Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Wielokrotnie nagradzany ekscytujący kosmiczny rollercoaster.
Powieść zdobyła nagrodę za debiut roku 2024 na SciFi Zone a także Reviewers Choice Award i The BookFest Award
Tajemnica ukrywana przez pokolenia.
Intryga, która może pogrzebać przyszłość ludzkości.
I jedna kobieta, która ryzykuje własne życie, by odkryć prawdę.
Po upadku Ziemi statek kosmiczny Thetis od ośmiu pokoleń niesie ostatnich przedstawicieli ludzkości w dalekiej podróży ku nowej planecie. Społeczność na pokładzie wydaje się wręcz utopijnie doskonała: panują równość, tolerancja oraz jedność. Wszystko jest precyzyjnie zaplanowane – od podziału zasobów po prokreację. Kiedy cel jest już bliski, a ludzie są gotowi rozpocząć nowe życie, ich przywódca pada ofiarą dziwnej manipulacji. Idylliczna fasada zaczyna pękać. Kiedy pracownica Archiwum, introwertyczna i harda Sandrine Liet rozpoczyna śledztwo, sprawa się komplikuje, główny podejrzany zaś znika w tajemniczych okolicznościach, choć na Thetis jest to niemożliwe. Sandrine, wplątana w sieć intryg, zmierza ku konfrontacji z najpotężniejszymi osobistościami na statku. Z każdym krokiem utwierdza się w przekonaniu, że ma do czynienia z szeroko zakrojonym spiskiem, który zagraża przyszłości ludzkości, i za którego ujawnienie może zapłacić wysoką cenę.
Generacje to emocjonująca opowieść o politycznych rozgrywkach i osobistym poświęceniu, w której splatają się miłość, zdrada oraz zmienne sojusze. To również historia o niezłomnej kobiecie, która nie zamierza ustąpić przed tyranią, oraz o odwiecznej potędze prawdy w świecie zbudowanym z kłamstw. Wzorem najlepszych, klasycznych powieści sf Generacje uświadamiają nam, że przyszłość, znaczenie człowieka w tej przyszłości, leży w naszych rękach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 556
To byłam cała ja: rąbnęłam głową w ościeżnicę i byłam tym, jak zawsze, kompletnie zaskoczona.
– Kunye mala! – zaklęłam. Dziewczyno, teraz to już na pewno się spóźnisz.
Rzuciłam pospieszne spojrzenie za siebie w głąb biura, żeby się upewnić, czy nikt nie widział mojego popisu. Gdyby któryś z kolegów Archiwistów zobaczył, jak zahaczam głową o nanoplastową ramę nad drzwiami, drwiny ciągnęłyby się za mną na parsek.
Przykucnęłam, żeby pozbierać tuszkarty rozrzucone po całym pokładzie. Na jednym z elastycznych arkuszy rozkwitła mała, ciemnoczerwona plama. Zmazałam ją i dotknęłam palcem czoła. Krew. Po prostu świetnie, uznałam. Nie dość, że jestem spóźniona na oficjalne spotkanie z obywatelem numer jeden – z samym Primo statku! – to jeszcze mam przyjąć jego zeznanie z kunye krwawiącą raną na czole, jak jakaś nieporadna smarkula?
Skup się, pomyślałam, po czym cofnęłam się do swojego biurka po plasterek MetaGel. Nakleiłam go sobie na czoło i lekko spóźniona pognałam na spotkanie. Tak, to oczywiście wina ziemskich Passados. Lata temu skonstruowali wielopokoleniowy statek kolonialny i cisnęli go w przestrzeń kosmiczną w ramach niebywałego triumfu nauki, a zapomnieli wziąć pod uwagę prosty fakt, iż dzieci urodzone przy 0,6 g będą z każdym pokoleniem coraz wyższe? Trudno się nie zastanawiać, o czym jeszcze czcigodni Passados mogli zapomnieć w ostatnich nerwowych chwilach przed startem.
Lecz oto, osiem generacji później i pięćdziesiąt parę lat świetlnych dalej, Thetis miała się całkiem nieźle. My zaś musieliśmy trzymać się nadziei, że wytrzyma jeszcze dwa pokolenia i bez większych problemów pozwoli nam osiąść na nowej planecie.
– Jesteś spóźniona – skomentował Nyasha Woo, Główny Archiwista i mój szef, gdy mijałam jego biurko.
– Wiem – odpowiedziałam i przystanęłam, by spojrzeć mu w oczy. – Dlaczego właśnie ja muszę tam iść?
Nyasha nie podniósł jednak głowy znad tuszkarty, którą właśnie czytał.
– Sandrine, sprawa dotyczy samego Primo – wymamrotał w odpowiedzi. – Kogóż innego miałbym tam posłać? Któregoś z Młodszych?
– Dobrze wiesz, jaka bywam w towarzystwie polityków. Zapomniałeś już o moich sławetnych numerach z kierownictwem?
W końcu na mnie spojrzał, po czym wzruszył ramionami i szerokim gestem wskazał na całe biuro Archiwum.
– Teraz sama należysz do kierownictwa. Może już czas zapomnieć o przeszłości. Poza tym jesteś spóźniona.
– Grr… – warknęłam. – Zgaduję, że kiedyś w końcu raczysz mi powiedzieć, o co chodzi z tym zeznaniem Primo Andersona, które mam przyjąć?
Nyasha uniósł swe małe okularki aż nad czoło, gdzie niemal zniknęły wśród krótkich, szpakowatych loków.
– Sprawa jest delikatnej natury – odrzekł, spoglądając na mnie ciemnobrązowymi oczami. – Nie będziesz przyjmować zeznania Andersona. Zeznanie jest już gotowe, spisane, a ty je tylko odbierzesz i przekażesz do Archiwum. Czyli do mnie. Dyskretnie.
Nie spodobało mi się to, co usłyszałam.
– Skoro mam robić za dziewczynkę na posyłki, to może jednak trzeba było zlecić to zadanie Młodszym? Jaki ma sens wysyłanie Star…
– Sandrine – wpadł mi w słowo Nyasha. Prawie nigdy tego nie robił. – Potrzebny mi tam Starszy Archiwista, któremu mogę zaufać. Sprawa musi być załatwiona zgodnie z protokołem, regulaminowo, bez żadnych skrótów. Pomożesz mi, proszę?
– Jak? – Pochyliłam się nad nim, szepcząc teatralnie. – Jakim to kunye protokołem mam się posłużyć, skoro posyłasz mnie tam praktycznie na ślepo?
Zawahał się, a w jego oczach dostrzegłam błysk wewnętrznej walki. Nyasha Woo był dla mnie kimś więcej niż tylko szefem. Byłam ledwie nastolatką, gdy go poznałam, i od tamtej pory wspierał mnie nawet w najmroczniejszych chwilach mojego życia. Walczył o mnie i wiedziałam, że ufa mi jak własnej córce. To dlatego jego nagła tajemniczość wydała mi się tak niecodzienna.
Przez kilka chwil jego twarz pozostała nieruchoma, aż wreszcie podjął decyzję. Zsunął okulary na czoło. Gdy wstawał, skrzypnęło z cicha jego biurowe krzesło. Nyasha łagodnie położył mi dłoń na ramieniu i poprowadził w stronę drzwi na korytarz, z dala od ciekawskich uszu, których nie brakowało w otwartej, przestronnej sali Archiwum.
– Doszło do próby wymuszenia – rzekł wreszcie bez zbędnych ceregieli i wręczył mi plik tuszkart dotyczących sprawy.
Stanęłam jak wryta.
– Do czego?
– Ktoś próbuje szantażować Primo. Teraz już wiesz.
To rzekłszy, odwrócił się i zniknął w sali głównej, zostawiwszy po sobie jedynie słowa, które zawisły w powietrzu niczym korowód widm.
Czułam pod czaszką bolesne pulsowanie, gdy oddalałam się od Archiwum w kierunku najbliższego ascendera. Okrężnym ruchem głowy rozciągnęłam szyję i wciąż wytrącona z równowagi wkroczyłam w otwartą przestrzeń. Poziom 13 miał podwójną wysokość i zawsze uważałam to za duży plus – Archiwum mogło przecież zostać upchnięte na którymś z jednocyfrowych poziomów przemysłowych albo administracyjnych. Ową przestrzeń zajmowały głównie parki, obiekty sportowe i audytoria. Były tu ławki i drzewa z karbopianki, obwieszone liśćmi, które wyglądały niemal jak prawdziwe. Nawet powietrze wydawało się tu świeższe, choć wiara w to wymagała pewnego wysiłku intelektualnego, kadłub statku był bowiem hermetycznie zamknięty od stu osiemdziesięciu lat.
Wymuszenie? Dziwnie się czułam, mnąc w ustach to słowo niczym kęs nieświeżego owocu, którego nie sposób przełknąć. Wymuszenie, którego ofiarą miał być nasz Primo? Był to koncept wręcz nie do pojęcia, tak niepasujący do pokojowej, gładko współpracującej społeczności Thetis, że trudno mi było nawet umieścić go w kontekście.
Dobra. Spotkanie. Przemierzyłam boisko ścieżką biegnącą na ukos, przeciskając się między hałaśliwymi gromadkami nastolatków z Generacji 8, zajętych poranną sesją kundalini, jazdą na wrotkach, baseballem i wszelkimi innymi formami aktywności, typowymi dla dzieciaków w wieku prekontrybucyjnym. Nie zwalniając kroku, zaczęłam przeglądać tuszkarty otrzymane od Nyashy, by uchwycić choć zarys sprawy, którą mi powierzono.
W parku było tłoczniej niż zwykle w podobne poranki. Nastał szczyt sezonu wyborczego na pokładzie Thetis i w grupkach stronników rywalizujących ugrupowań, gromadzących się po obu stronach ścieżki, widać było spore podniecenie. Wyboru Primo dokonywało się raz na dwadzieścia pięć lat, więc poprzedniej elekcji nie mogłam pamiętać – miałam ledwie trzy lata. Obie grupy były podobnie hałaśliwe: po prawej miałam zwolenników obecnie urzędującego Primo, Sebastiana Andersona, wymachujących transparentami z jego hasłem wyborczym: „Stabilność i jedność”. Po lewej wyraźnie młodsi stronnicy pani Atheny Saugado, nieco kontrowersyjnej konkurentki Andersona, wzywali do zmian w dowództwie Thetis.
Wyraźna różnica w wielkości grup potwierdzała odwieczną skłonność naszego gatunku: ludzie wcale nie przepadają za zmianami.
Tak czy inaczej, jako Archiwistka, strażniczka Kodeksu Praw obowiązującego na statku, nie mogłam się parać polityką w żadnej formie. Przecisnęłam się między pokrzykującymi aktywistami i ruszyłam prosto do najbliższego przystanku.
Musiałam zaczekać na ascender sunący kontrtraj – czyli w górę, ku Poziomowi 34, gdzie rezydował Primo. Przyciskając MetaGel do czoła, myślałam z nadzieją, że przy odrobinie szczęścia ranka zdąży się zagoić, zanim dotrę na spotkanie.
Oszczędziłabym sobie wtedy zażenowania, a w moim małym świecie oznaczało to udany dzień.
– O widzę, że mamy dzień pracy bez kasków? – zagadnął Gajer, leniwym gestem wskazując opuchliznę na mojej głowie. – Za niskie stropy na Poziomie Trzynastym?
Kunye plasterek, pomyślałam. Nawet drobne ranki nigdy mi się dobrze nie goiły, a teraz czułam się tak, jakby z mojego czoła bił snop światła niczym z mocnej latarki.
Gajer zlustrował mnie od stóp do głów spojrzeniem oczu tak bezbarwnych, jakby wyciosano je z brudnawego lodu. Jeszcze bardziej nienaturalne było to, że okalały je wianuszki zupełnie białych rzęs.
– Jesteś z Generacji Siódmej? – spytał.
– Gensiedem, drugi cykl – przytaknęłam. Jestem wysoka, nie STARA, wapa!
Zdaje się, że jak na takiego mięśniaka był pod sporym wrażeniem.
– Ależ z ciebie okaz! Nigdy nie słyszałem o tak młodych Starszych Archiwistach.
– Jestem bystra – odpowiedziałam, uśmiechając się fałszywie w nadziei, że zniechęcę go do dalszych pogaduszek.
Szarooki Gajer uniósł brew.
– I jaka uprzejma.
Rozejrzałam się niecierpliwie.
– Przyszłam po zeznanie Primo Andersona. Skończyliśmy już analizę mojej osobowości, Gajerze?
Nie byłam pewna, czy nie zabrzmiało to zbyt agresywnie. Czasem tak mam, gdy jestem superzdenerwowana. Położyłam plik formularzy na niskiej drewnopodobnej ławie. Uwielbiam nazywać ich Gajerami prosto w oczy, głównie dlatego że w zasadzie ich nie rozróżniam. Zazwyczaj udaje mi się wytrącić ich z równowagi, a to dobra okazja, żeby zajrzeć w głąb, za barierę przesadnie rozdętej pewności siebie.
Nie mogłam pojąć, po co w ogóle ktoś jeszcze potrzebuje osobistej ochrony w postaci Gajerów na pokładzie Thetis – od czterech pokoleń nie doszło do żadnego poważnego aktu przemocy czy innego zbrodniczego naruszenia Kodeksu. Sporadyczne konflikty między poszczególnymi thetanami rozstrzyga Archiwum, w którym pracuję. Może to kwestia statusu Primo? Nazbyt wysokiego moim zdaniem.
Gajer patrzył mi w oczy, najwyraźniej usilnie myśląc nad tym, jak zareagować na moje subtelne wyzwanie. Wreszcie uznał, że nie jestem godna jego wysiłku. Zerwał kontakt wzrokowy i usiadł na krześle przy drzwiach, jakby nieco zeszło z niego powietrze.
– Spotkanie się opóźni. Zbliżają się wybory i terminarz Primo stał się trochę chaotyczny. – Gajer wzruszył ramionami. – Zadziwiające, ale nagle każdy czegoś od niego chce.
Tyle biegania, żeby zdążyć na czas, a on się spóźni. Pięknie.
Zdaje się, że bardzo łatwo było dostrzec moją frustrację, bo ochroniarz dodał natychmiast:
– Przykro mi. W żadnym razie nie zamierzaliśmy urazić przedstawicielki czcigodnego Archiwum.
Zmiana tonu tak mnie zaskoczyła, że z wrażenia uniosłam głowę. Gajer podszedł do mnie i mocno uścisnął mi dłoń.
– Nie jestem ochroniarzem Primo – stwierdził bez emocji. – Nazywam się Jericho Pakk. W administracji Andersona odpowiadam za komunikację.
– Zatem nie mięśniak, tylko polityk – wymamrotałam, przyglądając mu się bacznie. – Ale dziś to jakby to samo, prawda?
Zesztywniał lekko, a potem cofnął rękę i oddalił się w stronę drzwi, nie odrywając od mojej twarzy nieruchomego spojrzenia. Wyborna samokontrola, pomyślałam.
– Primo jest już w drodze, panienko z Archiwum – mruknął, po czym wskazał mi drzwi.
Bardzo dziwnie się czułam, wkraczając do kwatery Primo. Upewniłam się, czy równo leżą tuszkarty, które położyłam na stole, a potem rozejrzałam się po kabinie. Mieszkanie Primo Andersona było wybitnie luksusowe. Na Thetis to raczej rzadkość; generalnie kabiny mieszkalne na statku są do siebie bardzo podobne – proste, ergonomiczne i naznaczone chaosem typowym dla ich mieszkańców. Każdy z nas jest wszak uczestnikiem tej samej misji, więc powinien mieć równy udział w dostępnych zasobach.
No, tego przynajmniej uczą nas w przedszkolu, prawda? Nie ma biednych ani bogatych, nie trzeba się wspinać po drabinie społecznej, nie ma powodu do wojen podjazdowych. „Gdzie nie ma współzawodnictwa, nie ma i statusu”, jak to mówią.
A gdzie nie ma statusu, nie ma też konfliktu. Filarem stabilności systemu, który opracowano na potrzeby tej wielopokoleniowej podróży, jest głęboko zakorzeniona koncepcja Jedności. Nawet Primo statku zawsze był jedynie sługą tej wielkiej sprawy. Owszem, otrzymywał stanowisko dzięki wyborom powszechnym, ale jego zadaniem było służyć.
Kabina, w której się znalazłam, była jednak inna… schludna. I przestronna. I jakimś cudem wydawała się staroświecka. Wszyscy używaliśmy stołów z karbopianki, a ten, przy którym właśnie usiadłam, ponad wszelką wątpliwość został wykonany z prawdziwego drewna. Jeszcze bardziej osobliwe były beżowe kanapy ustawione w kwadrat pośrodku pomieszczenia, bo wszystkie obito najprawdziwszą biologiczną skórą. Jakim cudem przetrwały w idealnym stanie sto osiemdziesiąt lat, które minęły od Odlotu? Nie miałam pojęcia; wiedziałam jedynie, że gdy budowano Thetis, starannie unikano stosowania tak delikatnych i degradowalnych materiałów. Zwłaszcza że bardziej trwałe i znacznie tańsze syntetyki były powszechnie dostępne. Musiałam jednak przyznać w duchu, że wystrój kabiny Primo wywarł na mnie odpowiednie wrażenie.
Kątem oka uchwyciłam własne odbicie w ozdobnym ściennym lustrze. Podeszłam bliżej, żeby się upewnić, czy znośnie się prezentuję. Założyłam za ucho niesforny kosmyk – w tym miesiącu nosiłam proste, sięgające ramion włosy w odcieniu kosmicznej czerni. Przez ostatni rok fryzjerskie eksperymenty były moją podstawową rozrywką. Kręcone, podgolone, asymetryczne – jeśli chodzi o włosy na głowie, przećwiczyłam bodaj wszystko. Violet, moja najlepsza przyjaciółka oraz terapeutka, mogłaby zapewne napisać pracę naukową o moich psychologicznych wzlotach i upadkach, ale cóż – po prostu lubiłam zmiany. Co jeszcze zobaczyłam w lustrze? Mocno zarysowaną linię podbródka, brwi, które w opinii Nyashy znamionowały „upartość”, oraz całkiem ładne zęby. Nie, w żadnym razie nie byłam piękna, ale mam wrażenie, że od czasu do czasu wszystkie te szczegóły tworzyły w miarę strawną całość.
Drgnęłam, wyrwana z zamyślenia szelestem kroków w sąsiednim korytarzu. Drzwi się rozsunęły i w progu stanął Jericho. Wyciągnął ku mnie rękę.
– Primo Anderson, Starsza Archiwistka Sandrine Liet.
Zaczynamy.
– Sandrine! – Anderson wszedł do przestronnej kabiny energicznym, pewnym krokiem.
Szeroki uśmiech podkreślał wydatność kości policzkowych i mocny zarys żuchwy. Naturalnie nie po raz pierwszy widziałam Primo, ale jeszcze nigdy nie spotkałam się z nim twarzą w twarz. Był… imponujący. Widać było, że to jeden z ludzi dominujących w każdym otoczeniu, w którym się znajdą. Był po prostu idealny do swej roli, począwszy od szytego na miarę ultramarynowego garnituru, w którym wyglądał, jakby się w nim urodził, aż po perfekcyjnie opaloną twarz i dopracowaną – zrelaksowaną i zarazem pełną energii – mowę ciała.
Primo usiadł na kanapie naprzeciwko i nachylił się, wyciągając do mnie rękę ponad ławą. Nie drgnął przy tym nawet jeden siwy włos w jego nienagannej, krótko przystrzyżonej fryzurze.
– Ja… – Utknęłam. Zaskoczył mnie. Czy ja się rumienię? – W dokumencie zeznania będę figurowała jako Arch. Liet – wybąkałam, ściskając jego ciepłą, silną dłoń.
Anderson znieruchomiał na ułamek sekundy, a potem, choć wydawało się to anatomicznie niemożliwe, uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Tak, tak, naturalnie, protokół. – Uwolnił moją dłoń i rozparł się wygodnie.
Skóra kanapy skrzypnęła cicho pod jego ciężarem. Jeszcze przez sekundę lub dwie patrzył mi prosto w oczy i odniosłam przelotne wrażenie, że coś sobie uświadomił.
– Primo Sebastianie Andersonie – zaczęłam. – Nie chciałabym zabierać zbyt wiele pańskiego czasu. Przysłano mnie tu, bym dokonała formalnego odbioru pisemnego zeznania w sprawie wymuszenia, które pan zgłosił…
– Mów mi Sabi – zaproponował w przyjaznym, jakby przepraszającym geście. – I przykro mi, San, że ściągnąłem cię aż tutaj, bo w sumie sprawa jest błaha.
Spojrzałam na niego niepewnie.
– Jak to?
Jericho Pakk dołączył do nas na kanapie, kładąc ciężką dłoń na pliku tuszkart.
– Primo pragnie wycofać skargę i liczy, że zostanie ona usunięta z dokumentów Archiwum – powiedział cicho.
– To był po prostu błąd – dodał z uśmiechem Anderson. – Nie ma powodu, by Archiwum poświęcało tej sprawie swój cenny czas.
Zapadłam się głębiej w skórzane oparcie kanapy, kreśląc wzrokiem trójkąt między twarzami dwóch mężczyzn i plikiem tuszkart. Próbowałam w pośpiechu przeanalizować nową sytuację.
– Chwileczkę – odezwałam się wreszcie, unosząc dokumenty. – To przecież formalna skarga w sprawie wymuszenia, którego ofiarą miał paść Primo statku. Sam pan ją złożył.
Skrzywili się jak na komendę i spojrzeli po sobie.
– Lepiej używajmy określenia „usiłowanie wywarcia nielegalnego wpływu” – rzekł Jericho, nie odrywając wzroku od Andersona.
– Zrozumiałam, że celem tego zeznania miało być wyjaśnienie szczegółów sprawy i wszczęcie dochodzenia – dodałam ostrożnie.
Jericho wyraźnie się spiął, jakby miał się poderwać z wygodnej kanapy. Anderson położył mu dłoń na ramieniu w uspokajającym geście i znowu się do mnie uśmiechnął.
– Coś ci pokażę, Sandrine. Coś, co widziało – lub zobaczy – na własne oczy bardzo niewielu mieszkańców Thetis – powiedział. – A potem zastanowimy się wspólnie, jak rozwiązać nasz drobny problem. Te?
Nie czekając na moją odpowiedź, Anderson z zaskakującą lekkością podniósł się z głębokiego siedziska i poprowadził mnie ku ścianie w głębi salonu. Drewniane panele zdobił rząd oprawionych fotografii. Większość z nich przedstawiała sceny typowe dla osobistości publicznej: Primo Andersona podczas uroczystości inauguracyjnej, jego mowę powitalną wygłoszoną w Akademii, portret w okularach ochronnych przy okazji wizyty w jakiejś fabryce. Krótko mówiąc, kluczowe punkty kariery politycznej. Na niektórych dostrzegłam też jedynego syna Andersona, Sama. Uśmiech mają identyczny, pomyślałam. Bez wątpienia ta sama genlinia.
Primo nie skupiał się jednak na zdjęciach. Pochylił się nad szeroką szufladą, która wysunęła się wprost ze ściany. Gdy do niej zajrzałam, od razu zauważyłam charakterystyczny blask wyściółki typowej dla sejfów. Ciekły diament. To musi być coś ważnego.
Anderson ostrożnie wydobył sporą ramkę i obrócił ją w stronę światła. Przeznaczona na arkusz nieco większy od standardowej tuszkarty, była pokryta ręcznie zdobioną, brązową skórą przeszytą prawdziwymi nićmi. Natychmiast rozpoznałam dokument ukryty za grubym duraszkłem i z wrażenia cofnęłam się o mały krok.
– Czy to…
Uśmiechnięty Primo Anderson spojrzał na mnie łagodnie, jakby prezentował zachwyconemu dziecku magiczną sztuczkę.
– W rzeczy samej. Oryginalny Certyfikat Zaokrętowania na Thetis.
Naturalnie widywałam już cyfrowe skany Certyfikatu Zaokrętowania – podczas studiów w Akademii oglądał je każdy thetanin, a ja jako Archiwistka mogłam je podziwiać w dowolnym momencie, jeśli tylko miałam ochotę. Teraz jednak doświadczyłam czegoś zupełnie innego. Miałam przed sobą autentyczny dokument, ręcznie podpisany prawie dwa stulecia wcześniej; dokument, który posłał cały nasz gatunek w kosmiczną podróż obliczoną na pokolenia. Tak, to był kawał prawdziwej historii.
Anderson zaś trzymał go w ręku jak niepozorny przedmiot codziennego użytku. Jakby był jego właścicielem.
– Chcesz go potrzymać, Sandrine? – zapytał, podsuwając mi ramkę z dokumentem.
– Nie, nie, dziękuję, Primo Andersonie, nie mogłabym… – Cofnęłam się jeszcze o krok, obawiając się, że jakimś cudem zakażę bezcenny przedmiot własną nieporadnością. Poćwiczmy najpierw bezpieczne korzystanie z drzwi, zanim wyciągniemy ręce po delikatne pamiątki historii. Tak sobie myślałam, ale wpatrywałam się w Certyfikat Zaokrętowania jak urzeczona. Materiał, na którym go wydrukowano, wyglądał na organiczny – czy to naprawdę pergamin? – i wykazywał pierwsze oznaki rozkładu. Zapewne nie bez powodu spoczywał w bezpiecznym, kontrolowanym środowisku sejfoszuflady; miał przecież zostać zachowany na wieczność!
Choć miał głównie symboliczne i ceremonialne znaczenie, Certyfikat był de facto aktem założycielskim nowego etapu w dziejach rodzaju ludzkiego, definiującym jego nadzieje i wartości oraz główne założenia misji Thetis. Własnoręcznie podpisało go dwudziestu jeden dyrektorów misji, finalizując tym samym stuletni projekt. Byli ekspertami z rozmaitych dziedzin, od genetyki, przez inżynierię, aż po planowanie społeczne.
Spojrzałam na schludne rzędy podpisów u dołu strony, złożonych przez owych gigantów, którzy poświęcili życie na przygotowanie Thetis do startu. Ich ofiara była w istocie daremna, wszyscy bowiem pozostali na Ziemi – żaden z dwudziestu jeden uczonych nie został wybrany do udziału w misji.
Dlaczego pokazał mi Certyfikat? Dlaczego właśnie teraz?
– Imponujący – bąknęłam wreszcie.
Uśmiech Andersona nieznacznie przygasł. Zaraz potem Primo położył mi dłoń na ramieniu i łagodnie poprowadził mnie z powrotem ku skórzanej kanapie.
– Czy mogę powierzyć ci tajemnicę? – spytał, spoglądając na mnie przenikliwie brązowymi oczami. Nie czekał jednak na odpowiedź. Zdaje się, że politycy czasem zadają pytania wyłącznie po to, by przykuć uwagę słuchacza. – Jak sądzisz, dlaczego trzymam Certyfikat Zaokrętowania w prywatnej kwaterze, choć tak naprawdę to Archiwum powinno sprawować nad nim pieczę?
Czy to jakiś test?
– Nie wiem… może na wszelki wypadek? – zasugerowałam. – Skany spoczywają w Archiwum, a oryginał tutaj, na wypadek gdyby jedno z tych miejsc miało ulec zniszczeniu?
Anderson uśmiechnął się kpiąco i spojrzał na Jericha Pakka.
– Typowa odpowiedź Archiwisty. Całkowite skupienie na szczegółach, bez spojrzenia na pełen obraz sytuacji. – Znowu popatrzył na mnie, tym razem jakby bardziej wyrozumiale. – Odpowiedzią, Starsza Archiwistko Liet, jest perspektywa. – Mówiąc to, Anderson zaczął kreślić w powietrzu kręgi. – Ludzie często mnie pytają: „Sabi, co właściwie jest celem naszej generacji?”. A gdy mówią o celu, tak naprawdę mają na myśli sens życia. Pozwól, że ci odpowiem, Sandrine. – Uniósł brew, uśmiechając się przyjaźnie. – Nie jako Primo, ale jako bratnia istota ludzka. Otóż dla thetan urodzonych w kosmosie, z dala od Starej Ziemi, którzy dokonają żywota w przestrzeni dziesiątki lat przed dotarciem do którejś z domniemanych planet docelowych, odnalezienie sensu życia wcale nie jest prostą sprawą.
Wzruszyłam ramionami.
– Może po prostu spędzamy czas w podróży z punktu A do punktu B. Próbując przy tym niczego nie zepsuć, póki generacja Osadników nie przejmie sterów i zrealizuje nasze powołanie i tak dalej?
– To dość cyniczny punkt widzenia – wtrącił surowo Primo, zerkając na Jericha Pakka. – To, że nasza planeta chyliła się ku upadkowi i jako gatunek potrzebowaliśmy nowego domu, wcale nie oznacza, że nie odgrywamy kluczowej roli w całym procesie. Gdyby tak było, Passados mogli po prostu ułożyć załogę Genzero do kriogenicznego snu i wysłać ją w tę dwustuletnią podróż.
– Z pewnością uprościłoby to sprawę – odrzekłam.
– Ależ właśnie o to chodzi! – Primo Anderson aż klasnął z podniecenia. – Bardzo, ale to bardzo różnimy się od ludzi, którzy weszli na pokład tego statku. Zaryzykowałbym nawet tezę, że jesteśmy niemal innym gatunkiem.
Uśmiechnęłam się, wspominając niezliczone nader gorące debaty z Nyashą. Uwielbiał historię, a Archiwum było praktycznie nieskończoną skarbnicą tematów. Doprawdy było o czym rozmawiać.
– Wyobraź sobie – ciągnął Anderson – że cała populacja ówczesnych Ziemian budzi się z dwustuletniego snu, by osiedlić się na nowej planecie. Nie są przystosowani ani do innego składu atmosfery, ani do odmiennego ciśnienia. Grawitacja na poziomie 0,6 g jest dla nich wielkim wyzwaniem. Z trudem tolerują lokalną żywność, wodę, promieniowanie, praktycznie wszystko. – Primo wstał i zaczął przechadzać się po salonie, ignorując subtelne sygnały Pakka, że powinien się streszczać. Wygląda na to, że polityk w roku wyborczym to bestia, której nie da się poskromić. – Widzisz, sama podróż Thetis jest częścią procesu przygotowania nas do optymalnego przeprowadzenia fazy Osadnictwa, te?
– Zatem to jest naszym wielkim celem? – spytałam. – „To my jesteśmy zmianą”?
Czyż nie tak brzmi hasło wyborcze każdego kunye polityka w dziejach ludzkości?
Ręka Andersona znieruchomiała w pół gestu, a jego gładkie oblicze przesłonił na moment cień znużenia.
– Jesteś Starszą Archiwistką – odparował. – Opiekujesz się całym zasobem wiedzy zgromadzonym na pokładzie Thetis, od danych sprzed Odlotu, załadowanych jeszcze przez Passados, aż po wszystkie osiągnięcia nauki, inżynierii i rozwoju społecznego dokonane w podróży. Chyba łatwo połączyć kropki, przecież to oczywiste! – Anderson odwrócił się ku Jerichowi. – Prawda?
– A jednak wymaga odrobiny intelektu – zauważył Pakk, zerkając na mnie jakby triumfalnie. Masz za swoje, mówiło jego spojrzenie.
Sabi zaczął odliczać na palcach, jakby tłumaczył tępemu dziecku najbardziej elementarną sprawę.
– Generacja Zero – powiedział, prostując palec wskazujący – czyli Ziemianie wybrani do Zaokrętowania, a także kolejne pokolenia, aż po Gentrzy, a nawet Gencztery, to Kreatorzy. Pierwsi z nich urodzili się na Ziemi, reszta miała ziemskich rodziców lub dziadków, zgadza się?
Skinęłam głową w odpowiedzi na to pytanie retoryczne.
– To oznacza, że mieli dawną, ziemską mentalność. Wyznawali dawne wartości, znali dawną strukturę społeczną, mieli nawet dawne parametry fizyczne! Byli owocem tysiącleci egzystencji rodzaju ludzkiego na naszej starej planecie. Zrodził ich system zoptymalizowany pod kątem przetrwania na Ziemi, ale kompletnie nieprzydatny w życiu w przestrzeni kosmicznej. Zadanie tych generacji było więc oczywiste: wykreować nowe społeczeństwo, które rozkwitnie w warunkach panujących na Thetis, czyli w ograniczonej przestrzeni, przy ograniczonych zasobach, w warunkach ścisłego planowania populacji i w oderwaniu od chaotycznej natury… cóż, samej Natury. – Anderson wrócił na swoje miejsce, a Jericho Pakk przysiadł w fotelu po mojej lewej stronie. – To były generacje gigantów, Arch. Liet! Każdy z nich wiedział, że za życia nie zobaczy planety, do której zmierza, lecz mimo to był gotów wymyślić na nowo to wszystko, co dziś jest dla nas ludzkością.
Kątem oka spostrzegłam, że Jericho zmienia pozycję w fotelu. Rozłożył na stole wachlarz formularzy, lecz Anderson nie zwrócił na to uwagi, pochłonięty własnym tokiem myślenia.
– A Generacja Ósma, czyli nastolatki biegające dziś po pokładach, oraz Generacja Dziewiąta, której doczekamy się nareszcie w najbliższym Roku Narodzin? Otóż oni wszyscy, Sandrine, mają przed sobą zgoła odmienne zadanie. Będą Budowniczymi. To na ich barkach spocznie najcięższe brzemię, z jakim kiedykolwiek zmierzy się rodzaj ludzki: przeprowadzenie fazy Osadnictwa naszego gatunku na obcej planecie! Przygotują wszystko na nadejście Gendziesięć: pokolenia, które już na miejscu rozpocznie etap właściwej kolonizacji nowego świata. Teraz z pewnością zaczynasz dostrzegać, że trwa wielopokoleniowy proces. A w jaki sposób on działa, Arch. Liet?
Wzruszyłam ramionami.
– W sensie technicznym wdrażany jest plan warunkowania. Thetis zaprogramowano tak, by podczas podróży warunki panujące na statku powoli się zmieniały. Ciśnienie powietrza, temperatura, wilgotność, długość pór roku, siła ciążenia – wszystko to jest stopniowo modyfikowane na podobieństwo warunków planety docelowej.
Anderson parsknął śmiechem.
– Zgadza się. Jestem pewny, że Ziemianin z Genzero nie mógłby nawet oddychać powietrzem, które serwuje nam dziś Thetis! – Spoważniał, jakby nagle uświadomił sobie sens własnych słów. – Ale, jak powiedziałaś, to tylko technikalia. Znacznie bardziej niepokoją mnie kwestie społeczne. Jakim ludzkim plemieniem będziemy, gdy nadejdzie czas Osadnictwa? Te generacje będą musiały być gotowe do adaptacji do warunków panujących na nowej planecie. Na Terra Firma. To coś zupełnie innego niż życie na pokładzie Thetis.
– Zatem co to oznacza dla nas, Primo Andersonie? – spytałam cicho.
Mężczyzna złożył dłonie.
– Mój ojciec należał do Gencztery. Zwykł mawiać, że my, dzieciaki z Genpięć, jesteśmy pierwszym prawdziwie nowoczesnym, zrodzonym w przestrzeni kosmicznej pokoleniem. Nazywał nas Homo infinitus.
Dostrzegłam blask w oczach Andersona, gdy mówił o swoim przodku. Czy jego ojciec nie był szefem Archiwum? Pamiętałam, że kiedyś wpadła mi w ręce lista wszystkich osób, które piastowały to stanowisko.
– Z nastaniem Gensześć, a także twojej Gensiedem, zaistniał pewien problem. Większość dynamicznych zmian związanych z przystosowaniem do życia w kosmosie już zaszła. Tempo postępu spadło i pojawiło się pytanie o cel. Czy jesteśmy Generacją Wyczekiwania? A jeśli jesteśmy jedynie naczyniami, nośnikami z wolna mutujących genów, pomału przebudowującymi własne ciała, to jaka jest nasza rola w życiu, nie licząc prokreacji? I czy bezdzietni ludzie nie mają powodu, by istnieć? Czy mamy ich uważać jedynie za nic niewnoszących konsumentów? Czy miarą wartości ich życia mają być jedynie funkcje, które pełnią na statku?
Auć. To akurat był celny cios. Po ostatniej kłótni z administracją – i całym zamieszaniu z moim ówczesnym partnerem Kilianem – wypisano mnie z listy na najbliższy Rok Narodzin.
Odebranie mi prawa do prokreacji było nokautującym ciosem poniżej pasa i ostatecznie poróżniło mnie z Kilianem. Miałam wtedy wrażenie, że choć Nyasha starał się w miarę możliwości wyciszyć sprawę, Anderson musiał o niej usłyszeć, a być może nawet wziął udział w wymierzeniu mi kary. Teraz jednak nie byłam tego pewna. Dlaczego Primo Thetis miałby się interesować rodzinnymi planami zwykłej Archiwistki?
– Oszczędzę ci dramatów – ciągnął Anderson, wyciągając rękę, by łagodnie dotknąć mojej dłoni. – Tak, nasze życie ma sens. Istnieje cel wielkiej wagi, acz nieoczywisty, ku któremu musimy podążać. Można go wyrazić dwoma słowami: stabilność oraz jedność.
– Za tym mogę zagłosować – odpowiedziałam, chichocząc. Cała ta przemowa coraz mocniej zalatuje kampanią wyborczą.
Anderson nawet się nie uśmiechnął.
– Wiem, brzmi to dziwnie, może anachronicznie. Prawda jest jednak taka, że mamy obowiązek zapewnić naszym dzieciom oraz ich dzieciom optymalny start do fazy Osadnictwa. I nie możemy lekceważyć tej misji. Gdy dotrzemy do celu, będziemy mieli za sobą dwa stulecia lotu z jedną trzecią prędkości światła. W chwili Zaokrętowania trafiło na Thetis dwadzieścia dwa tysiące ludzi. Dziś jest nas ponad pięćdziesiąt tysięcy, a w nadchodzącym Roku Narodzin dobijemy do sześćdziesięciu tysięcy. – Anderson pozwolił sobie na krótką pauzę dla lepszego efektu. – Jest coraz tłoczniej. Naszym zadaniem, a nawet pozwolę sobie powiedzieć: naszym oficjalnym celem – spojrzał na mnie w skupieniu – jest dalsze jednoczenie społeczeństwa i podtrzymanie jego stabilnego bytu, by kolejne pokolenia były w stanie zbudować nowy dom dla ludzkości.
W tym momencie Jericho Pakk wstał jak na komendę i nachylił się ku nam, wskazując palcem tuszkarty leżące na stole. Anderson spojrzał na nie z powątpiewaniem i westchnął niechętnie.
– Wiem, że nie ułatwiłem ci roboty, Sandrine – powiedział. – Nie przyszłaś tu przecież, żeby wysłuchiwać lekcji historii czy umoralniających pogadanek, ale jest dla mnie ważne, żebyś dobrze zrozumiała: robię to wszystko, patrząc na sprawy z najważniejszej perspektywy – perspektywy naszej misji. – To rzekłszy, Anderson jakby znowu zmienił bieg: usztywnił się i odezwał oficjalnym tonem: – I właśnie ta perspektywa każe mi odłożyć na bok własny dyskomfort i postawić na pierwszym miejscu sprawy mieszkańców Thetis. Ludzie nie potrzebują kolejnego skandalu, zwłaszcza że w tym miesiącu czekają nas wybory Primo. Rola prawdziwego przywódcy wymaga niekiedy osobistych poświęceń.
Jericho Pakk podał mi dokumenty.
– Primo Anderson wycofuje swoją skargę ze skutkiem natychmiastowym. Oto wypełnione formularze Archiwum z decyzją o zamknięciu śledztwa. Wystarczy podpisać, Arch. Liet.
Co jest grane?
– Zatem nie było żadnej próby wymuszenia?
Pakk i Anderson spojrzeli po sobie bez słowa, a potem Primo pochylił się w moją stronę.
– Najlepiej będzie, jeśli uznamy całą tę sprawę za nieporozumienie – rzekł cicho, świetnie panując nad głosem. – Jericho z własnej inicjatywy skontaktował się z Głównym Archiwistą Nyashą Woo, by zasięgnąć jego zdania na temat pewnej wiadomości, którą otrzymaliśmy. Nie uczynił tego z zamiarem złożenia formalnej skargi. Mniemam, że Nyasha wykazał się nadgorliwością w interpretacji tego, co zaszło. Tak czy inaczej, nie ma powodu, by dalej ciągnąć tę niefortunną sprawę. Nikt nie ucierpiał, a my będziemy mogli skupić się na tym, by jeszcze dziś zrobić coś dobrego dla mieszkańców Thetis!
Anderson uśmiechnął się triumfalnie i wstał sprężystym ruchem sportowca. Zapiął marynarkę i wygładził niewidzialną zmarszczkę na gładkich spodniach z polijedwabiu. Był świeży i pełen wigoru, jakby należał do Gen8.
– Naprawdę miło było cię poznać, Sandrine – powiedział i uśmiechnął się pogodnie. – Trzymam cię za słowo, jeśli chodzi o ten głos w wyborach! Leć i prosperuj – dodał, żegnając mnie tradycyjnym thetańskim pozdrowieniem.
– Terra firma espera – spróbowałam dodać równie oficjalny akcent, gramoląc się z głębi miękkiej kanapy. – To dla mnie zaszczyt, że mogłam pana poznać, Primo Andersonie.
Wyciągnęłam rękę na pożegnanie, lecz on był już w połowie drogi do wyjścia. Szedł pewnym krokiem, a gdy opuścił prywatny salon, na korytarzu dołączyło doń natychmiast dwoje urzędników. Przyspieszył, gdy wcisnęli mu w ręce pliki tuszkart.
Z zamyślenia wyrwało mnie ciche stukanie. Jericho Pakk stał przy stole, dotykając palcem pustego miejsca u dołu formularza.
– Proszę użyć palczipa, Arch. Liet – polecił sucho.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Generations
Copyright © 2024 by Noam Josephides
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2024
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Agnieszka Horzowska
Projekt okładki: Daniel Kutz
Opracowanie graficzne polskiej wersji okładki: Sławomir Folkman
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Generacje, wyd. I, Poznań 2025)
ISBN 978-83-8338-604-1
WYDAWCA
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań, Polska
tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer