Gdy słońce wypieka sny - Julia Durzyńska - ebook

Gdy słońce wypieka sny ebook

Julia Durzyńska

0,0

Opis

Noemi rozpoczyna wymarzone wakacje w Bretanii u boku Stéphane’a, swojego przyjaciela i partnera z czasów studenckich. Zamierza odpocząć i poszukać odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Spędziła dorosłe życie we Francji, Stanach oraz w Poznaniu, nie umiejąc zdecydować, który z tych tymczasowych adresów powinien stać się jej domem. Kobieta od lat wraca do Polski, po czym znów z niej ucieka, zirytowana lokalną hipokryzją i zaściankowością.
Szukając swojego miejsca na świecie, nieustannie przejmuje się jego problemami – polityką, kościołem, ekologią, prawami człowieka. Dawno przeszła tranzycję, zdołała ocalić siebie: może czas zacząć po prostu być? A jednak…
Romans z żonatym Nicolasem, jej licealną miłością znad polskich jezior, którego Noemi przez przypadek spotyka w Paryżu, rodzi kolejne komplikacje i przywołuje wspomnienia bolesnych doświadczeń sprzed lat. Jak konfrontacja z dwoma mężczyznami wpłynie na jej dalsze losy?

Gdy słońce wypieka sny” to oniryczna, baśniowa i erotyczna powieść, w której nie brak humoru, lekkości oraz autoironii.

Rozstali się na rozwidleniu ścieżek. Oboje natychmiast odczuli tęsknotę za sobą, która łączyła ich w niewidzialny sposób, jak nitki babiego lata wyrastające z ich serc.
Nawet silny wiatr na wzgórzu nie miał odwagi zerwać tych przędz. Sprawdzał tylko, czy są wystarczająco mocne i rozciągliwe, przeglądał się w ich półprzezroczystej mglistości. Były bardzo szczególne, gdyż tylko one umiały połączyć w sobie te dwie cechy – pewien odcień szarości i całkowity brak koloru. Poruszał, bawił się nimi, chwilę na nich grał. Lubił takie instrumenty, a dawno ich nie widział. Leśne pajęczyny nie dostarczały mu takich wrażeń. I wstyd się przyznać, bał się trochę pająków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 544

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Amon Lewandowsky

Gdy słońce wypieka sny

Rodzicom, przyjaciółkom i przyjaciołom,

i wszystkim, którzy żyją inaczej.

Część I

Bretania

Umówili się w miniaturowym ogrodzie Square du Vert-Galant i potem na spacer po Île de la Cité. Z placu Jussieu mogła tam dojść pieszo. Miasto pachniało bzami, jaśminowcami, migdałkami i magnoliami, a może się jej tylko tak wydawało, gdy wchodziła na Pont Neuf. Dotarła na wyspę, usiadła na ławce, rozprostowała nogi, oparła się wygodnie i spojrzała na wodę płynącą po obu stronach ogrodu. Wzięła głęboki oddech, zmrużyła oczy i wystawiła twarz do wiosennego słońca. Wyraźnie wyczuła woń kwitnącego kasztanowca wymieszaną z zapachem rozchylających się pąków jabłoni jagodowej. Mężczyzna, z którym była umówiona, jeszcze nie dotarł. Wtem poczuła szarpanie za rękę i usłyszała głos nad uchem:

– Allez, magne-toi, on se casse d’ici![1]

Nie miała najmniejszej ochoty ruszać się z miejsca i odpowiedziała zupełnie nielogicznie po polsku:

– Nie ruszam się stąd. Jest mi tu dobrze.

Spodziewała się zobaczyć Stéphane’a, ale mógł być to też Nicolas. Wolałaby. Barwę głosu mieli podobną. Tego drugiego nie widziała od dawna, a jednak przyjemnie się jej myślało, że to jednak on. Tylko Nicolas mówił po polsku, zatem zupełnie sensowna wydała się odpowiedź w tym języku. Jeśli nie otworzę oczu, nigdy się nie dowiem – tym razem pomyślała logicznie. Zanim jednak to zrobiła, poczuła swąd. Pokonując wewnętrzny opór, rozejrzała się po otoczeniu, ale niewiele dostrzegła. Powietrze było nasycone dymem, który drażnił jej skórę i oczy. Zamknęła je ponownie i udawała, że nic alarmującego się nie dzieje.

– T’es folle!? Toute la ville est en feu![2]

W oddali słyszała trzask palącego się drewna, krzyki ludzi, rwetes na ulicach. Nie chciała przyjąć do wiadomości, że znalazła się w środku pożaru. Z coraz większą trudnością oddychała. Temperatura wokół niej gwałtownie rosła. Piekła ją skóra i dusiła się rozpalonym powietrzem, wymieszanym z dymem. Chciała uciekać, ale nie wiedziała, w którym kierunku biec. Nic nie widziała. Pomyślała, że wskoczy do rzeki, lecz ona też się paliła. Zdążyła jeszcze skonstatować, że woda się przecież nie pali i ze strachu… obudziła się.

Nie miała czasu na analizowanie tego snu. Spieszyła się na uczelnię. Drapało ją w gardle i miała zaczerwienione oczy przez cały ranek. Wiosenne przeziębienie, pomyślała. Jeszcze trzy razy cofnęła się do mieszkania, żeby sprawdzić, czy wyłączyła wszystkie światła, zamknęła okna, odłączyła czajnik elektryczny od gniazdka i zakręciła wodę w kranach. Gdy zbiegała klatką schodową, dostała ponaglającego SMS-a od kierowcy Ubera. Odpisała krótko: „Jestem za minutę”. Obiecywała sobie, że bardziej skupi uwagę na tych codziennych czynnościach, będzie tu i teraz. Przecież to nie może być trudniejsze niż zawiłości mechanizmów rządzących biologią komórki, które badała zawodowo. Do miejsca zatrudnienia nie miała daleko, mogła iść pieszo, zajęłoby jej to niecałe pół godziny. Jednak rano najczęściej zamawiała transport, dopiero po pracy pozwalała sobie na relaksujący spacer do domu, zastępujący w jej życiu wszystkie aktywności sportowe razem wzięte.

Nie umiałaby wskazać dokładnie daty, kiedy Poznań stał się wieżą Babel na wzór wielkich miast zachodnich, w których wcześniej pracowała – pewnie za czasów prosperity końca rządów Platformy i potem wczesnego PiS-u, czyli partii konserwatywno-prawicowej o zapędach populistycznych i autorytarnych. Słowa „prawo i sprawiedliwość” próbowała wyprać z ich znaczeń. Przypominało to nowomowę George’a Orwella w 1984 roku: wojna to pokój, wolność to niewolnictwo, niewiedza to siła. W przypadku PiS-u prawo stało się bezprawiem i sprawiedliwość niesprawiedliwością. Byli w tym znakomici, trzeba przyznać.

Kobieta zawsze była gadułą, choć też umiała być sama i milczeć całymi dniami. Nie byłaby sobą, gdyby nie wdawała się w choć krótką rozmowę z kierowcami Ubera, Free now lub Bolta. Pochodzili z Ukrainy, Białorusi, Turcji, Gruzji, Azerbejdżanu, Iranu, Iraku, Egiptu, Tunezji, Maroko i wielu innych państw Afryki. Rozmawiała z nimi po polsku, jeśli mieszkali wystarczająco długo w kraju i nauczyli się języka przynajmniej w stopniu podstawowym, równie często po angielsku, czasem też po francusku. Kilka razy zmuszona była do wymiany zdań po rosyjsku. Uczyła się go w podstawówce przez kilka lat. Prawie wszystko zapomniała, musiała wygrzebywać z zakamarków pamięci podstawowe zwroty i raczej kiepsko jej to szło. W takich sytuacjach żałowała trochę, że z początkiem lat dziewięćdziesiątych język Wielkiego Brata poszedł w całkowitą odstawkę w polskich szkołach. Tak naprawdę nie żałowała nic a nic – musiała tylko skupić myśli na aktach rosyjskiej agresji ostatnich dekad i putinowskiej mentalności. Gdyby mogła, wymazałaby ze swojego wokabularza wszystkie słowa tego języka, które jeszcze znała. Zdarzało się, że na prośbę kierowcy, kiedy kurs był dłuższy i zadzierzgiwała się między nimi nić sympatii, wymieniali się numerami telefonów. Nigdy z żadnym się nie umówiła. Obawiała się, czy znajdą się tematy do rozmów – najpierw trzeba pożartować, omówić politykę światową, filmografię, najnowsze osiągnięcia nauki. Jak to zrobić, kiedy istnieje bariera językowa? Od razu mówić językiem ciała? Na dzień dobry body language? Nie umiała tak, choć raz o mało się nie zdecydowała.

Poznali się podczas sobotniego kursu Uberem na jedną z plaż nadwarciańskich, gdzie umówiła się z przyjaciółmi. Był początek lipca, piękna pogoda. Miała na sobie letnią sukienkę i czuła się całkiem sexy. I rzeczywiście, kiedy dojechali na miejsce, przystojny Gruzin koło trzydziestki instruował ją, w jaki sposób będzie musiała mu zaparzyć kawę. Wpadnie do niej z wizytą późnym wieczorem, gdy skończy rozwozić klientów. Siła sugestii wyrażona mieszaniną polskiego, angielskiego i rosyjskiego była tak duża, że przez moment nawet widziała siebie jako baristkę po godzinach, z miedzianym tygielkiem do parzenia kawy we własnym mieszkaniu. Instrukcje, które przekazywał jej Levani, były bardzo precyzyjne. Żaden ekspres ciśnieniowy czy przelewowy – gorący napój miał być przyrządzony na sposób południowy z wielką dbałością o rytuał. Trochę się zaniepokoiła, gdy mężczyzna zablokował tylne drzwi i nie mogła wyjść z auta. Wypuścił ją dopiero po wymianie numerów telefonu i jej solennym przyrzeczeniu, że się spotkają. Złamała je szybciej, niż przypuszczała – zresztą było wymuszone. Już godzinę później, gdy rozbawiona żartami przyjaciół siedziała przy nadwarciańskim barze plażowym, Levani rozmył się w jej wspomnieniu. Pisał do niej jeszcze kilka razy na WhatsAppie w ciągu tamtego lata, ale nigdy nie odpowiedziała, nie chcąc robić mu żadnej nadziei. Trochę zazdrościła swoim koleżankom singielkom, które nie miały takich dylematów i korzystały pełnymi garściami ze strumieni testosteronu, wpływających do miasta ze wszystkich stron świata. Mężczyźni ci czuli się mniej samotni na obczyźnie, a one – po dopełnieniu licznych obowiązków zawodowo-domowych – dopieszczone.

Wieczorem, kiedy wróciła z pracy po długim wiosennym spacerze, podczas którego widziała rodzinę saren w zachwycającym kłusie, zające na polu poszukujące soczystej, młodej trawy i wiewiórki buszujące w koronach drzew ledwo pokrytych młodymi liśćmi – te spotkania ze zwierzętami zawsze ją cieszyły, choć nie bardzo lubiła swoje senne przedmieścia i hektary nudy nowoczesnych blokowisk – usiadła wygodnie na kanapie z kubkiem naparu rumiankowego w ręce, gotowa na długą rozmowę. Była pewna, że mężczyzna zadzwoni, gdyż właśnie to przeświadczenie pozostało w jej pamięci ze snu poprzedniej nocy, nic więcej. Wiosną Stéphane budził się z zimowego letargu. Znała bardzo dobrze jego zwyczaje. Zawsze o tej porze roku chętniej nawiązywał z nią kontakt: pisał, dzwonił, przysyłał zabawne memy. I rzeczywiście, koło dwudziestej, za pośrednictwem Messengera dla uściślenia narracji, ustalili, że przyjedzie do niego na wakacje do Bretanii pod koniec lipca na długi, kilkutygodniowy urlop. Stéfek, jak go czule nazywała po polsku, odwiedził ją parę razy w Polsce, ale ona u niego jeszcze nie była od czasu rozstania kilkanaście lat wcześniej.

Końcówka roku akademickiego upływała jej na radosnym oczekiwaniu wyjazdu. Na początku czerwca dokonała niezbędnych rezerwacji podróżnych i dołożyła wszelkich starań, żeby jej dyplomanci obronili się przed połową lipca. W tamtym roku pełniła funkcję redaktora gościnnego w prestiżowym amerykańskim czasopiśmie i koordynowała proces wydawniczy kilkunastu artykułów w ramach wydania specjalnego. Była to praca elektroniczna, zdalna, zatem mogła być wykonana na francuskiej prowincji bez dostępu do laboratorium wyposażonego w zaawansowaną aparaturę badawczą. Do takiego zarobkowania pod gruszą, czy może bardziej pod figowcem, trzeba było mieć długi kabel, żeby podłączyć laptop w ogrodzie, i dobre wi-fi. Stéfek wszystko miał i gorąco zapraszał. Działała zadaniowo, półautomatycznie w minionych latach, wszystko podporządkowała pracy zawodowej i marzyła o długim, spokojnym wypoczynku daleko od Polski. Coraz bardziej niepokoiły ją zmiany społeczno-polityczne w kraju, choć podzielała przekonanie, że to raczej tymczasowa dyktaturka z lichego sznurka, coś przejściowego. Nie dopuszczała jeszcze myśli, że może być to wstęp do prawdziwej zapaści demokracji nad Wisłą, że kraj może wylecieć z hukiem z Unii Europejskiej. Im bliżej wyjazdu, tym mniej zaprzątała sobie głowę poważnymi tematami. Postanowiła spowolnić tempo pracy i wybrała się na przedwakacyjne zakupy. Najczęściej odwiedzała w tym celu galerie zlokalizowane w jej dzielnicy. Tym razem zdecydowała się pojechać do Starego Browaru. Świadomość, że ma trochę wolnego czasu i może wybrać się do tego sanktuarium architektury, handlu i sztuki, nastrajała ją bardzo pozytywnie. Przebywanie w tej przestrzeni było samo w sobie ucztą dla oczu. Stary Browar był pierwszą w Polsce tego typu ambitną rewitalizacją dziewiętnastowiecznych budynków poprzemysłowych w centrum Poznania. Owszem, były kontrowersje, zarzuty wobec prezydenta miasta o niegospodarność, zaniżenie cen gruntu; ostatecznie jednak ta okolica bardzo zyskała. Dziś nikt nie umiałby sobie wyobrazić jej bez tego budynku z cegły, metalu i szkła, który wielkością powierzchni i jakością dorównywał najznamienitszym galeriom europejskich stolic. Kiedy powstają takie inwestycje, bogowie mają dobry humor. Zgodnie z efektem synergii w bezpośrednim sąsiedztwie Starego Browaru wyrosła dzielnica szklanych biurowców i hoteli. Nikomu nie przyszłoby do głowy kilka dekad wcześniej, że te zaplute, obskurne tereny zamienią się w biznesowo-handlowe centrum ponadmilionowej aglomeracji. Jako rasowa poznanianka nabyła szykowny, granatowo-żółto-biały jednoczęściowy kostium kąpielowy, nowe klapki plażowe, kilka letnich, zwiewnych sukienek, dwie pary sandałków oraz krem do opalania ze średnim filtrem. Niech będzie ochrona przed promieniowaniem ultrafioletowym, ale bez przesady – pomyślała. Kupiła też męskie perfumy dla Stéfka jako prezent. Wwożenie do Francji francuskich kosmetyków wydało się jej dobrym żartem, znakiem czasów. Dwa dni w Paryżu przed dalszą drogą na zachód chciała spędzić na zwiedzaniu starych, ukochanych kątów, a nie na bieganiu po sklepach.

Kilka dni przed wyjazdem poczuła tęsknotę, aż ją ścisnęło w dołku – za tym nieco zakurzonym w jej pamięci językiem, swobodą młodości i jej naiwnością, kulturą, architekturą, kuchnią, ludźmi i przede wszystkim za tamtym mężczyzną, o którym prawie zapomniała. Nie, nie chodziło o Stéfka. Musiała zrobić kilka ćwiczeń fizycznych i zadzwonić do przyjaciółki, Karoliny, z którą zwykła omawiać wszelkie życiowe sprawy. Swojego czasu pobiły rekord trwania rozmowy telefonicznej i wstyd się przyznać, jak długo gadały. Przeszło. Odczuła ulgę. A jednak, gdy pakowała walizkę, coś się wydarzyło. Nikt tego nie zauważył, ale wydarzyło się na pewno. Kiedy pochylona układała rzeczy w walizce, nad jej ciałem pojawiła się niesłyszalna ludzkim uchem wibracja, zagęszczenie i rozrzedzenie powietrza. Fala ta nie była radiowa, dźwiękowa i z pewnością nie elektromagnetyczna. Natura tej wibracji nie była znana. Nie było istotne, żeby ją poznać i opisać, tylko dopuścić w myślach, że istnieje. Takie zjawisko czasem występuje, przetacza się przez materię, nie naruszając zasadniczo jej struktury. Modyfikuje logikę zdarzeń i sprawia, że pozornie odległe perspektywy układają się w spójną całość. Następuje reset określonych ustawień, w których miejsce pojawiają się inne, wcześniej nieoczekiwane. Niewidzialne linie w przestrzeni napinają się, potem rozluźniają, wybrzuszają i rozchodzą szeroką falą w przestrzeń. W jednych miejscach czas wtedy przyspiesza, a w innych zwalnia. Rodzi się nowy porządek rzeczy, zdarzenia przekierowane są na nowe tory. Taki sposób postrzegania świata był jej obcy, wolała racjonalność, a przynajmniej tak siebie postrzegała. A jednak w tym momencie, kiedy sygnał rozproszył się po świecie, pomyślała o wibratorze. Ni stąd, ni zowąd przypomniała sobie, że ma ciało, o które walczyła w przeszłości jak lwica. Zaniedbała je przez te wszystkie lata pogoni za większym, lepszym, ambitniejszym. Już miała przeszukać mieszkanie i zapakować seks-zabawkę do walizki, kiedy uświadomiła sobie, że ten sztuczny penis niespecjalnie kojarzy się jej z przyjemnością. Wibrator nie będzie podróżował – pomyślała, jakby chciała go ukarać za samo jego istnienie. Ze Stéfkiem nie łączyła ją relacja erotyczna, odkąd rozstali się w Paryżu we wczesnych latach dwutysięcznych. Wiedziała, że taki rodzaj bliskości jest już daleko poza nimi. Po prostu z kliniczną precyzją założyła, że tego rodzaju atrakcje nie będą częścią tego urlopu i mogła bez żalu kontynuować przygotowania do wyjazdu.

W dzień wylotu wstała wcześnie. Bez pośpiechu wykonała wszystkie poranne czynności, dołożyła do walizki ostatnie niezbędniki podróżne i zapięła ją na zamek błyskawiczny. Upewniła się, że wszystkie sprzęty w mieszkaniu były odłączone od prądu, poza lodówką, a światła wszędzie zgaszone, i zamówiła taksówkę. Kiedy dojechała na miejsce, okazało się, że nie ma dużego tłoku. Poznańskie lotnisko rzadko było przepełnione ludźmi, co bardzo sobie ceniła. Wielkie porty lotnicze nieco ją onieśmielały. Podróż minęła jej bez zakłóceń. Wylądowała po dwóch godzinach na lilipucim Paris Beauvais (BVA), szybko odzyskała bagaż i wyszła na plac przed lotniskiem w poszukiwaniu zamówionego transportu, który nie czekał na nią o omówionej godzinie. Bonjour la France! – pomyślała z przekąsem. Zadzwoniła do firmy transportowej.

– Oui, oui, le chauffeur est déjà en route, veuillez patienter[3]. – Usłyszała od uprzejmej pani w dyspozytorni.

Zapaliła papierosa i natychmiast przypomniała się jej nieśmiertelna sentencja mamy: „Pamiętaj, tylko panie lekkich obyczajów palą na ulicy lub w bramie, a damy pachną perfumami”. Znana polska aktorka o arystokratycznym nazwisku byłaby innego zdania, poza tym, technicznie rzecz ujmując, nie stała na ulicy, tylko siedziała na ławce przed lotniskiem i czekała na spóźniający się samochód. Była taka uradowana, że wyszła z budynku jako jedna z pierwszych, tymczasem pozostali pasażerowie już dawno rozjechali się autami albo zapełnili jedyny autobus odchodzący do centrum miasta. Usłyszała, że odjeżdża za piętnaście minut, i że to ostatni tego dnia. Radość nieco z niej uleciała. Zadzwoniła ponownie do firmy transportowej. Tym razem powiedziano jej, że niestety nie będzie żadnego samochodu, ponieważ kierowca złapał gumę, a w ogóle mają braki kadrowe, jest środek lata i pani nic na to nie poradzi. Przeklęła siarczyście w myślach. Reklamację złoży później, obiecała sobie – prawda była jednak inna. Pieniądze odzyskała po wakacjach dzięki Stéfkowi, który nie miał sobie równych w tego typu sprawach. Kupiła szybko bilet i pędem pobiegła, czy raczej potruchtała w kierunku autobusu, tocząc przed sobą walizkę. Weszła do pojazdu w ostatniej chwili. Inaczej czekałaby ją noc na polach Beauvais, a bardzo chciała już być w swoim pokoju hotelowym. Drzwi autobusu zamknęły się za nią i pojazd ruszył w kierunku miasta. Jechał przez ponad godzinę i gdy dotarł do Porte Maillot, było już późne popołudnie. Choć mieszkała w tym mieście wiele lat, Paryż znów zaskoczył ją swoim ogromem. Sprawiał wrażenie wielkiego, betonowego potwora, wypełnionego ludźmi frenetycznie poruszającymi się we wszystkich kierunkach. Wiedziała, że zmęczenie i potrzeba urlopu wykrzywia ten obraz, ale chwilowo nic nie mogła na to poradzić. Miasto generowało decybele, które nie znajdowały dla siebie ujścia. Wzmacniały się wzajemnie, odbijały od ścian budynków, rezonowały w nieskończoności tego dnia. W rzeczywistości to jej zmęczenie amplifikowało efekty dźwiękowe. Wszak Paryż ponad wszelką wątpliwość pustoszał o tej porze roku i nie był bardziej hałaśliwy niż inne metropolie. Gdyby w tamtym momencie wytężyła nieco pamięć, przypomniałaby sobie, że w środku lata zamyka się wiele sklepów w mieście, które niejako opróżnia ją się ze swojej ludzkiej zawartości. Paryżanie masowo wyjeżdżają na urlopy, a przyjeżdżający turyści nie zapełniają tej luki. Niczego jednak nie wytężała, nie miała na to siły. Wysiadła z autobusu i przetoczyła walizkę do postoju taksówek. Przez chwilę myślała, że pojedzie metrem, ale bardzo szybko ten pomysł odesłała w niebyt. Przypomniała sobie, jak za czasów studenckich bramka zacięła się jej na wielkim bagażu, z którym wprowadzała się do Paryża. Nie obeszło się bez interwencji personelu technicznego obsługującego metro. W okolicach Porte Maillot przelewały się tłumy ludzi po ulicach, ale udało się jej złapać taksówkę. W drodze na Montparnasse rozbolała ją głowa. Kierowca na szczęście nie był zbyt rozmowny, pewnie zmęczony całodniowym rozwożeniem pasażerów po mieście. Zapadła się w tylne siedzenie i obserwowała mijane ulice. Przeżywała déjà vu. Kiedyś znała prawie każdy plac, park, ulicę, budynek, wielokrotnie przebyła Paryż pieszo. A teraz patrzyła nań jak na obcy twór, który to spojrzenie nieprzyjaźnie odwzajemniał. Czy miejsca wygasają w nas szybciej niż ludzie? – zaczęła się zastanawiać. Skarciła siebie za te myśli, zrzuciła na karb wyczerpania długą podróżą i pomyślała o wielkiej przestrzeni oceanu. Jeszcze dwa dni. Paryski hotelik, który miał być jej domem na ten czas, znajdował się u stóp wieży Montparnasse po drugiej stronie ulicy i nieco pod kątem od głównego wejścia na dworzec kolejowy. Z tylnej części pokoju, do którego dotarła, było widać wieżę Eiffla. Wiadomo powszechnie, jest to niezapisane prawo naukowo-filmowe, że z każdego okna w Paryżu widać tę wieżę i nie może być inaczej. Prawo obowiązuje również wtedy, kiedy okno zwrócone jest tyłem do tej monumentalnej konstrukcji. Wtedy wieża Eiffla na pewno odbija się bardzo wyraźnie w szybach budynku naprzeciwko jako zwielokrotniona miniatura, tak chętnie kupowana przez przyjezdnych. Kobieta jednak naprawdę widziała wieżę Eiffla – jej pokój był położony na wysokiej kondygnacji, a nad nim był już tylko strych. Wzięła prysznic, obwiązała się ręcznikiem, zażyła aspirynę i na chwilę położyła się na łóżku. Przysnęła. Obudziła się parę godzin później, koło dwudziestej. Na zewnątrz było jeszcze jasno, ostatnie promienie słońca padały na łóżko. Poszła do łazienki, ochlapała twarz wodą i nałożyła szybki makijaż. Zrezygnowała ze stanika i włożyła jedną z nowych sukienek z dość cienkiego, lekko prześwitującego materiału. Od pewnego czasu nie nosiła biustonoszy, które zastąpiła miękkimi topami sportowymi lub na ramiączkach. Nawet najlepiej dopasowane i wykonane z materiałów dobrej jakości staniki zaczęły po latach uczulać jej skórę. Gdy wracała do domu po całym dniu pracy, marzyła tylko o tym, żeby zdjąć z siebie to chomąto, odciskające ślady na ramionach, plecach i pod piersiami. Czasem czuła też ucisk w splocie słonecznym, ale to mogła być bardziej nerwica, a nie biustonosze. Zgrzytała przez sen zębami i ścierała je, zaciskając szczęki, co uświadomiła jej stomatolożka w Stanach – to nerwicowe zachowanie i forma odreagowania stresu, typowego dla wymagających zawodów. Nigdy tego ostatecznie nie zdiagnozowano, fakt był jednak taki, że od kiedy odstawiła staniki, splot słoneczny zdecydowanie się wyciszył. „Będziesz miała cycki do kolan” – żartowały przyjaciółki. Na razie się na to nie zapowiadało, cieszyła się swoim naturalnym, niedużym rozmiarem B. Jeśli obwisną, trudno – myślała. Afrykanki licznych plemion się tym nie przejmują. Dlaczego ona miałaby? Poza tym jest akurat w Paryżu, gdzie pół wieku wcześniej rozpoczęła się rewolucja obyczajowa. Staniki wprawdzie nie płonęły na paryskich barykadach, to się działo w Atlantic City. I nie na barykadach, tylko w wielkim, metalowym koszu w ramach protestów feministek przeciwko wyborom Miss America. Niedawno o tym czytała i z zaskoczeniem przyjęła te informacje. Wcześniej była przekonana, że damska bielizna zwęgliła się na pył w Paryżu.

Krzątając się po pokoju hotelowym, westchnęła i uświadomiła sobie przepaść mentalną w 1968 roku między Zachodem i Polską, gdzie miały miejsce zupełnie inne zdarzenia. Wypędzono z kraju kilkanaście tysięcy Żydów, ktoś musiał ponieść winę za kryzys. LGBT+ jako społeczność jeszcze nie istniała, siedziała schowana głęboko w szafie i nie mogła być kozłem ofiarnym. W cywilizowanym świecie z każdą kolejną dekadą poszerzano zakres swobód obywatelskich, a w reżimie komunistycznym nakręcano nastroje antysemickie. Resztki społeczności żydowskiej, które ostały się w kraju po drugiej wojnie światowej, wyjechały. Można śmiało powiedzieć, że Moczar i Gomułka dopełnili dzieło europejskich poprzedników na terenie Polski, gdzie ciągle są u władzy ludzie odpowiedzialni za wypędzenie z kraju tysięcy utalentowanych osób…

Rozważmy pokrótce historię Nowej Synagogi w Poznaniu. Świątynię zbezcześcili naziści, robiąc z niej pływalnię we wczesnych latach czterdziestych dwudziestego wieku dla żołnierzy Wehrmachtu. Takie rozwiązanie sportowo-rekreacyjne zostało utrzymane w mocy do początku dwudziestego pierwszego wieku, zarówno w PRL, jak i po 1989 roku. Poznaniacy, dla których ważna jest idea zapowiadanego przez lata centrum kultury żydowskiej, nadal mogą tylko o nim pomarzyć. Obecnie zdewastowany, niszczejący budynek najprawdopodobniej zostanie przebudowany na okazały apartamentowiec przez prywatnego inwestora i być może będzie stanowił wartość dodaną w tej dzielnicy. A jednak, pomijając kwestie religijne i wspólnot wyznaniowych, upamiętnienie oryginalnej funkcji tego miejsca powinno być sprawą najwyższej wagi z perspektywy dziedzictwa kulturowego miasta! Wstyd nad wstydami!

Okazuje się zatem, że w kraju nad Wisłą to nie ma znaczenia, jeśli chcesz żyć w zgodzie z sobą – czy są to lata osiemdziesiąte i schyłek PRL, kiedy władza komunistyczna pozwoliła sobie na przeprowadzenie akcji Hiacynt wobec gejów, czy współczesne strefy wolne od ideologii LGBT+, takie getta à rebours[4] na podkarpackich połoninach, lubelskich lessach i świętokrzyskich gołoborzach. I można sobie należeć do UE i NATO – a jednak wypad, niech jadą! Postanowiła, że nie będzie o tym myśleć. Wypakowała na łóżko niepotrzebne przedmioty z torebki, żeby nie ciążyła jej podczas przechadzki. Wyszła z pokoju z nadzieją, że koniec dnia okaże się łaskawszy niż pierwsze godziny po przyjeździe. Poczuła się wypoczęta, w pogodnym nastroju, gotowa do wieczornego spaceru. Na ulicy, przy której znajdował się jej hotel, zauważyła ciąg restauracji. Wybrała japońską, gdzie zamówiła sushi i lampkę białego wina. Godzinę później patrzyła, jak zmierzch opada na miasto, które walczy z ciemnością, rozświetlając się latarniami, lampami i lampkami. Żarzy się jak choinka bożonarodzeniowa. Wieża Montparnasse właśnie przybrała bladoniebieski neonowy kolor, wzmocniony na krawędziach budynku. W wielu pomieszczeniach jeszcze pracowano i zapalono w nich światło. Fasada wieżowca wyglądała jak gigantyczna mozaika ułożona we wzór z paryskich ambicji i nadgodzin. Wcześniej planowała małą wycieczkę po dzielnicy, kilka ulic w jedną stronę, kilka w drugą, ale zarzuciła ten pomysł.

Przypomniała sobie dzień sprzed kilkunastu lat, kiedy podczas niedzielnego, marcowego spaceru z przyjaciółką Kasią wjechały na taras widokowy na szczycie wieży Montparnasse, gdzie porządnie je przewiało. Potem piły gorącą czekoladę na poziomie barowo-restauracyjnym i obliczały na serwetce, ile czasu zajmie spadanie z dachu na ulicę, gdyby ktoś chciał odbyć taki lot w jedną stronę. Opór powietrza pominęły. W takiej sytuacji nic nie stawia już oporu, leci się ku kresowi samej siebie. Dzień wtedy był zimny, pochmurny, ołowiany i one były nastrojone do takich obliczeń. Prawda jest taka, że temat skoku w dół zaczęła ona, a Kasia znalazła sprytny sposób, jak obejść ten mroczny stan umysłu – takie obliczenia z fizyki zawsze pomagają. Nie pamiętała, jaki uzyskały wtedy wynik, ale chciała ponownie znaleźć się na górze. Zapłaciła za kolację i udała się w kierunku wejścia do wieży. Po kilku minutach wjechała na taras widokowy i nie mogła oderwać wzroku od dywanu światła, który rozpościerał się pod nią. Niestety nie miała ze sobą żadnego okrycia. Ponad dwieście metrów nad ziemią, po umiarkowanie ciepłym dniu, było chłodno i wietrznie. Nauczona doświadczeniem udała się do baru i zamówiła szota na rozgrzewkę. Nie było dużego ruchu, co ją nieco zaskoczyło. Po chwili barman zbliżył się do niej, uśmiechnął i zagaił rozmowę najlepiej, jak umiał:

– Vous venez d’où madame? Si c’est pas indiscret de vous le demander?[5]

– Parce que les parisiennes viennent pas sur votre terrasse pour admirer la vue?[6]

– Si, si, mais vous n’êtes pas d’ici et prenez ça comme un compliment[7].

– J’ai vécu à Paris cinq ans il y a très longtemps, maintenant je vis en Pologne[8].

– Pas si longtemps que ça, c’est pas possible, vous êtes encore trop jeune. Quelle ville?[9]

– Poznań.

– Ah! Je connais. Lech Poznan![10]

Nie zdążyła nic odpowiedzieć, bo barman natychmiast oddalił się, żeby obsłużyć i emablować kolejną osobę, która przysiadła się na drugim końcu baru. Nie wiedziała jeszcze, że już jest stamtąd obserwowana. W Europie kojarzono też poznańską Maltę jako miejsce międzynarodowych zawodów kajakarskich. Nigdy nie spotkała za granicą osoby, która słyszała o festiwalu teatrów ulicznych Malta. Schodziła wtedy na ziemię i przyjmowała do wiadomości, że istniała olbrzymia dysproporcja między częścią ludzkości zainteresowaną sportem i tą zainteresowaną sztuką. Pomyślała, zwolniona z dalszej rozmowy z barmanem, że przebiegłaby ona zupełnie inaczej, kiedy tutaj mieszkała, szczególnie przez ostatnie lata studiów doktoranckich. Uświadomiła sobie, że przymiot swojskości, tutejszości traci się niepostrzeżenie i nie wiadomo, kiedy to się dzieje. Nie trapiła się tym, jedynie poddawała refleksji. Zastanawiała się, czy istnieje pamięć ciała i umysłu, która w najmniej oczekiwanym momencie przywraca, co utracone, i ożywia, co obumarłe. Skierowała spojrzenie na wielką szybę, umocowaną pięćdziesiąt kilka pięter ponad poziomem ulicy. Zobaczyła rozświetloną na żółto wieżę Eiffla i zastanawiała się, kiedy ją zobaczy w lustrze w łazience bez okna przy zamkniętych drzwiach lub gdy otworzy lodówkę. Uśmiechnęła się do swoich myśli i poprosiła barmana o rachunek. Poczuła, że cały stres dnia z niej zszedł i z ulgą dopuściła myśl, że czas udać się na spoczynek. Nie poinformowała nikogo o swoim przyjeździe, a przecież mogła zaprosić kogoś z jej dawnej bandy, żeby powspominać stare czasy. Prawie wszystkich miała w kontaktach na Facebooku. Może obawiała się, że jej odmówią? Wykręcą opieką nad dziećmi, kłopotliwym dojazdem z odległych przedmieść? Nie chciała tego sprawdzać i wybrała opcję przyjazdu niejako incognito.

Kiedy już miała wstać, spostrzegła po drugiej stronie baru znajomą twarz. Mężczyzna przypatrywał się jej od dłuższej chwili, ale ona skupiała całą uwagę na widoku miasta i była zatopiona w myślach, nie spostrzegła go wcześniej. Teraz wpatrywali się w siebie przez całą szerokość baru. Przeczuwała, że zaraz podejdzie. Spuściła wzrok. Kiedy ponownie spojrzała w jego kierunku, zbliżał się już do niej z kieliszkiem wina w ręce i serdecznym, trochę szelmowskim uśmiechem. Usiadł obok i jeszcze przez chwilę patrzyli na siebie bez słowa. Przywołał barmana dyskretnym ruchem ręki i zamówił dwie lampki rieslinga.

– Bonsoir, j’ai l’impression de vous connaître?[11]

– Bonsoir, non, je crois pas[12].

– Vous en êtes certaine?[13]

– Monsieur, vous êtes gentil de m’offrir un verre, mais je devrais plus boire ce soir, j’ai déjà un peu trop bu…[14]

– Mais justement, un petit verre avec moi, s’il vous plait?[15]

Trochę ją rozbawiła, rozbroiła ta nagła kurtuazja i forma vous, kiedy mógł od razu zwrócić się do niej na tu. Wiedziała, że się zgodzi, i wiedziała również, że przed północą nie pójdzie spać. Uwielbiała ten szczep wina alzackiego, ale on nie mógł o tym wiedzieć. Kiedy byli młodzi, takiego wina nie było w Polsce. Nad jeziorami, gdzie się poznali podczas wakacji, po kryjomu pili parę razy sikacze, których dziś nie wzięliby do ust.

– Już nie będziesz ode mnie więcej uciekała?

– Nie będę. Siedzę wygodnie i nigdzie się nie wybieram…

– Jaka ty jesteś ciągle piękna.

– Nicolas, tylko w twoich łaskawych oczach.

Ujął jej dłoń, podniósł do ust i złożył na niej pocałunek. Trzeba przyznać, że Francuzi byli w tym dobrzy. Wzrastali w kulturze flirtu jak winorośl na słonecznych stokach Prowansji. Rodacy niestety wypadali przy nich blado, mrukowato, trochę topornie. Oczywiście zdarzały się wyjątki, które tylko potwierdzały regułę. Zaczęli rozmawiać. Powiedział jej, że nigdy tutaj nie przychodzi, że to ostatnie miejsce na wieczornego drinka, które przyszłoby mu do głowy. A jednak, kiedy odwiózł rano rodzinę na Gare de Lyon i w drodze do pracy zobaczył kilka razy gigantyczny biurowiec w dzielnicy Montparnasse, pomyślał, że wieczorem przyjedzie tutaj. Nie umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego to miejsce, tego konkretnego dnia. Wieża Montparnasse podobnie jak wieża Eiffla też może w każdej chwili wyskoczyć z lodówki, widać je obie z wielu miejsc. Są najbardziej oczywistymi punktami odniesienia w topografii miasta.

– Jak mają na imię twoje dzieci?

– Gilles, Christophe i Noémie – powiedział z wielką dumą i dodał szybko: – Wyjechały z matką na cały miesiąc na południe. Wrócą dopiero pod koniec sierpnia.

Zręczny wybieg i piękny symbol pamięci – pomyślała Noemi. Patrzyła na niego z czułością i pożądaniem. Zawsze tak było, choć nie miała przed sobą tamtego maturzysty, tylko dojrzałego mężczyznę, ojca trójki dzieci. W błękitnych oczach miał ciągle tę samą figlarność, co kiedyś. Było jednak coś jeszcze. Dostrzegła w nich pewien smutek, którego wcześniej nigdy nie widziała. Teraz sylwetkę miał bardziej solidną, niemalże muskularną. Wtedy był dużo szczuplejszy, zauważyła. Chciał ją zaprosić na szklaneczkę whisky do domu. Odmówiła. Poinformowała go, że dopiero po południu przyleciała do Paryża. Była ciągle oszołomiona zmianą. Chciałaby się z nim spotkać jutro na cały dzień, jeśli to możliwe. Powłóczyliby się po mieście, poznali na nowo po prawie ćwierć wieku niewidzenia. Chciała mu opowiedzieć o tylu sprawach. Zapytała, czy mogą wypić drinka u niego następnego wieczoru. Zgodził się. Rozmawiali na zmianę w obu językach. Zależało mu, żeby doceniła, jak ciągle dobrze mówi po polsku. Chwilami zamieniali się rolami – każde mówiło znów w swoim ojczysto-matczynym języku. Barman dawał parze całkiem czytelne znaki, że zamierza niedługo zamykać lokal. Od dłużej chwili taksował spojrzeniem wejście do windy z nadzieją, że maruderzy w końcu się tam skierują. Przestali rozmawiać i razem patrzyli jak Mały Książę w gwiazdy, na miliony świateł miasta. Zdawać by się mogło, że odwzajemniają spojrzenie z delikatnym uśmiechem.

– Wyjeżdżam za kilka dni na południe na dwa tygodnie i wracam w połowie sierpnia, ale mogę przedłużyć trochę urlop i zrobić jeszcze miejskie wakacje. Zostań ze mną przez tydzień, jeśli możesz.

– Dobrze. Zostanę jeszcze w Paryżu, kiedy wrócę od Stéphane’a.

– Jutro wpadniemy na chwilę do mojego biura i przebukujemy twoje bilety.

– Aaa oui, j’avais presque oublié. Nico, joyeuse anniversaire![16]

– Après tant d’années tu t’en souviens encore?! Tu peux pas savoir à quel point tu m’as fait plaisir là[17].

Złożywszy życzenia Nicolasowi, pocałowała go w oba policzki. Mężczyzna lekko się zarumienił i było mu z tym bardzo do twarzy. Nie pytał o Stéphane’a, a ona nie pytała o jego żonę. Barman miał już swastyki w oczach. Właśnie minęła północ i lokal powinien być już od pół godziny zamknięty. Zostali już tylko oni dwoje. Nicolas położył dyskretnie sto euro napiwku na kontuarze, przywracając dobry humor barmanowi, który życzył im dobrej nocy. Zjechali na poziom ulicy szybkobieżną windą. Francuz odprowadził ją pod drzwi hotelowe. Pożegnali się jak para kochanków – długim, namiętnym pocałunkiem.

– Dobranoc.

– Bonne nuit[18].

Nazajutrz spędzili razem ostatni dzień lipca. Posiłki jedli tam, gdzie akurat się włóczyli. Nie prowadzili żadnych poważnych rozmów. Nicolas był czułym towarzyszem, podczas gdy ona odkrywała miasto na nowo. Wieczorem podjechali do jej hotelu. Spakowała walizkę i przenieśli się do jego mieszkania. Zasnęli przytuleni do siebie, ale seksu nie było. Mężczyzna wyczuwał, że kobieta nie jest jeszcze gotowa i chciał jej dać więcej czasu. Następnego dnia zjedli wspólnie śniadanie i pojechali na dworzec Montparnasse, skąd odchodził jej pociąg do Bretanii. Nie chcieli się jeszcze rozstawać. Stali na peronie, mocno się w siebie wtulając. Spotkanie w połowie sierpnia było już ustalone.

– Quand tu seras de retour à Paris, on va en parler, d’accord? Ce sera surtout pour toi[19].

– Jasne, porozmawiamy.

Pocałowali się na pożegnanie. Ich języki skręciły się wokół siebie jak dwa łańcuchy DNA i nie chciały się rozpleść. Konduktor dał sygnał, żeby podróżni wsiadali do wagonów. Nicolas puścił ją i patrzył, jak znika za drzwiami pociągu. Kiedy usiadła na swoim miejscu, przewinęło się w jej głowie takie zdanie: Comme si de rien n’était, ils se roulèrent des pelles sur le quais[20], które łączyło język literacki ze względu na obecność passé simple[21] i wyrażenie gwarowe. Rozbawiła ją ta fraza, rozpoczynająca albo kończąca opowiadanie, gdyby miała takie napisać. Hybryda stylów, nietypowe zestawienie rejestrów językowych symbolizowały ich spotkanie na przekór wszystkiemu, zupełnie nieoczekiwane, tout à fait bizarre[22]. Przez okno pomachała ręką do Nicolasa, który nie spuszczał z niej wzroku. Pociąg ruszył. Wiedziała już, że wie. Miała taką pewność. Nie wiedziała tylko, od kiedy. Wyczuła w tonie jego głosu, w delikatnym zaakcentowaniu „o tym”, że w pełni akceptował jej wybory z przeszłości. Wspierał ją, zapewniając poczucie bezpieczeństwa. Działali na siebie jak magnes na metal w każdej chwili, którą spędzili razem, odkąd spotkali się na tarasie widokowym wieży Montparnasse. Przyszedł SMS od Stéfka z informacją, że za kilka godzin odbierze ją na dworcu w Saint-Brieuc. Gdyby tylko mogła, zatrzymałaby ten moment na dłużej. Była pomiędzy mężczyznami, których kochała, każdego na swój sposób, nie będąc z żadnym z nich. Ten stan emocjonalny wydał się jej najbezpieczniejszy. Pociąg coraz bardziej się rozpędzał i Paryż szybko znikał za jej plecami.

***** ***

Bretania przywitała ją łagodną atlantycką pogodą. W epoce mediów społecznościowych zupełnie nie odczuli upływu czasu. Przez te wszystkie lata mieli ze sobą stały kontakt. Przesyłali sobie zdjęcia, opowiadali o codziennym życiu. Zanim dojechali do domu, wiedziała dokładnie, jak wyglądał i był urządzony. Zbudowano go w dziewiętnastym wieku kilka kilometrów od brzegu oceanu na łagodnym wzniesieniu. Bezpośrednio z ulicy wjeżdżało się na podjazd wysypany skruszonymi w drobny mak muszlami. W słoneczny dzień odbijające się od nich promienie rozświetlały fasadę domu, którą Stéfek niedawno pomalował na gołębi kolor, gdzieniegdzie pozostawiając zieleń. Obok drzwi frontowych rósł imponujący krzak róży obsypany kwiatami, obok niego bugenwilla, a niżej, koło bramy wjazdowej tamaryszek i okazała juka. Kamienny dom w kształcie litery „L” miał dwie kondygnacje. Na tyłach znajdował się ogród z dużym trawnikiem pośrodku. Była to w zasadzie dzika łąka, niezbyt regularnie koszona przez właściciela, co dodawało temu miejscu szczególnego uroku. Zostawili bagaże na środku salonu. Stéphane zwołał psice, Gaïę i Mayę, które natychmiast przybiegły, kręcąc ogonami z radości. Wiedziały, że czeka je długi spacer. Wsiedli do samochodu i pojechali na Pointe du Roselier, skąd rozciągały się łąki i pola uprawne, położne sto metrów nad poziomem oceanu. Nad falezą zbudowano platformę widokową, usytuowaną nieco poniżej poniemieckich bunkrów, nad którymi utworzono miejsce piknikowe z kamiennymi ławami i dużym stołem. Ujrzała tę wielką przestrzeń zatoki Saint-Brieuc i poczuła, że jest na wakacjach. Poznań, Paryż nie istniały w tym momencie. Przytuliła się do Stéfka, pocałowała go w policzek i zaczęła się przyglądać stromym klifom porośniętym zielenią – wielkimi paprociami, dorodnymi krzakami kolczastych jeżyn, soczystymi pokrzywami. Roślinność zabezpieczała stromy brzeg przed zbyt szybką erozją. Było późne popołudnie i ocean oddalił się kilka kilometrów, odsłaniając wielką powierzchnię piasku i rzędy cyplów, ułożonych jeden za drugim jak krzesła w kinie. W okolicach skalnej wysepki Rocher Martin, oddalonej kilkaset metrów od szczytu urwiska, utopił się niejeden śmiałek podczas przypływów i zdradzieckich prądów morskich. Jej szczyt pomalowano na biało i osadzono na nim krzyż, żeby upamiętnić ofiary żywiołu. Z klifu widać było miejscowych i turystów spacerujących z wiaderkami i zbierających owoce morza – małże św. Jakuba, krewetki, ostrygi, omułki i wiele innych żyjątek. U wejścia wielu bretońskich plaż ustawione są tablice z informacją, które gatunki morskich zwierząt wolno zbierać w celach konsumpcyjnych i jakiej powinny być wielkości. Stéphane obiecał, że któregoś dnia wybiorą się na połów, choć przyznał, że nie bardzo się na tym zna. Tak, w dwudziestym pierwszym wieku można być Bretończykiem z dziada pradziada i nie znać się na połowach owoców morza, co trzeba złożyć na karb coraz liczniej pojawiąjących się wielkich marketów, takich jak Carrefour, Intermarché, Auchan i Monoprix, w których można prawie wszystko kupić. Po godzinnym spacerze postanowili zejść z falezy mniej stromą, serpentynową ścieżką nad samą wodę. Schodząc, minęli uroczy domek wkomponowany w klif. Noemi trudno było uwierzyć, że można tak mieszkać w sezonie letnim. Urok urokiem, ale skąd bieżąca woda i inne podstawowe wygody? – zastanawiała się. Na plaży spędzili dłuższą chwilę. W drodze powrotnej zastali właścicielkę domku na miniaturowym tarasie, podlewającą malutkie rabaty. Wywiązała się rozmowa. Dowiedzieli się, że woda dostarczana jest w wielkich baniakach. I faktycznie, ma raczej spartańskie warunki, ale nie zamieniłaby swojego „domku na urwisku” na nic innego.

Wczesnym wieczorem Noemi rozpakowała się w pokoju na piętrze, wzięła prysznic, przebrała się w cieplejsze rzeczy i położyła na chwilę na łóżku. Nicolas przysłał jej na WhatsAppie zdjęcie zapakowanych walizek z dopiskiem, że jest gotów do wyjazdu na urlop. Obiecał, że przez dwa tygodnie będzie zdawał jej fotorelację z wakacji w okolicach Marsylii, gdzie mieli rodzinny letni dom po dziadkach. Odesłała mu zdjęcie panoramy z Pointe du Roselier, na którym załapały się też psice Stéfka. Późnym wieczorem zrobiło się chłodno. Nawet w środku lata bretoński zmierzch wyraźnie odcinał ciepło słonecznego dnia od rześkiej nocy.

Była pod wrażeniem zmian, których Stéphane dokonał w domu odziedziczonym po babci Gwenaëlle. W ostatnich latach odsłonił surowy kamień ścian, pozbywając się starych warstw tynku, zgromadził oryginalne, stylowe, drewniane meble zakupione na targach staroci. Widziała zdjęcia sprzed pierwszych remontów i renowacji. Zdawała sobie sprawę, że wnętrze domu wymagało jeszcze sporo pracy i nakładów finansowych, ale już zmieniło się nie do poznania. Po posiłku usiedli przed kominkiem z kieliszkiem chouchenn[23]. Ten bretoński miód pitny miał piękną barwę bursztynu, wyraźną nutę jabłek w smaku i wcale nie był zbyt słodki – wręcz przeciwnie – na języku uwalniał gorycz. Była ona korzenna, intensywna, nawet nieco ostra, a jednak jakby z domieszką ziołowo-karmelową, wspomnieniem delikatnych kwiatów gryki zwyczajnej. Patrzyli w ogień, chwilami rozmawiali o błahych sprawach, kiedy indziej milczeli. Stéphane zaproponował miejsca, które zwiedzą. Umówili się, że będą na zmianę jeden dzień odpoczywać i jeden dzień podróżować. W dni odpoczynku będzie mogła pracować w ogrodzie, a jeśli będzie ciepło i słonecznie, pojadą na plażę. Po paru godzinach przed kominkiem, kiedy zapanowała zupełna cisza, kobieta wpadła w zadumę. Poczuła dystans do samej siebie. Zaśmiała się w myślach z tych swoich dyplomów, staży na poważnych światowych uniwersytetach. Przyjechała taka rozpędzona, nakręcona, podłączona do wysokiego napięcia, taka „do przodu” z laptopem pod ręką. Dotknęła ją świadomość własnej śmieszności. Była poirytowana sobą. Chciałaby żyć inaczej. Płomienie z kominka miały tę magiczną właściwość, że natychmiast rozpraszały takie myśli. Wzięła głęboki oddech i poczuła się u siebie.

Kiedy trunek zaczął działać, rozpoczęli starą zabawę, którą wymyślili wiele lat temu w Paryżu. Mówiła już płynnie po francusku, gdy zaczęła studia doktoranckie, a jednak czasem popełniała drobne błędy. Stéfek stroił sobie z niej żarty, a potem sam mówił w swoim ojczystym języku, jakby dopiero się go uczył. Chodziło o to, żeby mówić z grubym akcentem, wymawiać zgłoski, które powinny być nieme – w tym ona jako poznanianka była lepsza. Słownictwo nigdy nie mogło być wyszukane i zamiast odmieniać czasowniki, trzeba było używać tylko bezokolicznika. Dozwolone były tylko proste, krótkie słowa. Z nieudawaną satysfakcją kaleczyli język Moliera i prześcigali się, kto lepiej to zrobi. Stéfek, niepozbawiony talentu aktorskiego, wymyślał całe sceny. Był agentem KGB i mówił z silnym rosyjskim akcentem, choć najlepsi szpiedzy zapewne mówili lepiej po francusku niż Emmanuel Macron, albo turystą ze Stanów, który pytał o najkrótszą drogę do paryskich uciech. Amerykanin miał wypchany portfel, co Francuz prześmiesznie imitował. Dawno minęły jednak czasy, kiedy ich zabawa językiem kończyła się w łóżku, ale sentyment pozostał. Nic dziwnego, że już pierwszego wieczora, wyluzowani niedużą ilością alkoholu, wrócili do niej. Mimo upływu lat niezmiennie bawił ich taki sposób mówienia. W czasach paryskich parę razy próbowali włączyć znajomych do tej zabawy – bez części erotycznej – ale nigdy się to nie przyjęło. Rozmówcy byli zmieszani, dziwnie reagowali i okazywali ogólny brak zrozumienia – przede wszystkim brak poczucia humoru. Stéfek i jego gościni zrozumieli, że to jest tylko ich niewinne szaleństwo we dwoje[24], które być może innych nie śmieszy. Zbliżała się północ. Kominek powoli dogasał. Noemi poszła na górę do swojego pokoju odespać ostatnie intensywne dni. Jeszcze rano Nicolas odprowadzał ją na dworzec i nie chciała się z nim rozstawać, a wieczorem emocjonalnie była już bliżej Stéfka. Przed pójściem spać ustalili, że kolejnego dnia spędzą leniwy poranek[25] bez konkretnych planów. Położyła głowę na poduszce, odczytała ostatnie wiadomości od Nicolasa, który życzył jej kolorowych snów. Odpowiedziała tym samym i po chwili twardo zasnęła. Rześkie bretońskie powietrze i dwa kieliszeczki chouchenn miały w tym niemały udział.

Następnego dnia pojechali na obiad do kameralnej restauracyjki na głównym placu miasteczka. Zjedli pyszne galettes bretonnes[26] z szynką, jajkiem sadzonym i żółtym serem, które popijali cydrem. Na deser do kawy zamówili jedną porcję crêpes au sucre et au citron[27], którą podzielili między siebie. Później zabrali Gaïę i Mayę na spacer nad ocean. Niebo było prawie bezchmurne i mimo dość chłodnego dnia, zrobiło się bardzo ciepło. Późniejsze popołudnie spędzili w ogrodzie, trochę się opalali, a kiedy słońce zaszło za chmury, ona poszła po laptopa, włożyła ciepłą bluzę i przygotowała stanowisko pracy. Bretania oddalona od Polski o półtora tysiąca kilometrów na zachód znajduje się w tej samej strefie czasowej. Oznacza to, że na przełomie lipca i sierpnia dni są tak długie jak w Polsce w drugiej połowie czerwca. Jasno jest do dwudziestej drugiej, a może trochę dłużej. Wczesny wieczór spędzili w pełnej harmonii. Noemi pracowała na przenośnym komputerze, a Stéfek czytał książkę na kocu. Cały czas miał na sobie tylko szorty i kompletnie nie zwracał uwagi, że zrobiło się rześko. Kilka razy zasugerowała, żeby się cieplej ubrał, ale zaczytany niespecjalnie jej słuchał.

– Ça fait rien. Je m’enrhume rarement[28] – odpowiedział z nosem w lekturze.

I rzeczywiście, prawie nigdy nie chorował, podczas gdy ona ciągle łapała infekcje w okresie jesienno-zimowym. Machnęła ręką i kontynuowała korektę artykułu. Kiedy zaczęło zmierzchać, przenieśli się do wnętrza domu. Stéfek zagrzał zupę, którą ugotował na jej przyjazd. Miała świadomość, że w kolejne dni przejmie obowiązki kuchenne, ale doceniła, że nie spadło to na nią zaraz pierwszego dnia bretońskich wakacji. Gdy zrobiło się zupełnie ciemno i całkiem już chłodno, przenieśli się przed kominek. Stéfek pomyślał też o zapasie drewna na opał i obiecał, że co wieczór będą mogli korzystać z dobrodziejstwa ognia – kominek był tak skonstruowany, że ciepłe powietrze ogrzewało piętro domu, rozchodząc się po nim systemem wentylacyjnym, co w chłodne bretońskie noce miało niebagatelne znaczenie. Od lat tego nie robili, nie wracali do przeszłości.

Tego wieczora Stéfek odczuwał potrzebę opowiedzenia o sobie. Patrząc na trzaskające płomienie i popijając wino, zaczęli rozmawiać o wydarzeniach sprzed kilkunastu lat. Noemi wiedziała, że przechodził przez trudny czas, kiedy mieszkali razem w Paryżu, ale nigdy nie próbował jej wytłumaczyć istoty swoich problemów. Znała pewne fragmenty, jakieś odpryski. Tak naprawdę nie miała zielonego pojęcia, z czym Stéfek się zmagał. Była zajęta swoim doktoratem, podczas którego podjęła już pierwsze kroki, żeby ocalić siebie. Nie miała sił na dźwiganie dodatkowego psychicznego bagażu mężczyzny. Była w tym trochę egoistyczna, a on też niczego jej nie ułatwiał. Noemi dużo opowiadała mu, jak wymagająca była jej praca w instytucie, jakie miała plany na przyszłość. Stéphane nie bardzo umiał mówić o sobie, jak robiła to ona. Wiele zachowywał dla siebie. Były miejsca w jego psychice, do których nie miała dostępu. Kiedyś mieli wyjechać z Paryża na weekend majowy do Bretanii. Byli umówieni na dworcu Montparnasse po piątkowej pracy z zakupionymi już wcześniej biletami. Znajomi, do których jechali, oczekiwali ich wizyty. Stéphane nie pojawił się wtedy. Zniknął gdzieś na cały weekend. Ona zrezygnowała z wyjazdu, bo udawali się do jego przyjaciół i sama dziwnie czułaby się u nich – słabo ich znała, widziała raz, może dwa. Pojawił się dopiero w niedzielę wieczorem. Nie wiedziała, z kim był i gdzie – nic jej nie chciał powiedzieć. Nie odzywali się do siebie przez cały kolejny tydzień. Dopiero seks rozwiązał im języki i zaczęli rozmawiać. Rozbroił jej cichy opór, udając agenta KGB. Nigdy nie wytłumaczył jej tego dwudniowego zniknięcia, a ona więcej nie pytała.

Po tym wydarzeniu rozstanie było tylko kwestią czasu. Nie mówili o tym jeszcze, ale oboje już wiedzieli, że nie zestarzeją się razem. Stéfek coraz gorzej znosił Paryż. Sesje u psychologa nie pomagały. Czuł się coraz bardziej zagubiony i coraz częściej wspominał o powrocie do Bretanii. Ostatni rok w Paryżu żyli w przekonaniu, że data przydatności ich wspólnego pożycia nieuchronnie się zbliża. Teraz przed kominkiem odczuł potrzebę, żeby wrócić do tamtych lat. Z żalem opowiedział, że miał poważne problemy ze sobą i specjaliści nie mogli mu pomóc. Czasem słyszał głosy, czuł obecność osób, których faktycznie nie było. Nocami, kiedy nie spał, miał wrażenie, że kontaktują się z nim zaświaty. Noemi już wtedy przeczuwała, że kaliber zmagań Stéfka był niemały. Gubiła się jednak w domysłach, nie mając żadnej pewności.

Pierwsze podejście do tej rozmowy mężczyzna zrobił już w dzień jej przyjazdu do Bretanii, kiedy zeszli z klifu krętą ścieżką na niewielką plażę, wciśniętą między skały tworzące za ich plecami coś na kształt pieczary i ocean, który rozciągał się przed nimi. Byli zupełnie sami. Zachmurzyło się, woda przybrała ołowianą barwę i zaczęło mocniej wiać. Gaïa i Maya biegały po piasku, nic sobie nie robiąc ze zmiany pogody, a ona słuchała zwierzeń swojego byłego narzeczonego. Nie miała jeszcze ochoty na poważną rozmowę, na plaży była jeszcze cała z podróży. Miała wrażenie, że została „złapana” między żywiołami i chciała odłożyć trudne tematy na później. Francuz początkowo nie wyczuł jej nastroju, ale po dłuższej chwili zorientował się, że powinien dać jej więcej czasu. To był zaledwie wstęp do rozmowy przed kominkiem. Woda była coraz bliżej nich, psicom nie zostało już wiele miejsca na biegi, skoki, uniki i tarzanie się w piachu. Ostał się bardzo wąski odcinek plaży, za nimi piętrzyły się skały. Czekała ich długa wspinaczka na szczyt falezy.

Byli wtedy tak młodzi. Stéfek przeważnie dobrze funkcjonował i nie chciał jej obarczać swoimi frasunkami. Wychodzili w miasto, do kina, do teatru, na imprezy. On uprawiał dużo sportu, co miało mu pomóc, ale niestety nie pomogło. Życie paryskie toczyło się bardzo szybko, a oni ciągle chcieli więcej, szybciej, mocniej. Kręcili się w mieście świateł jak na wielkiej karuzeli, przynajmniej na początku. Stéfek nigdy nie został w pełni zdiagnozowany. Jego stan był z pogranicza łagodnej schizofrenii i choroby dwubiegunowej – próbowała niezdarnie poskładać te psychologiczne puzzle.

Mając znikome kompetencje w tym zakresie, wolała nie określać w myślach konkretnej klasyfikacji DSM[29]. Najważniejsze, że mógł funkcjonować samodzielnie, ale do stałej pracy nigdy po wyjeździe z Paryża nie wrócił. W stolicy Francji był bombardowany za dużą ilością bodźców i powrót do Bretanii w okolicy trzydziestego roku życia dobrze mu zrobił. Zjawy, głosy, dziwne dźwięki nie zniknęły, jednak nauczył się lepiej sobie z nimi radzić. W starym bretońskim domu, gdzie wcześniej mieszkało wiele pokoleń, nie był wolny od omamów. Czasem „ktoś” klepał go w rękę zaraz po przebudzeniu lub przed zaśnięciem. Słyszał skrzypiące schody, jakby „ktoś” wchodził na piętro. Zdarzały się jednak dużo bardziej mrożące krew w żyłach sytuacje, kiedy we śnie podduszano go i z krzykiem się budził. Na szyi miał potem ślady zaciśniętych palców. Twierdził, że nie zrobił tego żaden człowiek, byt ze świata realnego. Noemi zastanawiała się, czy te ślady widział ktoś jeszcze, czy tylko on, jednak nie miała odwagi zapytać. Obawiała się, że on odbierze taką dociekliwość jako podważanie jego prawdomówności. Te drastyczne sytuacje należały jednak do przeszłości. Odkąd Stéfek zamieszkał z młodszym bratem, aktualnie będącym w wakacyjnych rozjazdach, jego zdrowie psychiczne uległo znacznej poprawie. Wybiła północ. Noemi poczuła się nieswojo. Choć przez lata wypracowała kartezjańskie podejście do życia i nie wierzyła w duchy i zjawy, była nieco strwożona. Dopuszczała jednak myśli, że gdzieś na poziomie neuronalnym w głowie Stéfka bardzo dużo się działo. Wolała jednak myśleć, że omamy są tylko wytworem jego umysłu. Miała świadomość, że osierocenie w dzieciństwie przez ojca i śmierć starszego, ukochanego brata w wypadku samochodowym jako traumatyczne wspomnienia kładły się cieniem na jego wrażliwej psychice. Myślał, żeby wrócić pod opiekę lekarzy, ale bał się, że dostanie leki, które będą go ogłupiały. Wychodził z założenia, że skoro może funkcjonować, czasem dorobić pracami zleconymi od zapomogi dla bezrobotnych, nie będzie faszerował się psychotropami. Był nawet skłonny zrezygnować z lepszego wsparcia finansowego ze strony państwa dla osób z orzeczoną niezdolnością do pracy.

Dom był pogrążony w mroku, płomienie z kominka rozświetlały tylko najbliższe otoczenie – ich siedzących na fotelach i stolik ustawiony między nimi, na który odstawili kieliszki. Noemi poprosiła, żeby poszli spać, kiedy poczuła pierwsze ciarki na plecach. Bała się iść sama na piętro. Gaïa i Maya wyczuły jej lęk. Już leżała, gdy po chwili obie pojawiły się w jej pokoju i umościły pod łóżkiem. Przed zaśnięciem poczuła, że obok niej położyła się ciężarna kotka Choupette.

Jeszcze przed pierwszą wspólną kolacją Stéfek bardzo obrazowo odegrał scenę aktu miłosnego z miejscowym kocurem. Do zdarzenia, którego nie widział i mógł je odtworzyć z wyobraźni lub filmów przyrodniczych, dodał bardzo przekonującą warstwę dźwiękową, gdyż tylko tę słyszał. Dwa miesiące wcześniej, na przełomie maja i czerwca, rozpoczęło się nowe życie w brzuchu kotki.

Tej nocy otaczał Noemi w pokoju na piętrze cały zwierzyniec tego domostwa. Została z miejsca zaakceptowana. Stéfek przyszedł pocałować ją na dobranoc, ale już nic nie mówił. Zdziwił się, że wszystkie zwierzęta zgromadziły się blisko kobiety. Przez zaśnięciem odczytała wiadomość od Nicolasa – dotarł na południe Francji, rozpoczął urlop z rodziną i przesyłał masę całusów. Odesłała mu emoji z ustami w dziubek, które wycmokują serduszko. Uspokojona zasnęła.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1]Allez, magne-toi, on se casse d’ici! (franc.) – No dalej, ruchy, spadamy stąd!

[2]T’es folle!? Toute la ville est en feu! (franc.) – Zwariowałaś!? Całe miasto płonie!

[3]Oui, oui, le chauffeur est déjà en route, veuillez patienter (franc.) – Tak, tak, kierowca jest już w drodze, proszę czekać.

[4]À rebours (franc.) – na odwrót.

[5]Vous venez d’où madame? Si c’est pas indiscret de vous le demander? (franc.) – Skąd pani przyjechała? Jeśli to nie jest wścibskie pytanie?

[6]Parce que les parisiennes viennent pas sur votre terrasse pour admirer la vue? (franc.) – Bo paryżanki nie przychodzą na taras widokowy?

[7]Si, si, mais vous n’êtes pas d’ici et prenez ça comme un compliment (franc.) – Przychodzą, przychodzą, ale pani nie jest stąd i proszę potraktować to jak komplement.

[8]J’ai vécu à Paris cinq ans il y a très longtemps, maintenant je vis en Pologne (franc.) – Żyłam w Paryżu przez pięć lat dawno temu, a teraz mieszkam w Polsce.

[9]Pas si longtemps que ça, c’est pas possible, vous êtes encore trop jeune. Quelle ville? (franc.) – To nie mogło być tak dawno, ciągle jest pani młoda. A jakie miasto?

[10]Ah! Je connais. Lech Poznan! (franc.) – Ach! Znam. Lech Poznań! (Wymówił oczywiście „Lesz”).

[11]Bonsoir, j’ai l’impression de vous connaître? (franc.) – Dobry wieczór, mam wrażenie, że panią znam?

[12]Bonsoir, non, je crois pas (franc.) – Nie, nie wydaje mi się.

[13]Vous en êtes certaine? (franc.) – Jest pani pewna?

[14]Monsieur, vous êtes gentil de m’offrir un verre, mais je devrais plus boire ce soir, j’ai déjà un peu trop bu… (franc.) – Jest pan bardzo uprzejmy, proponując drinka, ale nie powinnam pić więcej dziś wieczorem, jestem już trochę wstawiona…

[15]Mais justement, un petit verre avec moi, s’il vous plait? (franc.) – Ale właśnie dlatego, małą lampkę ze mną, proszę?

[16]Aaa oui, j’avais presque oublié. Nico, joyeuse anniversaire! (franc.) – Prawie zapomniałabym. Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin!

[17]Après tant d’années tu t’en souviens encore?! Tu peux pas savoir à quel point tu m’as fait plaisir là (franc.) – Po tylu latach ciągle pamiętasz?! Nawet nie wiesz, jaką radość mi właśnie sprawiłaś.

[18]Bonne nuit (franc.) – Dobranoc.

[19]Quand tu seras de retour à Paris, on va en parler, d’accord? Ce sera surtout pour toi (franc.) – Kiedy wrócisz do Paryża, porozmawiamy o tym, dobrze? Ta rozmowa będzie przede wszystkim dla ciebie.

[20]Comme si de rien n’était, ils se roulèrent des pelles sur le quais (franc.) – Jak gdyby nigdy nic, poszli w ślimaka na peronie; w potocznym języku francuskim wyrażenie o dość złożonej etymologii, chodzi o kręcenie językami w taki sposób, jak jeździ się na wrotkach po okręgu.

[21] Czas przeszły prosty.

[22]Tout à fait bizarre (franc.) – całkowicie dziwne.

[23] Bretońska wersja francuskiego chouchen, wym. „szuszen”.

[24]Folie à deux (franc.). Chwilami się kwalifikowali.

[25] W rozmowie został użyty jeden z ulubionych zwrotów zapracowanych Francuzek i Francuzów: faire la grasse matinée (franc.).

[26]Galettes bretonnes (franc.) – naleśniki gryczane.

[27]Crêpes au sucre et au citron (franc.) – naleśniki z cukrem i zakrapiane cytryną.

[28]Ça fait rien. Je m’enrhume rarement (franc.) – Nic mi nie będzie. Rzadko się przeziębiam.

[29] Diagnostyczny i statystyczny podręcznik zaburzeń psychicznych (ang. diagnostic and statistical manual of mental disorders).

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Część I. Bretania
Część II. Pojezierze Drawskie
Część III. Paryż, Poznań

Gdy słońce wypieka sny

ISBN: 978-83-8373-069-1

© Julia Durzyńska i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Monika Turała

KOREKTA: Angelika Kotowska

OKŁADKA: Julia Durzyńska: pomysł, wykonanie, poprawki

Podgoore: wykonanie, retusze i poprawki

Oskar Perek: koncept

Ilustracje zostały wykonane za pomocą programu SI www.bing.com

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek