować obecności tego mężczyzny, kiedy stoi tak blisko i otacza mnie jego zapach, który wdycham za każdym razem, jak nabieram tchu.
Bije od niego świeża woń czystości, co w koszarach wcale nie zdarza się zbyt często.
– Pytam po raz drugi i ostatni. Co tu się stało? – Jego opanowany głos spływa po mojej skórze, a twardy rozkaz, który w nim słychać, rezonuje w mojej klatce piersiowej. Zauważam również, że jego rosyjski brzmi zupełnie inaczej niż język, jakim posługują się faceci obok mnie czy też reszta wojskowych.
Wszyscy mówią tu raczej językiem potocznym, a jednak słowa kapitana wydają się bardziej wyrafinowane, przywodzą mi na myśl te, jakie słyszałam w dzieciństwie.
Usta mi drżą, bo mam ochotę wszystko z siebie wyrzucić, a tymczasem Matvey stawia krok do przodu.
– Takie tam żarty między kolegami, panie kapitanie.
W dupę niech sobie wsadzi takie żarty.
Musiałam lekko opuścić rękę, którą salutuję, bo kapitan staje jeszcze bliżej mnie, co sprawia, że natychmiast wracam do odpowiedniej postawy.
Jezu.
Zapomniałam, że jest tak blisko.
Nie, wcale nie zapomniałam. To byłoby niemożliwe. Raczej zaskoczyła mnie zuchwała odpowiedź, która padła przed chwilą.
– Czy te żarty oznaczają krwotok z nosa i ust, żołnierzu? – Mimo że kapitan kieruje pytanie do Matveya, wciąż patrzy na mnie.
– Czasami tak, kapitanie – odpowiada butnie Matvey. Cały on.
– Bardzo dobrze – stwierdza mężczyzna i w końcu się odsuwa, ale zanim zdążę nawet odetchnąć, wykonuje zamach, po czym wymierza Matveyowi cios w twarz tak silny, że ten chwieje się i cofa.
W korytarzu rozlega się chóralne westchnienie, gdy z nosa Matveya tryska krew i zaczyna kapać na podłogę.
Kapitan cofa rękę, a następnie swobodnie opuszcza ją wzdłuż tułowia.
– Zatem załóżmy, że sobie z wami żartuję, żołnierzu. Zamierzam również poinformować waszego przełożonego, że cała piątka wykazała się niesubordynacją. Może nauczy to was, że w tej instytucji nie toleruje się tego typu zachowań.
Następnie odwraca się i odchodzi, stawiając długie, równe kroki, od których nie sposób oderwać wzroku.
Matvey łapie się za nos i przeklina siarczyście, a pozostali pochylają się nad nim, próbując zatamować mu krwotok.
Nie mam zamiaru stać jak kołek i czekać, by znów mnie dopadli i osaczyli. Dlatego bez zastanowienia natychmiast ruszam za kapitanem.
Może wreszcie znalazłam kogoś, kto nauczy mnie, jak nie być mięczakiem.
SASHA
Chociaż uważam się za osobę racjonalną, która zawsze zastanowi się dwa razy, zanim coś zrobi, to zdarzają się sytuacje, w których działam absolutnie pod wpływem impulsu, nawet nie bacząc na konsekwencje, okoliczności czy ewentualną reakcję innych osób.
To właśnie jedna z takich chwil.
Stawiam lżejsze kroki i wcale nie zwracam uwagi na ból spowodowany ciężkimi buciorami i ogólny dyskomfort związany z zatkanym nosem od skrzepłej krwi i spuchniętą wargą.
Zrywam się do biegu, by nadążyć za długimi krokami tajemniczego kapitana.
Czasem człowiek ma poczucie, że osoba, która staje na naszej ścieżce, pojawiła się tam z konkretnego powodu. Myślę, a raczej jestem pewna, że tak właśnie się stało w jego przypadku.
Kojarzy się z najbardziej niezwykłym zjawiskiem, czymś, co z pewnością zdarza się tylko raz w życiu, dlatego wiem, że jeśli nie wykorzystam tej szansy, kolejna już się nie pojawi.
Jego wyprostowane plecy oddalają się coraz szybciej, znikając w przygnębiającym korytarzu oświetlonym migającymi świetlówkami.
Trudno nie zauważyć, jak dumnym krokiem się porusza. Nie, nie porusza, tylko kroczy, więc nawet gdyby nie był na służbie, nietrudno byłoby zgadnąć, że jest oficerem.
Kiedy ma już skręcić za róg, wpadam w panikę na myśl o tym, że mogłoby mi się nie udać… i że taka szansa przeszłaby mi koło nosa.
– Kapitanie! – wołam z całych sił, jakie mi jeszcze zostały.
Nie daje po sobie poznać, że w ogóle mnie usłyszał, więc przez chwilę zaczynam się obawiać, że już za późno. Okazałam się za słaba.
Nagle odwraca się błyskawicznie, a ja zastygam w bezruchu. Znajduje się dalej niż przed chwilą, lecz teraz widzę go wyraźniej i nie pozostaje mi nic innego, jak tylko dać się pochłonąć jego przenikliwym oczom.
Bezlitosna twardość, jaka bije z jego nieujarzmionego spojrzenia, całkowicie mnie unieruchamia. Wtedy to do mnie dociera.
Wygląda jak maszyna do zabijania.
Nie muszę nawet oglądać go w akcji, by domyślić się, że cechuje go zarówno wysoka skuteczność, jak i lodowate opanowanie.
Mimo że chwilę temu mnie uratował, doskonale wiem, że nie powinnam mieć mylnego wrażenia na jego temat. Jako oficer wyższy rangą postąpiłby tak samo, gdyby na moim miejscu znalazł się ktokolwiek inny.
Dla niego to obowiązek. Ni mniej, ni więcej.
Przesuwa po mnie spojrzeniem, po czym mruży z dezaprobatą oczy.
– Macie w zwyczaju nie salutować swoim przełożonym, żołnierzu? – Znowu otacza mnie jego chłodny, głęboki głos.
Jego subtelna nuta władczości i niski tembr sprawiają, że wpadam w jakieś dziwne odrętwienie.
Mężczyzna unosi idealną, gęstą brew, a ja natychmiast się prostuję i salutuję.
– Nie, panie kapitanie.
Zapada między nami długa cisza i wydaje mi się, że zaraz się odwróci i zabroni mi pójść za nim, ale po chwili znów słyszę jego głos.
– Jak się nazywacie, żołnierzu?
– Szeregowy Lipovsky, panie kapitanie.
– Pełnym imieniem i nazwiskiem.
Przechodzi mnie dreszcz. Może pyta o moje dane, żeby złożyć na mnie skargę albo coś w tym stylu, aczkolwiek odpycham od siebie wątpliwości i odpowiadam:
– Szeregowy Aleksander Abramovic Lipovsky, kapitanie.
Kolejna przeciągająca się chwila ciszy. Te kilka mijających sekund przypomina całe godziny. Choć staram się nie poddać, nie jestem w stanie powstrzymać strużek potu, które spływają mi wzdłuż kręgosłupa.
Mężczyzna podchodzi do mnie, a wówczas powietrze przecina odgłos ciężkich wojskowych butów, który wdziera się wprost do moich uszu. Zatrzymuje się na odległość wyciągniętej ręki, a ja naprawdę nie potrafię zaczerpnąć tchu.
Czy cisza zawsze była tak nieznośna, czy staje się taka tylko w obecności tego człowieka?
Nie jestem też przygotowana na brzmienie jego autorytatywnego głosu. Nie ma znaczenia, że wcześniej też stał blisko mnie. Jego obecność jest do tego stopnia intensywna, że nie sposób się z nią oswoić.
– Dlaczego idziecie za mną, szeregowy Lipovsky?
– Nie…
– Nie co? – dopytuje, choć w tonie jego głosu zachodzi jakaś zmiana. Wprawdzie jest subtelna, ale wyczuwam, że jego ton staje się ostrzejszy niż wcześniej, i po plecach przechodzą mi ciarki.
Nie chodzi o to, że się trzęsę ze strachu przed ludźmi stojącymi wyżej w hierarchii władzy. Nigdy nie zachowywałam się w ten sposób ani tak się nie czułam w obliczu bezpośrednich przełożonych. Ten kapitan jednak zalicza się do zupełnie nowej kategorii oficerów, z którą wcześniej nie miałam do czynienia.
– Nie szedłem za panem, panie kapitanie – odpowiadam jeszcze niższym tonem niż mój zwykły „męski” głos. Nie mówię nic więcej, bo mężczyzna przechyla głowę na bok i obrzuca mnie tak uważnym spojrzeniem, że można by je uznać za natrętne.
– Zatem wyjaśnijcie mi, szeregowy, dlaczego znajdujecie się w tym samym miejscu co ja.
Ewidentnie traci cierpliwość. Nie muszę nawet widzieć jego twarzy, skoro wyraźnie słyszę to w jego głosie.
Jeśli nie wykorzystam tej szansy, ten moment zapadnie mu w pamięć jako spotkanie z pierwszym lepszym, bezimiennym żołnierzem.
– Skłamałem, kapitanie.
– Skłamaliście? – powtarza, a w jego głosie pojawia się nuta rozbawienia. No może nie do końca rozbawienia, ale jakby chciał rzucić coś w stylu kpiącego: „Doprawdy?”.
– Tak. Śledziłem pana kapitana, ale tylko po to, by o coś prosić.
– Nie macie prawa prosić mnie o cokolwiek.
– Wiem i zrozumiem, jeśli pan kapitan odmówi. Jednak wolę, by mnie pan odprawił, niż żałować, że nie zdecydowałem się na ten krok.
– Jaki krok?
Spoglądam mu w oczy, celowo po raz pierwszy, odkąd za nim pobiegłam. Gdzieś w głębi duszy czuję, że siła, jaka kryje się w jego spojrzeniu, zwala mnie z nóg i prawie zapominam o swojej misji.
Właśnie, prawie.
Jednak udaje mi się w końcu uspokoić oddech, po czym przypominam sobie, jaka jest stawka. Tu nie chodzi tylko o mnie.
Stawką są pozostali członkowie mojej rodziny.
Są osłabieni, muszą żyć w ukryciu i oprócz mnie nie mają nikogo, kto mógłby ich chronić.
– Proszę mnie wyszkolić, panie kapitanie – zwracam się do niego wyraźnym, pełnym determinacji głosem.
– Mam was wyszkolić? – powtarza. Chociaż przemawia spokojnym głosem, gdzieś pod powierzchnią wyczuwam coś onieśmielającego, co pośrednio sprawia, że zaczynam się zastanawiać, czy dobrze zrobiłam, że w ogóle o tym pomyślałam.
Udaje mi się jednak zachować zimną krew.
– Tak, panie kapitanie.
– Dlaczego?
Nic w jego wyrazie twarzy ani w zachowaniu nie zmienia się nawet na jotę, ale nie ma co się przedwcześnie cieszyć. Zwłaszcza że ten mężczyzna przypomina ceglany mur dzielący mnie od mojego celu.
Chociaż jego pytanie jest logiczne, wcale nie jest łatwo znaleźć na nie odpowiedź. Wątpię, by zachwycało go lizanie mu dupy, więc jeśli powiem, że proszę go o to, ponieważ imponuje mi jego siła, od razu stwierdzi, że wciskam mu kit. Nie dość, że nigdy nie widziałam go w akcji, to nawet nie wiem, jak się nazywa.
Z kolei jeśli oświadczę, że chciałabym trafić do oddziałów specjalnych, by mieć możliwość uratowania członków rodziny, równie dobrze mogłabym od razu ich wydać.
Biorę więc głęboki oddech i wybieram najbardziej bezpośrednią opcję.
– Ponieważ nie chcę być mięczakiem, kapitanie.
– Nie chcecie być mięczakiem. Interesujące. – Pewnie u innych ludzi to ostatnie słowo byłoby opatrzone odrobiną zaciekawienia. Nie w przypadku kapitana. W jego ustach staje się nieco mroczne i towarzyszy mu ponure rozbawienie.
Co z kolei stanowi przynajmniej dziwne połączenie.
– Czy to ma związek z tym rozkwaszonym nosem i rozciętą wargą? – Wskazuje podbródkiem na moją twarz.
Nie wiem dlaczego, ale teraz czuję się skrępowana tym, jak wyglądam, oraz własną słabością, którą na pewno dostrzegł. W tej chwili marzę, by wykopać sobie dół, a następnie ukryć się w nim, by się więcej nie upokarzać.
Z drugiej jednak strony nie chodzi tu wyłącznie o mnie. Dlatego też powoli kiwam głową.
– Macie głos, Lipovsky, użyjcie go.
A może ten człowiek jest jakimś okrutnym tyranem? Chyba nie jest jeszcze za późno, żeby się wycofać? Ani na chwilę nie spuścił ze mnie uważnego spojrzenia, więc po chwili odpowiadam:
– Tak jest.
– Zostaliście napadnięci przez kolegów, pobici i poturbowani, więc postanowiliście poprosić o pomoc. Moim zdaniem absolutnie się tu nie nadajecie. Dla wszystkich byłoby lepiej, gdybyście się spakowali i stąd wynieśli.
Na początku ogarnia mnie zdumienie, ale potem zastępuje je wściekłość.
– Z całym szacunkiem, ale nic pan nie wie o moim życiu ani o mojej sytuacji, więc nie może mi pan kazać się wynosić, panie kapitanie.
Od razu zauważa, jakim tonem wypowiadam słowa „panie kapitanie”. Świdruje mnie wzrokiem tak twardym, że chyba zaraz przyjdzie mi spłonąć w czeluściach piekieł.
– Faktycznie, nie mogę. Za to mogę poczekać na odpowiednie okoliczności, które zachęcą was do odejścia.
– Mam wystarczająco dużo siły, by dać sobie tu radę.
Kiedy widzę, że wyciąga rękę w kierunku mojego brzucha, mam zamiar się cofnąć, lecz w tym momencie on podcina mi nogi stopą. Kopniak może nie jest silny, ale niespodziewany i szybki. Natychmiast uginają się pode mną nogi i upadam na posadzkę, w ostatniej chwili podpieram się dłońmi.
Kiedy podnoszę wzrok, mężczyzna przygląda mi się z góry.
– Nie potraficie nawet przyzwoicie utrzymać równowagi, a ośmielacie się mówić o sile? Dobrze wam radzę, odpuśćcie, szeregowy.
Zalewa mnie fala upokorzenia, a do ust napływa mi gorzki smak ironii. Nie pierwszy raz znalazłam się w takiej sytuacji.
Odpuść, Sasha.
Słyszałam te słowa od wszystkich, i to od zawsze. Twierdzili, że jestem słaba fizycznie, psychicznie i emocjonalnie. Im mocniej będę opierać się przypływom, tym bardziej się pogrążę. Jednak gdybym postępowała zgodnie z tą logiką, nigdy nie znalazłabym siły, by wznieść się ponad te słowa i odzyskać kontrolę, którą mi odebrano.
Kapitan zaczyna się odwracać, jakby chciał o mnie jak najszybciej zapomnieć, zupełnie jak o natrętnej muszce.
– Nie – oświadczam na tyle głośno, że od ścian odbija się echo mojego głosu.
Dostrzegam moment, w którym kapitan postanawia mnie wysłuchać. Znowu. Zatrzymuje się i staje naprzeciwko mnie w całej swojej okazałości.
Po raz kolejny zadziwia mnie jego imponująca sylwetka i każdy wyraźnie zarysowany mięsień. Faktycznie wygląda dokładnie jak maszyna do zabijania w ludzkiej skórze.
Krzyżuje ramiona na piersi, po czym wbija we mnie wzrok. Tylko że teraz patrzy na mnie inaczej.
Nie znajduję już w nim pogardy, co powinno mnie cieszyć, ale daleko mi do tego, bo z jego wzroku bije wręcz paraliżująca chęć… wyzwania.
Faktycznie, wcześniej kazał mi odpuścić, lecz teraz sprawia wrażenie, jakby był gotów mnie do tego zmusić.
– Nie? – cedzi powoli, bez pośpiechu, czym z całą pewnością chce mnie zastraszyć.
Ten człowiek jest przyzwyczajony, że wszyscy robią, co każe, a jakikolwiek przejaw buntu jest najprawdopodobniej surowo karany.
– Nie. Panie kapitanie – dodaję wyraźnie i mogłabym przysiąc, że zauważyłam w jego oczach jakiś cień, zbyt ulotny, bym mogła go uchwycić lub odpowiednio przeanalizować.
– Klęczycie, bo nie potrafiliście ustać na nogach po zwykłym podcięciu i macie czelność się ze mną nie zgadzać?
Wiem, że to pytanie retoryczne. Niemniej w jego słowach tkwi tyle pogardy, że czuję gęsią skórkę.
Zaczynam się podnosić, on jednak popycha mnie z powrotem, ledwie dotykając mojego ramienia. W tej pozycji znajdujemy się tak blisko, że czuję zapach jego wody po goleniu, żelu pod prysznic lub czegokolwiek, co pachnie tą świeżością.
– Czy pozwoliłem wam wstać?
– Nie, panie kapitanie – odpowiadam, po czym przełykam tak głośno, że ten odgłos niesie się po pogrążonym w ciszy korytarzu.
Mimo wszystko unoszę wzrok i wpatruję się w jego przerażające, chłodne oczy, choć mam wrażenie, jakbym sama zmieniła się w sopel lodu.
Owszem, ma przerażające oczy, lecz nie ma nic straszniejszego niż to, co się ze mną stanie, kiedy wyrzucą mnie z wojska.
A także to, co stanie się z moimi bliskimi.
– Może teraz brak mi siły, ale chcę ją zdobyć – wyjaśniam szorstko, ponieważ nie potrafię dłużej zapanować nad zalewającymi mnie emocjami. – Będę na nią ciężko pracować. Będę najbardziej zdyscyplinowanym żołnierzem pod pana dowództwem, jeśli tylko da mi pan szansę.
– Mam wam dać szansę. – Tym razem to nie pytanie, tylko zwykłe powtórzenie. – Znam bardziej kompetentnych żołnierzy. Dlaczego miałbym wybrać akurat was?
– Nie znam odpowiedzi na to pytanie, ale wiem, że nigdy się nie poddaję.
Unosi brew, znów obrzucając mnie tym osobliwym spojrzeniem, którego nie potrafię rozszyfrować.
– Najpierw musicie się wykazać – oświadcza swobodnie, jakby to było całkiem oczywiste.
Na mojej twarzy z pewnością maluje się konsternacja, gdy pytam:
– Jak mam to zrobić?
– To będziecie musieli już rozgryźć sami, żołnierzu. – Odsuwa się i posyła mi jeszcze jedno surowe spojrzenie. – Zobaczymy, czy potraficie zająć miejsce prawdziwego mężczyzny, Lipovsky.
Po tych słowach odwraca się i odchodzi.
Ze zmarszczonymi brwiami zastanawiam się, co mógł mieć na myśli. Nie powiedział, że zajmę miejsce innego mężczyzny. Powiedział „miejsce prawdziwego mężczyzny”.
Zastanawiam się, dlaczego tak to ujął.
Tak czy inaczej, teraz najważniejsze jest to, że w końcu mam szansę odzyskać kontrolę nad swoim życiem po tragedii, która odebrała mi wszystko.
KIRILL
Gwałtownie siadam na twardym wojskowym materacu, a moją skórę oblewa zimny pot.
Otoczony głuchą ciszą zeskakuję z łóżka, bezgłośnie stawiając stopy na podłogę.
Ciągle mam przed oczami to, co widziałem w koszmarze sprzed chwili i co moja podświadomość zdaje się odtwarzać w zwolnionym tempie gdzieś w mrocznych zakamarkach umysłu.
Powoli wracają do mnie wszyscy, których wyrzuciłem z własnego życia. Oczywiście nie w namacalnej postaci, ale raczej jako duchy i cienie.
Wpatruję się w skaleczenia i blizny na skórze, które nieustannie przypominają mi o tym, co się wydarzyło, zanim się tu znalazłem.
A także o tym, dlaczego postanowiłem od tego uciec.
Z tego samego powodu ciągle czuję tę pieprzoną potrzebę, by wrócić i przejąć kontrolę. Nad każdą nawet najmniejszą rzeczą.
Nikt nie będzie mógł mną dyrygować, jeśli to ja będę przywódcą. Już nigdy nikt niczego mi nie odmówi ani nie nakaże. Czas na nowe rozdanie.
Ale to nie miejsce ani czas na tę sprawę.
Wkładam spodnie i koszulkę, po czym wymykam się z pokoju do opustoszałych koszar. Żołnierze są dziś na przepustce, więc wszyscy radośnie pojechali się najebać i zaliczyć parę lasek, póki jeszcze mają taką możliwość. Dołączył do nich także mój oddział, choć zwykle towarzyszą mi jak cień.
Tym lepiej. Dzięki osłonie nocy zyskuję tak bardzo potrzebną mi przestrzeń, w której mogę pobiegać i spróbować przetestować własne ograniczenia. Tak właśnie próbuję naładować swoje baterie i zapomnieć o krwawych wydarzeniach z koszmaru sprzed chwili.
Może kiedyś uda się całkiem zatrzeć te wspomnienia.
Powietrze jest mroźne, a księżyc świeci jasnym blaskiem. Z każdą minutą lodowate podmuchy przenikają mnie coraz bardziej, ale nie przeszkadza mi to. W zimowym chłodzie zawsze znajdowałem swego rodzaju ukojenie.
Coś w tej surowości krajobrazu pozwala mi się z nim stopić i osiągnąć jedność z naturą.
Niosę ze sobą moc zniszczenia i bez skrupułów burzę wszystko, co stanie mi na drodze.
Nic mnie nie ogranicza, a wszystko, co robię, zostanie uznane za nieszczęśliwy wypadek.
Nie ja zdecydowałem, by stać się takim człowiekiem, ale skoro już do tego doszło, postanowiłem to zaakceptować, zamiast z tym walczyć. W pełni.
Nie zadawałem zbędnych pytań.
Miałem wybór: albo to, albo stanę się przypadkową ofiarą większej i bardziej niebezpiecznej gry.
Nagle zatrzymuję się, kiedy z drugiego końca bieżni dobiega mnie jęk.
Ponownie do moich uszu dobiega niskie „uff”, wypowiedziane dziwnie znajomym głosem.
Ostrożnie ruszam w stronę, z której dobiega ten dźwięk, stawiając bezszelestne kroki. Noc zapewnia mi kamuflaż, a panująca wokół cisza dodatkowo mnie osłania.
Gdy docieram do źródła odgłosów, moim oczom ukazuje się spowita mrokiem postać, która najwyraźniej robi pompki.
Tylko że ciemność nie jest w stanie ukryć wszystkiego.
Ramiona, które wystają z rękawów T-shirtu, w nocnej poświacie wydają się pastelowo białe, a twarz purpurowa z wysiłku.
Poza tym, że ruchy chłopaka są chaotyczne i zupełnie nieskoordynowane, to jeszcze mocno trzęsą mu się ręce i nogi.
– Sto dziewięć, sto dziesięć, sto jedenaście, sto dwanaście… – Wyraźnie słyszę, jak po każdej wypowiedzianej szeptem liczbie słabnie, tempo ćwiczeń staje się nierówne, a oddech i zniecierpliwienie wzrastają, aż chłopak zamienia się w kłębowisko niespokojnej energii.
Opieram się o filar, krzyżując nogi i ręce, po czym mówię:
– Wszystko robicie źle.
Lipovsky unosi głowę, by na mnie spojrzeć, po czym traci równowagę i upada na bok, kiedy jego liche mięśnie w końcu dają za wygraną.
Przez sekundę mi się przygląda, leżąc na ziemi, jakbym jawił mu się jak jakieś pokrętne narzędzie zbawienia, które pojawiło się na jego drodze.
Tak samo patrzył na mnie tydzień temu, gdy prosił – wręcz błagał – bym wziął go pod swoje skrzydła mimo jego całkowitego braku umiejętności.
Trzeba mieć jaja, żeby wysunąć taką propozycję, muszę mu to przyznać. Na dodatek wychodzi z niego bezczelny, mały skurwiel, skoro wpatruje się we mnie i nawet nie próbuje salutować.
Temu chłopakowi albo życie zbrzydło, albo zwyczajnie nie powinien był znaleźć się w wojsku, co zresztą próbowałem mu wcześniej uświadomić.
Może to kwestia mojego spojrzenia albo, choć szanse na to wydają się nikłe, w końcu zdaje sobie sprawę ze swojej bezczelności, bo podnosi się z trudem i unosi rękę, by mi zasalutować.
– Panie kapitanie.
Jego wygląd w najlepszym razie można byłoby uznać za niechlujny – ma na sobie workowate spodnie cargo i za dużą koszulkę, która z przodu i z tyłu jest przesiąknięta potem.
– Jeśli w ten sposób chcecie się wykazać, to równie dobrze możecie od razu dać sobie spokój, szeregowy. Moi ludzie bez mrugnięcia okiem robią dwieście pompek w stałym rytmie. Nie trzęsą się jak galareta, nie jęczą, nie stękają, za to wyglądają jak zawodowcy.
Lipovsky robi wielkie oczy, w których na moment pojawia się niepokój, po czym stara się zapanować nad własną mimiką.
– Poprawiłem się w stosunku do tego, ile udawało mi się robić wcześniej, a ja porównuję się tylko do samego siebie, panie kapitanie.
Nie mam pojęcia, czy powinienem wybuchnąć śmiechem, czy mu przyłożyć. Przez lata pracy w jednostkach specjalnych spotykałem na swojej drodze różnych typów, ale tylko ten wydaje się mieć irytujący zwyczaj pyskowania swojemu przełożonemu.
– Właśnie w idiotyczny sposób przyznaliście, że nigdy się nie poprawicie. Przeszłość nie jest miarą sukcesu, a jeśli porównujecie się tylko z samym sobą, cała reszta świata w okamgnieniu was prześcignie – oznajmiam, prostując się. – Na ziemię, szeregowy.
Przygląda mi się przez chwilę, pewnie zastanawiając się, czy przypadkiem się nie przesłyszał.
– Na ziemię – powtarzam. – Jedziesz, no dalej! – Wiem, że ma ochotę mi się postawić. Widzę to w jego ciemnych, orzechowych oczach, które przywodzą na myśl odcienie ziemi i lasu. A ponieważ znaleźliśmy się w środku lodowatej zimy, można byłoby pomyśleć, że pochodzą z innego świata, innego czasu, gdzie obowiązują odmienne zwyczaje.
Wyraźnie ma ochotę zaprotestować, lecz instynkt samozachowawczy nakazuje mu powoli oprzeć się rękami i stopami na ziemi, po czym przechodzi do pompek.
– Jeden – liczę na głos, gdy zbliża się do ziemi. – Dwa.
– Ile mam zrobić?
– Dopóki nie przestanę liczyć. Trzy.
Pozostaje w tej samej pozycji, choć lekko wygina plecy.
– Cztery. Pięć. Sześć.
– Czy mogę coś powiedzieć, panie kapitanie?
– Przecież i tak, kurwa, mówicie.
Wbija wściekły wzrok w ziemię. Widzę to, bo stoję w takiej pozycji, że mogę jednocześnie obserwować zarówno jego twarz, jak i szczupłe, wręcz kościste ciało, które nigdy nie powinno znaleźć się w armii.
– Nie zrobię więcej niż sto dwadzieścia, panie kapitanie, i tyle zdążyłem już zrobić wcześniej. Dodawałem po dziesięć dziennie przez sześć dni i po prostu więcej nie dam rady – oświadcza, a przy każdym słowie wyraźnie drży, unosząc tyłek.
Opieram obutą stopę na jego plecach i dociskam tak, by wyprostował plecy.
– Chyba raczej powinniście skupić się na tym, jak bardzo zależy wam na dołączeniu do mojego oddziału. Siedem.
Mija chwila, zaledwie kilka sekund, które wypełniają się jego ciężkim oddechem i stęknięciami, po czym chłopak ugina łokcie.
Zaczynam liczyć szybciej i najpierw dociskam butem jego plecy, a potem tyłek, gdy jego ruchy stają się niedbałe.
Robi się jeszcze bardziej czerwony na twarzy i aż mnie kusi, żeby nie zabierać stopy z jego pośladków, tylko po to, by chwilę pociągnąć tę zabawę. Jest jednak na tyle sprytny, że lekko unosi plecy, co natychmiast zwraca moją uwagę.
Kiedy butem dociskam mu kręgosłup, jego tyłek nie wędruje do góry. Ani razu.
Widzę, że zaraz się załamie.
I dobrze. Najwyraźniej nigdy nie poczuł absolutnego wycieńczenia fizycznego, kiedy człowiek nie czuje własnych kończyn. I właśnie dlatego nie daję mu taryfy ulgowej.
Musi zrozumieć, że ograniczenia narzuca mu wyłącznie jego własny umysł i stają się one więzieniem, jakie sam sobie stworzył.
Jako dwudziestoośmiolatek potrafię to zrozumieć, jednak dawno temu, gdy byłem nawet młodszy niż on i musiałem zmagać się z różnymi zagrywkami swojego ojca, moja świadomość była dokładnie na poziomie tego dzieciaka.
– Więcej nie dam rady, panie kapitanie – oznajmia, podczas gdy zarówno głos, jak i kończyny mu drżą.
– Trzydzieści pięć.
– Panie kapitanie…
– Trzydzieści sześć.
– Już…
– Trzydzieści siedem.
– Nie mogę… – Głos mu nagle zamiera, a ciało wiotczeje i osuwa się na ziemię.
Ja pierdolę… Czy on zemdlał?
Poklepuję go po spoconej twarzy, po czym cofam dłoń. Tamtego dnia, kiedy zobaczyłem, jak dorwali go inni żołnierze, usłyszałem urywki komentarzy, jakie rzucali pod jego adresem.
„Wygląda jak baba”.
„Mięczak”.
„Jestem pewien, że lubisz, jak biorą cię w dupę, pedale”.
Zazwyczaj po prostu poszedłbym w swoją stronę, a biorąc pod uwagę, jak upierdliwa stała się jego obecność od tamtego czasu, prawdopodobnie trzeba było tak zrobić.
A jednak postąpiłem inaczej.
Sam nie wiem dlaczego. Zapewne chodziło o desperację, jaka malowała się na jego twarzy, i sposób, w jaki zamierzał zebrać wpierdol, jak brutalny by nie był.
Teraz znowu wracam myślami do słów żołnierzy. A dokładniej tych o byciu dziewczyną.
Pod palcami wyczuwam tak miękką skórę, że mam wrażenie, jakbym dotykał masła, co z kolei jest… zdrowo pojebane.
Nie dlatego, że ten chłopak ma coś z dziewczyny, tylko dlatego, że ktoś tak delikatny w ogóle chciał wstąpić do wojska. Stanowimy raczej zbieraninę brutali i wyrzutków, jestem jednym z nich.
Armia to miejsce dla ludzi, którzy potrafią zabijać, lecz chcą to robić legalnie i zgodnie z przyjętymi zasadami.
Schronienie znajdą tu sieroty, biedota i faceci, którzy na ogół nie mają do czego wracać. Jak na ironię ci sami, którzy chronią społeczeństwo, zostali przez nie wcześniej odepchnięci.
Jestem na dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewien, że Lipovsky jest kobietą. Zwracam się do niej jak do faceta tylko dlatego, że ewidentnie bardzo jej zależy, żeby ukryć prawdę. I faktycznie robi wszystko, by nie rzucać się w oczy.
Słyszę jego świszczący, nieregularny oddech. Błyskawicznie chwytam go za koszulkę i przewracam tak, by leżał na plecach.
Kucam nad nim, a moje buty znajdują się po obu stronach jego pasa i ponownie nieruchomieję, kiedy światło księżyca pada na jego twarz. Dostrzegam delikatne, łagodne rysy, niewielki nos i usta, które nadają mu subtelny, miękki wygląd.
Czy naprawdę tylko ja to zauważyłem?
Już mam odsunąć ręce, gdy zauważam coś dziwnego, co opina jego klatkę piersiową pod zbyt obszerną koszulką. Puszczam jego głowę, która opada na ziemię, a ja sięgam, by sprawdzić, co takiego wyczułem pod palcami.
Nagle drobna dłoń chwyta mnie za nadgarstek, a moja zamiera. Spoglądam Lipovsky’emu w oczy, które lśnią w ciemności jak u dzikiego, schwytanego w pułapkę zwierzęcia. Mógłbym się założyć, że lada moment zacznie warczeć albo syczeć.
Zupełnie jak bezsilny kociak.
Kręci głową, chociaż tak naprawdę nie wiem, czy traktować to jak ostrzeżenie, czy wyraz uległości. Ten mały skurwiel ma czelność mnie dotykać.
Wyrywam nadgarstek z jego palców i prostuję nogi, lecz się nie odsuwam, więc nadal stoję nad nim i patrzę na niego z góry.
– Wiesz, że przed chwilą zemdlałeś, kwiatuszku?
Na jego szyi pojawia się rumieniec. Kurwa, no bez jaj. Róż rozlewa się po bladej skórze i pnie w górę, aż dociera do uszu.
Czy on się… rumieni?
– Mówiłem panu, że więcej nie dam rady, panie kapitanie – oznajmia, jakby to był jakiś trening dla lalusiów, z którego może w każdej chwili się wycofać.
– Powtórz to – rozkazuję już nie chłodnym, ale wręcz lodowatym, niemal zabójczym głosem.
Natychmiast robi się blady jak płótno, a po pąsowej fali na skórze nie ma już nawet śladu, kiedy spogląda na mnie znużonymi oczami.
– Czyżbyś zapomniał języka w gębie?
Zaciska wargi, jednak ma wystarczająco dużo samokontroli, by zamilknąć, dzięki czemu unika nieuchronnej nagany.
– Będziesz trenował codziennie, włączając w to ćwiczenia na masę mięśniową. Co rano. I co wieczór. Jeśli dowiem się, że opuściłeś choć jeden trening, możesz pożegnać się z wojskiem, bo w trymiga załatwię ci wydalenie ze służby. I nie myślcie, szeregowy, że będę miał jakiekolwiek skrupuły.
Na jego twarzy pojawia się wyraz najczystszej paniki, po czym odzywa się ledwie słyszalnym, pełnym przerażenia głosem:
– Ja… nie mogę zostać wydalony.
– Dlaczego nie?
– Po prostu nie mogę. Nie jestem tam bezpieczny.
– Tutaj też nie będziesz, o ile czegoś z tym nie zrobisz – odpowiadam. Chłopak tymczasem siada, ale widać, że trawi go autentyczna rozpacz.
– Panie kapitanie, proszę mnie nie wydalać z armii.
– Błaganie nic nie da. Może zatem, zamiast marnować czas, zaczniesz robić to, co ci każą, co?
Pochyla się bliżej i zaciska ręce na wiązaniu moich butów, a oczy błyszczą mu jeszcze mocniej w księżycowej poświacie.
Nie potrafię stwierdzić, czy to z desperacji, czy może chwyta się ostatniej deski ratunku, a może chodzi o coś pomiędzy.
– Proszę pana, ja…
– Kapitanie – słyszę, a Lipovsky przełyka to, co zamierzał powiedzieć. Nie muszę się oglądać, by domyślić się, do kogo należy ten ochrypły głos.
– Mogę prosić na słówko? – odzywa się przybysz.
Odwracam głowę i widzę wieloletniego towarzysza, ochroniarza, który pozostaje u mego boku, odkąd byliśmy dziećmi, człowieka, który bez wahania oddałby za mnie życie.
Ma na imię Viktor.
Wyglądem przypomina olbrzyma – nie znam nikogo, kto miałby tyle mięśni co on, a poza tym od dawna jest moją prawą ręką, nawet jeszcze zanim wstąpiliśmy do wojska.
Nie muszę dodawać, że zaciągnął się tylko dlatego, że ja to zrobiłem. Właściwie większość ludzi w mojej jednostce jest taka jak Viktor i wykazuje się podobną, irytująco silną lojalnością.
Tym, co między innymi tak bardzo mnie drażni, jest ich całkowity brak wyczucia odpowiedniego momentu, kiedy powinni włączyć się do rozmowy. Viktor właśnie dał na to żywy dowód, gdy przerwał Lipovsky’emu, któremu nie dane było dokończyć zdania.
Chłopak opada na ziemię, po czym staje na nogi i dziwnie przygląda się Viktorowi. Jakby już go kiedyś widział.
Mówi się, że ludzie mogą mieć wypisany na twarzy niepokój – w przypadku szeregowego to uczucie wylewa się z niego wręcz falami.
Widok jest co prawda ciekawy, aczkolwiek nie na tyle, żeby Viktor zaczął się interesować chłopakiem albo, co gorsza, wpisał go na swoją listę do odstrzału.
– Pamiętaj, co mówiłem – rzucam, po czym odwracam się i idę w stronę swojego ochroniarza.
Viktor po raz ostatni obrzuca szeregowego spojrzeniem, po czym rusza za mną.
– Kto to taki? – pyta, a w jego głosie słychać zarówno ostrożność i podejrzliwość, jak i wszystkie inne synonimy tych słów.
Nieufność jest jego największą zaletą i zarazem największą wadą.
– Nikt, kim powinieneś się interesować. – Patrzę na niego z ukosa. – Co robisz w koszarach? Nie powinieneś chlać z innymi albo pilnować, żeby nie nawalili się w trzy dupy?
– Za późno. Wszyscy już są zdrowo najebani.
– Trudno im się dziwić. Świętują, że na chwilę udało im się wymknąć spod twojej żelaznej ręki, Vitök.
– Jest pan pewien, że nie chodzi im raczej o pańską rękę, kapitanie?
Spogląda prosto przed siebie, kompletnie nie przejmując się tym, co przed chwilą powiedział, jakby to było coś całkiem oczywistego.
– Chyba życie ci się znudziło – oznajmiam jak zwykle posępnym tonem, który naturalnie nie robi na Viktorze najmniejszego wrażenia.
– Skoro już o tym mówimy – zaczyna, po czym wyprzedza mnie i staje tuż przede mną, przez co ja również muszę się zatrzymać. – Pański ojciec żąda, by natychmiast wrócił pan do Stanów. Najwyraźniej sprawy nie układają się najlepiej.
– A czy kiedykolwiek było inaczej?
– Powiedział, że to rozkaz.
Zaciskam szczęki.
Przypominanie mi o tak zwanym domu i ojcu zawsze sprawia, że w moich ustach pojawia się pierdolona gorycz.
Jest za wcześnie, by wracać do tego bagna.
Nie żebym w wojsku nie narzekał na syf, ale tu przynajmniej wszystko odbywa się po mojemu i na moich warunkach.
– Niech zgadnę, znowu zamierzasz go zignorować – stwierdza Viktor ze ściągniętymi brwiami, a w jego oczach pojawia się błysk chłodnej kalkulacji.
– Brawo. Możesz sobie pogratulować.
– Kirill, nie… Tym razem ojciec panu nie popuści.
– Gówno mi zrobi.
– Ale…
– Skończyłem dyskusję na ten temat, Viktorze – stwierdzam stanowczo, wymijając mężczyznę. – Niech nasi ludzie wracają do jednostki, zanim napytają sobie biedy.
Tylko oni się dla mnie liczą. Wszyscy inni, łącznie z moją rodziną, nie mają żadnego znaczenia.