Garet dorasta - Joanna Szarras - ebook

Garet dorasta ebook

Joanna Szarras

3,2

Opis

Zabawna historia wyrośniętego szczeniaka oraz innych zwariowanych lokatorów pewnego domu, w którym właśnie rozpoczyna się generalny remont. Od tej pory i świat, i dom stanęły na głowie.

Uwaga! Nie do czytania w miejscach publicznych; salwy śmiechu mogą wywołać panikę wśród otoczenia.

*

Pewnego dnia w naszym domu pojawił się kudłaty, arogancko pewny siebie szczeniak, w którym tkwiło błogosławione przekonanie, nieobce niejednej jednostce ludzkiej – Jestem największym darem dla świata. Mały Garet, z pełnoobjawowym ADHD, lękiem separacyjnym i nieprawdopodobną pomysłowością, konsekwentnie obracał nasz dom i zdrowie psychiczne w ruinę. Był tak absorbujący, że niepostrzeżenie zmieniał strukturę rodziny, burząc wieloletnie nawyki i wydobywając z nas zarówno najgorsze, jak i najlepsze cechy.

Joanna Szarras

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 521

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (23 oceny)
5
4
8
2
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Joanna Szarras

Garet dorasta

Strona redakcyjna

Copyright © by Joanna Szarras, 2012

All rights reserved

Redaktor

Hanna Kossak-Nowocień

Projekt okładki i stron tytułowych

Agnieszka Herman

Rysunek psa

istockphoto © Matthew Hertel

Opracowanie graficzne i techniczne

Barbara i Przemysław Kida

Wydanie I ISBN 978-83-7506-622-7

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. 61 853-27-51, 61 853-27-67

www.zysk.com.pl

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.

Od autora

Człowiek nigdy nie wie, co uczyni jego życie kompletnym. Czasami może to być po prostu bezpańskipies.

Pewnego dnia w naszym domu pojawił się szczeniak, przypominający owłosiony konar. Kudłaty, arogancko pewny siebie, tym błogosławionym przekonaniem, które posiadają niektóre jednostki ludzkie– JESTEM NAJWIĘKSZYM DAREM DLA ŚWIATA.Od tej pory i świat, i dom stanęły na głowie. MałyGaret, z pełnoobjawowym ADHD, lękiem separacyjnym i nieprawdopodobną pomysłowością, konsekwentnie obracał nasz dom i zdrowie psychicznew ruinę. Był tak absorbujący, że niepostrzeżenie zmieniał strukturę rodziny, burząc wieloletnie nawyki orazwydobywając z nas i najgorsze, i najlepsze cechy. Jegodzieciństwo opisałam w książce Garet, fe!. Drugi tomjest kontynuacją przygód Gareta. Szczeniak ma jużosiem miesięcy i rośnie, co nie znaczy, że dojrzewa. Zato w naszym życiu stopniowo następują przemiany.

Nie polecam opowieści o Garecie ludziom lubiącym zwierzęta w sposób zdroworozsądkowy; wręczodradzam czytanie. Ten specyficzny pamiętnik dedykuję tym, którzy kochają zwierzaki całym sercem, jakpełnoprawnych partnerów – czujących, myślących.Wyjątkowych już choćby dlatego, że nigdy nie zdradzą, nie kryją się za maskami, a swoje uczucia wyrażają w sposób otwarty i jednoznaczny.

Książkę dedykuję mojej wspaniałej rodzinie -mamie Irenie, córce Kai, bratu Markowi oraz cudownej kobiecie, miłośniczce zwierząt, a zwłaszcza psówi koni – Grażynie Strumiłowskiej. Nie mogę zapomnieć także o zwierzętach – Garecie, kotach i niedawno adoptowanym godnym następcy Gareta -Dinie.

Garet dorasta

27.10.2006, piątek

Ciekawe, czy są ludzie, którzy pamiętają, co działo się przed tygodniem. Jeśli, naturalnie, nie był to kataklizm albo pożar, w którym spłonął ich dom. Ja nie pamiętam, co działo się dnia poprzedniego. Dlatego robię hasłowe notatki, które potem uruchamiają mi pamięć. Niestety, te notatki muszę potem przeczytać.

– Cholera!

– Co znowu zepsułaś? – zainteresowała się moja córka.

– Nic nie zepsułam. Chodź tu, pomóż mi to odczytać. To chyba było coś ważnego, bo widzę, że nawet potem poprawiałam, żeby było wyraźniej…

– Wyraźniej? – zapytała z przekąsem Kaja, wpatrując się w notatnik. – Które masz na myśli? – Te trzy pierwsze.

– Aha. Uuubłeee? Ublony? Co, jednak nie? Czekaj, teraz będzie najtrudniejsze. Odroooo… Nie używasz dużych liter?

– Mogłam użyć – warknęłam.

– Hm… to drugie to może być „d”. Tak, raczej „d” niż „b”. Chociaż… jeśli się wpatrzyć uważniej…

– Dawaj to. Za bardzo się wczuwasz.

– No cóż, po prostu to zeskanuj. Może ktoś odczyta…

We wtorek Irena, po moich namowach, wybrała się do okulisty. Według mnie to, co zrobiło jej się w oku, to nie zapalenie spojówek. Chyba coś na rogówce. Wróciła wściekła i wyczerpana. Mogła próbować jeszcze raz, około południa, ale kolejnej wyprawie nie sprostałaby kondycyjnie. Jeśli nie, to następnego dnia przed siódmą do rejestracji, a później jeszcze raz do lekarza.

Jeden okulista na pięćdziesięciotysięczny rejon to rzeczywiście nie jest dużo. Można ostatecznie iść prywatnie, ale kiedy człowiek pomyśli, ile co miesiąc potrącają na NFZ, to wolałby to wykorzystać.

Z westchnieniem nastawiłam sobie budzik na szóstą. Oczywiście, moja matka padnie, a nie poprosi, bo nie ma tego zwyczaju. Ale nie daj Boże, gdybym się sama nie domyśliła. Wypomni mi to w długiej, kwiecistej przemowie za dwadzieścia lat. Mogłaby dawać lekcje prokuratorom oskarżającym o najcięższego kalibru zbrodnie. A gdyby ją postawić na sali sądowej, oskarżonego o kradzież pudełka zapałek, i to w procesie poszlakowym, posłałaby za kratki na dożywocie.

Po południu pojechałam do Krakowa, na grupę rozwoju osobistego, a gdy wróciłam późnym wieczorem, od furtki trasę wyznaczały moje ubrania. Spodnie od dresu, podkoszulek, polar, sweter i stanik od stroju kąpielowego. Garet powitał mnie z nocną koszulą w zębach. Musieli wcześniej być na spacerze w ogrodzie, bo z trudem ją rozpoznałam. W każdym razie nie po kolorze.

Od razu wiedziałam, że ze snem będzie ciężko. Garet, wciąż cierpiący na chorobę sierocą po poniedziałkowym wyjeździe Kai, biegał po całym domu świszcząc, stękając i z dzikim uporem otwierając wszystkie drzwi. Nawet w najbardziej ospałym nastroju jest trudny do zniesienia, a wyprowadzony z równowagi może doprowadzić do szału cały oddział chorych na katatonię.

Około północy pozamykałam wszystkie drzwi na klucz, więc z konieczności ograniczył się do skakania na klamki, co było równie irytujące, ale przynajmniej zlikwidowało większość przeciągów w domu. Jedynymi spokojnymi elementami były koty, śpiące głęboko w najcieplejszych i najwygodniejszych miejscach. Czuwał tylko Koleś. Siedział na umywalce i wpatrywał się posępnym wzorkiem w leżący w niej kawałek wapienia z amonitem, który czekał od poniedziałkowego spaceru na wyszorowanie.

– Mi, mi, mi! – zawołał na mój widok, gruchnął na podłogę i kolebiącym się truchtem podążył do misek, dając do zrozumienia, że babcia postanowiła go zagłodzić. Prawdopodobnie ostatni posiłek skończył dobre pół godziny wcześniej i potężne ssanie w żołądku nie pozwalało mu zasnąć, a z amonitem nie zdołał nawiązać kontaktu mentalnego.

Gdy nakarmiłam już wszystkie obecne w domu koty i Gareta, za drzwiami wejściowymi włączyła sygnał alarmowy Perła, więc wpuściłam ją i cały proces rozpoczął się od nowa. Kiedy szłam spać, Perła jeszcze z charkotem mordowała, wywleczony z Garetowego talerza, kawał mięsa wielkości swojej głowy. Wyciągnęłam spod Kolesia, Gaci i Marchwi kawałek kołdry i mniej więcej udało mi się okryć. Garet jeszcze przez chwilę tupał po domu, potem przyniósł sobie z kuchni gumową kość i zaczął grać. Wylazłam z łóżka, odebrałam mu instrument i kazałam iść spać. W odwecie zabrał mi pantofel i tłukł nim zapamiętale o podłogę. O trzeciej obudził mnie łoskot. To nasz piesek otwierał drzwi do piwnicy. Nie mogłam sobie przypomnieć, czy zamknęłam je na klucz… nie zamknęłam. Przez jakiś czas kotłował się w ogródku, możliwe, że gonił koty. Potem z piwnicy, z worka z plastykiem, przyniósł pięciolitrową butlę po wodzie, obecnie zredukowaną do kształtu zdeformowanego naleśnika, ale robiącą wciąż wystarczająco dużo hałasu. Wśród kotów zapanowało krótkotrwałe poruszenie, ale szybko zorientowały się, że to tylko nasz obłąkany pies i zasnęły, wzdychając. Wstałam, odebrałam mu butelkę, nawarczałam i położyłam się z powrotem. Garet, pozbawiony zabawki, wskoczył na mnie zabłoconymi, zimnymi łapami i z głuchym jękiem uwalił się na mojej klatce piersiowej. Teraz ja wydałam jęk, dla odmiany bolesny, i z trudem wywalczyłam sobie trochę miejsca między zwierzętami.

Otworzyłam oczy przed szóstą i spojrzałam wprost na Gareta, który wisiał nade mną zmarszczony w głębokim namyśle. Zerwałam się w panice, zanim ten namysł czymś zaowocował. I tak musiałam wstać…

W kolejce do rejestracji stałam godzinę. Na szczęście tego dnia rejestrowano więcej niż piętnaście osób i babcia się załapała. W drodze powrotnej zrobiłam zakupy i było mi naprawdę ciężko. Z Garetem przezornie przywitałam się najpierw przez pręty furtki. Jeśli miałam nadzieję, że osłabi to jego zapał – myliłam się. Skupiona na tym, żeby szybko wcisnąć się przez szparę i natychmiast zamknąć furtkę na klucz, miałam niewielkie możliwości obrony. Garet w rozpędzie zahaczył mnie w palec pazurem, z bólu wypuściłam pięciolitrową butlę z wodą, na której natychmiast zakleszczył paszczę. Klnąc z furią, stałam w kałuży wody mineralnej, tuląc do piersi dwa woreczki mleka i opędzając się przed zbzikowanym kundlem zranioną ręką.

W progu potknęłam się o swoje spodnie od dresu zasupłane z ręcznikiem, dalej leżał stanik od bikini w takim stanie, że musiał zostać pochowany, a następnie ekshumowany co najmniej trzy razy. W kuchni na podłodze poniewierało się dziwnie płaskie pudełko z herbatą miętową, którą kupiłam poprzedniego dnia, a na stole, z wygryzioną okładką, moja ulubiona książka. Czytałam ją właśnie po raz n-ty i pierwotnie znajdowała się na półce nad łóżkiem. Skretyniały szkodnik uwalił się na plecach w fotelu przy stole i łypał radośnie, uśmiechnięty od jednego kłapciatego ucha do drugiego. Wykazałam mnóstwo hartu ducha i nie zadusiłam go.

W południe zjawił się nasz młody sąsiad, Paweł, z którym byłam umówiona pół roku temu. Miał naprawić wypadające drzwiczki od pieca c.o. oraz umocnić zamek przy furtce, a raczej to coś, do czego wchodzi języczek zamka, a co jest przymocowane do ściany. U nas zostało przymocowane do samego ocieplenia, toteż drżałam na myśl, że pewnego razu nie wytrzyma naporu tęsknoty opuszczonego Gareta i osamotniony kundel wraz ze swoją deprywacją emocjonalną zginą marnie pod pierwszym przejeżdżającym samochodem.

Od tej chwili zaczął się sądny dzień. Paweł musiał podjechać ze sprzętem pod drzwi piwnicy, wskutek czego brama została otwarta, jednocześnie wymontował to coś ze ściany i z drugiej strony domu była niedomknięta furtka. Paweł co jakiś czas musiał się ze mną skontaktować, ja zaś musiałam zapanować nad szalejącym w domu niepoczytalnym psem, który kompletnie nie mógł zrozumieć, dlaczego nie wolno mu okazywać gorących uczuć nowemu wujkowi. Pies-pomyleniec usiłował wydostać się na zewnątrz przez piwnicę, przez drzwi wejściowe, przez drzwi balkonowe i przez okno. Dwukrotnie złapałam go tuż przy ulicy, byłam wściekła, rozdygotana i momentami robiło mi się słabo. Wreszcie zamknęłam świra w kuchni i poszłam do piwnicy szukać odpowiednio dużej nakrętki. W sekundę później pojawił się tam Garet. Wciąż jeszcze osłupiała, złapałam go za kark i zapędziłam do domu. Tu okazało się, że drzwi do kuchni nadal są zamknięte na klucz, a te od pokoju otwarte. Była tylko jedna możliwość – dokonał cudu i przelazł przez wysoką, długą i szeroką komodę. Jeden rzut oka na pokój uświadomił mi, że komody jednak nie pokonał, za to, wlazłszy na łóżko, przecisnął się przez wąską szparę pomiędzy komodą a dużym, stojącym lustrem, odsunąwszy uprzednio masywny stolik z telewizorem. Telewizor balansował na krawędzi stolika, a wazonik z różą ozdabiał podłogę. Zasłoniłam deską nieszczęsną szparę i tym razem zamknęłam potwora w pokoju. Zanim dotarłam do Pawła, pies już tam był i wcisnąwszy mu się w objęcia, lizał go po twarzy. Zawyłam z wściekłości i zapędziłam go do domu. Pokonał deskę i odsunąwszy telewizor, przedostał się tym razem przez kuchnię. Po drodze zdążył wstąpić do pokoju babci i wywlec jej rajstopy. Doniczka z zakupionym kilka dni temu bardzo oryginalnym kwiatkiem turlała się po podłodze. Obok, zasypany ziemią, ale cały, leżał pojemnik w kształcie gruszki, z masy perłowej i mosiądzu, w którym przechowujemy pazury zgubione przez Funiaczka. No dobra, wiem, nie jest to w pełni normalne, ale w obliczu tego, co robi Garet…

Kiedy wyszłam zamknąć bramę wjazdową za samochodem Pawła, pies zbliżał się właśnie do krawężnika, kompletnie lekceważąc pędzące ulicą samochody. Ależ ucieszył się na mój widok! Roztrzęsiona i wyczerpana do ostateczności, zabarykadowałam dom od środka. Furtka nadal nie funkcjonowała, bo Paweł nie zdążył i miał skończyć pracę następnego dnia.

W czwartek przytomnie założyłam Garetowi kolczatkę i smycz, zanim przyszedł Paweł. Teraz pies spokojnie mógł witać się z nim co piętnaście minut od nowa. Czochrając roześmiany pysk, Paweł powiedział, że początkowo miał wrażenie, że widzi swojego dawnego psa albo jego potomka. Mieli ponoć identycznego. Też z Krakowa. Zachowywał się tak samo. Nadpobudliwy, groźnie pomysłowy, niereformowalny, pełen miłości do całego świata i wszystkich ludzi. Notorycznie uciekał, trzy razy potrącił go samochód, szkód w domu narobił na kilka tysięcy i po kolejnej ojciec Pawła oddał go komuś na wieś. Jest to dowód na to, że Garetowa rasa istnieje i ma tak genetycznie.

Po południu furtka działała, a ja cieszyłam się myślą, że nie trzeba wymieniać pieca, wystarczy zamontować pompę wspomagającą obieg wody. Tak przynajmniej stwierdził Paweł, czyli fachowiec, po oględzinach naszej instalacji c.o., kiedy już oczy mu wróciły do właściwych rozmiarów. Zaofiarował się, że zrobi to od ręki, poza terminami. Piec wymieniałby dopiero wtedy, kiedy zacznie przeciekać, bo szkoda kosztów. A zbiornik kontrolny czy też wyrównawczy, który jakiś geniusz zamurował w ścianie łazienki na piętrze, też na razie by zostawił. Jeśli do tej pory jakimś cudem nie pękł, to może jeszcze wytrzyma. Moja radość trwała, dopóki do kuchni nie przyczłapała moja mama.

– On nie ma racji, ta pompa jest u nas niepotrzebna – zaczęła konwersacyjnym tonem.

– Co ty mówisz? Wreszcie wszystkie kaloryfery będą ciepłe! W domu przestanie być tak śmiertelnie zimno, palenie będzie bardziej efektywne!

– U nas i tak ten piec grzeje jak szalony. Zaraz woda gotuje się w kaloryferach. Potrzebujemy czegoś, co spowolniłoby grzanie – oznajmiła z niezachwianą pewnością siebie.

– Ale przecież nie chodzi o to, żeby piec ogrzewał sam siebie! W domu jest dwanaście stopni, kaloryfery w kuchni i na piętrze w tym pionie nie grzeją, tak samo w łazience, a reszta, z wyjątkiem tego w twoim pokoju, jest ciepła tylko górą! Nic dziwnego, że woda się gotuje, jeśli ma do dyspozycji tylko dwa grzejniki!

– Ja lepiej wiem, jak nasz piec się zachowuje. Nie ma potrzeby wpędzać się w koszty przez jakąś pompę.

– Ale przecież oszczędzasz cztery tysiące!

– On się nie zna. Jakby się udało jakoś spowolnić…

– Dobrze. Koniec tematu.

– Z tobą w ogóle nie można porozmawiać! Zaraz się wściekasz! – zirytowała się.

– Powiedziałam – dość na ten temat. Przekonałaś mnie. Mamy wspaniałą instalację, wszystko działa ze stuprocentową wydajnością. W zimie będziemy otwierać okna, żeby się nie usmażyć – dygocząc ze złości, pobiegłam do ogródka. Byłam zbyt wściekła, żeby wytrzymać na ławce. Wytypowałam suche drzewka do wykopania i mój wzrok padł na Gareta bawiącego się obok grządki truskawek. Wykopał już spory grobowiec i właśnie usiłował w nim pochować wełnianą poduszkę.

Wieczorem zniosłam z góry Wielką Szarą Kocicę, przez pół drogi przyczepioną do świeżo wypranego dywanika z łazienki, na którym spała. Gdy wypuściła dywanik z pazurów, wyrzuciłam ją do piwnicy. Dałam czwartą kolację kotom i pierwszą Garetowi, odczepiłam Kolesia od garnka z mlekiem, odebrałam Garetowi rajstopy babci i ukradkiem podrzuciłam jej do pokoju, rozbiłam trzy szklanki, pozmiatałam szkło i poszłam spać. Tym razem Garyś ułożył się bez protestów na swoim fotelu i ledwie zasnął, zaczął chrapać tak donośnie, że oblegające mnie koty co chwilę podnosiły głowy. Pół nocy przecmokałam i przegwizdałam. Bez skutku. Garet poprawiał się z udręczonym stękaniem i zaczynał z nową siłą. Uspokoił się dopiero nad ranem, kiedy wepchnął się na piątego do mojego łóżka.

30.10.2006, poniedziałek

Piątek jeszcze był cudny. Mnóstwo liści opadło z drzew i od ziemi bił ciepły blask, a za każdym samochodem unosił się wirujący złoty welon. Powietrze pachniało odurzająco dymem z ognisk i więdnącą roślinnością. Szłam powoli, bo uginałam się pod lawiną zakupów. Musiałam odnowić zapasy mięsa dla Gareta, a przy okazji kupiłam parę innych ciężkich rzeczy. Cały teren wokół domu, wzdłuż obu ulic, usiany był stosami śmieci. W większości były to kolorowe strzępy podobizn lokalnych polityków. Walka zaczęła się parę tygodni przed wyborami. Właściwie mogłam zrozumieć te niszczycielskie zapędy, bo w naszej dzielnicy rozklejono oblicza rzadkiej urody, a bijąca z nich szczerość i dobrotliwość każdego przyprawiłyby o krwiożercze skłonności. Ale dlaczego te szczątki muszą zdobić nasz dom?

– Jeśli zobaczę, że ktoś przykleja plakat na słupie przy naszym ogrodzeniu, to sama go zedrę i wepchnę mu do gardła! – piekliła się Kaja.

Kiedy zaczęłam obierać ze skóry doczesną powłokę indyka, zleciał się cały zwierzyniec z wyjątkiem Kolesia, który zażywał na moim łóżku zasłużonego wypoczynku po wyczerpująco przespanej nocy. Na czele stał Garet z płonącym chciwością wzrokiem. – Oszalałeś? Przecież to jest obrzydliwe. Nie będziesz jadł skór. Dla ciebie będzie mięsko po upieczeniu. Garet jednak miał na ten temat własne zdanie. Wepchnął się pomiędzy Gacię i Marchew i porywał im sprzed nosa rzucane przeze mnie okrawki.

– A, rób, co chcesz. Koleś! Koleś, wstawaj, może coś przekąsisz?

– Nie wołaj go! Chcesz go zabić? – zdenerwowała się Kaja. – Jak zdechnie z otłuszczenia, to sama będziesz kopać dołek!

– Żartujesz chyba! Do takiego dołka to trzeba będzie kogoś wynająć. Chyba że Garet pomoże. Koleś!

– Ale z ciebie wstrętna baba!

Koleś nie dał się skusić, a może nie słyszał, śniąc o następnym posiłku. Za to Garet postawił sobie za punkt honoru zeżreć indyka na surowo. Co wcale nie przeszkodziło mu w pół godziny później pochłonąć trzech talerzy pierogów leniwych. Zdołał jeszcze spróbować trochę pieczonego mięsa, ale odstąpił je Perle, która wpadła się pożywić po wielogodzinnej włóczędze i jak po sznurku trafiła do jego miski.

Po obiedzie wyszliśmy na słońce. Garet prezentował pełny zespół nadpobudliwości, ja drzemałam skurczona na ławce, a Kaja, siedząca obok, robiła nam prasówkę. Kolejny artykuł o teorii ewolucji w tym samym tygodniu okazał się ponad moje siły.

– Jezu, jaki wstyd! – jęknęłam. – Przestań! Jakby mało było kompromitacji, na jaką ustawicznie naraża nas rząd, to jeszcze zaktywizowali się panowie G.

– Ale posłuchaj, to jest naprawdę dobre! „Koledzy z instytutu śmiali się, że Bóg mnie stworzył razem z dinozaurami – mówi prof. Adam Proń, obecnie pracujący w Grenoble”…

– Ze smokiem wawelskim, którego doskonale pamiętają najstarsi Polacy… To są ci sami, którzy pamiętają krasnoludki. A krasnoludki uległy mutacjom, które, jak słusznie twierdzi profesor Giertych, są bez wyjątku szkodliwe. Więc tak rosły, rosły i rosły, aż przerosły normalnych ludzi i stąd wywodzi się sławny ostatnio ród… Założę się, że cały cywilizowany świat pęka ze śmiechu! Chyba już z dwojga złego wolę, żeby nas uważali za pijaków niż za kretynów.

– A czytałaś o pomyśle utworzenia tych szkół specjalnych dla trudnej młodzieży? Przecież taki człowiek byłby naznaczony na całe życie. Na przykład ta dziewczyna, która…

– Wiem, czytałam, teraz pracuje z trudną młodzieżą. To nie jest sposób na zwalczanie przestępczości. Ja proponuję stworzenie także szkół specjalnych dla wyjątkowych szkarad. Całe rodziny by się tam znalazły… Jakby je odizolować wystarczająco wcześnie, to społeczeństwo by na tym skorzystało…

Garet do reszty stracił cierpliwość i nerwowym szczeknięciem włączył się do dyskusji. Wzrok miał bystry, a odwinięte wargi zdawały się formułować słowa. Jeszcze chwila, a obali jakąś teorię… Ale nie, rozmyślił się i złapał mnie za rękaw.

– A idźże, ty brakujące ogniwo ewolucji!

Wieczorem poczuł przypływ energii. Właśnie przeglądałam w przygnębieniu program telewizyjny.

– Nie do wiary, po prostu nic nie ma! To znaczy nie, jest Most na rzece Kwai, jakie szczęście, kawał czasu, był dopiero tydzień temu!

– Rzeczywiście – przypomniała sobie Kaja. – A gdzie jest teraz?

– Wciąż w tym samym miejscu – warknęłam, wydzierając Garetowi pantofel z zębów. Odczepił się tylko po to, żeby otworzyć wszystkie drzwi. Ostatecznie skorzystał z tych do piwnicy. Przyniósł sobie z ogródka ubłoconą poduszkę. Kiedy zamordował ją już na śmierć, a my zdążyłyśmy pozamykać drzwi, otworzył wszystkie ponownie i tym razem przytruchtał z piłeczką tenisową. Można ją było poznać tylko po wielkości, bo była całkiem łysa, a łysina miała kolor ziemi. Piłeczka zaraz wturlała się pod moje łóżko. Garet obejrzał się na nas, a nie widząc żadnych przejawów dobrej woli, przewrócił oczami, westchnął i zaczął wciskać się jej śladem. Nogi mu się rozjechały i ostatecznie dokonał dzieła, leżąc na boku.

– Zanosi się na spokojny wieczór – zagadnęłam pogodnie, bo pies utknął pod łóżkiem i wyglądało na to, że już tam zostanie. Prawie się odprężyłam, gdy spod łóżka wydobył się gorączkowy chrobot. Za chwilę pojawił się czarny pysk zaciśnięty na odrażającej piłce. Za nim wychynęła reszta głowy z dramatycznie wybałuszonymi oczami.

– Przygotuj muskuły – uprzedziłam Kaję. – Trzeba będzie podnieść łóżko, bo się oskalpuje.

– O Boże, oczy mu wypadną!

– To mu włożysz z powrotem. Nawet nie zauważy…

Garet, sapiąc w desperacji i żłobiąc pazurami rowki w deskach, wyczołgiwał się na zewnątrz. Uparty jest jak szatan, więc w końcu mu się to udało. W nagrodę podzieliłam się z nim kanapką z pleśniowym serem. Zjadł ze smakiem.

– Widzisz? Pies wie, co dobre…

– Fuj, obrzydliwi jesteście obydwoje!

Poprawił sobie muesli z miodem, ze dwadzieścia razy otworzył wszystkie drzwi, opędzlował kotom chrupki, wrzucił mi podstępnie do łóżka zmemłaną kość, przyniósł z łazienki mój polar i podścieliwszy go na fotelu, ułożył się do snu. O północy chrapał, aż szyby w oknach drżały.

Dziś byłam na ostatnim szkoleniu w Krakowie. Ćwiczyliśmy rozliczanie wniosków unijnych. Towarzyszyły temu chóralne jęki i pełne udręki westchnienia. Ci, którzy nie spali, narzekali, że to najgorsze zajęcia. Kompletnie nie mogłam zrozumieć, dlaczego. Wszystko wydawało mi się jasne i oczywiste, a liczne zadawane pytania kompletnie idiotyczne.

– Ty to już skończyłaś? Wszystko? – zdziwiła się Dorota, patrząc na mnie załzawionymi z otępienia oczami. – Widzisz, odkryłaś swoje powołanie! Ty nie jesteś artystką, tylko księgową!

Wzdrygnęłam się nerwowo. Co jakiś czas uaktywnia mi się rodzinny gen ekonomistów, ale jest to tak obce mojej duszy, że wypieram z całych sił. Zdołałam nawet wszystkim wmówić, że mam rodzaj dysleksji arytmetycznej. I sama w to mocno wierzę. Księgowa, też coś.

Popołudnie wciąż było pogodne. Opadłe liście pachniały gorzkawo-słodko, klony jarzyły się wszystkimi odcieniami żółci. Olgerda jak zwykle nie poznałam, ale przez tyle lat już się do tego przyzwyczaił. Wie, że mój umysł rzadko przebywa w tym samym miejscu, co ciało. Swego czasu bawiliśmy się świetnie w tej samej redakcji. Z wykształcenia historyk, jest nie tylko dziennikarzem, ale pisarzem, poetą i budzącym powszechny strach błyskotliwym złośliwcem tępiącym bezlitośnie głupotę, chamstwo i hipokryzję. Nietypowe imię nosił dzięki pomyłce średnio trzeźwego urzędnika, której to pomyłki ojciec, ogłupiały ze szczęścia po narodzinach potomka, nie zauważył. Teraz Olgerd holował do domu siedmioletnią córkę i kilkunastomiesięcznego synka. Tymon dreptał, zataczając się, jak po długotrwałym nadużyciu. Co parę metrów przewracał się, pozwalał podnieść i otrzepać starszej o kilka lat Martynie, po czym, nie zmieniając pogodnego wyrazu twarzy, niezrażony ruszał ku kolejnemu upadkowi. Wańka-wstańka. Olgerd pochwalił się, że synek wypowiedział już pierwsze słowo. – Daj!

– No proszę, osobowość nowoczesna! – ucieszyłam się.

– A ty? Ze szkolenia? Menedżer funduszy unijnych? – Olgerd spojrzał na mnie ze zgrozą. – Po co ci to?

– Wiesz, system kształcenia ustawicznego – wymamrotałam zawstydzona.

– A, tak, ty należysz do tych, co to ciągle się uczą…

– I nic z tego nie mają.

– Właśnie to miałem powiedzieć.

Tymon, wsadzony do wózka, popadł w głębokie zamyślenie. Żując własne wargi i patrząc spod daszka czapki chmurnym, nieruchomym wzrokiem, rozwiązywał ważkie problemy egzystencjalne.

Pożegnaliśmy się. Olgerd zapewnił, że jeśli usłyszy o jakiejś sensownej pracy, da mi znać. Wyraźnie wypogodniał, kiedy okazało się, że za pół etatu dostaje więcej niż ja za cały. A za drugie pół, mało absorbujące, o wiele, wiele więcej.

Przed drzwiami wejściowymi złapałam się za klatkę piersiową. Aaaaaa!!! Jeśli to nie omamy wzrokowe, to mam zawał. Z ziemi spoglądała na mnie urodziwa, choć chmurna twarz. Mimo iż nikt by się tego teraz nie domyślił, niespełna trzydzieści lat temu należała do mnie. Teraz, patrząc morderczym wzrokiem, leżała u moich stóp przyklejona do czegoś, co po dłuższych, drżących oględzinach rozpoznałam jako mocno sponiewieraną, wewnętrzną stronę okładki swojej legitymacji ubezpieczeniowej. Legitymacji, która będzie mi potrzebna we wtorek rano.

Podniosłam amputowany kawałek dokumentu i ciężkim krokiem weszłam do domu. Garet wyskoczył, tryskając radością, z wełnianą poduszką w zębach. Jednak to, co ze mnie emanowało, ostudziło jego zapał. Przytomnie wycofał się na bezpieczne pozycje. Poduszki z pyska nie wypuścił, pewnie na wszelki wypadek wolał mieć jakiś bufor.

– Czy wiesz, co to jest? – zapytałam ponuro Kaję, która z niewyraźną miną wpatrywała się w dowód rzeczowy.

– Twoja legitymacja?… – Wykrzywiła się, jakby bolały ją zęby.

– Bingo. Moja sędziwa, wierna legitymacja, a raczej to, co z niej zostało.

– W ogródku znalazłam szczątki i tak mi się wydawało, że to będzie coś takiego. Przyniosłam je… Ale skąd ta okładka wzięła się przed domem?

– Z tej złośliwej, wrednej, czarnej mordy. I co ja teraz zrobię? Ten potwór niszczy wszystko. Teraz zabrał się za niszczenie mojego życia! Mam tego dość.

– Spróbuję to posklejać – powiedziała uspokajająco Kaja, z mocno powątpiewającym wyrazem twarzy. Stosik zabrudzonych ziemią skrawków nadawał się akurat do zrobienia kolażu. Dla masochisty.

Nie wiadomo kiedy czarny potomek wszystkich szatanów poszatkował legitymację. Ukradł ją z koszyka stojącego na parapecie w kuchni, gdzie chyba dofrunął. Został sam w domu przez mniej więcej godzinę, kiedy przyjechał Marek i zawiózł babcię i Kaję na cmentarz. Garet był dosyć zajęty, bo robił remanent w ubraniach, przesunął stolik, zrzucił telewizor i rozbił nową doniczkę mojego ulubionego kwiatka, który wygląda jak sitowie powykręcane przez artretyzm. Telewizor padł na twarz, ale jakimś cudem na razie działa. Mamy tylko ubytek obrazu z lewej strony ekranu, gdzie pojawiła się plama w kolorze wiosennej zieleni.

Do wieczora pies schodził mi z drogi. Ignorowałam go z kamienną konsekwencją. Kaja zajęta była robótkami ręcznymi. Czyściła i kleiła coś, co przypominało wydzieranki zrobione przez liczną grupę wyjątkowo niechlujnych przedszkolaków. Ilekroć na nią spojrzałam, robiło mi się ciężko na duszy i na żołądku. Najwyraźniej są położone blisko siebie. Za to przestępstwo Garet powinien dostać dożywocie u „maluchów”, w przedszkolu, które dziesięć razy dziennie mijają pielgrzymki. To jedyne, czego śmiertelnie się boi.

W nocy też byliśmy w separacji. O trzeciej rano w milczeniu wypuściłam go przez piwnicę do ogrodu. Wrócił mniej więcej po godzinie, kiedy już zamierzałam wyruszyć na poszukiwania. Mokry i ubłocony. Wskoczył na fotel i stanął na głowie, rozpoczynając wycieranie. Zanim wróciłam z łazienki, musiał dojść do wniosku, że lepiej wytrze się o moją pościel, bo zastałam łóżko w takim stanie, jakby dwa słonie tańczyły w nim twista, kręcąc każdą nogą w innym kierunku. Pies głośno chrapał w fotelu. Rzuciłam mu mordercze spojrzenie i zauważyłam domykającą się pospiesznie ćwiartkę oka.

Wróciłam do łóżka. W tym momencie obudziła się Perła i włączyła sygnał dźwiękowy. Latała po całym domu i miauczała, a Garet za nią. Kiedy już wprawił się w stan histerycznego podniecenia, zaczął tubalnie szczekać na swoje omamy słuchowe. W tych sprzyjających warunkach zdołałam się na chwilę zdrzemnąć, ale obudziła mnie babcia, twierdząc, że telefon nie działa, bo kabel jest odłączony, a ona musi zadzwonić do Marka, czy nie znalazł w samochodzie jej zapasowych okularów. Bo jeśli nie, to wypadły jej z torby na cmentarzu. I przepadły. Ale na wszelki wypadek Kaja będzie musiała pójść sprawdzić, bo być może Ali Baba i czterdziestu rozbójników jeszcze nie zrabowali tak cennego przedmiotu. Wylazłam z łóżka, podłączyłam telefon i wykręciłam numer. Marek obiecał Irenie, że jeśli znajdzie okulary, to oddzwoni. Już nie było warto kłaść się z powrotem. Tym bardziej, że czekało mnie solidne sprzątanie, a poza tym narastał we mnie niepokój, wymagający terapii jakimś, choćby drobnym, przemeblowaniem.

Zaczęłam od spokojnego rozruchu ćwiczeniami. Potomek Belzebuba radośnie skoczył do rękawów polaru, ale zderzył się z moim paskudnym wzrokiem i zawrócił na fotel. Leżał tam przez chwilę, mrugając uspokajająco, a kiedy uznał, że pokajał się już należycie, jednym susem dopadł mojej skarpetki, nie zważając na obecność stopy w środku. Warknęłam krwiożerczo i wygięłam się w koci grzbiet. Zanim zdążyłam opaść na futrzak, Garet już tam leżał. Tylko mu spode mnie ogon wystawał.

Postanowiłam wynieść duży, drewniany stół z kuchni do spiżarni, a do kuchni znieść ze strychu okrągły, na którym – jak zapowiedziałam – będą stały tylko kwiaty. Założyłam, że na mniejszy, mniej stabilny mebel, Garet nie będzie właził.

Babcia złorzeczyła, Kaja modliła się o telefon od Marka, bo nie chciało jej się iść na cmentarz i grzebać w liściach w poszukiwaniu okularów. Tym bardziej że pogoda chwilowo się załamała. Garet osłabł powalony niżem i zamaskował się na czarnym futrzaku w kuchni.

Zaopatrzona w worki na śmieci oraz wiadro z zabójczym koktajlem dezynfekcyjnym własnego pomysłu, sprzątałam spiżarnię. Właśnie rozbrajałam zapomniane zapasy babci, które przypominały składowisko odpadów toksycznych. Zdjęłam szmacianą torbę na zakupy z gniazda porośniętych pleśnią obiektów, pierwotnie zapewne jabłek, kiedy w tejże torbie coś zagrzechotało. Pomacałam ostrożnie, a ponieważ nie ruszało się, zajrzałam. Futerał z zapasowymi okularami babci! Eureka! Nabiłam sobie punktów na cały dzień. Irena, uszczęśliwiona, zajęła się cudem odzyskanymi okularami, Kaja kontynuowała modły, tym razem dziękczynne.

– Zrób porządek w szufladach, bo niedługo będziemy przenosić stół – wyrwałam ją z uniesienia. – Już dotarłam do pokładów fauny – dodałam z obrzydzeniem w głosie. – O, jaki wielki pająk! Przykro mi… O, cztery w jednym szeregu! I jeszcze trzy!

– Jezu, przestań! – wrzasnęła Kaja, waląc szufladą o podłogę.

– No przecież nie każę ci ich łapać…

Nasze okrzyki zwabiły Gareta. Wskoczył i natychmiast porwał coś do pyska.

– Fe! Wypluj to! Kaja, weź go otwórz, bo ma w gębie coś paskudnego! I zjada to! Może mysz, bo coś takiego wystaje, jakby łapka…

– Garet, fe!

– Już za późno. Zeżarł. Może zresztą to nie była łapka, tylko ogonek jabłka…

Garet, pożywiwszy się nieco, wrócił na fotel kontynuować drzemkę. Kaja robiła selekcję w szufladach. – O, znalazłam zasady uczestnictwa w grupie psychodynamicznej… hm… dość restrykcyjne… Wyrzucić?

– Zostaw.

– Nieważna gwarancja… Wyrzucamy…

– Jasne. Bo tę ważną na czajnik, który się zepsuł, Garet zdążył zeżreć. Tak, jak moją legitymację…

– O, umowa adopcyjna Garecika!

– Przekreśl i napisz: „Anulowano”!

Po przemeblowaniu kuchni powstał całkiem miły kącik. Babcia od razu stwierdziła, że wygląda paskudnie i teraz nie będzie gdzie zarobić ciasta. Zasugerowałam, że do tego służą blaty szafek. Odwarknęła, że u nas nigdy nic nie może być jak u wszystkich normalnych ludzi, bo zawsze muszę wydziwiać. Wysyczałam, że po pierwsze, u nas nie ma normalnych ludzi, a po drugie, ja nie jestem „wszyscy”. Garet stracił jaskinię pod stołem, bo pod okrągły się nie mieści. Przez chwilę, zgarbiony, z głową wsuniętą pod blat, rozważał problem. Przesunęłam mu dywanik do zakątka, jaki powstał pomiędzy szafką kuchenną a kaloryferem. Wyjął łeb spod stołu i spojrzał krytycznie, aż czoło zjechało mu na oczy. Westchnął ciężko i wrócił na fotel.

Pozostał jeszcze problem fruwającego telewizora. Doszłam do wniosku, że zamiast walczyć z żywiołem, czyli próbować zatrzymać powódź słoikiem, zastosujemy metodę uginającej się trzciny. Nie ma ludzkiej siły, która potrafiłaby zniechęcić Gareta do pokonywania barier. Wobec tego postanowiłyśmy przesunąć nieco ogromną komodę, żeby zrobić przejście między jedną częścią pokoju a drugą, w której są drzwi prowadzące do kuchni. Po tych zabiegach, kombinowałam, Garet przestanie przedzierać się przez meble i przestanie otwierać drzwi na korytarz, żeby tamtędy dostać się okrężną drogą do kuchni.

Na jagnięcej skórze, którą kilka dni wcześniej rozłożyłyśmy na komodzie, żeby kotom było miękko, leżały Gacia i Koleś. Przymrużonymi oczami śledziły nasze poczynania. Już od dawna komoda zamieniła się w trybuny, na których zmieniał się tylko skład widowni. Niezależnie od składu widownia wściekle syczała, ilekroć Garet zbyt długo penetrował nosem jej futrzaste okrycia. Teraz, kiedy przesuwałam okrutnie ciężki mebel, koty tylko zastrzygły uszami.

– Koniec jazdy. Fajnie było? – wysapałam. W odpowiedzi Gacia rozdziawiła się bezgłośnie, a Koleś rzucił mi ciepłe spojrzenie.

Przez wąskie przejście, które powstało, zaczął przełazić nie tylko Garet, ale i my wszystkie. Skróty mają w sobie coś niezwykle kuszącego.

Wieczorem koty rezygnowały z doskonałej pozycji obserwacyjnej na rzecz ciepła. Wcześniej czy później udawały się na poszukiwanie grzejnika biologicznego. Ostatnio Koleś upodobał sobie mnie. Zjadłszy trzecią kolację, przeszedł przez szparę za komodą i obrzucił pokój bacznym spojrzeniem. Jeden fotel zajmowali babcia z Garetem, przy czym Garet mrugał przyjaźnie, a z pleców babci emanowała wrogość. Kaja balansowała na piłce rehabilitacyjnej, ja z laptopem na kolanach siedziałam w drugim fotelu. Koleś podjął decyzję. Ruszył wolnym krokiem, nie odrywając szeroko otwartych oczu od Gareta. Przy moim fotelu rzucił mu ostatni, ostrzegawczy błysk i wskoczył. Przesunęłam się, żeby miał więcej miejsca. Potem przesunęłam się w drugą stronę, ponieważ życzył sobie zająć miejsce od strony Gareta. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, po czym Koleś poruszył zwycięsko wąsami i ułożył się wygodnie, częściowo na mojej nodze, mrucząc donośnie. Dość długo wytrzymałam, ale był taki uwodzicielski! Odłożyłam komputer i zajęłam się tym przystojniakiem.

– Zostawże tego kota, bo zaraz ucieknie! – zniecierpliwiła się babcia.

– Nie mogę! To jedyny kot, którego można mocno uściskać bez obawy, że zaraz się rozpadnie. Koleś z anielską cierpliwością znosił moje karesy. Kiedy dostrzegłam w jego pięknych oczach pierwsze błyski udręki, pozwoliłam mu spokojnie wyciągnąć się na sobie na całą długość. Jednak kiedy babcia i Garet zwolnili drugi fotel, natychmiast się tam przeniósł i zabrał za pedicure. Rozcapierzył ogromną stopę i przystąpił do zabiegów, które, jako żywo, wyglądały na wyrywanie pazurów. Zaraz przytuptała Gacia i wskoczyła na kocura, udaremniając te masochistyczne praktyki. Objęła go łapkami za szyję i energicznie szczotkowała języczkiem braterskie uszy. Koleś poddawał się spokojnie toalecie, utkwiwszy tępy wzrok w suficie. Potem zasnęły słodko, przytulone policzkami. Marchew, najwyraźniej zazdrosna, jaśniała na komodzie jak biały duch. Garet wrócił z kuchni, przez chwilę z zaskoczeniem wpatrywał się w zajęty fotel, potem policzył nosem koty, wreszcie westchnął i ułożył się do snu na baraniej skórze pod kaloryferem. Za chwilę chrapał, aż podłoga drżała.

3.11.2006, piątek

Dzień przed Świętem Zmarłych był równie piękny jak wszystkie poprzednie. Byłam przekonana, że meteorolodzy się mylą. Śnieg? Natura nie mogłaby zrobić ludziom takiego świństwa. Po głowie kołatało mi się jednak jedno z praw Murphy’ego: „Matka Natura jest suką”, więc na wszelki wypadek zaczęłyśmy znosić ze strychu zimowe buty. Garet znosił wszystko inne.

– Fe! Mamuś, co on znowu ma w mordzie?! Na pewno coś obrzydliwego, zżera to w takim pośpiechu!

– Ja już nie zwracam uwagi – powiedziałam z rezygnacją, wpatrując się dość beznadziejnie w dwa identyczne prawe kozaki. – Za każdym razem wychodzi stąd z pełną szuflą. Gdyby to wszystko było takie szkodliwe, na jakie wygląda, powinien już nie żyć. Słuchaj, w tym pokoju trzeba zetrzeć kocie siki. To na pewno ta wredna szara cholera. Przysięgam, że ją zabiję, jak mi tylko wpadnie w ręce!

– Ale to Garet otwiera wszystkie drzwi i ją wpuszcza. Wiesz, kto mnie dzisiaj obudził? Kocurek. Bawił się opakowaniem na negatyw. I co zobaczyłam, kiedy podniosłam głowę? Z fotela wystawała arogancka, wielka, szara dupa! Nie tylko sama przychodzi, ale dzieci sprowadza.

– Boże, wybacz, nie znoszę tej zarazy.

Wieczorem czekałyśmy na prognozę pogody. Garet szalał z piłeczką tenisową i ogonem zagiętym w korbę, co fatalnie wróżyło na najbliższe godziny. Gacia ćwiczyła jogę na komodzie, pozostałe koty pozajmowały wszystkie fotele, tylko Perła spała w pokoju babci. Nagle pies zahamował z wizgiem przed telewizorem i wpatrzył się w ekran, nastawiwszy uszy. Z odbiornika wydobywał się nieco zniekształcony głos zagranicznego korespondenta. Garet w skupieniu przekrzywiał głowę raz w jedną, raz w drugą stronę, dotknął nosem ekranu, potem zajrzał za telewizor, a na końcu pod stolik.

– Garecik, pana tam nie ma. Pan jest w Tokio, a Tokio leży w Japonii – wyjaśniła Kaja głosem nauczycielki początkowych klas szkoły specjalnej.

– Boże, psychiatryk – wymamrotałam, przesuwając Kolesia, bo nie mogłam sięgnąć do popielniczki.

Garet wysunął głowę spod stolika, wziął do ręki piłkę tenisową i włożył sobie do paszczy.

– Mamuś, ty widzisz? Przecież on to po prostu bierze w palce!

– No, wiem. Mówiłam ci, jak otwiera zatrzaśniętą szafkę w korytarzu. Chwyta paluchami gałkę, zaciska je i ciągnie. Żadnego tam sztywnego walenia łapą. A Giertych szuka brakującego ogniwa.

– Wyślemy mu Gareta. Wykończy go w ciągu tygodnia! – ucieszyła się Kaja. Jakoś nie miałam wątpliwości, kto kogo…

– Cicho! Słyszałaś to? – uniosłam się w fotelu.

– Co?

– Ona grzebie pod moim łóżkiem. Ten wstrętny Ślepowron tam wlazł, nasrał i zagrzebał! – piekliłam się.

– O, zaraz nasrał. Może siusiu zrobiła…

Perła wylazła spod łóżka, spojrzała na nas niewinnie swoim jedynym okiem i lekkim truchtem podążyła do kuchni.

– Jeszcze raz zobaczę cię przy moim łóżku, to wyrwę ci ogon! – zawołałam za nią. – Paskudne, niewdzięczne potwory!

– Oj, mamuś, przesadzasz…

– Ja przesadzam? Ale to nie ty sypiasz w kuwecie! – Przyniosłam z łazienki ścierkę i wiadro z pachnącym środkiem myjącym i wymownie postawiłam na komodzie. Kaja z westchnieniem wydobyła się spod Liszki.

Groźba przedwczesnej zimy wprawiła mnie w fatalny nastrój. Poza tym bolały mnie plecy, a od akrobacji ciśnienia atmosferycznego kręciło mi się w głowie. Z irytacją zrzuciłam z narzuty dwie ogryzione kości, kawałek tostu oraz swoją zmemłaną skarpetkę i wlazłam do łóżka.

– Nie wierzę, że jutro będzie brzydko! No nie, co jest z tą kołdrą? Zbiegła się przy trzepaniu? Odwracam we wszystkie strony i nic! Wyglądam jak żółwik lądowy! – narzekałam. – A ty czego rżysz? – warknęłam do Kai.

– Bo jesteś taka śmieszna!

– I tyle na temat szacunku dla matki… – wysapałam przyduszona Garetem, który runął na mój brzuch i rozkrzyżował się zachęcająco. Wpadł w przelocie na ostatnie drapanie.

Śniła mi się Bakunia. Mięciutka, ciepła i pogodna. Od czasu pogrzebu już nie męczą mnie związane z nią koszmary. Kilka dni temu śniła się tej samej nocy Kai i mnie.

Ponieważ ranek wstał śliczny, więc postanowiłam zapalić znicze w ogródku dla naszych ukochanych najbliższych. Kilkoro ich tam leży. Weiss (wrodzona, ciężka wada serca), Dim (nosówka), Czarny Kot (samochód), Zuza (samochód), Stonka (samochód), Bakunia (nie wiadomo), Maksi (rak), Funiaczek (niewydolność krążeniowo-oddechowa z powodu wieku)…

Zanim wygrzebaliśmy się z Garysiem, niebo zachmurzyło się, zerwał się wiatr i spadły pierwsze krople deszczu. Postawiłam znicze pod czerwoną brzozą. Paliły się dość długo. Garet obserwował je ze zwieszoną głową. Pewnie kombinował, jak je chapnąć, nie parząc się przy tym, ale wyglądał, jakby się modlił…

Następny poranek był dziwnie jasny. Nic, psiakrew, dziwnego. Z nieba koloru owsianki leciały białe płatki, których liczne pokolenia całkowicie pokrywały ziemię. Garet nerwowo dobijał się do wszystkich możliwych drzwi. Pierwszy śnieg w jego życiu! Wylazłam z łóżka, chociaż ledwie dochodziła siódma. Garyś wypadł przed dom i pogonił za Wielką Szarą Kocicą, która udawała wycieraczkę. Na śnieg nie zwrócił najmniejszej uwagi. Potem wypuściłam go do piwnicy, żeby sobie pobiegł do ogródka. Wyglądałam przez okno, ale większa ilość śniegu też nie zrobiła na nim wrażenia. No tak, przecież urodził się w lutym, śnieg już zna. Pewnie pamięta okres niemowlęctwa. Wrócił zdyszany i mokry, razem z Wielką Szarą Kocicą. Popędziliśmy wszyscy na górę, Szara Kocica przodem. Ja wracałam z szarym cielskiem pod pachą, Garet z pantoflem Kai w zębach. Białe futrzane pomponiki majtały mu po obu stronach uśmiechniętej paszczy. Mnie majtał nienaturalnie długi, pręgowany ogon.

Garet, pobudzony polowaniem na kocicę, biegał od jednych drzwi do drugich w takim tempie, że nie nadążałam zamykać, wskutek czego polowanie na kocicę powtarzało się cyklicznie, co jeszcze bardziej pobudzało Gareta, a co za tym idzie, i babcię, która ponuro prorokowała, że przez tego paskudnego psa wymarzniemy na śmierć. Miała sporo racji, ale ja bym przypisała winę raczej źle działającemu piecowi i dziwnemu systemowi palenia. Zresztą ostatnio Irena przyznała rozbrajająco, że właściwie nie umiemy w tym piecu palić. Żuchwozwis totalny. Odkąd sięgam pamięcią, twierdziła, że to ja nie umiem. Podobnie jak wszystkiego innego. I nagle coś na kształt samokrytyki. Przyjrzałam się jej uważnie – może gorzej się czuje? Ale nie, wyglądała normalnie posępnie. Zatem mamy eksperymentować. Z piecem.

W południe Kaja wróciła z zakupów i Garet rzucił się ją witać, jak zwykle z kneblem w pysku. Tylko że tym razem w roli knebla występował zimowy but babci. Od razu stało się jasne, że mamy nowy problem. Wysokie buty do szafki się nie zmieszczą, a na ogromną szafę, na której przed psem chronią się nasze, babcia nie sięgnie. Na razie umieściłyśmy jej obuwie na parapecie w korytarzu, ukryte wśród kwiatków.

Garet, w szale powitalnej radości, natychmiast rozwiał moje złudzenia co do nowego kuchennego stołu. Wcale mu nie przeszkadzało, że jest mały, okrągły i niezbyt stabilny. Wskoczył nań jednym zwinnym susem, przylgnął do blatu, dopasował się do kształtu, i, zwinięty jak rolmops, kontynuował powitanie mojej córki.

W pół godziny później, kiedy Kaja usiłowała sprawdzić w Słowniku wyrazów obcych, co to zacz „futon”, nadal ją ogryzał.

– Fe! Fe! Mamuś, weźże go sobie, no popatrz, włożył mi łapę do kieszeni! Czemu on ciągle mnie się czepia?

– Teraz robi ci wyrzuty, że tak długo cię nie było.

– Fe! Garyś, odwal się! Nie liż Kopalińskiego. Bidet, bental… no właśnie, co to jest bental?

Kaja wpadła w typową słownikową pułapkę. Człowiek chce sprawdzić jedno konkretne określenie, ale po drodze napotyka inne, które go zainteresuje, potem kolejne i przepadło. Można tak spędzić cały dzień. Pod warunkiem, że nie ma się Gareta wczepionego w rękaw.

– No, trudno. Sam się o to prosiłeś – Kaja odłożyła słownik i rzuciła się na psa. – Ty kundlu paskudny! Ty konarze! Kto to słyszał, żeby konar tak gryzł? A widzisz? Jestem od ciebie silniejsza! – Oplotła go jak anakonda i, kotłując się, runęli na podłogę. Przytomnie odsunęłam nogi. Z komody przyglądała im się sceptycznie Liszka. Zwinęła przed sobą łapy i wyglądała, jakby miała białą mufkę. Marchew spała rzucona na boku, z podgiętymi łapkami i podbródkiem przyciągniętym do piersi jak upolowana łania. Wokół komody krążyła podekscytowana Gacia, machając ogonem jak plemnik. Rozruszała się, turlając po kuchni psią chrupkę.

Zapasy skończyły się porażką Kai, którą rozochocony Garet uszczypnął boleśnie. Obraziła się i pielęgnowała naburmuszona swoje rany. Garet, zziajany, ale wciąż promiennie uśmiechnięty, zainteresował się moim kubkiem, w którym stała woda z sokiem malinowym. Długi ozór zręcznie wśliznął się do środka.

– Garyś, fe! Przecież poproś, to ci dam! – Nalałam do jego miseczki. Wypił z apetytem, rozejrzał się po kuchni, starannie omijając wzrokiem indyka na swoim talerzu, i wytropił stojące na szafce kiszone ogórki. Aż się zapluł z pożądania. Przekąsiwszy ogórka, zainteresował się naszą kolacją. Twarożek ze śmietanką i szczypiorkiem. Wie już, że nie wolno mu żebrać, kiedy jemy. Więc nie żebrze. Ze stanowczością wozu terenowego wygramolił się na fotel, wepchnął na moje kolana i, odwróciwszy skromnie głowę od talerza, zapatrzył się obojętnym wzrokiem w przestrzeń. Twarożek bardzo mu smakował.

Zima zadomowiła się na dobre. Codziennie więcej śniegu. Miałam szczęście, że skończyłam prace w ogródku. Dzięki gorliwej pomocy Gareta wyglądał jak po intensywnym ostrzale artyleryjskim, ale to się wyrówna na wiosnę. Mam nadzieję, że do tego czasu Garet spoważnieje, bo zamierzamy założyć piękny, równy trawnik, a nie okopy. Na razie siedem arów naszego ogrodu nosi na sobie ślady wieloletniej pasji ogrodniczej Ireny. Połowa przeznaczona była na uprawę ziemniaków. Kompletny absurd tego przedsięwzięcia wyciskał mi łzy frustracji z oczu. Rycie, sadzenie, okopywanie, plewienie, tępienie stonki we wszystkich szkaradnych stadiach rozwoju, wykopki, ponowne rycie przed zimą… a następnie polowanie na rolnika, żeby kupić kilka worków ziemniaków. Oprócz tego Irena uprawiała marchew, pietruszkę, buraki, koperek, cebulę, czasami ogórki i pomidory, fasolkę szparagową, fasolę oraz zielony groszek. Z wyjątkiem motylkowych wszystko inne, zamiast w korzenie i owoce, całą parę pchało w liście. To, co w założeniu miało być jadalne, w kolejnych fazach wzrostu w niezrozumiały sposób zanikało. Zawodu nie sprawiały tylko porzeczki, maliny i wiśnie rosnące przy podjeździe. Oraz jałowiec, któremu udało się osiągnąć zdumiewającą wysokość kilku metrów, dzięki czemu mógł hojnie siać wokół wściekle jadowitymi, wbijającymi się we wszystko igłami.

Dwie ogromne jabłonie przy garażu stanowią żywy obraz powiedzenia o górze rodzącej mysz, za to zdziczała śliwka, przypominająca daleką krewną mirabelki, co roku obsypuje się nieprawdopodobną ilością owoców o straszliwie kwaśnej skórce. Śliweczki spadają i na wiosnę radośnie i gęsto śmigają w górę jako liczne, jeszcze bardziej zdziczałe potomstwo rodzicielki. W dodatku sprawiają wrażenie ukorzenionych na co najmniej cztery metry.

Jedynym elementem typowo ozdobnym są dwie grządki z kwiatami, które z zapamiętaniem hartuje Garet. No i moja z trudem wywalczona łączka za szpalerem tuj, na której oczyma wyobraźni widzę już huśtawkę z bali… Gdy Irena ogłosiła, że rezygnuje z upraw, przysięgłyśmy sobie, że na wiosnę wszystko się zmieni.

Dziś, w ramach eksperymentów z piecem, zagotowałam wodę w kaloryferach. Na szczęście babcia nie słyszała. W kotłowni, najcieplejszym miejscu w domu, na baraniej skórze biwakował Adolf. Kocurkowi i Koteczce zostały wełniane koce. Adolf na nasz widok jak zwykle zaczął drzeć gębę i lamentował tak rozdzierająco, że wreszcie Garet nie wytrzymał i przepłoszył go, zanim mi puściły nerwy.

Garet z jakiegoś powodu okazuje awersję do indyczej szyi. Na obiad zjadł trochę surowego mięsa i ravioli z serem, a indyczą szyję wziął delikatnie w zęby i zaniósł do pokoju. Przez chwilę chodził z tym cybuchem, potem zakopał na fotelu. Po powrocie ze spaceru uznał to miejsce za niewłaściwe. Po długim namyśle przeniósł ją na moje łóżko. Tak był zaabsorbowany zagrzebywaniem szyi w narzutę, że nie zauważył śpiącej tam Liszki i przykrył ją swoją imponującą kitą. Zafascynowane patrzyłyśmy, jak spod puszystego ogona wyłania się ruda głowa ze sterczącymi uszkami i wybałuszonymi oczami płonącymi jaskrawozielonym oburzeniem. Pogrzebawszy szyję należycie, Garet odetchnął z satysfakcją i usiadł w poczuciu dobrze wykonanego obowiązku. Niestety, na Liszce… To musi być okropne uczucie, kiedy własny tyłek nieoczekiwanie wylatuje w Kosmos.

Udało nam się opanować kryzys z piecem, zanim babcia udała się do piwnicy z jedzeniem dla obcych kotów. Gdy wróciła, zabrała się do układania pasjansa. Korzystając z chwilowej nieobecności Gareta, poszłyśmy do jej pokoju, żeby pozachwycać się Kolesiem, który spał najpiękniej na świecie, rozciągnięty na maszynie do szycia.

– Żebyś już psa nie wpuszczała do piwnicy, bo zaraz otworzy drzwi na zewnątrz, a ja je podparłam i zostawiłam szparę tylko jak na kota! – Irena spojrzała na mnie groźnie.

– Jasne – Pokiwałam potulnie głową, zastanawiając się, czy Garet zdążył już wrócić z piwnicy i czy ten łoskot, który słyszałam, to były wyrwane z zawiasów drzwi… I co się, do cholery, dzieje z Kają, że tak dziwnie się wije?!

– Bo nam ziemniaki wymarzną. Byłaś tam już? Widziałaś, że drzwi są podparte? – Moja matka wymierzyła we mnie asa pikowego.

– Tak, tak… pewnie. Szpara jak na kota – zapewniłam solennie i nagle zrozumiałam powód konwulsji Kai, która teraz już płakała. Za drzwiami balkonowymi stał uchachany Garet, a z przyciśniętego do szyby nosa para buchała mu dwoma strumieniami jak napalonemu bykowi.

Babcia, uspokojona, położyła asa na stole i obejrzała następną kartę z kupki.

– Jak na kota… – wymamrotałam, wykrzywiając się groźnie do uszczęśliwionego Gareta i wymachując rękami nad głową nieświadomej niczego babci. Chyba zrozumiał, kiedy markowałam gest podrzynania gardła. Niestety, w tym momencie moja matka rzuciła na mnie okiem. Wycofałam się z pokoju, szarpiąc wymownie golf, przykrywając powiekami wybałuszone krwiożerczo oczy i mając nadzieję, że wyglądam na kogoś zagryzanego przez własny sweter.

22.11.2006, środa

Naprawdę, miałam już nie pisać. Siedzę w domu, teoretycznie powinnam mieć więcej czasu, być wypoczęta i wyluzowana, ale wcale tak nie jest. Może mam mniej energii. I chyba obłąkany pies i pięć wszędzie lejących kotów zaczynają mnie wykańczać. Sytuacja mnie przerasta. Moja ukochana córka przywiozła mi nawet uspokajającą miksturę z apteki ojców Bonifratrów. Dziś trochę spróbowałam, ale tylko odrobinę. Nalewki ziołowe traktuję ostrożnie, bo dziwnie na mnie działają, odwrotnie, chyba mam fazy wchłaniania jak u kotów. Efekt był taki, że mnie z lekka zatchnęło, bo to na spirytusie, a zaraz potem Gacia dostała małpiego rozumu i darła się jak stare gacie, widocznie mój oddech woniejący kozłkiem obudził w niej głód narkotyczny. Na szczęście w kuchni była tylko ona, bo gdyby opadły mnie wszystkie, mogłabym skończyć jak Popiel, choć w roli gryzoni wystąpiłyby drapieżniki.

Miało być o kotach? Gacia najczęściej przesiaduje w kuchni – zawsze czujna i na stanowisku. Czasami drzemie na baraniej skórze na komodzie w moim pokoju, służącej jako kocie legowisko. To doskonały punkt obserwacyjny, widać cały pokój, a także od razu wiadomo, że ktoś pojawił się w kuchni, czyli można domagać się czterdziestego posiłku. Gacia jest zawsze bardzo, bardzo głodna. Zjada co najmniej równowartość swojej wagi i wciąż pozostaje smukła. Szczęściara. To znaczy jakoś podstępnie wydłuża się w kierunku podłoża, ale na boki ani trochę. Jest zbyt próżna, żeby tyć jawnie i typowo. Paraduje w swojej wytwornej jedwabnej piżamie prążkowanej wzdłuż, w kolorach od czerni, przez gorzką czekoladę, kawę z mlekiem aż po cynamonowy brzuch, i bez przerwy gada, mrużąc przejrzyste, skośne oczy w kolorze zimnej zieleni. Jej matka, Liszka, również ma intensywnie zielone oczy, ale to ciepły odcień, złotozielony. Jest płoworuda, z białą piersią i białymi skarpetkami. Duża, piękna kocica, ale jak na swoje gabaryty zdumiewająco lekka. Podejrzewam, że ma pneumatyczne kości, co pomaga jej wędrować po dachach i balkonach pierwszego piętra. Ja, jeśli jestem naprawdę mocno zmotywowana i mam się czego przytrzymać, potrafię wleźć na krzesło, toteż od wyczynów Lisi dostaję zawału.

Jednooka Perła, herbu Ślepowron, powiela wyczyny matki i podobnie jak ona, uwielbia się włóczyć. Jest wielkości trzymiesięcznego kociaka, a głos ma jak trąba jerychońska. Bardziej płowa niż ruda, od policzków przez podwozie biała, rozumie się, w białym obuwiu. Nos ma malutki, okrągły jak czarna perła. Stąd Perła. Mruczy ogłuszająco, łasi się nawet do stołu, toteż nic dziwnego, że zaczęła się łasić również do Gareta. To było już po etapie dotykania się nosami, ale i tak pies osłupiał i nie miał pojęcia, co z tym fantem zrobić. Nastawił uszy, a zmarszczone w zakłopotaniu czoło zjechało mu aż na nos. Perła, uznawszy, że lody zostały przełamane, zaanektowała fotel Gareta. Czasami łaskawie przenosi się na sąsiedni. Najchętniej wtedy, gdy próbuję usiąść wygodnie i wyprostować obolałe plecy. Jeśli pies zbyt intensywnie ją bada albo próbuje się na niej położyć, protestuje wielkim głosem. Czasami sypiają obok siebie. Pilnujemy tylko, żeby nie walił w nią łapą, bo jej mizerna konstrukcja mogłaby tego nie wytrzymać. Tłuczenia łapą Garet nauczył się od Gaci, która wyraźnie go nie lubi. Podnosi wrzask, ilekroć zbliża się do niej, a jeśli to nie skutkuje, syczy jak zacietrzewiona kobra i wali w pysk. Za trzecim razem Garet jej oddał i teraz wygląda to tak, jakby przybijały sobie piątkę.

Koleś też nie lubi, gdy Garet zbyt się spoufala. Stara się tego uniknąć, bo z natury jest pacyfistą i nie lubi konfrontacji, a jeśli nie udaje mu się uciec, wyje ponuro, z głębi trzewi. Gdyby on dał Garetowi w gębę, potrzebny byłby chirurg. Koleś, ogromne, powolne kocisko, wydaje się nieświadomy swojej siły. To raczej typ myśliciela. Jest słodki, łagodny i niezmiennie śmiertelnie poważny. Nawet w rzadkich chwilach szaleństwa minę ma bardziej zatroskaną i lekko zawstydzoną niż figlarną. Bury, z piękną, śnieżnobiałą piersią i białymi końcami łapek. A raczej łap, bo odnóża ma solidne jak średniej wielkości pies. Ogromne pazury służą mu wyłącznie do przytrzymywania się ramienia, kiedy się go tuli. Uwielbia sypiać w zgięciu nóg, pod kolanami. Wprawia się w dobry nastrój, mamląc własny brzuch, który w strategicznym miejscu wyłysiał. Jak na jego potrzeby Liszka zbyt szybko odstawiła go od piersi. Od początku była niecierpliwą i chimeryczną matką, a przez pierwszy rok okazywała swoim dzieciom otwartą wrogość. Przepadam za Kolesiem, chociaż leje bezczelnie pod kaloryferem w łazience i codziennie na podłodze widać potężną strugę zmierzającą do odpływu brodzika. Ale gdy spojrzy na mnie wielkimi złotymi oczami, serce zamienia mi się w galaretę. Koleś nie miauczy, odzywa się raczej rzadko, mówiąc skromnie: „Mi, mi…”.

Marchew, puchata biała kula z nielicznymi burymi łatami i sierścią miękką jak królik, jest spoza rodziny. Przybłąkała się jako maleńki, zagłodzony brudas i mimo że nasze koty długo traktowały ją fatalnie, była na tyle zdeterminowana, że została. Perła nienawidzi jej do tej pory, reszta ją ignoruje. Marchew, cierpliwa kotka o niesymetrycznych, skośnych oczach, z twarzy przypomina Japonkę i zachowuje się jak gejsza. Zawsze usłużna, przymilna, chętna do świadczenia usług fryzjersko-kosmetycznych. Kolesia kocha bezgranicznie, miłością wielką i bezwarunkową. Na początku traktowała go jak zastępczą matkę, bo przy swoim łagodnym usposobieniu jako jedyny jej nie odtrącał. Od tego czasu chodzi za nim jak cień, ma wbudowany jakiś radar, dzięki któremu bezbłędnie wykrywa miejsce jego pobytu. Tuli się do niego, myje go, obejmuje łapami, owija się wokół niego, aż czasami Koleś opędza się od niej jak od natrętnej muchy. Kiedyś widziałam, jak się na nią zamachnął, ale zastygł z uniesioną łapą, spojrzał niepewnie na swoją pięść, jakby zdumiony, że nerwy go poniosły, i opuścił ją bardzo powoli. Marchew uwielbia być głaskana, wije się wtedy, jakby nie miała kości, i mruczy jak szalona. Nie umie miauczeć, odzywa się mniej więcej raz na kwartał, popiskując i ćwierkając na progu słyszalności. Ostatnio naraziła mi się fatalnie, bo zaczęła sikać na frędzle zabytkowego dywanu, który zniosłam z piętra głównie po to, żeby móc swobodnie położyć się w czasie gimnastyki. Futrzak nie spełniał swojej roli, bo zawsze Garet zajmował go przede mną.

Lubię ten dywan, więc od razu przygotowałam bardzo pachnącą mieszankę piorącą.

Po zabiegach czyszczących Garet dostał ataku kichania, a Gacia z zagadkową miną przyglądała nam się z komody. Na wszelki wypadek wymieniłam czystą jeszcze kuwetę. Wracając z piwnicy zauważyłam, że drzwi, które zostawiłam przymknięte, są otwarte. Odstawiłam kuwetę i poszłam prosto na górę. W korytarzu, zanurzona wygodnie w wełnianej narzucie, mrugała pomarańczowymi oczami Wielka Szara Kocica. Warknęłam, Garet pisnął nerwowo i wszyscy troje runęliśmy po schodach. WSK próbowała zwodu, ale zawróciłam ją długą łyżką do butów i oboje z Garetem popędzili do piwnicy.

WSK ze swoim kwadratowym łbem i uszami zebranymi w węzeł na czubku głowy pojawiła się na naszym balkonie rok temu razem z dwojgiem dzieci, wówczas jeszcze prawie ślepych. Dołączyła do grona dożywianych kotów – Bandziora, Plamki i Brodacza. Bandzior i Brodacz zginęli pod kołami samochodów, Plamka zaczęła częściej bywać we własnym domu, a WSK i jej dzieci – Kocurek i Koteczka – zostały. Zimę spędziły w kotłowni, wylegując się na starych kaszmirowych swetrach, a w ciepłych porach roku nie ruszały się na krok z balkonu, wprawiając w panikę nasze przewrażliwione koty. Kocurek jest wiernym odbiciem matki, ale w sympatycznym wydaniu. Koteczka też jest szara, ale z płowym odcieniem i ma ładną, okrągłą mordkę. Dni spędzają na balkonie, przyklejone do drzwi, noce w kotłowni. Oprócz koców zniosłyśmy tam też baranią skórę, bo do Szarej Rodziny dołączył Adolf, który po odpasieniu przestał przypominać z gęby historycznego niemieckiego wodza, ale imię pozostało. Parę dni temu ze zgrozą zauważyłyśmy, że oprócz tych czterech otłuszczonych kotów w piwnicy zamieszkał malutki, może dwumiesięczny niemowlak – czarny z białym podwoziem. Na razie ukrywa się i można go zauważyć tylko czasami, kiedy przemyka do misek. Wolę nie myśleć, co tam się jeszcze pojawi. Najwyraźniej po okolicy rozeszła się wieść, że pod tym adresem jest hotel z niezłą kuchnią…

23.11.2006, czwartek

Dzień zaczęłam od ścierania podejrzanych plam sprzed drzwi wejściowych. Powędrowałam na piętro, żeby wyczyścić kuwetę w łazience, ale była sucha. W fotelu na korytarzu samotnie drzemał Koleś. Wzięłam go pod pachę i zaniosłam go do łóżka Irenie, która dochodziła do siebie po zakupach. Każda wyprawa do miasta ją męczy, ale nie chce z tego zrezygnować, bo jest to jakiś rodzaj rozrywki. Oprócz tego pozostają jej tylko książki, pasjanse, robótka na drutach i telewizor. I ulubione zajęcie – krytykowanie wszystkiego oraz wieszczenie wszystkich możliwych okropności, jakie wydarzą się z całą pewnością w najbliższym czasie. Powoli przekonuję ją do antydepresantów – już prawie się zgodziła. Mam nadzieję, że zacznie brać, zanim obie całkiem ześwirujemy. A, zapomniałabym – jeszcze jednym ulubionym zajęciem babci są potyczki z Garetem.

Fascynacja Ireną psu nie mija, powiedziałabym, że się nasila. Potomek Belzebuba najwyraźniej uzależniony jest od adrenaliny i uwielbia ekstremalne sytuacje. Gdyby mógł, skakałby na bungee, a ponieważ nie może, więc prowadzi ryzykowne gry z babcią. Wykorzystuje każdą możliwość, żeby wkraść się na zakazany teren, czyli do jej pokoju. Najczęściej wypada stamtąd goniony jej wściekłym wrzaskiem i krwiożerczymi obietnicami okropnej śmierci. W pysku dzierży ukradzione rajstopy, skarpetki czy choćby chusteczkę do nosa. Karcenie i zakazy nie skutkują. Ilekroć Irena człapie do siebie z jakąś przekąską, Garet przybiera tę cudną pozycję paradującego Pluta, to znaczy zadziera głowę i ogon, wypręża się i ruszając nosem jak królik, podąża tropem mojej matki i towarzyszących jej tajemniczych woni. Ponieważ oczy ma przymknięte z rozkoszy, więc czasami w ostatniej chwili uchyla się i odskakuje, aby uniknąć odwetu rozjuszonej Ireny. Zresztą każdy atak traktuje jak wstęp do świetnej zabawy – przysiada na przednich łapach i poszczekuje zachęcająco. Pewnie spryciarz wie, że groźne warczenie Ireny to poza maskująca szlachetne, prawe serce pełne bezbrzeżnej miłości do zwierząt.

W gruncie rzeczy nie dziwię się Irenie. Garet naprawdę przegina. Dziś zainteresowało go jej śniadanie – chleb z szynką. Zaaportował jej piszczącą piłeczkę i merdał wyczekująco ogonem w nadziei na wymianę. – Machniom? – pytał wzrokiem. Irena rzuciła mu kawałeczek szynki i mordercze spojrzenie. Niestety, kiedy odwróciła się na sekundę, Garet błyskawicznie stanął przy szafce i delikatnym ruchem iluzjonisty oczyścił kanapkę z wędliny. Nie zdążyłam nawet nabrać powietrza. Skarciłam go, ale jego zadowolona mina świadczyła o tym, że było warto. Irena obraziła się, że nie dostał lania.

Garyś zdradza złodziejskie skłonności. Rano ukradkiem wyżarł kotom chrupki, po czym potruchtał do pokoju, wskoczył na moje łóżko i swobodnie zrzucił cały ten ładunek. Swoim miskom okazuje chłodną obojętność. Za to koty uwielbiają indyka i z zadowoleniem wyjadają jego żarcie. Przed chwilą Gacia porwała wielki kawałek mięsa i w pośpiechu zaczęła go spożywać na podłodze. Miała chyba lekkie poczucie winy, bo paskudnie traktuje Gareta. Zaraz przytoczył się żywo zainteresowany Koleś. Oczywiście chodziło mu o ten sam kawałek. Gacia nasyczała na niego i te dźwięki wywabiły Gareta z pokoju. Kotka zjeżyła się i zawlokła mięso na środek kuchni, odwróciła się tyłem do obu facetów i nerwowo wcinała, ciamkając głośno. Garet nastawił uszy i machając nieśmiało ogonem, wyciągnął nos w jej kierunku. Splunęła wściekle i machnęła łapą. Pies odskoczył, ale zaraz wrócił. Gacia odciągnęła pazurami upragniony kawałek i znowu zaczęła jeść. Garet ostrożnie wyciągnął łapę. Gacia odsunęła się, charcząc wrogo, i równie ostrożnie zahaczyła mięso pazurami. Patrząc psu w oczy, bardzo powoli ciągnęła do siebie. Garet pomalutku sięgał w tym samym kierunku. Postukałam wymownie w pełną miskę, ale oboje pragnęli tego samego kęsa. Próba sił skończyła się zwycięstwem Gareta. Gacia straciła cierpliwość i pobiegła do pokoju, pomstując przez całą drogę. Teraz przycupnęła na jagnięcej skórze i wpatruje się ponurym wzrokiem w swoje odbicie w wielkim lustrze.

Perła nie ma takich oporów – po prostu pochyla się nad psim talerzem i je, a Garet trzyma nos na jej plecach i wzdycha. Koleś rozsądnie wybiera moment, kiedy kuchnia jest pusta. Nie lubi pożywiać się nerwowo. Zanosi się na to, że nasze koty w końcu padną z przejedzenia, a pies z wycieńczenia. Naprawdę nie wiem, po czym on tak dobrze wygląda. Jedyne, co na razie mu doskwiera, to zęby i kolejna zmiana odzieży.

Znowu dałam się nabrać, tak samo jak wiosną. Drapie się tak wściekle, że na wszelki wypadek odpchliłyśmy go, chociaż nie miał śladu po pchłach. Wezwałam też Artura, żeby obejrzał mu uszy. Uczynił to w sposób dość bezceremonialny, po czym poklepał wstrząśniętego Gareta po czerepie i oznajmił, że dawno nie widział tak ślicznych, czystych przewodów słuchowych. Garet, drżąc, wtulił się w fotel i do końca wizyty zachowywał się tak, jakby obległa go pielgrzymka i przedszkolaki równocześnie. A już miałam nadzieję, że wreszcie mamy psa, który nie będzie bał się weterynarzy.

Po tych oględzinach i na widok tego, co wciąż zeszczotkowuję z dywanu, doszłam do wniosku, że nasz utrapieniec znowu zmienia sierść. Tym razem dość równomiernie, bez zmatowienia i wyleniałych placków. Lśni oślepiająco, ale widać już pierwsze zmiany. Długie włosy na podwoziu zostały, nadal wyglądają jak grafika, od srebrzystej bieli przez wszystkie odcienie szarości do głębokiej czerni na jajeczkach. Ale srebrne włosy zaczynają mu wypełzać spod brzucha. Gęsto obrośnięty solidny ogon pod spodem zrobił się szpakowaty i pojedyncze białe włoski iskrzą się na łopatkach. Na skroniach i wokół wielkich, rzewnych oczu zarysowały się jasnobeżowe smugi, a śnieżnobiała dotychczas pierś zyskała kilka czarnych kosmyków. Teraz wygląda tak, jakby miał tam obraz orła z rozpostartymi skrzydłami. No dobrze, może rozczochranego kurczaka. Albo kaczora… Reszta futra układa się w delikatne, lśniące fale. Kita jest długowłosa, imponująca. Małe, zgrabne, trójkątne uszka porastają mięciutkie, figlarne kędziorki, biorące żywy udział w mimice. Tylko spódnicospodnie pozostały bez zmian. Poruta. Fatalnie się je myje po spacerze. I zawsze wbija się w nie najwięcej nasion.

Bez zmian pozostało też usposobienie godne potomka Lucyfera. Nadpobudliwość, koszmarna pomysłowość i wyjątkowy talent do robienia szkód, a także nienasycony głód emocjonalny. Pies najwyraźniej jest stworzony do tego, żeby bezustannie go pieścić. Każdą rozłąkę znosi fatalnie, choć znacznie lepiej niż przedmioty, które miały pecha mu towarzyszyć. Tylko raz zapomniałam komórki. Została na parapecie za zasłoną. Przez cały czas zakupów czułam się nieswojo. Jak się okazało, słusznie. Garet, który ma zwyczaj wskakiwać na łóżko i wyglądać przez okno, namierzył ją natychmiast. Kiedy wróciłam, wyglądała jak po ostrzale. Gdyby to był inny model niż solidna zamykana motorola, klawisze wyszłyby jej tyłem. Nadal działa, chociaż straciła sporo ze swojej urody, którą urzekła mnie od pierwszego wejrzenia. Właściwie ocalała dzięki babci, która szybko zainteresowała się, „co ten padalec znowu niszczy”. W rezultacie padalec musiał zadowolić się rozwłóczeniem moich ubrań po całym ogródku.

Najbardziej denerwujące jest ciągłe otwieranie drzwi. Piekielnik chyba ma klaustrofobię, bo uspokaja się dopiero wtedy, gdy otworzy na oścież drzwi wejściowe, do piwnicy, do kuchni i do pokoju. Niestety, pora roku nie sprzyja tak intensywnemu wietrzeniu, toteż trwa nieustanna zabawa w zamykanie i wypędzanie WSK, która tylko czyha, żeby wedrzeć się do domu. W końcu, doprowadzona do ostateczności, zamykam wszystkie drzwi na klucz. Wtedy młody Belzebub dostaje histerii i skacze na klamki, świszcząc jak sfrustrowany morświn i przewracając żałośnie oczami. Przez chwilę wytrzymuję, ale zaraz zaczynają mnie męczyć wyrzuty sumienia. Może coś mu się chce? Otwieram więc drzwi, zachęcając go do wyjścia, ale wtedy okazuje się, że owszem, chciało mu się tylko tego, żeby zrobić przeciąg. Zgrzytając zębami, zamykam i zabawa zaczyna się od początku. Najgorzej jest w nocy. Hałas klekoczących klamek staje się nie do wytrzymania. Dwa dni temu, po licznych próbach wypuszczenia uwięzionego w domu psa, wpadłam w szewską pasję. O drugiej w nocy uciszyłam wyrzuty sumienia i przekonałam sama siebie, że prawie dorosły pies nie musi sikać co pięć minut. Tym bardziej że wcale się sikać nie wybiera. Oznajmiłam Garetowi stanowczo, że dość biegania od drzwi do drzwi, idziemy spać. Wskoczyłam do łóżka i sapiąc ze złości, starałam się rozluźnić i nie reagować. Nakręcony czort skakał na wszystkie klamki i kląskał jak zrozpaczony słowik. Kiedy para zaczęła wydobywać mi się uszami, wypuściłam go na korytarz i chichocząc szatańsko, zamknęłam drzwi na klucz.

– A teraz tam sobie siedź. Choćbyś pękł, nie otworzę!

Oczywiście Garet natychmiast zaczął dobijać się do drzwi od drugiej strony. Pełna mściwej satysfakcji zapadłam w nerwową drzemkę. Wpuściłam go dopiero po dwóch godzinach. Cichutko i potulnie położył się po przekątnej łóżka. Wcisnęłam się w niewielki trójkąt przy ścianie i w spokoju spaliśmy do rana. Spokój minął mi natychmiast, gdy otworzyłam drzwi na korytarz. Cała podłoga usłana była małymi, białymi kawałkami. Długo nie mogłam się zorientować, co to, u diabła, jest, a raczej, co to, do licha, było? Nadzienie z jakiejś wypatroszonej maskotki? Wnętrze materaca? Olśnienie spłynęło na mnie z pierwszą porcją resztek wgarniętych na szufelkę. TO BYŁ MÓJ KOŁNIERZ ORTOPEDYCZNY!!! Jeszcze wieczorem wisiał sobie spokojnie na wieszaku, na wysokości metr osiemdziesiąt. Jakim cudem ten kurduplasty szatan ściągnął go, nie przewracając wieszaka?

Czy właściciele obłąkanych psów mogą skorzystać z zapomogi podobnej jak ofiary klęsk żywiołowych?

26.11.2006, niedziela

Po całym tygodniu użerania się ze wszystkimi czworonogami z utęsknieniem czekałam na przyjazd Kai. Właściwie nie wiem dlaczego, bo niewiele się zmienia. Nadal w nocy bawię się w klucznika. Zwierzęta w swojej uprzejmości nie zakłócają mojej córce snu. Dobrze wiedzą, jak sypia. Mogłyby wspólnymi siłami wywlec spod niej łóżko i nawet by tego nie zauważyła. Garet wielokrotnie przekonał się o tym, kradnąc jej poduszkę spod głowy.

Wychodząc z domu, jak zwykle oglądałam się nerwowo. Każdy pisk hamulców podnosił mi włosy na głowie, a wyobraźnia usłużnie podsuwała makabryczne obrazy. Moja fobia wcale nie mija. Cały czas obawiam się, że Garet jakimś cudem wydostanie się na ulicę… W mieście szczęśliwie zaabsorbowała mnie rozterka, czy iść do fryzjera, czy nie, a jeśli tak, to do którego? Już od dawna kusiła mnie wizyta w salonie L’Oreal, ale powstrzymywała mnie cena. Pięć razy drożej niż gdzie indziej. Ale za to efekt nieporównywalny! Sąsiadki ostatnio prawie nie poznałam. No tak, ale jeśli przy moim pechu trafię na jedyną czarną owcę wśród fachowego personelu?

Adrian, młodziutki, przystojny brunet, spojrzał na moją głowę z przerażeniem, które natychmiast zamaskował uprzejmym uśmiechem. No co, baraniego tyłka nie widział?

– To tylko efekt moich prób prostowania włosów – wyjaśniłam pospiesznie. – Od razu mówię, że z całkiem krótkimi wyglądam strasznie. Nad czołem robi mi się ukwiał, a po bokach wachlarze. A poza tym jest mi wszystko jedno. Oddaję się w pańskie ręce. Ja się z nimi męczę całe życie, a teraz pan tu rządzi. Chłopak spokojnie rozpakował swoje zabawki i zabrał się do roboty. Na szczęście nie był gadatliwy i nie czułam się zobowiązana do prowadzenia błyskotliwej rozmowy. Wyjaśnił tylko, że najpierw musi włosy przerzedzić, bo są za gęste, a potem obetnie je tak, że będą dobrze wyglądały i kręcone, i wyprostowane. Bo nawet ciekawie się kręcą… Pewnie, że ciekawie, bo nie jemu. Jeśli sobie życzę, to tym razem mi wyprostuje. Na specjalnym olejku… Życzyłam sobie.

Przez dwie godziny moje włosy były muskane. Co jakiś czas przerywałam drzemkę i otwierałam oczy, żeby sprawdzić, czy na pewno coś się tam dzieje. Trochę mi brakowało szarpania, ciągnięcia i drapania po głowie wyszczerbionym grzebieniem. On coś robi czy nie? Robił, ale najwyraźniej metodą prawie bezdotykową. Za to jak skutecznie! Kiedy na koniec założyłam okulary, z lustra patrzyła na mnie osłupiałym wzrokiem blondynka z zupełnie prostymi, lejącymi się włosami. Wspaniały efekt podkreślała asymetryczna grzywka. O, tak! Niech tak zostanie na zawsze! Adrian delikatnie uprzedził, że w domu może być trochę trudniej. Niby dlaczego? Wszystko wyglądało na łatwiznę. Pełna optymizmu nabyłam profesjonalne kosmetyki do wygładzania i prostowania włosów, ochrony i modelowania oraz prostownicę. Ruina portfela całkowita.

Przez cały czas macałam się po głowie dyskretnie i z zachwytem spoglądając w szyby wystawowe. Nogę wykręciłam tylko trzy razy. Prawie zapomniałam, że mam iść jeszcze do Urzędu Miasta. Znajoma urzędniczka spojrzała na mnie chłodnym wzrokiem. Nie w humorze, czy co?

– Och, przepraszam, poznałam panią dopiero po głosie…

Ha! Czułam się innym człowiekiem. Ekspedientki w hipermarkecie też poznawały mnie po głosie. Pies za to od razu. Wydarłam mu swoją zamszową kurtkę, pozbierałam strzępki faktury za telefon i resztki ostatniej rolki papieru toaletowego.

Irena spojrzała na mnie i wytrzeszczyła oczy. Po raz pierwszy od wielu lat zobaczyłam na jej twarzy tak żywe uczucia. Ale, niestety, nie był to zachwyt. Zresztą, czego ja się spodziewałam?

– Coś ty zrobiła? To ci tak zostanie? – zapytała moja matka z autentycznym przerażeniem.

– Niestety, nie…

– A miałaś takie ładne loki! Idź z powrotem, niech ci coś z tym zrobią!

A jednak jakby pochwaliła?…

Odczepiłam Gareta od rękawa i stanęłam przed lustrem, żeby poświęcić się ulubionemu tego popołudnia zajęciu. Niestety, następnego ranka fryzura wymagała renowacji. Niby to jeszcze nie były loki, ale już niezdyscyplinowane kędziory. Umyłam włosy, nałożyłam odżywkę nawilżającą, potem wygładzającą i chroniącą przed wysoką temperaturą. Nagrzałam prostownicę.

Po czterdziestu minutach bolały mnie ramiona od trzymania tego bezużytecznego urządzenia, nogi od sterczenia przed lustrem, a dusza z rozczarowania. Poza tym byłam w stanie określanym jako szewska pasja. Wszystko, co udało mi się osiągnąć, to efekt baraniego tyłka wyczesanego przez kolczaste zarośla. Na przykład jeżyny.

– I dlaczego nie zrobiłaś sobie zdjęcia?! – zbeształa mnie Kaja.

– Jakbym wiedziała, że to niepowtarzalne zjawisko, to od razu poszłabym do fotografa. Następnym razem tak zrobię – obiecałam.

Kaja, zachęcona moim przykładem, także wybrała się do fryzjera. Obcięła swoje piękne, długie włosy i teraz ma fantazyjną, lekką fryzurkę. U niej też zaczyna się od przerzedzania. Ale ona ma takie włosy, że gdyby je gwałtownie wypuściła z ręki, to złamałyby jej kręgosłup.

Garetowi było wszystko jedno, jak wygląda. Miał pretensje tylko o to, że ledwie przyjechała, już go porzuciła. To nic, że tylko na parę godzin. Złość przekazał bezpośrednio nogawkom jej dżinsów. Po odpędzeniu od nogawek zabrał się za rękawy.

– Co mu się stało?

– Wszystko normalnie. Świruje jak zawsze.

– Nie o to chodzi. Jest cały mokry! I śmierdzi.

– Może wpadł do wiadra z miksturą pokrzywową? – wysunęłam przypuszczenie. – Albo pomagał ojcu Darka, który zmieniał jakiś zawór od wody w piwnicy. – To nie woda. Powąchaj.

Podeszłam do Gareta, który usiłował położyć się na plecach na fotelu w kuchni. Fotel jest za mały, więc górną połowę musiał ulokować na stole. Zdążyłam złapać kubek z kawą.

– Ogon, powąchaj ogon!