Gianluigi Buffon. Sztuka upadania - Buffon Gianluigi - ebook + książka
NOWOŚĆ

Gianluigi Buffon. Sztuka upadania ebook

Buffon Gianluigi

0,0

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Sztuka upadania. I mistrzowskiego powstawania

Gianluigi Buffon. Sztuka upadania to poruszająca i autentyczna historia człowieka, który za życia stał się legendą. Znakomity bramkarz w autobiografii nie napawa się sukcesami i osiągnięciami, tylko opowiada o tym, co działo się w cieniu stadionowych reflektorów, mówi o samotności, depresji, popełnionych przez siebie błędach i wewnętrznej sile, która pozwalała mu za każdym razem się podnieść.

To książka o dojrzewaniu zarówno w wymiarze sportowym, jak i ludzkim. Poznajemy w niej kulisy kariery długowiecznego bramkarza i anegdoty z boisk: debiut w Serie A, przed którym w stadionowym tunelu po plecach poklepał go sam Paolo Maldini, pojedynki z Francesco Tottim w młodzieżówkach, T-shirt Supermana otrzymany od jednej z kibicek, pierwszy mecz w bluzie Squadra Azzurra rozegrany w ekstremalnych warunkach w Moskwie czy inspirujące spotkania z Gianlucą Viallim i Giovannim Trapattonim.

Buffon zdradza przed kibicami tajemnice szatni Parmy, Juve, PSG i reprezentacji Włoch. Ale Sztuka upadania to nie tylko opowieść o piłce nożnej, ale też refleksja nad własnym życiem bramkarza, który w nietolerującym słabości świecie calcio nie bał się pokazać swojej ludzkiej strony.

Losy „Gigiego” uczą, że każda porażka to lekcja, a nie kres drogi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Moim dzieciom, aby nie bały się iść przez życie.

Wtorek, 30 maja 2023 roku, około 21.30. Jestem wykończony.

Idę powoli w kierunku szatni na stadionie Cagliari. Czuję, że to już koniec. Przed chwilą skończyła się pierwsza połowa półfinału baraży, które dadzą nam awans do Serie A. Moja Parma prowadzi 2:0. Zagraliśmy dobry mecz, ale doznałem urazu i nie wyjdę na drugą połowę. Trener polecił już drugiemu bramkarzowi, by ten rozgrzał się w przerwie.

Hałas trybun miesza się z dźwiękami muzyki płynącymi ze stadionowych głośników. Kiedy wchodzę na zaplecze stadionu, ogarnia mnie nieznane dotąd uczucie. Za chwilę po raz ostatni zdejmę rękawice. „To koniec, Gigi”.

Tym razem rękawice mocno trzymają się nadgarstków, jakby były przyklejone do skóry. W takich przypadkach zazwyczaj trzeba sobie pomóc zębami. „Widzisz, one wcale nie chcą, żebyś przestał. Prowadzimy 2:0, a ty za chwilę przywrócisz Parmę do Serie A. Gigi, daj spokój, odpędź te myśli. To tylko uraz, wydobrzejesz, tak jak za każdym poprzednim razem”.

Ale nie. Czuję się martwy w środku. W końcu zrywam rękawice z dłoni i widzę, jak moje zarumienione i spocone knykcie lśnią w świetle neonów. To już koniec. To za bardzo boli. Przede mną co najmniej kilkumiesięczna przerwa w grze, rehabilitacja, a później praca nad powrotem do formy. Mam już 45 lat, a wielu kolegów z drużyny, wyprzedzających mnie teraz w drodze do szatni, mogłoby być moimi dziećmi. Stukot korków na podłodze wywołuje we mnie mieszane uczucia: strach i ekscytację, adrenalinę, złość i dziką żądzę. Ten hałas jest też niekiedy melodią minionego czasu, rozrzedzonych emocji, których możesz już nigdy nie doświadczyć.

„Dasz sobie bez tego radę, Gigi?” Nie, nie dam. To boli. Mam 45 lat i odnoszę wrażenie, że jestem teraz blady jak ściana i zdezorientowany. Ten tunel zdaje się nie mieć końca, ale wiem, że za chwilę dotrę do szatni, przebiorę się, założę buty bez korków i zostawię rękawice, które tak trudno było mi zdjąć.

„Daj spokój, Gigi. Poczekaj trochę i zobacz, co się stanie. Prześpij się z tym. Ileż to rzeczy wygląda inaczej następnego ranka. Niektóre bóle okazują się drobnostką. Posłuchaj, Gigi, to nie tak, jak myślisz, jeszcze nie umarłeś”.

Nagle czuję, że ktoś szarpie mnie za koszulkę. To mój młodziutki kolega, Edoardo Corvi, trzeci bramkarz Parmy.

– Wszystko w porządku? – pyta.

Wyczuł, że coś jest nie tak. Uspokajam go i w tej samej chwili dociera do mnie, że kiedy grałem już w Serie A i reprezentacji narodowej, jego nie było jeszcze na świecie. Od mojego debiutu w Serie A, kiedy byłem najmłodszy w drużynie, a Paolo Maldini dodawał mi otuchy w tunelu prowadzącym na boisko, minęło już tyle czasu.

A teraz jestem tutaj, w tunelu w Cagliari, i czuję się martwy. Mówi się, że koty mają siedem żyć. Wierzę, że ludzie też mają swoje siedem – albo może trochę mniej – i wszystkie w ramach jednego życia. Zawodowi piłkarze najpierw spędzają na boisku lata swojej młodości i najlepszej formy, ale w końcu czas, kiedy czują się wręcz wszechmocni, dobiega końca, a mięśnie, stawy i refleks zaczynają się nadwątlać – wtedy czują, jakby faktycznie umierali. Tak właśnie było ze mną.

Tak, umarłem między pierwszą a drugą połową meczu barażowego o awans do Serie A między Cagliari i Parmą. Ale nikt o tym nie wie, nikt niczego nie podejrzewa – nawet Edoardo, którego przed chwilą uspokoiłem.

Mecz zostaje wznowiony. Rozpoczynamy drugą połowę, ale ta nie skończy się dla nas dobrze, bo Cagliari odrobi straty i odwróci wynik na swoją korzyść.

Myślę o duchu tego stadionu. Jestem przecież w mieście, które oglądało wyczyny Gigiego Rivy, mojego mistrza, duchowego ojca, najlepszego włoskiego napastnika, a oprócz tego najbardziej ludzkiego działacza piłkarskiego, jakiego kiedykolwiek spotkałem.

Mecz, który – jak nam się wydawało – mieliśmy w garści, kończy się wynikiem 3:2 dla Cagliari. Być może właśnie to miejsce, ojczyzna Rivy, jest najbardziej właściwym miejscem na zakończenie wszystkiego. Ale nikomu o tym nie mówię. Zachowuję to dla siebie, czekam, chcę się z tym przespać. Zobaczymy, może się obudzę, a może faktycznie jestem już martwy. Przekonamy się, czy istnieje zbawienie.

Rozdział 1Sztuka upadania

Kiedy czasami wracam myślami do dawnych czasów, oczami wyobraźni widzę czteroletniego chłopca z krótkimi czarnymi włosami i opaloną twarzą stojącego na parapecie, na ostatnim piętrze budynku przy via delle Pinete. Ulicę zalewają trójkolorowe flagi. Nasza reprezentacja wygrała mistrzostwa świata, wszyscy Włosi śpiewają hymn narodowy, a ludzie szyją flagi z zielonych, białych i czerwonych szmat, by te po chwili powiewały na wietrze.

Chłopiec buja się beztrosko – nie wie jeszcze, że może zaraz spaść. Po drugiej stronie, w salonie, bawią się jego siostry, a radio gra Upside Down Diany Ross. Dzieciak kołysze nogami w powietrzu.

Jest lato 1982 roku. Wiatr niesie zapach morza razem z drobinkami piasku. Via delle Pinete w Marina di Carrara jest niczym asfaltowy język pieszczący Morze Tyrreńskie; dzieci nie muszą tu tęsknić ani za morzem, ani za pogodnym niebem, domy są niskie, wszyscy się znają i czują się, jakby byli na wiecznych wakacjach. To właśnie tam czteroletni chłopiec może za chwilę upaść i to właśnie wtedy nastąpi pierwszy przełomowy moment w jego życiu.

Tamten czterolatek to ja, Gianluigi Buffon z Marina di Carrara, syn Marii Stelli i Adriano, brat Guendaliny i Veroniki.

W 1982 roku Maria Stella Masocco kończy 34 lata i ma już na koncie trzy mistrzostwa Włoch w rzucie dyskiem. Jest moją matką i zauważa, że za chwilę wypadnę z okna. To ona objęła mnie od tyłu, zanim zleciałem na ziemię.

Chciałem zacząć właśnie od tamtej chwili.

Od momentu, kiedy po raz pierwszy ryzykowałem upadek, który drogo by mnie kosztował. Odkąd pierwszy raz doświadczyłem ograniczenia świata, po tym, jak matka chwyciła mnie i ścisnęła z taką samą determinacją, z jaką chwytała drewniane i metalowe dyski na zawodach.

Nie będzie mi robiła wyrzutów, nie powie ani słowa. To wszystko pozostanie naszą tajemnicą. Czasem jednak tajemnice muszą zostać ujawnione, a skoro mam opowiedzieć własną historię, to chcę zacząć od momentu, w którym przestałem się bać.

Nazywam się Gianluigi Buffon, grałem w piłkę nożną do 45. roku życia, z czego 28 lat jako zawodowiec. W tym czasie upadałem na ziemię prawdopodobnie miliardy razy. Dobrze wiem, jak i kiedy upadać. Uczysz się tego w ten sam sposób, w jaki uczysz się kopać piłkę – w przeciwnym razie po prostu nie wykonujesz tego zawodu. Jestem człowiekiem, który upadał tak jak wszyscy inni ludzie. Straty, porażki, niepowodzenia, przeprowadzki, rozłąki. Człowiek upada, ale nigdy nie wiadomo, czy się podniesie.

Dziś nazywa się to odpornością, zdolnością do wytrzymywania wstrząsów, umiejętnością radzenia sobie ze stresem i traumami oraz wychodzenia z nich z zahartowanym duchem.

Umiejętność zorganizowania się na nowo w obliczu przeciwności losu to w świecie sportu ogromna zaleta. Nie ukrywam, że posiadanie w rodzinie mistrzyni lekkoatletyki pomogło mi ukształtować własną odporność. Rzut dyskiem jest jedną z historycznych dyscyplin, istniejących od czasów igrzysk w starożytnej Grecji; kiedy myślisz o sporcie i ciele sportowca, prawdopodobnie masz przed oczyma idealną figurę Dyskobola wyrzeźbionego przez Myrona.

Maria Stella, moja matka, nauczyła mnie cierpliwości do tego, by doskonalić się powoli, małymi, niekiedy prawie niewidocznymi krokami, cały czas jednak w kierunku horyzontu. Ostrzegała mnie też przed frustracją płynącą z trudności w osiąganiu wytyczonych celów, ponieważ poddanie się jej niesie za sobą ryzyko rezygnacji z walki.

Droga mamo, za każdym razem próbowałem raz jeszcze, dokładnie tak jak mi wpoiłaś. Podnosiłem się wiele razy w tym samym sezonie, meczu, czasem nawet w tej samej akcji. Upaść i podnieść się z ziemi z pozdzieranymi kolanami – o to w tym wszystkim chodzi.

Grałem w bramce, mimo że zaczynałem w polu. W tamtych czasach wychowania fizycznego nauczał mnie Adriano Buffon, który jednocześnie trenował drużynę dzieciaków i o piłce nożnej wiedział naprawdę sporo. Jego intuicji zawdzięczam to, że stałem się tym, kim jestem.

Byłem całkiem niezłym pomocnikiem, ale on uznał, że lepiej poradzę sobie w bramce. Przyjąłem to wyzwanie z pewną dozą narcyzmu, bo dzięki temu czułem, że wyróżniam się z tłumu. Nosisz w końcu inny strój niż pozostali koledzy z drużyny, do tego rękawice, a poza tym stajesz się ostatnim bastionem w walce z dziesięcioma opętanymi rywalami biegającymi za piłką. Zaczynasz więc myśleć, że poza innym ubiorem (czasem lepszym od innych) musisz być na boisku tym najbardziej beztroskim i odważnym.

Na samym początku nosiłem bordowe rękawice marki Uhlsport, ciasne, ale za to dobrze przylegające. Tak właściwie nie była to moja pierwsza para, ponieważ na treningach używałem białych rękawic ogrodniczych w czarne kropki. Wszystko po to, żeby oszczędzać te bordowe. Wieczorem wracałem do mojego małego pokoju i oglądałem je z myślą, jak bardzo chciałbym założyć je na mecz ligowy. Kilka razy nawet rozmawiałem z rękawicami i butami do gry – były projekcją moich pragnień, idolami, bogami, do których zwracają się dzieciaki marzące o zostaniu zawodowymi piłkarzami.

W tamtych latach zacząłem przyswajać zasady moich rodziców. Adriano traktował sprawiedliwość – mającą odzwierciedlenie w wyobrażeniu świata, w którym nawet słabsi, jeśli zasłużyli, ostatecznie triumfują dzięki swoim zasadom – niemal obsesyjnie, tymczasem matka umieszczała te ideały pod skrzydłami swojego katolicyzmu. Przez lata przyłapywałem ją samą w kuchni, jeszcze przed wspólnym śniadaniem, modlącą się z różańcem w dłoniach. Tamten jej obraz – skupionej w samotności na relacji z Bogiem – wyrył się głęboko w mojej pamięci.

Różaniec to modlitwa, w której powtarzasz w kółko pewną formułę, wprawiając w ten sposób swoje ciało w rytm służący zjednoczeniu duszy z Bogiem. Jest to w zasadzie potężna forma koncentracji. Widok matki modlącej się tak intensywnie uświadomił mi, jak ważny jest to rytuał. Modlitwa, tak jak każda forma medytacji, uczy bycia w samotności i pozbierania się w całość. To właśnie dlatego w niebezpiecznych sytuacjach ludzie zaczynają się modlić.

Swoich rodziców mógłbym zdefiniować jako połączenie łagodności i rygoru, a moja chęć gry na bramce to też trochę efekt ich wychowania. To w końcu najbardziej zaniedbywana rola, której nikt nie ma odwagi do końca odgrywać, ponieważ każdy puszczony gol to przede wszystkim twoja wina.

Tak, bramkarz musi łączyć w sobie wiele cech. Jest samotnikiem, który dostrzega i czuje to, czego nie widzi i nie jest w stanie rozpoznać żaden z dziesięciu pozostałych zawodników. Wspaniała parada chroniąca przed utratą bramki to rodzaj euforii, za którą podążałem przez całą swoją karierę.

Krótko mówiąc, ten mój głód wyzwań rodzi się z połączenia dwóch pozornie bardzo różniących się od siebie osób. Moja matka łapie mnie, gdy wypadam z balkonu, ale też uczy mnie rytmu modlitwy i jest w pewnym sensie moją bardziej łagodną i kochającą stroną. Adriano nauczył mnie z kolei nigdy nie osiadać na laurach i trzymać się z dala od wszelkich przywar. Mam nadzieję, drogi tato, że nie rozczaruję cię zbytnio, kiedy przeczytasz o tym, że palę i paliłem nawet w trakcie meczów. To właśnie ty zawsze powtarzałeś mi, że moim najlepszym meczem był ten pierwszy w Serie A. Wiem też, że za tym przekonaniem kryje się zachęta do ciągłego doskonalenia się, bez zadowalania się pochwałami. Dwie wizje świata: jeden łagodny, drugi zaś bezkompromisowy. Oba zawarte w mojej duszy.

Na mojej szafce nocnej od co najmniej dekady leży książka Un uomo Oriany Fallaci o Aleksandrosie Panagulisie, rewolucyjnym greckim poecie, który zbuntował się przeciwko dyktaturze pułkowników. Opowiada ona o poczuciu zbliżającej się porażki człowieka dysponującego niewieloma narzędziami do przeciwstawienia się reżimowi. Istotnym wątkiem książki jest też miłość Oriany i Aleksandrosa, ale chyba najbardziej uderzył mnie w niej sposób postrzegania bohaterstwa. Panagulis wychodzi z więzienia z powodu międzynarodowej mobilizacji, po czym po trzech latach ginie w wypadku, a być może nawet zamachu. Aby być rewolucjonistą, trzeba być też szalonym i hołdować wartościom, w które wierzy się aż do skrajności. Tamta książka nauczyła mnie, że historia ludzkości daleka jest od mitów, które uwielbiał opowiadać mój ojciec. Bohater bardzo często przegrywa.

Jeśli jesteś sportowcem, heroizm, do którego aspirujesz, na szczęście ma związek wyłącznie ze sportem – nie z wojnami czy rewolucjami. Z natury jestem skromny, dlatego do tej pory miałem pewne opory, by opowiadać o uczuciach, które przez lata towarzyszyły mi jako piłkarzowi. Teraz jednak mam do powiedzenia nieco więcej i nabrałem dystansu, żeby to wszystko opisać.

Kiedy po długich zmaganiach wreszcie docierasz do celu i wygrywasz, zaczynasz czuć ogromną pustkę. Zdobywasz mistrzostwo świata, jesteś przeszczęśliwy, ale szczęście pochodzi tak naprawdę od ludzi, kibiców. To oni ci je dają. Zdajesz sobie sprawę, że dokonałeś czegoś na tyle dużego, iż zarażasz szczęściem wszystkich dookoła, a także mnóstwo tych, którzy obserwują twoje poczynania z daleka – w tym wypadku Włochów, którzy często i chętnie dzielą się na frakcje, a także grupy i podgrupy kibiców.

Kiedy jednak odniesiesz już sukces, a światła jupiterów zgasną, pytasz sam siebie: „I co teraz? To wszystko?”.

Z biegiem czasu nauczyłem się, że samo zwycięstwo liczy się mniej niż wszystko, co je poprzedza, to cała podróż i walka o nie podsyca emocje. Tak, wiem, co teraz myślicie – Gigi Buffon grał w drużynie, której motto brzmi: „Zwycięstwo to jedyne, co się liczy”. Ale to właśnie dzięki temu, że grałem w Juventusie, gdzie porażki przeżywa się niczym koszmar, nauczyłem się doceniać podróż, o której wspominam. Tę, która prowadzi do triumfu. Kiedy jesteś w jej trakcie, czujesz się wspaniale, bo marzysz (kto wie, jak to będzie…), fantazjujesz o wyzwaniach, przed którymi staniesz. Podróż jest wszystkim. I to podczas niej godzisz się z bólem. To też jeden z sekretów bycia bramkarzem. Subtelna zasłona masochizmu. Chcę poczuć ból, żeby nie myśleć o tym, co przedtem, ani o tym, co później. Mówią, że w ten sposób się hartujesz, ale nie mam pewności, czy tak jest. Wiem jednak, że kiedy doświadczasz bólu po paradzie bramkarskiej, masz poczucie osobistego spełnienia – właśnie w tamtym miejscu i momencie, w obliczu trudności, dzięki którym stajesz się ważny również we własnych oczach.

Za pierwszym razem, kiedy rzuciłem się na ziemię, leżało na niej dużo śniegu. Nie byłem jeszcze bramkarzem.

Moi rodzice byli nauczycielami wychowania fizycznego w Pizie i zimą zostawiali mnie pod opieką cioci, wujka i babci Liny w Pertegadzie, niewielkiej miejscowości w gminie Latisana w regionie Friuli-Wenecja Julijska. Muszę przyznać, że nie było mi łatwo, kiedy zostawałem u nich bez rodziców na całą zimę. Pamiętam, że kiedy przyjechaliśmy do Udine, wyglądało to jak swego rodzaju przekazanie więźnia – wysiadłem z samochodu rodziców i wsiadłem do auta wujka i cioci; rodzice nie żegnali mnie tak, jak żegna się dziecko, które wyjeżdża, ale w takim stylu, jakbyśmy mieli za chwilę znowu się zobaczyć, podczas gdy w rzeczywistości owa chwila miała oznaczać kilka miesięcy.

Na początku te rozstania były dla mnie bardzo trudne.

Pomogły mi jednak radzić sobie z byciem daleko od rodzinnego gniazda. Jedną z największych przeszkód dla wielu moich kolegów z czasów młodości była właśnie niemożność życia z dala od rodziny. Często widziałem, jak porzucali szkoły z internatem albo wyjeżdżali z obozów, w których jako młody chłopak także brałem udział, bo zwyczajnie nie potrafili rozstać się na dłużej z rodzicami. Ja musiałem nauczyć się tego już w wieku czterech lat. Z upływem czasu przyzwyczaiłem się do radzenia sobie z tymi emocjami.

Były to piękne i zarazem intensywne miesiące. Kiedy wracałem do Carrary, mówiłem w dziwacznym dialekcie i ubarwiałem słownictwo mieszanką toskańskiego, włoskiego i friulskiego. Miałem cztery lata i po raz pierwszy w życiu zobaczyłem śnieg. Dobrze pamiętam moje zdumienie, kiedy obserwowałem spadające zimne białe konfetti, którego do tamtej pory nie znałem. Z dziecięcą fascynacją i radością wybiegłem tej nowości naprzeciw i rzuciłem się prosto na białą, miękką śnieżną pierzynę. Nie wiedziałem nawet, że śnieg jest mokry. Po raz pierwszy rzuciłem się na ziemię niczym bramkarz. Bo kiedy to robisz, nie zastanawiasz się nad tym, że możesz się pobrudzić albo nawet zranić.

Ale miałem dopiero cztery lata, a moja babcia, poirytowana, w pewnym momencie zamknęła mnie w domu z piecem i nie pozwoliła mi wychodzić, bo w pół godziny skończyły mi się suche ubrania. Nie przestawałem nurkować w śniegu, więc przebierała mnie sześć czy siedem razy, aż wreszcie powiedziała: „Dosyć tego, nie mam już co na ciebie włożyć!”.

Tamten śnieg przydał mi się 15 lat później, kiedy z reprezentacją Włoch grałem w Moskwie przeciwko Rosji w barażu o awans do mistrzostw świata. To był trudny wieczór, ale zdołaliśmy przywieźć do domu remis gwarantujący nam bilet na mundial we Francji w 1998 roku. Gra na śniegu to dla bramkarzy prawdziwe piekło, a z drugiej strony ekscytujące wyzwanie, ponieważ nie da się przewidzieć trajektorii piłki. Nie możesz pozwolić jej odbijać się od ziemi, bo nie wiadomo, gdzie wyląduje. Kiedy w 32. minucie Cesare Maldini wypuścił mnie do boju po tym, jak kontuzji doznał Gianluca Pagliuca, poczułem, że mam w sobie jakość, którą jestem w stanie zademonstrować między słupkami. Nauczyłem się nurkować w śniegu już jako czterolatek i żaden z pozostałych piłkarzy na boisku nie miał o tym pojęcia.

W Pertegadzie nawet czteroletni chłopiec mógł samodzielnie spacerować po okolicy. To były zupełnie inne czasy, wszyscy się znaliśmy, a ja tuż po przebudzeniu szedłem do supermarketu cioci i wujka. Jako przyjezdny dzieciak z Carrary stałem się swego rodzaju maskotką dla wszystkich przychodzących tam klientów. Wciąż czuję na podniebieniu smak kanapek z mortadelą, które przygotowywała mi w sklepie ciocia. Gdy stałem przy kasie obok niej i wujka, zauważyłem, że całkiem dobrze radzę sobie z liczeniem, mimo że przecież jeszcze nawet nie chodziłem do podstawówki. Stałem więc tam i obliczałem resztę należną klientom. Nagrodą za pasję i precyzję były opakowania kart z sylwetkami piłkarzy. Mój pierwszy w życiu album dostałem od cioci. Kupiła mi go w kiosku przed tamtejszym kościołem. Był dla mnie magiczny. Do dziś pamiętam swój pierwszy pakiet dwóch kart – trafili mi się Nicolini i Anzivino z Ascoli. Mieli na sobie koszulki w biało-czarne pasy.

Niedługo potem, kiedy zacząłem aktywnie interesować się piłką nożną, postanowiłem kibicować Juventusowi Trapattoniego, kierowany również swego rodzaju lokalnym patriotyzmem: ich bramkarzem był wówczas Dino Zoff – pochodzący z Friuli, tak jak połowa mojej rodziny. Moim idolem był też oczywiście Paolo Rossi, król strzelców mundialu w Hiszpanii, na którym Włosi triumfowali rok wcześniej. Owi piłkarscy bohaterowie, których oglądałem jako dziecko, rozbudzali moją wyobraźnię we wręcz obsesyjny, ale jednocześnie bardzo naturalny sposób. Nawet dzisiaj, kiedy już sam mam na koncie triumf na mistrzostwach świata i miałem okazję osobiście poznać tych herosów, nie śmiałbym postawić siebie na równi z nimi. Wciąż czuję się jak kibic podziwiający ich z boku.

Kiedy miałem osiem lat, zadurzyłem się w Gianluce Viallim. Pamiętam go z 1986 roku, kiedy pojawił się w reprezentacji narodowej z krótkimi włosami, bez swoich charakterystycznych czarnych loków. W tamtym czasie Gianluca był jeszcze młodym, niewiele ponad 20-letnim chłopakiem, ale prezentował się już niczym doświadczony weteran. Vialli odszedł od nas zbyt wcześnie, a dzisiaj zrządzeniem losu siedzę przy tym samym biurku delegata i towarzysza naszej kadry co niegdyś on. Osoba pełniąca tę funkcję odpowiada za spajanie zespołu, niwelowanie niepewności, rozwiązywanie konfliktów, odgrywa rolę osłony przed światem zewnętrznym. Wciąż czuję jego obecność przy tym idealnym biurku, które teraz jest moje. Krótko po rozpoczęciu pracy jako szef delegacji reprezentacji narodowej wziąłem udział w imprezie charytatywnej zorganizowanej przez jego starych przyjaciół. Było to dla mnie jedno z najbardziej emocjonujących przeżyć, ponieważ poczułem, jak wiele miłości można otrzymać po zakończeniu kariery, a nawet życia, jeśli było się nie tylko świetnym piłkarzem, ale przede wszystkim wielkim człowiekiem.

Zdobywając scudetto oraz ocierając się z Sampdorią o Puchar Europy, Vialli dokonał czegoś historycznego. Stał się tym samym wzorem dla całego świata włoskiej piłki. Był przy tym jednak przykładem osoby empatycznej, altruistycznej, hojnej oraz bardzo kulturalnej, co akurat w naszym środowisku jest rzadkością. Trudno było nie dojść z nim do porozumienia. Do końca życia zapamiętam to, że jednym z kluczowych czynników, które dały naszej drużynie zwycięstwo na mistrzostwach Europy w 2021 roku*, była charyzma przekazana przez Viallego chłopakom walczącym w błękitnych koszulkach.

W poranki, kiedy nie chodziłem do supermarketu ani nie spędzałem czasu z inną ciocią czy kuzynami, długo wpatrywałem się w buty do gry w piłkę. Należały do mojego kuzyna, były ogromne, czarne, z połyskującymi żelaznymi korkami. Czasem nawet je zakładałem, bardzo podekscytowany. Były dla mnie niczym relikwie, a emocje, które ze sobą niosły, uderzały mi do głowy tak, że potrafiłem popłakać się ze szczęścia.

To właśnie wtedy poznałem swoją pierwszą piłkę do gry: skórzaną, z biało-czarnymi sześciokątami (najwyraźniej te barwy były mi pisane od samego początku). Zacząłem chodzić z nią na boisko w Pertegadzie, jakieś 100 metrów od domu, i spędzałem tam całe dnie. Pamiętam, że piłka była twarda jak kamień. W budynku obok jakaś kobieta codziennie rozwieszała pranie i puszczała tę samą piosenkę: Mamma Beniamino Giglego. Z tą właśnie muzyką w uszach biegałem za ciężką piłką odbijającą się na miękkiej murawie, marząc o tym, że kiedy dorosnę, zostanę piłkarzem.

Ale na razie musiałem iść do szkoły. Klasyczna historia odnoszącego sukcesy piłkarza opowiadałaby prawdopodobnie o jego trudnych relacjach z książkami i nauką oraz zadośćuczynieniu im na boisku. Tymczasem ja lubiłem chodzić do szkoły i uważam, że dobrze radziłem sobie zarówno w podstawówce, jak i w liceum. W jednej z pierwszych ocen nauczycielka napisała coś, co bardzo uderzyło moich rodziców, często widzących mnie z piłką, rzadko zaś z nosem w książkach: „W ciągu minionych sześciu miesięcy Gianluigi Buffon wyróżnił się dobrymi wynikami w nauce języka włoskiego i matematyki, a pod względem zachowania wykazywał się postawą lidera grupy, będąc wzorem dla innych uczniów”. Mam tę notkę do dzisiaj, była ona prawdopodobnie źródłem jednej z największych radości w moim życiu. Ale nie ze względu na to, co tam było napisane, a z powodu reakcji moich rodziców i ich emocji. Byli prawdziwie szczęśliwi, a nawet nieco zdumieni słowem „lider”. W domu, w którym mieszkałem z siostrami, można było określić mnie w różnoraki sposób, ale z pewnością nie jako przywódcę.

Faktycznie, byłem dobry z matematyki i włoskiego. Poza tym koledzy mnie szanowali, dzięki swojej posturze prawdopodobnie uniknąłem nękania, ale trzeba też powiedzieć, że w mojej klasie wszyscy pochodziliśmy z rodzin, które bardzo skutecznie uczyły dzieci szacunku wobec innych. To być może małe rzeczy, ale kiedy kształtuje się charakter, mają fundamentalne znaczenie. Miałem szczęście dorastać w miejscu, w którym szacunek był istotną wartością.

Moimi najlepszymi przyjaciółmi byli Marco i Claudio, z którymi spędzałem wolne popołudnia, kiedy nie mieliśmy zadań domowych, a ja nie byłem na żadnym obozie. Byli moimi sąsiadami, zresztą utrzymujemy kontakt do dzisiaj. Nazywaliśmy się „chłopcami znad rzeki”, bo spotykaliśmy się w pobliżu wpadającej do Morza Liguryjskiego Carrione. Ulica, na której się bawiliśmy, miała 300 metrów długości i kończyła się tuż przed plażą. Każda popołudniowa zabawa była zapowiedzią lata. Dużo rozmawialiśmy o calcio, prawie wszyscy kibicowaliśmy Juventusowi. Później pojawił się Berlusconi, który zbudował tamten gwiazdorski Milan z van Bastenem i Gullitem w składzie. Byliśmy nim zafascynowani, podobnie jak Niemcami z Interu, Brehmem i Matthäusem. Miałem też dużą słabość do Trapattoniego i nie mogłem nie podziwiać rekordowego Interu z tamtych czasów. Ale tuż przedtem, w sezonie 1986/87, wydarzyło się coś, co bardzo mnie uderzyło.

Pescara, która miała grać na poziomie Serie C, ostatecznie trafiła do Serie B*. Miałem wówczas osiem lat i podobał mi się jej herb. Był to przejaw jednej z tych małych pasji rozpalających kolekcjonerów kart piłkarskich, zauroczeń bez konkretnych powodów, czasem po prostu ze względu na ulubiony kolor lub wzór, który spodoba się najbardziej. W herbie Pescary na złotym tle widnieje błękitny delfin*, a ja przecież mam słabość do niebieskiego. Kibicowałem więc Pescarze praktycznie przez przypadek. W każdą niedzielę podczas programu 90° minuto pełen napięcia czekałem na wyniki meczów Serie B i zawsze okazywało się, że Pescara wygrała. Tamten zespół, prowadzony przez Giovanniego Galeone, bardzo utalentowanego i nowoczesnego jak na tamte czasy trenera, zdołał sięgnąć po mistrzostwo drugiej ligi i awansować do Serie A. Choć miał grać w Serie C1 i tylko traf chciał, że w ostatniej chwili został przywrócony do Serie B.

Mój ojciec, który jak zawsze opowiadał mi greckie mity, w tamtym roku dodał do nich również historię o Pescarze Giovanniego Galeone. Nigdy nie zapomnę rozmowy, którą odbyłem z nim na ten temat: „Gigi, a wiesz, co prezydent Pescary obiecał swojemu napastnikowi, jeśli ten zdobędzie tytuł króla strzelców?”. Wsłuchując się w każde jego słowo, wyobrażałem sobie, że chodzi o jakiś bezcenny skarb. „Darmowe mycie auta”.

Cóż, ten samochód musiał być naprawdę wyjątkowy, a to mycie jeszcze bardziej. Napastnik tamtej Pescary nazywał się Stefano Rebonato i stał się bohaterem opowieści, których słuchałem przed snem. We wszystkich tych historiach bohater był nagradzany darmową myjnią samochodową.

Miałem szczęście, że mój ojciec kochał piłkę nożną i doceniał jej romantyczną stronę. A jeśli jego syn marzył o tym, żeby obejrzeć mecz Pescary na żywo, starał się spełnić jego pragnienie. Trochę niczym prezydent klubu, który obiecuje swojemu napastnikowi darmowe mycie auta. Z pozoru małe rzeczy, jednak w kontekście prostego życia, którym żyliśmy – prawdziwie wielkie.

Drużyna Pescary przebywała wówczas na obozie przygotowawczym przed nowym sezonem Serie A, który zorganizowano niezbyt daleko Pertegady, a to stwarzało doskonałą szansę, aby zobaczyć ją na żywo. Mój ojciec, narrator wszystkich sportowych opowieści, nie oponował i tym samym obaj jeździliśmy oglądać treningi zespołu. Tam doznałem objawienia. Zakochałem się w zawodniku, którego dzisiaj prawie nikt nie pamięta. Blaž Slišković. Pozycja: pomocnik. Pochodzący z Mostaru Bośniak, który nogami potrafił czynić cuda i ze względu na sposób, w jaki czarował nimi piłkę, wydawał mi się niemal istotą boską. Był w moich oczach tak dobry jak Zico albo Pelé i wcale mnie nie zdziwiło, że to właśnie on strzelił gola z rzutu karnego w pierwszym meczu Pescary w Serie A, kiedy ta pokonała 2:0 Inter na San Siro.

Jak można nie kochać tego rodzaju calcio i takich wyczynów? Pescara, która dopiero co awansowała do Serie A z zespołem zbudowanym do gry na poziomie Serie C1 zaledwie rok temu, przyjeżdża na San Siro, mierzy się z Interem i walczy atakiem pozycyjnym, wysoko ustawioną linią obrony, pomocnikami uprawiającymi intensywny pressing i wbiegającymi w pole karne. Do dziś kręci mi się w głowie, kiedy pomyślę, co musieli wtedy czuć piłkarze biancoazzurrich. W końcu, parafrazując Vasco Rossiego*, piłka nożna, którą lubię, to spazmatyczne poszukiwanie równowagi ponad chaosem. To była Pescara Galeone i Rebonato. Była tym, co dzięki swojej filozofii definitywnie skłoniło dzieciaka do zostania w przyszłości bramkarzem. Życie golkipera to w rzeczy samej totalne szaleństwo doprawione fundamentalną szczyptą równowagi.

Tak jak wspomniałem, moja kariera piłkarska zaczęła się od roli pomocnika w Canaletto La Spezia, drużynie trenowanej przez mojego ojca. Miałem niezłą reputację pośród innych debiutantów i zdobyłem już nawet kilka trofeów. Pewnego dnia, dla zabawy, ojciec postawił mnie na próbę na bramce. Brakowało nam wówczas pierwszego bramkarza, w związku z czym powiedzieli mi, żebym stanął między słupkami. Tamten debiut był więc dziełem zupełnego przypadku. Ojciec był zaskoczony tym, co zaobserwował. Zauważył, że pewne ruchy przychodziły mi zupełnie naturalnie. Rzucanie się na ziemię za piłką było dla mnie niczym nurkowanie w śniegu, gdy robiłem to po raz pierwszy w wieku czterech lat na oczach babci Liny. Ponadto nie brakowało mi temperamentu, również dlatego, że grając w bramce, biegałem mniej, więc miałem w sobie więcej energii.

Niebawem trafiłem do Perticaty, drużyny związanej z Interem. Nie trwało to jednak długo, bo tam nie widzieli mnie w roli bramkarza. Przeniosłem się więc do Bonascoli, gdzie zastąpiłem kontuzjowanego wówczas golkipera. Kiedy wyzdrowiał, mogłem zostać w zespole również jako pomocnik, ale finalnie zarejestrowano mnie właśnie jako bramkarza. Ostatecznie więc zostałem między słupkami.

Graliśmy wtedy na fatalnych boiskach – wszędzie tylko ubita ziemia. W słoneczne dni, kiedy było sucho, wzbijało się z niej dużo ciemnego pyłu i wyglądało to tak, jakbyśmy grali na jakiejś czarnej pustyni. Kiedy zaś padało, wszędzie było błoto, a piłka stawała się twarda niczym głaz. To właśnie na tamtych boiskach nauczyłem się przezwyciężać ból. Nierzadko lała się ze mnie krew, miałem też pełno ran i siniaków.

Pierwszym trenerem Bonascoli został człowiek, który niedługo przedtem stracił syna. Pamiętam go z pierwszych tygodni i ten jego zgaszony wzrok. Mimo wszystko nadal żył, nadal trenował tych szaleńców w krótkich spodenkach i koszulkach, zdzierających sobie kolana na ubitej ziemi. Nie da się ukoić bólu, którego samemu się nie zna, ale wyciągnąłem z tego istotną lekcję: Gigi, calcio to na tyle poważna sprawa, że potrafi nawet rozproszyć głęboki ból. Czym więc są jakieś błahe zadrapania?

Piłka nożna jest jednym z owoców ludzkości i tak jak wszystkie inne gry na świecie, narodziła się po to, by utrzymać ciało w ruchu i angażować mózg, a ponadto pomaga poznawać ludzi. W sportach drużynowych prędko uczysz się przebywania z innymi i czym jest prawdziwa solidarność. W tym aspekcie wiele wpoił mi mistrz futbolu Renzo Ulivieri, który był moim trenerem kilka lat później.

Nie zagrzałem długo miejsca w Bonascoli – miałem 13 lat i zamiast grać z młodzikami, zostałem przesunięty do zespołu juniorów, chłopaków starszych ode mnie o dwa lata. Tym samym w soboty często grałem z rówieśnikami z rocznika 1978, zaś w niedziele z tymi z 1976. I choć rywalizowaliśmy w amatorskich rozgrywkach na prowincji, moje występy zostały zauważone przez obserwatorów i zrobiły na nich wrażenie. Pewnej niedzieli „mój” rocznik 1976 mierzył się z silną drużyną, z którą, jeśli dobrze pamiętam, dzieliliśmy pierwsze miejsce w tabeli, mając na koncie tyle samo punktów. Byłem jednym z najlepszych na boisku, wyciągnąłem nawet piłkę z okienka, ale przede wszystkim dużo i dobrze grałem nogami. Przepis dotyczący podań do bramkarza wtedy był jeszcze niezmieniony, ale i tak w kilku sytuacjach pozwoliłem sobie na zagrania bez użycia rąk. Na trybunie siedziało dwóch skautów Parmy, Toskańczyków z prowincji Massa-Carrara. Zauważyli mnie i zasygnalizowali w raporcie. W rzeczywistości trafiłem też na krótką listę zawodników, którymi interesował się Milan. Wizja pójścia tam bardzo mnie ekscytowała. W końcu to był Milan Silvio Berlusconiego, grali tam Gullit i van Basten, a trener Arrigo Sacchi zrewolucjonizował świat futbolu swoją ideą ofensywnej piłki.

Ale Milan nie był jedynym klubem, który o mnie pytał. Zainteresowanie wyraziła również Bologna. Moi rodzice pojechali nawet do Lodi, żeby zobaczyć tamtejszą szkołę z internatem, w którym miałbym zamieszkać, jeśli wybiorę Milan. W domu zaczęliśmy rozmawiać o nowym rozdziale w moim życiu. Rodzice byli przyzwyczajeni do takich sytuacji, w końcu sami byli sportowcami, a poza tym w przeszłości w naszym domu pojawiali się już agenci i działacze sportowi z uwagi na moją siostrę Guendalinę, która była profesjonalną siatkarką. Została pierwszą klubową mistrzynią Europy w naszej rodzinie*.

Wiosną 1991 roku otrzymałem telefon z Parmy z zaproszeniem na testy. W głowie miałem już jednak podjętą decyzję: chciałem przejść do Milanu. Z tego powodu nie chciałem nawet spróbować w Parmie. Po raz kolejny jednak intuicja nie zawiodła mojego ojca. Pamiętam, jak wziął mnie na bok, usiedliśmy naprzeciw siebie w salonie, po czym powiedział do mnie łagodnie, ale stanowczo: „Zanim zdecydujesz się na Milan, pojedź na testy do Parmy. Spróbujmy też tam”.

Pamiętam, jak tamtego wieczora wpatrywałem się w swoje białe rękawice ogrodnicze z czarnymi kropkami. Powiedziałem sobie wtedy, że z nimi nie pójdę nigdzie, ani do Milanu, ani Parmy, ani nigdzie indziej. Czułem się trochę tak jak one, niepasujący do kontekstu, nigdy jednak nie byłem kimś, kto łatwo się przygnębia – wprost przeciwnie, czasami miałem wręcz odwrotny problem. Wziąłem się więc w garść i zmotywowałem: daj spokój, Gigi, chcą cię niemal wszyscy, więc nie możesz być taki zły. Pojechałem do Parmy z myślą, że to tylko formalność, którą muszę odhaczyć przed wylotem do wspaniałego Milanu gwiazdorskich Holendrów.

Kiedy przyjeżdżasz na testy, masz dwie opcje – albo jesteś rzeczywiście utalentowany i wszyscy traktują cię bardzo uprzejmie, albo okazujesz się tylko jednym z wielu, a wtedy „my, profesjonaliści, oceniamy ciebie, nieopierzony młokosie”. Taka jest brutalna rzeczywistość, którą zresztą poznałem bardzo dobrze, ponieważ obserwowałem wiele tego typu testów i czasem można było wręcz odnieść wrażenie, że jesteśmy nie na boisku piłkarskim, a na farmie hodowlanej.

Miałem to z tyłu głowy, kiedy przyjechałem do Parmy, ale tam natychmiast uderzyło mnie bardzo ludzkie podejście. Ani śladu farmy, ani klatek z kurczakami. Na całe szczęście.

Przywitał mnie trener bramkarzy, Ermes Fulgoni. Był mężczyzną o pogodnej twarzy, siwych włosach i oczach kogoś, kto widział już w życiu bardzo wiele. Nie za wysoki, ale w latach młodości musiał być bardzo temperamentnym golkiperem. Uśmiechnął się, przedstawił, początkowo ostrożnie i ze świadomą uprzejmością, po czym zaprowadził mnie na pierwszy trening. Na testach zazwyczaj każą ci wykonać kilka podstawowych rzeczy, po czym dołączasz do grupy, a oni obserwują, jak funkcjonujesz w zespole. I właśnie wtedy wydarzyła się magia. Po zaledwie kwadransie treningu zauważyłem, że spodobałem się Fulgoniemu. Nie wiedziałem, z jakiego konkretnie powodu, ale ewidentnie był zadowolony z tego, jak wykonywałem ćwiczenia. „Nigdy do tej pory nie widziałem kogoś takiego, jak ty” – powiedział po tym, jak któryś już raz rzuciłem się na ziemię. „Gdybyś tylko zdawał sobie sprawę, ile razy zanurkowałem w ten sposób w śniegu” – pomyślałem w duchu.

* Chodzi o Euro 2020, które z powodu pandemii COVID-19 zostało rozegrane w 2021 roku. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.

* Było to spowodowane wykluczeniem Palermo z rozgrywek z powodu bankructwa klubu. Dzięki temu zdegradowana do Serie C Pescara wróciła do Serie B.

* W rzeczywistości było na odwrót: na błękitnym tle widniał złoty delfin (do 1983 roku); od przełomu lat 80. i 90. ubiegłego stulecia zwierzę jest białe, a kolor złoty przestał być używany.

* Vasco Rossi (ur. 1952) – włoski piosenkarz, autor tekstów i kompozytor, uważany za jedną z ikon włoskiego rocka.

* Drużyna Guendaliny Buffon, PVF Matera, wygrała w 1996 roku Puchar Europy, czyli rozgrywki poprzedzające siatkarską Ligę Mistrzów.

Cadere, rialzarsi, cadere, rialzarsi

© Mondadori Libri S.p.A., Milano 2024

Copyright © for the Polish translation by Marcin Nowomiejski 2025

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2025

Redakcja – Tomasz P. Bocheński

Korekta – Jerzy Cierniak, Jakub Kubielas, Grzegorz Przepiórka

Projekt typograficzny i skład – Jolanta Ugorowska

Przygotowanie e-booka – Natalia Patorska

Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2025

ISBN epub: 9788384061152

ISBN mobi: 9788384061145

Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska

Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Małgorzata Folwarska, Marta Sobczyk-Ziębińska, Natalia Nowak, Magdalena Ignaciuk-Rakowska, Martyna Całusińska, Aleksandra Doligalska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Małgorzata Pokrywka, Patrycja Talaga

E-commercei IT: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja: Monika Czekaj, Anna Bosowiec

Finanse: Karolina Żak

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl