Gambit lisa - Yoon Ha Lee - ebook

Gambit lisa ebook

Yoon Ha Lee

3,9

Opis

Po tym, jak kapitan Kel Cheris z heksarchatu okryła się hańbą po zastosowaniu niekonwencjonalnych rozwiązań taktycznych, dowództwo daje jej szansę rehabilitacji. Będzie musiała odbić Twierdzę Rozrzuconych Igieł z rąk heretyków. Największe nadzieje na powodzenie swojej misji wiąże Cheris z nieumarłym geniuszem taktyki, Shuosem Jedao, który nigdy nie przegrał, za to w swoim pierwszym życiu oszalał i unicestwił dwie armie – w tym własną. W miarę jak oblężenie się przeciąga, Cheris zaczyna się zastanawiać, czy na pewno może zaufać Jedao, zanim stanie się jego kolejną ofiarą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 414

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (27 ocen)
9
8
9
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
azukowski

Z braku laku…

Raczej średnia opowieść. Na pewno nietypowy pomysł na świat przedstawiony, ale cała reszta taka sobie. Pod koniec czytałem już z przymusu.
20
Wiszczu
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Na pewno nie dla każdego. Bardzo abstrakcyjna. Wielu osobom może nie podejść i nie dziwią mnie także niskie oceny. Dla mnie bardzo dobra.
10
erture

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała fantastyka z rodzaju "bardzo dziwne realia i klasyczna, piękna opowieść" . każde słowo więcej to już spoiler
00
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Nie była to łatwa lektura ale wciągnęła
00

Popularność




Rozdział 1

W Aka­de­mii Kel­skiej jedna z instruk­to­rek tłu­ma­czyła na zaję­ciach, że młoc­kar­nia pro­gowa jest bro­nią uży­waną w osta­tecz­no­ści nie tylko przez wzgląd na nie­przy­jemne sko­ja­rze­nia, jakie budzi jej nazwa. Była kie­dyś świad­kiem jej dzia­ła­nia. Tym, co Che­ris naj­le­piej zapa­mię­tała z jej wykładu, nie była wzmianka o tym, jak wszyst­kie drzwi w oblę­żo­nym mie­ście zio­nęły pro­mie­nio­wa­niem, które żyw­cem upie­kło miesz­kań­ców. Wra­że­nia nie zro­biły na niej także rów­na­nia ste­ru­jące broni ani nawet lewe oko instruk­torki, uszko­dzone w ataku i pała­jące upiorną poświatą.

W pamięci utkwił jej rzu­cony na mar­gi­ne­sie komen­tarz o tym, że po czymś takim widok zwy­czaj­nych tru­pów, które były po pro­stu tru­pami, a nie zde­for­mo­wa­nymi źró­dłami pro­mie­nio­wa­nia z roz­sa­dzo­nymi oczami na tle osmo­lo­nych ścian i zeszklo­nych gru­zów, był jed­nym z naj­pięk­niej­szych w życiu instruk­torki.

Pięć lat, pięć mie­sięcy i szes­na­ście dni póź­niej, oto­czona przez zdru­zgo­tane czołgi i dymiące kra­tery na Dra­dze, pla­ne­cie miesz­czą­cej poste­ru­nek węgo­rzych here­ty­ków, kapi­tan kela Che­ris z bata­lionu 109-229 Kom­pa­nii Cza­pli doszła do wnio­sku, że instruk­torka pie­przyła od rze­czy. Trupy – kości, z któ­rych wypa­ro­wało mięso; przy­cięte numery – nie nio­sły żad­nej pocie­chy.

Na odpra­wie prze­ka­zano im, że węgo­rze dys­po­nują gene­ra­to­rem burz kie­ro­wa­nych. A burze siały zamęt w wek­to­rach. Efekt nie się­gał daleko, ogra­ni­czał się do sfery lokal­nej, ale mógł być kło­po­tliwy, kiedy dwie posu­wa­jące się rów­no­le­gle kolumny nagle lądo­wały na prze­ciw­le­głych krań­cach drogi w odle­gło­ści stu kilo­me­trów od sie­bie, albo nawet śmier­telny, gdy pod­czas prze­mar­szu po powierzchni pla­nety kom­pa­nia została wbita w zie­mię. Z bli­ska burza potra­fiła cał­ko­wi­cie zdez­in­te­gro­wać atomy skła­da­jące się na ciało. Che­ris i pozo­stali kapi­ta­no­wie uzy­skali zapew­nie­nie, że poże­ra­cze pogody okieł­znają burze, a wtedy kel­ska pie­chota będzie się mogła sku­pić na prze­chwy­ce­niu gene­ra­tora.

To było osiem­na­ście godzin temu. Na dobrą sprawę porażka planu nikogo nie zasko­czyła. Zaska­ku­jące były nato­miast roz­miary rzezi.

Upły­nęły zale­d­wie osiem­dzie­siąt trzy minuty, odkąd Kom­pa­nia Cza­pli wychy­nęła z lasu na połu­dnio­wym zacho­dzie z zamia­rem podej­ścia nużą­cym, krę­tym szla­kiem na wschód, a następ­nie na pół­noc wokół Wzgó­rza 117. Z infor­ma­cji wywia­dow­czych wyni­kało, że straż przed­nia węgo­rzy obsa­dziła grzbiet bie­gnący naj­bli­żej lasu i droga przez wzgó­rze powinna być wolna. Dopiero po wyj­ściu spo­śród drzew Cza­ple odkryły, co stało się z kelami, któ­rzy prze­szli tam­tędy przed nimi.

Che­ris nie potra­fiła ogar­nąć wstrzą­sa­ją­cego pierw­szego wra­że­nia, jakie wywarł na niej widok szcząt­ków bata­lionu. Wywró­cone na nice stopy obok nie­na­ru­szo­nych butów. Czarno-złote kel­skie mun­dury wple­cione w popę­kane klatki pier­siowe. Poskrę­cane czaszki z roz­war­tymi szczę­kami, oczo­do­łami roz­su­nię­tymi na skro­nie i strzę­pami ścię­gien uwię­złymi w potrza­ska­nych zębach. Jakby ktoś wziął bluź­nier­czą księgę zapi­saną wszel­kimi darem­nymi odcie­niami czer­wieni, jakie kie­dy­kol­wiek wymy­śliło ludz­kie ciało, otwo­rzył ją, odwró­cił do góry nogami i roz­sy­pał jej zawar­tość nad polem bitwy od hory­zontu po hory­zont.

Jej kom­pa­nia miała fart, że oca­lała. Na sku­tek usterki lokal­nej sieci tak­tycz­nej musieli opóź­nić wymarsz, dzięki czemu omi­nął ich główny impet ataku. Che­ris nie miała poję­cia, czy inne kom­pa­nie i bata­liony prze­trwały. Nie zdzi­wiła się spe­cjal­nie, kiedy oka­zało się, że nie może się skon­tak­to­wać z dowódz­twem pułku, awa­rie łącz­no­ści nie były niczym nowym. Zresztą miała swoje roz­kazy, a i tak naj­le­piej było posu­wać się naprzód. Kiedy dosta­tecz­nie zbliżą się do węgo­rzy, te nie będą mogły użyć prze­ciw nim burzy, nie ryzy­ku­jąc zna­le­zie­nia się w obsza­rze jej dzia­ła­nia.

Cie­płe pul­so­wa­nie w lewym ramie­niu zasy­gna­li­zo­wało kon­takt: ser­wi­tor wró­bel 3 podał namiar na zbli­ża­jący się bata­lion węgo­rzy, który miał dotrzeć na miej­sce za dwie godziny. Trans­mi­sję zakoń­czyła eks­plo­zja bólu – ser­wi­tor został wykryty. Węgo­rze z pew­no­ścią roz­po­znały w nim kel­ski model. Che­ris zanie­po­koił fakt, że posta­no­wiły naj­pierw dać mu poznać, że go namie­rzyły, zamiast po pro­stu od razu go znisz­czyć.

Nie mogła sobie teraz pozwo­lić na opła­ki­wa­nie wró­bla 3, miło­śnika kel­skiej muzyki. Póź­niej przyj­dzie na to czas.

– Inne ser­wi­tory coś mel­do­wały? – sub­wo­ka­li­zo­wała przez prze­kaź­nik.

– Nie, kapi­ta­nie – odparł po chwili jej łącz­no­ścio­wiec, inży­nier porucz­nik Dineng. – Wró­bel 8 bada burzę przed nami.

Che­ris zmarsz­czyła brwi na widok prze­wi­ja­ją­cych się przez wyświe­tlacz rapor­tów; nie­wiele wno­siły, głów­nie prze­sła­niały jej widok, ale była do tego przy­zwy­cza­jona. Zajęta porów­ny­wa­niem nowych map z infor­ma­cjami z wcze­śniej­szych zwia­dów, jed­nym uchem śle­dziła gwar w prze­kaź­niku sub­wo­kal­nym, wychwy­tu­jąc powta­rza­jące się zwroty:

Węgo­rze. Sen. Burza. Współ­czyn­nik frak­talny. Czy poże­ra­cze pogody nie mogłyby się pośpie­szyć?

I jesz­cze… nie, to nie­moż­liwe… kel Inoe znów roz­wo­dził się nad swoim życiem ero­tycz­nym?!

Naj­chęt­niej wycią­gnę­łaby się w cie­niu jakie­goś głazu i prze­spała tydzień bez prze­rwy. Tydzień był jedną z nie­licz­nych miar czasu nie­ure­gu­lo­wa­nych prze­pi­sami hek­sar­chatu. W jej ojczy­stym Mie­ście Ucztu­ją­cych Kru­ków liczył osiem dni; kiedy zmę­cze­nie dawało jej się we znaki, łatwo osu­wała się z dzie­się­cio­dnio­wego tygo­dnia woj­sko­wego w tam­ten ośmio­dniowy. W kul­ty­wo­wa­nej pota­jem­nie tra­dy­cji ludu jej matki dzi­siaj przy­pa­dałby ścierw­nik, dzień upa­mięt­nia­jący rolę padli­no­żer­ców. Trudno było jej się z tym zgo­dzić.

– Kapi­ta­nie? – Z zadumy wyrwał ją głos star­szego porucz­nika kela Veraba. – Nie podoba mi się to coś na Wzgó­rzu 119.

Wzgó­rze 119 znaj­do­wało się na połu­dnie od 117. Che­ris przy­wo­łała jego obraz na wyświe­tlacz i zmru­żyła oczy na widok skom­pli­ko­wa­nego kon­turu insta­la­cji.

– Wygląda mi to na obiekt woj­skowy – cią­gnął Verab. – Na pewno ma oczy. Założę się, że jak tylko węgo­rze dojdą do wnio­sku, że mają nas wszyst­kich jak na tale­rzu, poda­dzą namiar arty­le­rii. Może powin­ni­śmy pójść dalej na wschód?

– Nie możemy w nie­skoń­czo­ność uni­kać here­ty­ków – odparła Che­ris. – Jeżeli rze­czy­wi­ście roz­poczną ostrzał, pozo­sta­nie nam mieć nadzieję, że obrona for­ma­cyjna wystar­czy. – Prze­łą­czyła nadaj­nik na całą kom­pa­nię. – For­ma­cja Wachlarz Pir.

Ofi­cjalna nazwa była dłuż­sza, ale na polu bitwy nikt nie miał czasu na takie zabawy. Nale­żący do naj­prost­szych for­ma­cji Wachlarz Pir miał (jak suge­ro­wała to jego nazwa) kształt zbli­żony do klina. Był też naj­ła­twiej­szy z punktu widze­nia dowódcy, który – usta­wiony w punk­cie pry­mar­nym – sta­no­wił punkt odnie­sie­nia dla pozo­sta­łych.

Walka w szyku była spe­cjal­no­ścią kelów. Połą­cze­nie geo­me­trii for­ma­cji z kel­ską dys­cy­pliną pozwa­lało na kana­li­zo­wa­nie roz­ma­itych efek­tów egzo­tycz­nych, od lanc ognio­wych po pola siłowe. Nie­stety sku­tecz­ność egzo­tyki ści­śle zale­żała od tego, jak skru­pu­lat­nie miej­scowa spo­łecz­ność prze­strzega naj­wyż­szego kalen­da­rza hek­sar­chatu – który to kalen­darz nie był pro­stym narzę­dziem do mie­rze­nia upływu czasu: rów­nie ważne były w nim uczty, pamięt­nice, rytu­alne tor­tu­ro­wa­nie here­ty­ków i moc utrwa­la­nia całej kru­chej hie­rar­chii spo­łecz­nej.

Che­ris zorien­to­wała się, że for­ma­cja działa, kiedy świat pobłę­kit­niał, a czer­nie przy­gięły się ku sza­ro­ściom. Wachlarz Pir sta­no­wił zabez­pie­cze­nie przed kapry­sami aury. Zazwy­czaj lepiej było pole­gać na poże­ra­czach pogody, ale Che­ris stra­ciła już wiarę w ich przy­dat­ność pod­czas tej misji. Wachlarz nie mógł uchro­nić kom­pa­nii przed bez­po­śred­nim tra­fie­niem, pozo­stało więc mieć nadzieję, że dotrą do gene­ra­tora, zanim znajdą się pod ostrza­łem.

Gdyby sytu­acja się skom­pli­ko­wała, zawsze można było zmie­nić szyk: pula dostęp­nych kel­skiej pie­cho­cie for­ma­cji liczyła tysiące pozy­cji, cho­ciaż w ramach Lek­sy­konu Głów­nego wykła­dano tylko około setki. Zmiana wyma­ga­łaby jed­nak czasu, zwłasz­cza w przy­padku mniej zna­nych for­ma­cji. Che­ris mogła prze­ka­zać żoł­nie­rzom infor­ma­cje przez sieć, ale taki spo­sób kształ­to­wa­nia szyku nie mógł się rów­nać z efek­tami regu­lar­nej musz­try.

Skrę­cili na pół­noc i marsz pomógł jej odzy­skać spo­kój. Tutej­sze suku­lenty, zbyt niskie, żeby sta­no­wić sen­sowną osłonę, rosły tylko po to, żeby dać się pode­ptać pie­cho­cie. Wydzie­lały gry­zącą woń, która z cza­sem prze­cho­dziła w roz­wod­nioną, mdlącą sło­dycz; prze­pro­wa­dzone na miej­scu bada­nia wyka­zały ich nie­tok­sycz­ność. Che­ris nie miała poję­cia, czy te rośliny mają jakie­kol­wiek zna­cze­nie dla węgo­rzy. Spo­dzie­wała się, że opu­ści Dragę (o ile w ogóle ją opu­ści) i na­dal nie będzie tego wie­dzieć.

Porucz­nik Verab impul­sem cie­pła dał znać, że widzi wroga. Z prze­kaź­nika dobiegł głos młod­szego sier­żanta: pokrzy­ki­wał na świe­żego rekruta, który miał dwie lewe ręce i wła­śnie upu­ścił kara­bin.

Ulo­ko­wane na jed­nym z więk­szych wzgórz for­ty­fi­ka­cje węgo­rzy przy­wo­dziły na myśl nie­równą linię brze­gową wynu­rza­jącą się z morza pyłu. Wśród widocz­nych z daleka maleń­kich syl­we­tek war­tow­ni­ków, któ­rzy do tej pory spra­wiali wra­że­nie raczej roz­luź­nio­nych, zapa­no­wało nagłe oży­wie­nie. Wcze­śniej uwa­żali zapewne, że nic im nie grozi.

Prze­lotne zain­te­re­so­wa­nie Che­ris wzbu­dził sztan­dar węgo­rzy, przed­sta­wia­jący poskrę­cany zawi­jas na tle zie­lo­nych pło­mieni i sza­rego cie­nia. Węgo­rze tytu­ło­wały się „Sto­wa­rzy­sze­niem Gilo­szu”, ale hek­sar­chat nie uży­wał tej nazwy.

Odbierz czło­wie­kowi imię, a pozba­wisz go wła­dzy. Che­ris wolała nie myśleć o tej lek­cji.

– Roz­wi­nąć kel­ską cho­rą­giew – rzu­ciła ostrym tonem. – A potem do ataku i strze­lać do wszyst­kiego, co się rusza. Cokol­wiek choćby drgnie, ma zgi­nąć.

Cho­rą­żo­wie uru­cho­mili gene­ra­tor i ogień buch­nął pod niebo. W samym jądrze zło­tego pło­mie­nia szy­bo­wał Feniks kelów, czarny ptak spa­la­jący się w ogniu wła­snej chwały. Poni­żej wid­niał Cier­niowy Łań­cuch, emble­mat ich gene­rała. Wraż­li­wość arty­styczna kel­skich heral­dy­ków bawiła Che­ris – oczy­wi­ście musieli umie­ścić w emble­ma­cie pło­mie­nie i eks­pre­syjną syl­wetkę feniksa, jak­żeby ina­czej – ale w głę­boko uta­jo­nym zaka­marku serca poczuła ukłu­cie na jego widok.

Kil­ku­na­stu nowi­cju­szy z plu­tonu Veraba pró­bo­wało ostrze­li­wać straż­ni­ków węgo­rzy, ale robili to zanadto pośpiesz­nie i nie­zbyt cel­nie. Sier­żant, pochło­nięty innymi obo­wiąz­kami, nie mógł sen­sow­nie nimi pokie­ro­wać; na szczę­ście sam Verab wziął już sprawę w swoje ręce. Zresztą lepiej, że strze­lali byle jak, niż żeby mieli nie strze­lać w ogóle.

Burza, która się wokół nich roz­pę­tała, z prze­ra­ża­jącą pre­cy­zją omi­jała umoc­nie­nia węgo­rzy. Świat stał się kłę­bo­wi­skiem ludz­kich syl­we­tek. Wszę­dzie uno­sił się ostry, słono-słodko-pia­skowy zapach. Jakaś cząstka umy­słu Che­ris zdała sobie sprawę, że źró­dłem sło­dy­czy są roz­kwi­ta­jące suku­lenty.

Zano­siło się na to, że czeka ich prze­dzie­ra­nie się przez obo­zo­wi­sko wroga, zanim będą bez­pieczni od pogody. Zasta­na­wiała się, czy węgo­rze poświęcą część swo­ich, żeby skie­ro­wać pełny impet burzy prze­ciw kelom.

– Porucz­niku? – zagad­nęła Veraba. – Ogar­nął pan już swój plu­ton?

Pod­czas walki w szyku liczył się stan umy­słu każ­dego poje­dyn­czego żoł­nie­rza. Byle nie­jed­no­myśl­ność mogła uda­rem­nić wystą­pie­nie efektu egzo­tycz­nego – tak funk­cjo­no­wał mikro­ko­smos dok­tryny w spo­łe­czeń­stwie hek­sar­chatu. Wpa­jany rekru­tom w aka­de­mii instynkt for­ma­cyjny miał gwa­ran­to­wać nale­żytą spój­ność oddzia­łów, ale w prak­tyce u jed­nych spraw­dzał się lepiej, u innych zaś gorzej.

– Dadzą radę, kapi­ta­nie – zapew­nił ją krótko Verab.

– Pro­szę tego dopil­no­wać.

Wyświe­tlacz poka­zy­wał, że inne plu­tony utrzy­mują pozy­cje. Poci­ski tra­fia­jące w strefę obronną for­ma­cji ryko­sze­to­wały pod nie­do­rzecz­nymi kątami. Deszcz padał wszę­dzie wokół, ale nie tykał Che­ris i oka­la­ją­cych ją pod­wład­nych.

Dziwne było tylko to, że kro­ple desz­czu roz­pry­ski­wały się w płatki śniegu, te zaś prze­mie­niały się w krysz­tałki. Kazała wró­blowi 14 dostar­czyć jeden taki krysz­tał do ana­lizy: lśnił sre­brzy­ście i roz­bi­jał świa­tło na tęcze – o ile tęcza mogła się skła­dać wyłącz­nie z zim­nych i smut­nych odcieni błę­kitu i fio­letu. Nawet w kel­skich ręka­wicz­kach Che­ris nie ważyła się dotknąć krysz­tału: wró­bel już zaczy­nał koro­do­wać. Zło­żyła mu wyrazy współ­czu­cia. Odpo­wie­dział zre­zy­gno­wa­nym ćwierk­nię­ciem.

Wachlarz Pir powi­nien był ode­przeć burzę bez powo­do­wa­nia żad­nych dodat­ko­wych trans­for­ma­cji. Che­ris zmarsz­czyła brwi. Pokaźną część swo­jego pię­cio­let­niego szko­le­nia w aka­de­mii poświę­ciła na ana­lizę mate­ma­tyczną mecha­niki for­ma­cyj­nej i kiedy teraz wybie­rała okre­ślony szyk dla swo­ich ludzi, miała pełną świa­do­mość jego ewen­tu­al­nych sła­bo­ści.

Pro­blem pole­gał na tym, że wszyst­kie jej ana­lizy bazo­wały na mecha­nice kon­sen­susu kalen­dar­skiego. Prze­miana desz­czu w krysz­tałki dowo­dziła, że tutej­szy gene­ra­tor burz działa ina­czej od ocze­ki­wań, ponie­waż opiera się na rady­kal­nie here­tyc­kim kalen­da­rzu i takichż mecha­ni­zmach, zakłó­ca­ją­cych dzia­ła­nie for­ma­cji kelów. Była zła na sie­bie, że tego nie prze­wi­działa. Prze­ciw­nik zazwy­czaj uży­wał tech­niki zgod­nej z naj­wyż­szym kalen­da­rzem, ale nie można było prze­cież wyklu­czyć roz­woju tech­no­lo­gii czy­sto here­tyc­kich.

Jej prze­ło­żeni na pewno zda­wali sobie z tego sprawę. Nie powinna ocze­ki­wać, że jako niski rangą ofi­cer będzie infor­mo­wana o spra­wach zwią­za­nych z here­zją, ale mimo wszystko inne kel­skie kom­pa­nie nie musiały zgi­nąć, roz­sma­ro­wane w nie­byt. Podob­nie jak Che­ris, ich dowódcy rów­nież pole­gali na poże­ra­czach pogody, atu­tach for­ma­cji i egzo­ty­kach, od któ­rych cała cywi­li­za­cja uza­leż­niła się od czasu ich odkry­cia. Nie­wiele było rze­czy, któ­rych Che­ris szcze­rze nie­na­wi­dziła, ale mar­no­traw­stwo z pew­no­ścią się do nich zali­czało.

Odstęp­stwa od naj­wyż­szego kalen­da­rza dawało się mie­rzyć, a pod­le­gły jej oddział zapew­niał do tego sto­sowny przy­rząd pomia­rowy. Wstrzy­mała oddech, nasłu­chu­jąc ruchu na łączach.

Burza. Śmierć. Kolor nieba. Pęche­rze. Kon­takt, kon­takt, kon­takt. Jebane krysz­tały. To tylko dra­śnię­cie. Nie… Chrif jest ranna.

Chri­fe­rafa. Wieczny obiekt drwin, bo nikt nie był w sta­nie wymó­wić jej imie­nia.

Grad kul i powódź węgo­rzego ognia runęły na nich jak nie­od­łączne ele­menty burzy. Che­ris wzdry­gnęła się odru­chowo, gdy tuż przy niej zasy­czał jęzor pło­mie­nia, odchy­lony w bok siłą for­ma­cji.

Żoł­nie­rze nie będą zachwy­ceni, ale to chwi­lowo nie miało zna­cze­nia. Grunt, że prze­żyją.

– Zmiana for­ma­cji – zarzą­dziła przez prze­kaź­nik. W powie­trzu zawisł sre­brzy­sto­biały obło­czek pary z jej odde­chu. Prak­tycz­nie nie czuła zimna. Zły znak. – Plu­tony od trze­ciego do szó­stego, dosto­so­wać szyk.

Jedną dło­nią wypi­sała na dru­giej odpo­wied­nie rów­na­nia. Czuj­niki kine­tyczne prze­chwycą je i prze­każą do nadaj­nika.

Naj­pierw mały test. Potem kolejne, w opar­ciu o wynik tego pierw­szego, żeby stwier­dzić, jak dokład­nie wyglą­dają odstęp­stwa i czy dopusz­czają jakieś korzystne opcje. Wyko­rzy­sta­nie here­tyc­kiej mecha­niki samo w sobie sta­no­wiło zalą­żek here­zji, ale w obli­czu ogra­ni­czo­nych zaso­bów Che­ris miała roz­kaz impro­wi­zo­wać – i to wła­śnie zamie­rzała zro­bić.

For­ma­cja zady­go­tała. Ze swo­jego sta­no­wi­ska na czele Che­ris nie widziała szcze­gó­łów, ale jaskrawa ikona for­ma­cji na wyświe­tla­czu aż zakłuła ją w oczy: ostrze­że­nie przed utratą spój­no­ści. Zgrzy­tliwy gło­sik w jej gło­wie suge­ro­wał, żeby zarzą­dziła odwrót, kolejne prze­kształ­ce­nie szyku albo inny manewr nie­sprzeczny z dok­tryną. Obrzeża jej pola widze­nia poczer­wie­niały.

– To jest ele­ment planu – odpa­ro­wała roz­draż­niona i wyci­szyła ostrze­że­nia.

To nie one sta­no­wiły pro­blem, lecz waha­nie jej żoł­nie­rzy. Plu­tony trzeci, piąty i szó­sty posłu­chały roz­kazu, cho­ciaż szó­sty, który poniósł znaczne straty, miał kło­pot z przy­ję­ciem nowego szyku. Che­ris zgo­dziła się, żeby dowo­dząca nim sier­żant prze­słała jej migawkę z pola bitwy: burza wyryła w sze­re­gach szwa­dronu sze­roką bruzdę, w któ­rej strzępy ciał taplały się w różo­wie­ją­cej, roz­le­wa­ją­cej się coraz sze­rzej tłu­sta­wej kałuży. Che­ris zapro­po­no­wała inny wariant szyku i zosta­wiła sier­żant wpro­wa­dze­nie go w życie.

Czwarty plu­ton nie wyko­nał roz­kazu. Wachlarz Pir znali i rozu­mieli – w prze­ci­wień­stwie do prze­sła­nej przez kapi­tan nowej for­ma­cji. Sier­żant zgło­sił regu­la­mi­nowy sprze­ciw, nie­mal słowo w słowo cytu­jąc kodeks postę­po­wa­nia. For­ma­cja nie pocho­dzi z kel­skiego lek­sy­konu. Nie­kon­wen­cjo­nalne myśle­nie zagraża spraw­dzo­nemu sys­te­mowi hie­rar­chicz­nemu. Wydane przez Che­ris roz­kazy nie służą inte­re­som hek­sar­chatu. I tak dalej.

Burza spa­dła na nich poskrę­ca­nymi świe­tli­stymi wstę­gami, wście­kła i zaja­dła niczym wąż. Che­ris kazała Dinen­gowi wysłać wró­bla, który by potwier­dził, że świa­tło jest zabój­cze. Wró­bel nie zdą­żył usko­czyć przed jedną z lśnią­cych smug, prze­obra­ził się w masę rów­no­le­gle pocię­tych strzę­pów i meta­licz­nych zgrzy­tów i znie­ru­cho­miały spadł na zie­mię, gdzie świa­tło prze­kształ­cało go w dal­szym ciągu, raz za razem, nie­ustę­pli­wie, aż został z niego kop­czyk zgrab­nie pokro­jo­nych sze­ścia­ni­ków. Che­ris wzdry­gnęła się, ale nie mogła nic zro­bić.

Włą­czyła prze­kaź­nik i z nad­zwy­czajną pobłaż­li­wo­ścią zwró­ciła się do krnąbr­nego sier­żanta:

– Pro­szę to jesz­cze prze­my­śleć.

Dobrze by było, gdyby zgo­dził się współ­pra­co­wać. W prze­ciw­nym razie będzie musiała znów mody­fi­ko­wać for­ma­cję, a sku­tek takiej zmiany był nie­pewny.

Od lat jadali razem przy jed­nym stole. Słu­chała jego aneg­do­tek z cza­sów służby w Zato­pio­nej Mar­chii i na Pie­rza­stym Moście łączą­cym dwa ogromne kon­ty­nenty pla­nety Makhtu. Miał zwy­czaj pocią­gnąć dwa łyki z wła­snego kie­li­cha po tym, jak wszy­scy napiją się z krą­żą­cego przy stole wspól­nego pucharu, i zawsze nakła­dał ogórki albo szpi­nak z seza­mem na wierzch ryżu. Lubił, kiedy wszyst­kie rze­czy były na swoim miej­scu. Zro­zu­miały odruch. I ten wła­śnie odruch miał stać się przy­czyną jego śmierci.

Z góry znała jego odpo­wiedź. Zaczęła mody­fi­ko­wać rów­na­nia.

Sier­żant powtó­rzył swój sprze­ciw, nie­mal wprost oskar­ża­jąc ją o here­zję. Instynkt for­ma­cyjny powi­nien był go zmu­sić do posłu­szeń­stwa, ale fakt, że oce­niał jej dzia­ła­nia jako wybit­nie anty­kel­skie, pozwo­lił mu sta­wić opór.

Prze­rwała kon­takt i prze­słała kolejną mody­fi­ka­cję szyku. Verab potwier­dził jej przy­ję­cie; brzmiał posęp­nie. Nazna­czyła plu­ton czwarty pięt­nem wyrzut­ków. Prze­stali być kelami. Nie wyko­nali roz­kazu, nie było o czym dys­ku­to­wać.

Poszat­ko­wany oddział połą­czył się, utwo­rzył nową for­ma­cję i ruszył naprzód. Ostrzał się wzmógł. Dwa muśnięte węgo­rzym ogniem drzewa eks­plo­do­wały w tej samej chwili, gdy piąty plu­ton prze­cho­dził obok nich. Żoł­nierz trzy kroki w bok od Che­ris zła­mał szyk i roz­pły­nął się w chmurę krwa­wych strzę­pów. Kel Nikara. Miał talent do śpiewu.

Plu­ton czwarty już zaczy­nał się roz­pa­dać. Che­ris nie miała czasu się nim inte­re­so­wać.

Pre­cy­zyj­nie kie­ro­wała ata­kiem. Co rusz wysy­łała poje­dyn­czym żoł­nie­rzom roz­kazy korekty szyku. Na bie­żąco roz­wią­zy­wała w pamięci rów­na­nia przej­ściowe, żeby geo­me­tria cało­ści for­ma­cji mie­ściła się w wyma­ga­nych gra­ni­cach błędu. Wresz­cie zbli­żyli się do węgo­rzy na tyle, że burza zaczęła się roz­pra­szać, i teraz Che­ris musiała sobie zadać pyta­nie, czy zdoła obmy­ślić taką for­ma­cję, która lepiej ochroni ich przed inwa­riantną bro­nią węgo­rzy, funk­cjo­nu­jącą nie­za­leż­nie od kalen­da­rza.

Wróg miał pię­cio­krotną prze­wagę liczebną, ale ponie­waż nie mógł wal­czyć w for­ma­cji, kelo­wie nie byli bez szans. W obli­czu pośpie­chu naj­lep­szym roz­wią­za­niem byłby jakiś pro­sty mnoż­nik siły bojo­wej. Zatem dal­sze mody­fi­ka­cje. Żoł­nie­rze, któ­rzy przy niej trwali, darzyli ją zaufa­niem. Dobie­ga­jące z prze­kaź­nika roz­mowy to potwier­dzały:

Węgo­rze. Cuch­nie tru­pami. Ciężki ostrzał z tam­tego zagaj­nika. Wer­ble.

Znów sku­pili się na tym, co ważne.

Z ulgą stwier­dziła, że mnoż­nik siły bojo­wej (mody­fi­ka­cja Jed­nego Cier­nia Zatru­wa­ją­cego Tysiąc Rąk) po line­ary­za­cji będzie zdatny do uży­cia w zaim­pro­wi­zo­wa­nym przez nią szyku. Wszy­scy jej ludzie mieli na wypo­sa­że­niu mie­cze kalen­dar­skie, zazwy­czaj uży­wane do poje­dyn­ków. Nie była to jej ulu­biona broń, ale znaj­do­wali się bar­dzo bli­sko gene­ra­tora burz, który mieli prze­chwy­cić w nie­na­ru­szo­nym sta­nie. Roz­kazy gene­rała nie pozo­sta­wiały cie­nia wąt­pli­wo­ści. Mie­cze nie powinny zagro­zić przed­mio­tom nie­oży­wio­nym. To w tej chwili było naj­waż­niej­sze.

– Mie­cze – zarzą­dziła.

Kelo­wie dobyli broni. Każda z kling – litych świetl­nych prę­tów – miała inny odcień. Miecz Che­ris prze­cho­dził płyn­nie od błę­kitu przy ręko­je­ści po czer­wień na szty­chu. Kiedy zbli­żyli się do prze­ciw­nika, na ostrzach zapło­nęły cyfry: „dzień i godzina waszej śmierci”, jak lubili powta­rzać wro­gom kelo­wie.

Tyle że na broni Che­ris wyświe­tliła się nie­wła­ściwa data i czas. I nie ona jedna patrzyła ze zgrozą na swój miecz.

W prze­kaź­niku: Wina ser­wisu. To ja już wolę kara­bin. I prze­ra­ża­jące słowa: zgni­lec kalen­dar­ski.

Nie dość, że liczby się nie zga­dzały, to na doda­tek iskrzyły, migo­tały i na prze­mian to się roz­pły­wały, to znów wyostrzały. Szyb­kim spoj­rze­niem obrzu­ciła całą kom­pa­nię. Wszy­scy żoł­nie­rze mieli ten sam pro­blem, a na domiar złego mie­cze nie były nawet zsyn­chro­ni­zo­wane.

– Kapi­ta­nie, może inna broń… – zasu­ge­ro­wał porucz­nik Verab.

– Kon­ty­nu­ować natar­cie – prze­rwała mu Che­ris. – Żad­nych kara­bi­nów.

Jeżeli mie­cze okażą się nie­sku­teczne, będą musieli spró­bo­wać cze­goś innego, ale na razie nie zga­sły jesz­cze cał­ko­wi­cie. I z tego faktu czer­pała wątłą, bo wątłą, ale jed­nak nadzieję.

Z początku szło cał­kiem nie­źle. Każde cię­cie kosiło dzie­siątki węgo­rzy, gdy stru­mień ener­gii prze­ory­wał ich szyki. Che­ris robiła mie­czem meto­dycz­nie, rze­czowo, jak pod­czas poje­dyn­ków. Jed­nym wypa­dem prze­szyła na wylot ośmiu węgo­rzych żoł­nie­rzy. Zawsze umiała wyli­czyć opty­malny kąt ude­rze­nia.

For­ma­cja trzy­mała kształt, gdy sys­te­ma­tycz­nie prze­rą­by­wali się przez sze­regi wroga. Zale­ga­jąca nad wzgó­rzami mgła miała rdzawy odcień. Che­ris szcze­gólną uwagę zwra­cała na twa­rze węgo­rzy – nie takie znów inne od twa­rzy jej pod­wład­nych: star­sze i młod­sze, śniade i jasno­skóre, oczy naj­czę­ściej piwne, rza­dziej szare; jeden z nich mógłby być bra­tem Dinenga, gdyby nie jasno­nie­bie­skie oczy. Ale kalen­dar­ska poświata nada­wała wszyst­kim obcy wygląd, kła­dła się na nich cie­niem nie­okre­ślo­nej barwy, która stop­niowo się kon­kre­ty­zo­wała.

Mieli już gene­ra­tor burz w zasięgu wzroku, gdy natar­cie zaczęło grzę­znąć. Przy­cup­nięty na stoku niskiego pagórka i osło­nięty prze­zro­czy­stą pali­sadą gene­ra­tor do złu­dze­nia przy­po­mi­nał mały, zde­for­mo­wany czołg. Popro­siła jed­nego z wró­bli o osza­co­wa­nie jego masy, a gdy otrzy­mała odpo­wiedź, z wra­że­nia aż przy­gry­zła wargę. Cóż, od tego były dźwi­ga­cze.

Znacz­nie bar­dziej oso­bliwy był fakt, że gene­ra­tora bro­niły tylko cztery węgo­rze ser­wi­tory. Były uzbro­jone w lasery, któ­rych ogień na razie nie prze­bił się przez obronę kelów.

Che­ris zorien­to­wała się, że for­ma­cja traci sku­tecz­ność, kiedy powie­trze ozię­biło się i posza­rzało. Miała też pro­blemy z oddy­cha­niem i cho­ciaż nio­sła ze sobą awa­ryjny zapas powie­trza (jak wszy­scy), domy­ślała się, że to dopiero począ­tek. Oczy­wi­ście marsz też stał się utrud­niony.

Pierw­sze próby sko­ry­go­wa­nia for­ma­cji zaowo­co­wały zim­niej­szym wia­trem i jesz­cze więk­szą sza­ro­ścią świata. Zgrzyt­nęła zębami.

Zima. Entro­pia.

Powinni się zbie­rać, ale byli już tak bli­sko. Spró­bo­wała innej kon­fi­gu­ra­cji. Trudno jej się oddy­chało, trudno się myślało. Zda­wało jej się, że sły­szy śpiew śniegu.

– Potrze­buję waszych przy­dzia­łów obli­cze­nio­wych – poin­for­mo­wała porucz­ni­ków.

Byli naprawdę bar­dzo bli­sko gene­ra­tora, prze­ła­mali szyk węgo­rzy, które poszły w roz­sypkę, teraz wystar­czyło tylko prze­jąć to drań­stwo i obro­nić do czasu przy­by­cia trans­portu. Ale do tego potrze­bo­wali spraw­nie dzia­ła­ją­cej for­ma­cji.

Zatę­sk­niła za cza­sami zwy­kłych poci­sków i bomb. Wszystko było wtedy o wiele prost­sze.

Pomysł ode­bra­nia żoł­nie­rzom zaso­bów obli­cze­nio­wych podo­bał jej się tak samo jak im – czyli wcale. Nie byli jed­nak w obo­zie, gdzie mogliby sko­rzy­stać z moc­niej­szej sieci, nie mieli rów­nież dostępu do więk­szego i wydaj­niej­szego sys­temu na pokła­dzie ćmy kosmicz­nej albo w bazie woj­sko­wej. Musiała im wystar­czyć lokalna sieć tak­tyczna. Innej nie mieli.

Dała swoim ludziom chwilę na roze­zna­nie się w sytu­acji, po czym prze­kie­ro­wała ich zasoby na sie­bie. Puściła mimo uszu pro­te­sty, nie­które zdaw­kowe, inne poważ­niej­sze – nic nie widzę, zgu­bi­łem współ­rzędne, jak tu zimno, wią­zanka prze­kleństw. Verab coś tłu­ma­czył pozo­sta­łym porucz­ni­kom, ale nie podał roz­mowy do jej wia­do­mo­ści, więc uznała, że sam da sobie radę.

Sfor­mu­ło­wała pyta­nie w taki spo­sób, żeby jej szturm obli­cze­niowy mógł w roz­sąd­nym cza­sie przy­nieść wynik. Sieć tak­tyczna kom­pa­nii nie była rozumna w takim sen­sie jak woj­skowe ser­wi­tory, ale jeżeli czło­wiek wie­dział, jak z nią roz­ma­wiać, potra­fiła udzie­lać cał­kiem pre­cy­zyj­nych odpo­wie­dzi. Świat z wolna czer­niał, gdy sieć zale­ciła ciąg kolej­nych przy­bli­żeń. Che­ris auto­ry­zo­wała wyli­cze­nia i narzu­ciła warunki brze­gowe, żeby przy­śpie­szyć wyszu­ki­wa­nie naj­bar­dziej praw­do­po­dob­nych roz­wią­zań.

Pro­blem był oczy­wi­sty: nie dość, że gene­ra­tor burz dzia­łał w opar­ciu o here­tycką mecha­nikę (odpo­wie­dzialną także za kło­poty poże­ra­czy pogody), to samo jego ist­nie­nie sta­no­wiło zabu­rze­nie naj­wyż­szego kalen­da­rza. Che­ris nie śpie­szyło się do zamel­do­wa­nia o tym prze­ło­żo­nym.

Ze wszyst­kich stron opły­wały ich fale zie­lono-czar­nych pło­mieni: nie­do­bitki węgo­rzy wciąż sta­wiały opór. Che­ris w duchu bła­gała for­ma­cję, żeby ta wytrzy­mała do czasu, gdy sieć tak­tyczna skoń­czy prze­żu­wać wyli­cze­nia. Szyb­ciej, pona­glała w myślach sys­tem. Miała wra­że­nie, że z zimna jej zęby zamie­niły się w sople, a palce u rąk zamar­zły w reu­ma­tycz­nie powy­krę­cane patyczki.

– Mamy gene­ra­tor! – wykrzyk­nął Verab.

Dowo­dzony przez niego plu­ton zdła­wił wła­śnie ostatni punkt oporu węgo­rzy. Chwi­lowo mieli spo­kój.

– Dosko­nale – odpo­wie­działa cał­kiem serio Che­ris. – Teraz musimy go utrzy­mać.

Prze­cią­że­nie sieci dawało im się we znaki. Kela Zro z trze­ciego plu­tonu prze­nio­sła do prze­kaź­nika wię­cej funk­cji świa­do­mo­ści prze­strzen­nej, niż zale­cał regu­la­min, i nie­wiele bra­ko­wało, żeby słono za to zapła­ciła. Żoł­nierz sto­jący w szyku na prawo od niej krzyk­nął ostrze­gaw­czo. Dosłow­nie w ostat­niej chwili zdą­żyła sko­ry­go­wać pozy­cję i unik­nąć liź­nię­cia węgo­rzego ognia. Nie ona jedna miała kło­poty: nawet tym, któ­rzy roz­sąd­nie ogra­ni­czyli uży­cie prze­kaź­ni­ków, gro­ziła desyn­chro­ni­za­cja.

Che­ris wywo­łała na ekran wstępne wyniki obli­czeń i szybko je przej­rzała. Nic, nic, nic… Ha.

Niebo przy­ga­sało. Wkle­pała swoje suge­stie i cze­kała dalej.

– Kapi­ta­nie? – Porucz­nik Ankat z plu­tonu trze­ciego. – Mam prze­czu­cie, że gdzieś tam węgo­rze szy­kują się do kontr­ataku. To by był roz­sądny ruch z ich strony.

– Nie przy­śpie­szę dzia­ła­nia sieci, ale my jeste­śmy kelami, a oni nie. Jeżeli będziemy musieli zębami odry­wać ich od naszych butów, to tak wła­śnie zro­bimy.

W końcu sys­tem wyge­ne­ro­wał wia­ry­godny model panu­ją­cych przy gene­ra­to­rze warun­ków. Che­ris zdła­wiła odru­chowe wes­tchnie­nie ulgi i wydała roz­kazy języ­kiem, który przy­po­mi­nał bryłkę węgla po zga­śnię­ciu ostat­niej iskierki w pale­ni­sku.

Kom­pa­nia zare­ago­wała jak skrzy­piąca maszyna roze­brana na czę­ści. W odpo­wie­dzi na ruch plu­to­nów pierw­szego i dru­giego Che­ris od razu wpro­wa­dziła korekty, a plu­to­nom na tyłach kazała odwró­cić się w stronę pozo­sta­łych węgo­rzy. W miarę jak wszy­scy żoł­nie­rze pomału odnaj­do­wali wła­ściwe pozy­cje, entro­piczne zimno roz­ta­piało się jak lód w let­nim słońcu. Znów można było nor­mal­nie oddy­chać.

Poświę­ciła chwilę uwagi roz­rzu­co­nym w pobliżu zwło­kom węgo­rzy. Nie­które przy­jęły postać posą­gów z męt­nego lodu, inne roz­pły­wały się kału­żami tajem­ni­czych kolo­rów, jakby zapo­mniaw­szy o wła­ści­wych odcie­niach skóry, oczu, wło­sów. Osza­co­wała roz­miary rzezi i zapa­mię­tała je do póź­niej­szego porów­na­nia z sza­cun­kami wró­bli. Liczby były bar­dzo ważne, zwłasz­cza kiedy pole­gli zgi­nęli z two­jej ręki.

We współ­pracy z porucz­ni­kami prze­or­ga­ni­zo­wała kom­pa­nię w spo­sób opty­malny dla obrony gene­ra­tora; posłu­żyła się w tym celu for­ma­cją nie­po­ko­jąco podobną do Stosu Pło­ną­cego w Głąb, który znaj­do­wał się na liście for­ma­cji zaka­za­nych. Następ­nie zamel­do­wała dowódz­twu orbi­tal­nemu o zdo­by­ciu wątłego przy­czółku na tery­to­rium węgo­rzy; przy odro­bi­nie szczę­ścia wzmoc­niony impul­sowo sygnał powi­nien się prze­bić.

W pierw­szej chwili nie roz­po­znała sygna­tury, którą opa­trzona była wia­do­mość przy­cho­dząca. Nie spo­dzie­wała się kon­taktu tak szybko po wysła­niu mel­dunku.

W porów­na­niu z nie­wy­raź­nym brzę­cze­niem roz­mów w prze­kaź­niku głos z dowódz­twa zabrzmiał wyjąt­kowo ostro i wyraź­nie:

– Kapi­tan kela Che­ris, Kom­pa­nia Cza­pli, bata­lion 109-229. Pro­szę potwier­dzić odbiór.

Roz­po­znała głos gene­rał bry­gady keli Farosh, głów­no­do­wo­dzą­cej całej eks­pe­dy­cji. Nie tra­cąc kom­pa­nii z oka, odpo­wie­działa na tym samym kanale, z uży­ciem odpo­wied­niego klu­cza:

– Tu kapi­tan Che­ris, gene­rale. Cel zabez­pie­czony.

– To nie­istotne – odparła Farosh. Nie takiej odpo­wie­dzi ocze­ki­wała Che­ris. – Zostaw­cie gene­ra­tor i przy­go­tuj­cie się do ewa­ku­acji za dwa­dzie­ścia sześć minut. Lokalna obrona powietrzna węgo­rzy została chwi­lowo uniesz­ko­dli­wiona.

Che­ris nie była pewna, czy słuch jej nie myli. Obej­rzała się przez ramię: gene­ra­tor ota­czała świe­tli­sta aure­ola błę­kitno-fio­le­to­wego świa­tła. Aż zabo­lało ją w kościach na wspo­mnie­nie nie­daw­nego zimna.

– A co z gene­ra­to­rem, gene­rale?

– Dobrze się spi­sa­li­ście, ale teraz to już nie wasz pro­blem. Zostaw­cie go tam, gdzie jest.

Połą­cze­nie zostało zakoń­czone.

Che­ris prze­ka­zała infor­ma­cję dalej.

– To jakiś żart, kapi­ta­nie? – zdzi­wił się Verab. – Powin­ni­śmy zała­twić sprawę do końca, jak już tu jeste­śmy.

– Zawsze możemy się zgło­sić na ochot­nika, że chcemy zostać – zauwa­żył z prze­ką­sem Ankat. – W dowódz­twie kochają ochot­ni­ków.

– Chcą się nas stąd pozbyć, to oczy­wi­ste – przy­znała Che­ris.

Podzie­lała fru­stra­cję pod­wład­nych. Pla­no­wali wyku­rze­nie węgo­rzy z kry­jó­wek, żeby egze­ku­to­rzy hek­sar­chatu mogli prze­pro­gra­mo­wać ich ser­wi­tory i umoż­li­wić im powrót do cywi­li­za­cji. Prze­rwa­nie eks­pe­dy­cji w taki spo­sób było czymś nie­zwy­kłym. Po co wysy­łać ludzi po gene­ra­tor, jeżeli nie zamie­rzali go ze sobą zabrać?

Naj­młod­szy z jej żoł­nie­rzy – kel Dez­ken, świeżo po ukoń­cze­niu aka­de­mii – wyła­mał się z for­ma­cji, pró­bu­jąc opo­wie­dzieć kole­dze kiep­ski żart, i dostał ostat­nią kulkę od węgo­rzy. Che­ris prze­lot­nie odno­to­wała ten fakt. Chło­pak wyka­zał się fatal­nym wyczu­ciem czasu, ale on w ogóle miał pecha.

Z roz­cza­ro­wa­niem przy­jęła poja­wie­nie się skocz­ków i zespo­łów medycz­nych, które miały ich prze­trans­por­to­wać na orbitę (w eskor­cie jastrzębi i poże­ra­czy pogody, cho­ciaż przy­dat­ność tych ostat­nich była mocno wąt­pliwa). W pew­nym sen­sie każde pole bitwy było jak dom – marny i żało­sny, w któ­rym za naj­drob­niej­sze uchy­bie­nie gro­ziła kara, a naj­więk­sze cnoty pozo­sta­wały nie­zau­wa­żone, ale mimo wszystko dom to dom. Nie wie­działa, jak to o niej świad­czy, że tak dosko­nale odnaj­duje się na służ­bie, dopóki jed­nak miała okre­ślone obo­wiązki, jej opi­nia nikogo nie inte­re­so­wała.

Kan­cia­stop­ta­sie jastrzę­bie pro­wa­dziły ogień osło­nowy, umoż­li­wia­jąc bez­pieczne zaokrę­to­wa­nie całej kom­pa­nii. Prze­miesz­cza­jąc się w górę i w dół, w przód i w tył, zda­wały się czer­pać spo­kojną radość ze swo­jego zada­nia. Nie two­rzyły spój­nego szyku: kel­skie ser­wi­tory były nie­ak­tywne for­ma­cyj­nie.

W jasnych pro­mie­niach słońca lśniła broń wypusz­czona z poła­ma­nych rąk, potrza­skane żebra poły­sku­jące krwią i żół­tawą cie­czą, igieł­ko­wate resztki burzo­wych krysz­ta­łów. Che­ris ostat­nia weszła na pokład skoczka. Utrwa­liła w pamięci obraz pola bitwy jak wydra­pany w kościach czaszki.

Zatło­czone wnę­trze cuch­nęło potem i zmę­cze­niem. Usia­dła z dala od reszty żoł­nie­rzy i wyglą­dała przez okno, kiedy sko­czek wzbił się łukiem w powie­trze. Dzięki temu widziała, jak wycze­ku­jąca w pobliżu kel­ska ćma sztur­mowa zrzuca dwie bomby – schlud­nie, pre­cy­zyj­nie, dokład­nie w to miej­sce, które jesz­cze nie­dawno zaj­mo­wała Kom­pa­nia Cza­pli. Cały dzień cięż­kiego boju zmar­no­wany, unie­waż­niony jed­nym ładun­kiem wybu­cho­wym. Patrzyła tak długo, aż jaskrawe kwiaty eks­plo­zji skur­czyły się do roz­miaru led­wie draż­nią­cych oko punk­ci­ków.

Rozdział 2

Hek­sar­cha shuos Miko­dez nie wie­dział, co gor­sze: migo­czące na wyświe­tla­czu aktu­alne infor­ma­cje o sytu­acji kry­zy­so­wej w Twier­dzy Roz­rzu­co­nych Igieł czy ikona połą­cze­nia ze srebrną gwiezdną ćmą hek­sar­chy nirai Kujena, która mru­gała natar­czy­wie w jego polu widze­nia od czte­rech godzin i dwu­na­stu minut. Kujen z natury był gada­tli­wym skur­czy­by­kiem (cho­ciaż aku­rat Miko­dez nie powi­nien go za to kry­ty­ko­wać), ale – nie­stety – miał dobry powód, by doma­gać się kon­taktu. Hek­sar­chat zna­lazł się w nie­bez­pie­czeń­stwie.

Kwa­tera główna shu­osów mie­ściła się w Cyta­deli Oczu, gwiezd­nej for­tecy na tere­nie Mar­chii Szkla­nych Drzazg – i byłby to zwy­czajny, nic nie­zna­czący fakt astro­gra­ficzny, gdyby nie sąsiedz­two Oplą­ta­nej Mar­chii i nie­przy­jemna bli­skość znaj­du­ją­cej się tam Twier­dzy Roz­rzu­co­nych Igieł, źró­dła naj­now­szych kło­po­tów hek­sar­chatu. Prądy kalen­dar­skie bywały zdu­mie­wa­jąco dale­ko­siężne i mię­dzy­gwiezdne prze­strze­nie nie sta­no­wiły dla nich prze­szkody, co potę­go­wało nie­po­kój Miko­deza; nawet drobna here­zja potra­fiła bar­dzo wiele zmie­nić. Był jed­nak prze­ko­nany, że ich naj­lep­szy poten­cjalny zbawca jest zara­zem naj­lep­szym kan­dy­da­tem na auto­ry­zo­wa­nego użyt­kow­nika pew­nej shu­oskiej broni, naj­star­szej ze wszyst­kich i znaj­du­ją­cej się obec­nie w kel­skim arse­nale. Hep­tar­chini shu­osa Khiaz, która trzy­sta dzie­więć­dzie­siąt osiem lat wcze­śniej w ataku szału zgo­dziła się na odda­nie jej (albo jego, jak woli­cie) kelom, powinna solid­nie za to bek­nąć.

Miko­dez nie lubił tra­cić czasu, ale w tej chwili musiał cze­kać, aż mate­ma­tycy prze­pro­wa­dzą ostat­nie testy kel­skiej kan­dy­datki, którą szy­ko­wał do tej roli w opar­ciu o jej nie­dawne doko­na­nia na Dra­dze. Miał w Cyta­deli Oczu wiele gabi­ne­tów; dzi­siaj zaszył się w takim, w któ­rym lubił rze­tel­nie pra­co­wać, zamiast po pro­stu odstra­szać sła­bych duchem inte­re­san­tów. Zresztą żaden z rekwi­zy­tów w gabi­ne­cie nie odstra­szyłby Kujena: wize­runki lisów z dzie­wię­cioma widzą­cymi ogo­nami, brak broni na widoku, plan­sza z nie­do­koń­czoną par­tią gry w kamie­nie, przy­pad­kowo dobrane mar­twe natury – Miko­dez bar­dzo sobie cenił moż­li­wość oglą­da­nia obiek­tów nie­ma­ją­cych nic wspól­nego z jego pracą. (Cho­ciaż był też inny powód: podob­nie jak każdy shuos, uwiel­biał obmy­ślać nowe spo­soby zabi­ja­nia ludzi za pomocą naj­mniej ocze­ki­wa­nych przed­mio­tów).

Na dzi­siaj celowo wybrał obraz, który miał zbić nirai Kujena z pan­ta­łyku: spek­ta­ku­larne dzieło archi­tek­to­niczne, kolaż sza­lo­nych krzy­wych i mozai­ko­wych okła­dzin pocho­dzący z zamierz­chłych cza­sów dzie­ciń­stwa Kujena. Kujen nie inte­re­so­wał się ludźmi – w każ­dym razie nie tymi, któ­rzy nie dotrzy­my­wali mu kroku w takich dzie­dzi­nach jak teo­ria liczb (ci, któ­rzy to potra­fili, byli w hek­sar­cha­cie skraj­nie nie­liczni, ale dzi­siej­sza kan­dy­datka się do nich zali­czała), lubił jed­nak archi­tek­turę, sil­niki i mecha­ni­zmy rzą­dzące impe­rium.

Jesz­cze raz spoj­rzał na por­tret kan­dy­datki. Zmarsz­czył brwi. Dobrze znał jej pro­fil psy­cho­lo­giczny. Jeden z jego agen­tów zwró­cił uwagę na jej wybitne wyniki mate­ma­tyczne, kiedy jesz­cze była porucz­ni­kiem; od tej pory mieli ją na oku i żywili nadzieję, że nie da się zastrze­lić w jakiejś kre­tyń­skiej misji, na przy­kład przy eskor­to­wa­niu trans­portu kapu­sty (kapu­sta kiszona na ostro była wybit­nie kel­skim dzi­wac­twem, za które kelo­wie daliby się pokroić). Na pierw­szy rzut oka niczym szcze­gól­nym się nie wyróż­niała: miała czarne włosy i brą­zowe oczy jak nie­mal wszy­scy oby­wa­tele hek­sar­chatu, kar­na­cję z nutą kości sło­nio­wej znacz­nie jaśniej­szą niż Miko­dez, oraz usta, które kazały mu się zasta­na­wiać, czy czę­sto się uśmie­cha; pew­nie nie, może co naj­wy­żej wśród przy­ja­ciół albo na polu bitwy, żeby dodać otu­chy jakie­muś żół­to­dzio­bowi. Była atrak­cyjna w pewien surowy spo­sób, ale nie aż tak, żeby od razu po wej­ściu do pokoju ścią­gała na sie­bie wszyst­kie spoj­rze­nia. Akta oso­bowe suge­ro­wały silne poczu­cie obo­wiązku: to dobrze. To się mogło przy­dać.

Jak długo jesz­cze zdoła zby­wać Kujena? Kor­ciło go, żeby skon­tak­to­wać się z mate­ma­ty­kami, ale miga­jąca bursz­ty­nowa lampka na panelu łącz­no­ści tylko by ich ziry­to­wała, a potrzebni mu byli zgodni i w dobrym humo­rze, bo w tej spra­wie nie mógł się bez nich obejść. Jako kadet nie­zgo­rzej radził sobie z mate­ma­tyką, ale od tam­tej pory upły­nęły całe dzie­się­cio­le­cia. Nie został mate­ma­ty­kiem, nie wyspe­cja­li­zo­wał się w tech­ni­kach kalen­dar­skich i nie znał się na pro­wa­dze­niu tego rodzaju selek­cji.

Jako hek­sar­cha shu­osów był teo­re­tycz­nie wyż­szy rangą od Kujena: stał na czele wyso­kiej frak­cji, pod­czas gdy Kujen prze­wo­dził jed­nej z niskich. Rzecz jed­nak w tym, że liczący osiem­set sześć­dzie­siąt cztery lata Kujen był nie tylko naj­star­szym z hek­sar­chów – był także (w nie­po­ko­jąco dosłow­nym sen­sie) archi­tek­tem domi­na­cji hek­sar­chatu. Nie dość, że wyna­lazł pier­wotną wer­sję napędu gwiezd­nego, która umoż­li­wiła hek­sar­chatowi gwał­towną eks­pan­sję, to jesz­cze stał się pio­nie­rem zupeł­nie nowej gałęzi mate­ma­tyki, z któ­rej z cza­sem wyło­niła się współ­cze­sna mecha­nika kalen­dar­ska. Miko­dez dosko­nale zda­wał sobie sprawę z tego, że w grun­cie rze­czy jest tylko zbęd­nym biu­ro­kratą odpo­wie­dzial­nym za dzia­ła­nia bandy swar­li­wych szpie­gów, ana­li­ty­ków i zabój­ców – i nawet jeśli nale­żało doce­nić, że od czte­rech dekad radzi sobie nie naj­go­rzej (zwłasz­cza jeśli wziąć pod uwagę fakt, że prze­ciętny czas trwa­nia życia shu­oskiego hek­sar­chy mie­rzyło się w licz­bach jed­no­cy­fro­wych), to Kujen był zwy­czaj­nie nie­za­stą­piony. Przy­naj­mniej dopóki Miko­dez nie znaj­dzie kogoś lep­szego.

Nie­śmier­tel­ność Kujena miała opar­cie w pew­nych zabez­pie­cze­niach, któ­rych Miko­dez nie potra­fił roz­gryźć. Nie cho­dziło tylko o jego wyjąt­kowy wiek, cho­ciaż nikomu poza tym nie udało się opra­co­wać roz­sąd­nego spo­sobu na doży­cie stu czter­dzie­stu czy stu pięć­dzie­się­ciu lat. Czworo pozo­sta­łych hek­sar­chów rów­nież chęt­nie pozna­łoby tajem­nicę Kujena. Pierw­szy czło­wiek, na któ­rym wypró­bo­wano maszynę nie­śmier­tel­no­ści, osza­lał. Trzeci był od początku sza­lony. Kujen, drugi z kolei, wyszedł z pro­ce­dury bez szwanku. Lubił dawać do zro­zu­mie­nia, że wie, co zro­bić, żeby nie zwa­rio­wać, ale nie zamie­rzał się tym sekre­tem dzie­lić. Cały on.

Gdyby ktoś zapy­tał Miko­deza o zda­nie, odparłby, że nie­śmier­tel­ność jest jak seks: z roz­sąd­nych skąd­inąd ludzi robi skoń­czo­nych idio­tów. Ale inni hek­sar­cho­wie nie pytali go o zda­nie, po pro­stu zało­żyli, że pra­gnie jej nie mniej żar­li­wie niż oni.

Odczyty z twier­dzy znów się roz­ja­rzyły. Macki sza­rej zgni­li­zny, kolor śmierci, pyłu i zim­nego desz­czu. Zmarsz­czył brwi i wkle­pał zapy­ta­nie; tak pro­stej ana­lizy mógł sam doko­nać. Wyświe­tliły się cyfry, pro­ble­ma­tyczne pola macie­rzy zami­go­tały. Dużo ich było.

Raha­lo­wie, któ­rzy nad­zo­ro­wali popraw­ność funk­cjo­no­wa­nia kalen­da­rza, wpro­wa­dzili do niego swoje zabez­pie­cze­nia – nie wystar­czały one jed­nak, żeby prze­ciw­sta­wić się here­zji zakro­jo­nej na tak wielką skalę. Musiało się to skoń­czyć ope­ra­cją woj­skową, bez względu na to, jak bar­dzo wszy­scy (poza kelami) chcie­liby jej unik­nąć.

Jesz­cze raz spoj­rzał na gwiezdną ćmę i skon­tak­to­wał się ze swoim asy­sten­tem: może coś nowego wysko­czyło w ciągu ostat­niego kwa­dransa? Nawet jeśli nie, to i tak poroz­ma­wia z Kuje­nem; może tra­dy­cyjny pozór dekon­cen­tra­cji w obli­czu ryzyka pozwoli mu zyskać nie­zbędne kilka minut. Naj­praw­do­po­dob­niej nie, zwa­żyw­szy że Kujen znał go na wylot, ale zawsze warto spró­bo­wać.

Asy­stent, shuos Zehun, odpo­wie­dział w zaska­ku­jąco ostrym tonie: Na co ty jesz­cze cze­kasz, Miko­dez? Jest zdrowa na umy­śle i ma kwa­li­fi­ka­cje. Do notki dołą­czona była opi­nia mate­ma­ty­ków: wszy­scy byli zgodni, że kan­dy­datka naprawdę jest taka dobra, jak się spo­dzie­wano – przy­naj­mniej w tej dzie­dzi­nie.

No dobrze.

– Linia jeden-jeden – powie­dział Miko­dez. – Daj mi Kujena.

Obraz wideo ulo­ko­wał się na prawo od ciągu wskaź­ni­ków, które pozwa­lały Miko­de­zowi porów­nać zabój­cze postępy zgnilca kalen­dar­skiego w całej Oplą­ta­nej Mar­chii i bez­po­śred­nim sąsiedz­twie Twier­dzy Roz­rzu­co­nych Igieł. Chwi­lowo liczby wyha­mo­wały, ale ten stan raczej się długo nie utrzyma.

Męż­czy­zna na ekra­nie był smu­kły, czar­no­włosy, bar­dzo blady i miał cudow­nie dia­bo­liczne spoj­rze­nie. W oczach przed­sta­wi­ciela frak­cji tech­nicz­nej, nie kul­tu­ral­nej, nirai Kujen mógłby ujść za andana: był auten­tycz­nie piękny. W tej chwili miał na sobie czarno-szarą koszulę z guzi­kami z macicy per­ło­wej rzeź­bio­nymi na kształt liści; szyję prze­wią­zał sza­li­kiem koloru dymu prze­ple­cio­nym opa­li­zu­jącą nicią. Na swoją gar­de­robę wyda­wał chyba nie mniej pie­nię­dzy niż na funk­cjo­no­wa­nie całego działu badaw­czego – ale trzeba było mu oddać spra­wie­dli­wość: miał wyniki. Kelo­wie zawdzię­czali mu więk­szość swo­jego uzbro­je­nia.

– Ogrom­nie się cie­szę, że jed­nak cię nie zamor­do­wano – zagaił oschle.

W myśl filo­zo­fii shu­osów tron hek­sar­chy nale­żał do tego, kto potra­fił się na nim utrzy­mać. Walka o ten tytuł była popu­larną shu­oską roz­rywką.

– Każ­dego innego shu­osa oskar­żył­bym o uni­ka­nie kon­taktu ze mną – cią­gnął Kujen. – Pomy­ślał­bym, że posze­dłeś kogoś szpie­go­wać, zastrze­lić albo uwieść. W twoim wypadku przy­pusz­czam jed­nak, że zwy­czaj­nie nie wyra­biasz się z robotą papier­kową.

Miko­dez wzru­szył ramio­nami. Zazwy­czaj zga­dzali się z Kuje­nem w kwe­stii zna­cze­nia spraw­nie funk­cjo­nu­ją­cej biu­ro­kra­cji.

– Nie inte­re­suje mnie, jakich kan­dy­da­tów udało ci się wyna­leźć – odparł. – Mam kogoś lep­szego.

I prze­słał akta.

Kiedy tym razem spoj­rzał na zdję­cie kan­dy­datki, kapi­tan keli Che­ris, jego wzrok ześli­znął się na widoczny poni­żej por­tretu styg­mat: Feniks ze Zło­żo­nymi Skrzy­dłami. Dobry znak, impli­ku­jący sta­bil­ność, nawet jeśli kelo­wie żywili wobec niego irra­cjo­nalne uprze­dze­nia. Kujen też nie będzie nim zachwy­cony, ale nikt nie ocze­kuje od socjo­paty, żeby przej­mo­wał się zdro­wiem psy­chicz­nym innych.

– A wiesz – mówił tym­cza­sem Kujen – cza­sem marzy mi się, żeby kelo­wie wresz­cie opra­co­wali jakiś bar­dziej wia­ry­godny zestaw umie­jęt­no­ści tak­tycz­nych. Zlecę Jedao szcze­gó­łowe… A niech mi czołg kutasa zmiaż­dży, czy ja dobrze widzę? Kel, który ma poję­cie o mate­ma­tyce?!

– Kiedy cię czło­wiek słu­cha, może dojść do wnio­sku, że prze­sie­wa­nie kelów to jakaś katorga. Dla­tego pomy­śla­łem, ze pod­sunę ci kogoś, kto ci się spodoba.

Che­ris nie była po pro­stu nie­zła z mate­ma­tyki: wyglą­dało na to, że mogłaby iść w zawody z samym Kuje­nem, cho­ciaż fakt, że nie zajęła się mate­ma­tyką pro­fe­sjo­nal­nie, utrud­niał osta­teczną ocenę. Co nie mniej ważne, z całą pew­no­ścią była dosta­tecz­nie dobra, żeby uzu­peł­nić nie­do­statki broni – Jedao – w tej mate­rii.

– Gdzieś ty ją wyszu­kał? Nie, nie odpo­wia­daj. Świa­do­mość, że jest wśród kelów ktoś, kto ma roze­zna­nie w wyż­szej mate­ma­tyce, jest cudowna. Żałuję tylko, że nie mogę zru­gać kel­skich urzęd­ni­ków wer­bun­ko­wych za to, że mi jej nie pode­słali.

– Nie bądź taki surowy. Pró­bo­wali prze­kie­ro­wać ją do nirai, ale uparła się, że chce być kelem. Była na tyle atrak­cyjną kan­dy­datką na ofi­cera, że dali się prze­ko­nać.

Coś zami­gało na skraju pola widze­nia Miko­deza. Kujen zmarsz­czył brwi.

– Zer­k­nij na indeksy zespo­lone – powie­dział. – Cokol­wiek robią w twier­dzy, ude­rzyło we wszyst­kie sek­tory jed­no­cze­śnie. Mamy nie­fart, że tym razem tra­fili nam się inte­li­gentni here­tycy zamiast nor­mal­nych, głu­pich. Dla­tego pil­nie potrze­bu­jemy kogoś, kto się z nimi roz­prawi. Uni­ka­jąc kon­taktu ze mną, nie uła­twiasz sprawy.

– Zale­żało mi na tym, żeby zna­leźć ide­al­nego kan­dy­data.

– Rze­czy­wi­ście, wygląda nie­źle – zgo­dził się Kujen – ale tam­ten koman­dor o pięk­nych dło­niach też wyglą­dał nie­źle. Nie prze­wra­caj oczami, mam na myśli jego kwa­li­fi­ka­cje, nie walory este­tyczne. Czy ty choć raz nie mógł­byś być poważny, Miko­dez? Koman­dor przy­naj­mniej ma doświad­cze­nie w woj­nie w kosmo­sie, czego nie można powie­dzieć o tej two­jej kapi­tan pie­choty.

– Trak­tuję sytu­ację w twier­dzy nad­zwy­czaj poważ­nie – zapew­nił go Miko­dez. – Poza tym fakt, że Che­ris spe­cja­li­zo­wała się w mate­ma­tyce, może być atu­tem w woj­nie kalen­dar­skiej.

Mimo wszystko posłał Kuje­nowi leniwy uśmiech: lepiej było nie poka­zy­wać po sobie, że się przej­muje.

Twier­dza Roz­rzu­co­nych Igieł znaj­do­wała się w węzło­wym punk­cie roz­le­głego obszaru pustki. Naj­bli­żej było do niej z Hamulca, układu, w któ­rym sta­cjo­no­wała już ćma ogni­skowa raha­lów, ale dopóki sama twier­dza była dotknięta cho­robą, ćma mogła co naj­wy­żej tamo­wać krwo­tok.

Na Twier­dzę Roz­rzu­co­nych Igieł skła­dało się sześć sek­to­rów, po jed­nym na każdą frak­cję, cho­ciaż obec­nie nie prze­strze­gano ich gra­nic z taką sta­ran­no­ścią jak daw­niej. W prze­szło­ści ist­niał jesz­cze jeden, przy­na­leżny siód­mej frak­cji, lio­zhom. Po stłu­mie­niu here­zji lio­zhów całe wnę­trze zostało grun­tow­nie prze­bu­do­wane (nie szczę­dząc środ­ków) i siódmy sek­tor znik­nął.

Kto­kol­wiek zain­fe­ko­wał Twier­dzę Roz­rzu­co­nych Igieł zgnil­cem, zaata­ko­wał wszyst­kie sześć sek­to­rów naraz. Już sam fakt sko­or­dy­no­wa­nia takiego ataku był nad­zwy­czaj nie­po­ko­jący, ale Miko­dez miał na doda­tek pod­stawy przy­pusz­czać, że do uzy­ska­nia tej kon­kret­nej postaci zgnilca, z którą mieli do czy­nie­nia, here­tycy wyko­rzy­stali eks­pe­ry­ment pro­wa­dzony przez hek­sar­chi­nię rahalę Iruję i fał­szywą hek­sar­chi­nię nirai Faian. Faian ofi­cjal­nie kie­ro­wała frak­cją nirai, żeby Kujen mógł bez prze­szkód zaba­wiać się taką pracą naukową, na jaką aku­rat przyj­dzie mu ochota. Węzłowa for­teca odzwier­cie­dla­jąca cały hek­sar­chat w minia­tu­rze ide­al­nie nada­wała się na poli­gon doświad­czalny. Miko­dez zacho­dził jed­nak w głowę, dla­czego nie wybrały innej, mniej­szej twier­dzy.

Powody, dla któ­rych Iruja i Faian eks­pe­ry­men­to­wały z kalen­da­rzem, były oczy­wi­ste – wszy­scy hek­sar­cho­wie je znali, a Kujen, któ­remu nikt ich otwar­cie nie zdra­dził, mógł się domy­ślać: poszu­ki­wały dosko­nal­szej formy nie­śmier­tel­no­ści. Z zebra­nego przez lata obszer­nego mate­riału nauko­wego wyni­kało, że przy obo­wią­zu­ją­cym aktu­al­nie kalen­da­rzu nie da się uzy­skać niczego lep­szego niż to, co udało się Kuje­nowi. Miko­dez chęt­nie zapy­tałby go o to wprost, ale pozo­stali hek­sar­cho­wie kazali mu tylko mieć Kujena na oku. Iruja nie byłaby zado­wo­lona, gdyby odkrył karty – nawet w tak oczy­wi­stej kwe­stii.

Z kolei sam Kujen tole­ro­wał dzia­ła­nia hek­sar­chów, ponie­waż jego nie­śmier­tel­ność opie­rała się na naj­wyż­szym kalen­da­rzu w jego obec­nej for­mie, kalen­darz zaś był czymś wię­cej niż zbio­rem cyfr i miar czasu: zawie­rał się w nim cały sys­tem spo­łeczny, czyli także wszyst­kie sześć frak­cji. Gdyby Kuje­nowi udało się opra­co­wać inny, alter­na­tywny kalen­darz, skut­ku­jący eli­mi­na­cją kon­ku­ren­cji, stałby się poważ­nym zagro­że­niem dla sys­temu. Fakt, że na razie nie pró­bo­wał się pozbyć innych hek­sar­chów, suge­ro­wał, że ist­nie­nie takiej alter­na­tywy jest mało praw­do­po­dobne.

W któ­rymś momen­cie rahala Iruja poprosi Miko­deza, żeby raz na zawsze usu­nął Kujena. Miko­dez roz­wa­żał różne moż­li­wo­ści i gro­ma­dził sto­sowną doku­men­ta­cję (aktu­ali­zo­wał ją dwa razy w mie­siącu, a nawet czę­ściej, jeśli aku­rat mu się nudziło), ale do dzia­ła­nia zamie­rzał przejść dopiero wtedy, gdy okaże się to abso­lut­nie konieczne. Ow­szem, przez swoje spe­cy­ficzne hobby Kujen potra­fił być iry­tu­jąco uciąż­liwy, ale zara­zem był dobry w tym, co robił, i dawał gwa­ran­cję jakiej takiej sta­bi­li­za­cji. Oczy­wi­ście Miko­dez miał już przy­go­to­wane warianty dzia­ła­nia w nie­uchron­nym okre­sie przej­ścio­wym po śmierci Kujena. Ot tak, na wszelki wypa­dek.

Kujen prze­słał mu prze­wi­dy­wane przez sie­bie moż­liwe wer­sje here­tyc­kiego kalen­da­rza.

– Uło­ży­łem je według praw­do­po­do­bień­stwa – wyja­śnił. – Pierw­szy byłby naj­gor­szy, zwłasz­cza jeśli będą się upie­rali przy sió­demce jako para­me­trze cen­tral­nym. Myśla­łem, że dzi­siaj już nikt nie myśli o prze­szło­ści.

Był jedną z dwóch osób, które pamię­tały, jak wyglą­dało życie pod wła­dzą sied­miu frak­cji, nie sze­ściu.

– Za dużo się zada­jesz z kelami – odparł Miko­dez.

Kelo­wie by­naj­mniej nie pogar­dzali histo­rią, ale nie­po­ko­iła go per­spek­tywa odro­dze­nia lio­zhów i powrotu do ery hep­tar­chatu. Pewne poszlaki suge­ro­wały, że lio­zho­wie – filo­zo­fo­wie i etycy – zostali znisz­czeni, gdy pró­bo­wali odrzu­cić tra­dy­cję pamięt­nic, które Kujen bar­dzo lubił. Pomny jego skłon­no­ści Miko­dez nie był zachwy­cony per­spek­tywą jego więk­szego oso­bi­stego zaan­ga­żo­wa­nia w tę sprawę. Poza tym w obli­czu nie­do­sta­tecz­nych danych trudno było o czym­kol­wiek prze­są­dzać, ale skoro here­zja lio­zhów nie prze­biła się za pierw­szym razem, to po co jaki­kol­wiek zdrowy na umy­śle odszcze­pie­niec miałby chcieć ich naśla­do­wać?

– Aż tak nisko upa­dłeś, żeby opo­wia­dać dow­cipy o kelach? – Kącik ust Kujena drgnął lekko.

– Ktoś musi.

Hek­sar­chini kelów sama z nich żar­to­wała.

Kujen obra­cał w pal­cach coś, co nie mie­ściło się w kadrze kamery.

– Nie­ważne. Wszyst­kie te wer­sje kalen­da­rza są nie­sprzeczne z tar­czą ochronną twier­dzy. Pora­dzi­łem dowódz­twu kelów, żeby po pro­stu powie­dzieli, jak wyłą­czyć tar­czę, bo tajem­nica i tak się długo nie utrzyma. Na razie są oporni.

– Ni­gdy nie ujaw­niaj infor­ma­cji, jeśli nie musisz – przy­po­mniał Miko­dez.

Bez tar­czy twier­dza sta­łaby się nie­bez­piecz­nie bez­bronna.

– Sojusz­ni­kom też?

Sojusz­ni­kom. Mocno powie­dziane.

– Wię­cej o tym nie wspo­mi­naj – powie­dział Miko­dez. – Nie będą zachwy­ceni.

Kujen nie potrze­bo­wał takiej rady, zresztą i tak nie miał nic do powie­dze­nia w kwe­stiach woj­sko­wych. Pro­blem pole­gał na tym, że nikt inny nie był w sta­nie nad­zo­ro­wać broni, któ­rej kel­skie dowódz­two zamie­rzało użyć.

– Umiem trzy­mać język za zębami – odpa­ro­wał ziry­to­wany. – Nie kry­jesz się ze swo­imi shu­oskimi uprze­dze­niami, ale domy­ślam się, że masz powody, by zatwier­dzić tę misję.

Od nie­mal czte­rech stu­leci był to draż­liwy temat dla shu­oskich przy­wód­ców: kelo­wie porwali ich ostat­niego gene­rała i nie­wiele zmie­niał fakt, że shu­oso­wie musieli każ­do­ra­zowo auto­ry­zo­wać jego uży­cie.

– Do rze­czy – powie­dział Miko­dez, kiedy po krót­kiej prze­rwie Kujen nie śpie­szył się do zabra­nia głosu. – Nie powie­działeś mi, czy akcep­tu­jesz kan­dy­datkę.

– Spodo­bały ci się te Zło­żone Skrzy­dła, co? Nie boisz się, że uśpi Jedao?

Typowa reak­cja Kujena: uwa­żał, że sta­bil­ność psy­chiczna jest nie­cie­kawa.

– Jestem pewien, że gene­rał wnie­sie sporo oży­wie­nia w jej egzy­sten­cję.

– Zmar­nuje się dziew­czyna. Na­dal uwa­żam, że koman­dor lepiej by się nada­wał. A i ja chęt­nie sko­rzy­stał­bym z usług Zło­żo­nych Skrzy­deł, skoro kel­skie dowódz­two już jej nie chce.

Cza­sem Miko­dez docho­dził do wnio­sku, że przy­dałby się ktoś, kto porząd­nie zmyje Kuje­nowi głowę.

– Nie bądź zachłanny. Po tym, jak sprawa Twier­dzy Roz­rzu­co­nych Igieł zosta­nie zała­twiona, będziesz miał mnó­stwo czasu, żeby poroz­ma­wiać z nią o naj­now­szych teo­riach w kryp­to­lo­gii.

Pozo­sta­wało kwe­stią otwartą, czy kan­dy­datka będzie wolała zaj­mo­wać się twier­dzą, czy zada­wać się z socjo­pa­tycz­nym hek­sar­chą.

– Nie umiesz się bawić. Nie zamie­rzasz się chyba pod­dać?

– Zdaje się, że chcia­łeś pozy­skać dodat­kowe fun­du­sze na bada­nia nad naj­now­szym sys­te­mem zakłó­ca­ją­cym… – przy­po­mniał Miko­dez z uśmie­chem.

– Bez­czelne prze­kup­stwo? To do cie­bie nie­po­dobne. Ale nie zamie­rzam się skar­żyć.

– Nudzi mi się. Jeśli nie wydam tych pie­nię­dzy, któ­ryś z moich pod­wład­nych prze­zna­czy je na coś roz­sąd­nego, na przy­kład algo­ryt­miczną iden­ty­fi­ka­cję zagro­żeń.

Miko­dez dbał o swoją repu­ta­cję czło­wieka nie­obli­czal­nego. Przy­da­wała się w takich sytu­acjach.

– Dobrze, niech ci będzie – ustą­pił Kujen. – Zała­twię auto­ry­za­cję po naszej stro­nie. Ale jeśli myślisz, że toniesz w papie­rach, to powi­nie­neś zoba­czyć moje.

Myślisz, że ich nie widzę? – zapy­tał w duchu Miko­dez, zacho­wu­jąc obo­jętny wyraz twa­rzy. Ochrona Kujena wcale nie była tak nowo­cze­sna, jak sobie wyobra­żał.

– Przy­naj­mniej będę miał oka­zję się z nią przy­wi­tać – mówił dalej Kujen. – Cho­ciaż nie wąt­pię, że będzie bez reszty skon­cen­tro­wana na swo­ich obo­wiąz­kach. Cza­sem mam wra­że­nie, że pro­jek­tu­jąc instynkt for­ma­cyjny, spi­sa­li­śmy się z Visy­asem aż za dobrze, ale efekty bywają zachwy­ca­jące.

Nor­mal­nie Miko­de­zowi zro­bi­łoby się żal keli Che­ris, w tej chwili było jed­nak mało praw­do­po­dobne, żeby Kujen skrzyw­dził kogoś, kto mógł mu dostar­czyć roz­rywki w dzie­dzi­nie teo­rii liczb. Poza tym zagro­że­nie było naj­zu­peł­niej realne. Szkoda, że zwró­ciła na sie­bie uwagę sku­tecz­no­ścią w walce ze zgnil­cem kalen­dar­skim, ale ktoś musiał robić takie rze­czy. A ona przy­naj­mniej miała więk­sze szanse prze­ży­cia.

– W takim razie zała­twione – powie­dział. – W zależ­no­ści od tego, jak sku­tecz­nie uda mi się przy­ci­snąć kel­skie dowódz­two, powinna zna­leźć się u cie­bie za około osiem­na­ście dni.

– Wyśmie­ni­cie. A w przy­szło­ści spró­buj być bar­dziej sub­telny w uni­ka­niu mnie. To żenu­jące, żeby doro­sły shuos się tak zacho­wy­wał.

Kujen roz­łą­czył się, nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź.

Żenu­jące czy nie, naj­waż­niej­sze, że to jego kan­dy­datka została skie­ro­wana do roz­prawy ze zgnil­cem. Miko­dez poświę­cił kil­ka­na­ście minut na spi­sa­nie i wysła­nie instruk­cji dla dowódz­twa kelów.

Kela Che­ris była cał­ko­wi­cie zdrowa na umy­śle. Nikt nie mógł dać gwa­ran­cji, że ten stan się utrzyma, ale Miko­dez nie miał innego wyj­ścia, niż poświę­cić ją dla dobra hek­sar­chatu. Może ktoś kie­dyś wymy­śli lep­szą formę rzą­dów, w któ­rej pra­nie mózgu i rytu­alne tor­tury przy oka­zji pamięt­nic prze­staną być ele­men­tem smut­nej rze­czy­wi­sto­ści. Do tego czasu Miko­dez będzie robił, co trzeba.

***

Che­ris mil­czała przez cały lot powrotny na orbitę. Ćma trans­por­towa wyglą­dała tak samo jak wszyst­kie inne: ściany w poważ­nych odcie­niach czerni i gra­fitu, gdzie­nie­gdzie nie­zbyt sub­tel­nie muśnięte zło­tem. Zamel­do­wała się u ofi­cera dyżur­nego, suro­wego męż­czy­zny z bli­zną nad pra­wym okiem. Zasa­lu­to­wała mu, przy­kła­da­jąc pięść na skos do barku; odpo­wie­dział w ten sam spo­sób. Prze­ka­zała mu klucz do sieci tak­tycz­nej kom­pa­nii, żeby jej prze­ło­żeni mogli w dogod­nym momen­cie zapo­znać się z danymi.

– Witamy z powro­tem, kapi­ta­nie – powie­dział. W jego oczach mignął ogie­nek zacie­ka­wie­nia.

To ją zanie­po­ko­iło – nie­do­brze było prze­sad­nie wyróż­niać się wśród kelów – ale ofi­cer dyżurny naj­wy­raź­niej nie ocze­ki­wał żad­nej odpo­wie­dzi.

Zasię­gnęła z sys­temu infor­ma­cji o roz­kła­dzie pomiesz­czeń: koszary, sto­łówka, kabiny pry­watne. Nikt nie szedł pro­sto do sto­łówki, nie odświe­żyw­szy się wcze­śniej. Zgod­nie z pro­to­ko­łem została poin­for­mo­wana o losie ran­nych, któ­rzy tra­fili do laza­retu. Przy­po­mniał jej się krnąbrny plu­ton, który poległ na Dra­dze, nie docze­kaw­szy ewa­ku­acji.

Jej kabina – dwa małe poko­iki z łazienką – znaj­do­wała się tuż obok koszar kom­pa­nii. Bolały ją wszyst­kie mię­śnie, ale wycią­gnęła skrzynkę z rze­czami oso­bi­stymi i wyjęła z niej tali­zman, pre­zent od matki na dwu­dzie­ste trze­cie uro­dziny: figurkę kruka z gładko oszli­fo­wa­nego sza­ro­bu­rego kamie­nia, pamiątkę z domu, który tak rzadko odwie­dzała.

Ktoś zapu­kał do drzwi, wystu­ku­jąc pośpieszną serię: trzy, jeden, cztery, jeden, pięć…

– Pro­szę – powie­działa, roz­ba­wiona tym rytu­ałem. Scho­wała tali­zman.

Pta­ko­kształtny ser­wi­tor pokła­dowy przy­niósł bukiet ano­do­wa­nych dru­cia­nych kwia­tów: było ich dwa­na­ście, na pamiątkę dwu­na­stu ser­wi­torów pole­głych w walce. Ni­gdy nie otrzy­my­wały ofi­cjal­nych wyróż­nień za swoją służbę, ale to nie był powód, żeby cał­kiem o nich zapo­mnieć.

– Dzię­kuję – powie­działa Che­ris. – Tam, na dole, było naprawdę źle. Przy­kro mi, nic wię­cej nie mogłam zro­bić.

W odpo­wie­dzi pta­ko­form bły­snął iro­nicz­nym zło­tem i czer­wie­nią. Che­ris, która umiała czy­tać uprosz­czony wszech­ma­szy­nowy, ski­nęła pota­ku­jąco głową. Pta­ko­form dodał, że ma pro­blem z jed­nym z chwy­ta­ków; może zna­la­złaby chwilę, żeby mu pomóc?

– Oczy­wi­ście.

Nie była tech­ni­kiem, ale umiała doko­ny­wać pod­sta­wo­wych napraw, a do nie­któ­rych czyn­no­ści ser­wi­so­wych ludz­kie dło­nie nada­wały się naj­le­piej. Teraz też wystar­czyło wziąć szczypce z odpo­wied­nimi koń­ców­kami i chwilę nimi poma­ni­pu­lo­wać.

Pta­ko­form zadźwię­czał z zado­wo­le­niem.

– No dobrze, ja też mam swoje obo­wiązki – powie­działa. – Poga­damy póź­niej?

Pta­ko­form potak­nął i wyszedł. Kwiaty zosta­wił. Che­ris nie znała jego imie­nia. Dla wygody ludzie nada­wali ser­wi­to­rom różne nazwy, ale była pewna, że ser­wi­tory mają też swoje wła­sne imiona. Obie­cała sobie ni­gdy o to nie pytać.

Kąpiel nie trwała długo; przez ten czas jej mun­dur sam się oczy­ścił, a zanim wzięła go do ręki, wygła­dziły się ostat­nie fałdki na mate­riale.

– Ofi­cjalny – pole­ciła mu.

W wer­sji ofi­cjal­nej mun­dur do złu­dze­nia przy­po­mi­nał polowy, miał tylko man­kiety i bar­dziej błysz­czący złoty sza­me­ru­nek.

Za czter­na­ście minut powinna sta­wić się w sto­łówce, by wraz z całą kom­pa­nią napić się ze wspól­nego pucharu i w ten spo­sób uczcić fakt, że prze­żyli. Taki nie­spo­dzie­wany czas wolny był cen­niej­szy niż kąpiel. Usia­dła spo­koj­nie na krze­śle i poło­żyła dło­nie na biurku, roz­ko­szu­jąc się chłod­nym doty­kiem litego drew­nosz­kła. Gdyby spu­ściła wzrok, mogłaby zoba­czyć swoje odbi­cie, nie­we­sołe spoj­rze­nie prze­sło­nięte spi­ra­lami i wirami podob­nymi do zbłą­ka­nych galak­tyk.

Impulsy cie­pła w przed­ra­mie­niu wyrwały ją z zadumy: miała zgło­sić się do bez­piecz­nego ter­mi­nala po nowe roz­kazy. Ofi­cjalna sekwen­cja koń­cząca zdra­dzała, że ma do czy­nie­nia z kimś wysoko posta­wio­nym w hie­rar­chii dowo­dze­nia; w warun­kach bojo­wych uży­wano skró­co­nych zakoń­czeń. Nie bar­dzo rozu­miała, skąd ten pośpiech, skoro zagro­że­nie ze strony węgo­rzy zostało zaże­gnane. Coś jej mówiło, że tym razem nie będzie wspól­nego posiłku z pod­wład­nymi. Nie miała jed­nak wyboru. Roz­kazy były waż­niej­sze.

Ter­mi­nal – wsta­wiona w ścianę płyta z mato­wego czar­nego metalu – znaj­do­wał się w kabi­nie naprze­ciw wej­ścia. Przed nim na pod­ło­dze wyryto godło hek­sar­chatu: koło z sze­ścioma szpry­chami, na któ­rych koń­cach wid­niały emble­maty frak­cji – z jed­nej strony wyso­kich, z dru­giej niskich: lis shu­osów z dzie­wię­cioma falu­ją­cymi ogo­nami i pozba­wio­nym powieki oku na każ­dym z nich – i kel­ski feniks w pło­mie­niach; andań­ska róża szty­le­towa – i ogoń­cza vido­nów; czujny wilk raha­lów – i niraj­ska gwiezdna ćma na tle roz­sia­nych po nie­bie gwiazd.

Pole­ciła mun­du­rowi przej­ście w tryb galowy. Feniks roz­bły­snął i wyprę­żył szyję; „czy­ścił piórka”, jak żar­tem mawiali kelo­wie. Sub­telne odcie­nie tur­kusu i fio­letu przy­dały głębi tka­ni­nie. Man­kiety i koł­nie­rzyk wydłu­żyły się i zyskały bro­ka­tową fak­turę. Pro­ste, funk­cjo­nalne ręka­wiczki nie zmie­niły się ani na jotę; tylko na pogrzeby kelo­wie przy­wdzie­wali inne, ozdobne ręka­wice.

– Kapi­tan kela Che­ris mel­duje się na roz­kaz.

Na ter­mi­nalu wyświe­tlił się jej styg­mat: syl­wetka feniksa obry­so­wana czer­wono-zło­tym pło­mie­niem. W odróż­nie­niu od emble­matu zdo­bią­cego mun­dur, feniks na styg­ma­cie został przed­sta­wiony w kon­fi­gu­ra­cji Zło­żo­nych Skrzy­deł.

Che­ris nie przy­wią­zy­wała wiel­kiej wagi do tej sym­bo­liki. W jej wypadku styg­mat potwier­dzał wro­dzoną roz­wagę, ale histo­ria znała przy­padki styg­matów kom­plet­nie chy­bio­nych. Zresztą i tak były tylko przy­bli­że­niem, nie wyni­kały z żad­nych badań. Arcyz­drajca i sza­le­niec shuos Jedao jawił się jako Lis o Dzie­wię­ciu Ogo­nach Zwień­czony Oczami, stra­teg i wizjo­ner, a osta­tecz­nie oka­zał się Lisem Pło­ną­cym. Ostatni hep­tar­cha lio­zhów do końca był Wszech­sie­cią Świa­tów, jed­no­ścią jed­no­ści, ale padł pod napo­rem wojsk shu­osów, kelów i raha­lów.

Zaczy­nała się zasta­na­wiać, czy nie powinna się jakoś wymó­wić od kon­taktu i spró­bo­wać ponow­nie w póź­niej­szym ter­mi­nie, kiedy przed­sta­wiony na ter­mi­nalu styg­mat roz­padł się na kawałki i wyj­rzała spod niego jej twarz: te same schlud­nie uło­żone ciemne włosy, te same ciemne oczy, tylko uśmiech był cudzy, obcy. Nie­zna­joma nosiła insy­gnia gene­ral­skie – roz­po­starte skrzy­dła w ogniu – zamiast kapi­tań­skiego szponu z nani­zaną nań kro­plą krwi.

– Kapi­tan kela Che­ris? – Nawet głos brzmiał tak samo. – Tu kom­po­zyt dowód­czy dru­giej rangi w struk­tu­rach dowódz­twa kel­skiego. Pro­szę potwier­dzić odbiór.

Che­ris zaczęła się pocić. Kom­po­zyty two­rzono na potrzeby każ­dej misji z osobna. Nie spo­sób było stwier­dzić, z któ­rym gene­ra­łem ma do czy­nie­nia ani nawet ilu z nich połą­czyło umy­sły w celu utwo­rze­nia wyż­szego inte­lektu. „Druga ranga” wska­zy­wała, że w skład kom­po­zytu wcho­dzi co naj­mniej jeden gene­rał z samego szczytu służ­bo­wej hie­rar­chii. Zły znak.

Zasa­lu­to­wała regu­la­mi­nowo, nie za szybko, ale i bez ocią­ga­nia się.

– Teraz rozu­miesz – pod­jął kom­po­zyt takim tonem, jakby wra­cali do prze­rwa­nej wie­czor­nej roz­mowy przy kie­liszku wina – że wyzna­czono ci naprawdę paskudne zada­nie. Powiem wprost: szkoda tych wszyst­kich dobrych żoł­nie­rzy.

– Znam treść swo­jej przy­sięgi – odparła Che­ris z rezerwą, choć bez prze­sad­nej ostroż­no­ści. Instruk­to­rzy przy­po­mi­nali jej regu­lar­nie, że ostroż­ność nie jest wśród kelów ceniona.

Jej uwaga została pusz­czona mimo uszu. Na lep­szą reak­cję nie miała prawa liczyć.

– Tra­fi­li­ście na Dragę bez zna­jo­mo­ści lokal­nych uwa­run­ko­wań. Sama wpa­dłaś na to, że węgo­rze stwo­rzyły broń, która w swoim dzia­ła­niu opiera się na zgnilcu kalen­dar­skim. Nie zaprze­czaj, wasze dzia­ła­nia prze­ciw here­ty­kom dowo­dzą świet­nego roze­zna­nia w sytu­acji.

– Jestem przy­go­to­wana na wery­fi­ka­cję – odparła Che­ris naj­spo­koj­niej jak umiała.

Nie był to los, o jakim marzyłby któ­ry­kol­wiek z kelów. Nie pocho­dziła z rodziny zasłu­żo­nej w służ­bie frak­cji. Wbrew sprze­ci­wowi rodzi­ców przy­stą­piła do egza­mi­nów, prze­żyła je i wstą­piła na Główną Aka­de­mię Kel­ską. Przez całe życie dosko­na­liła się w służ­bie woj­sko­wej i per­spek­tywa jej kresu była przy­kra, ale zara­zem sta­no­wiła sto­sowne zakoń­cze­nie losu kela: stroma krzywa roz­woju i awan­sów – i nagła śmierć.

Feniks był powszech­nie znany pod prze­zwi­skiem feniksa-samo­bójcy.

– Ow­szem, więk­szość two­ich pod­wład­nych będzie musiała spo­tkać się z dok­try­nal­nymi i pod­dać się wery­fi­ka­cji. Gdy­by­śmy jed­nak wysłali cię razem z nimi, zmar­no­wa­li­by­śmy wielki talent impro­wi­za­tor­ski.

Jak każdy kel, Che­ris umiała roz­po­znać eufe­mizm: zamie­rzali roz­for­mo­wać jej kom­pa­nię, a dla niej samej szy­ko­wali inny, gor­szy los. Mimo wszystko odczuła ostrożną ulgę. Nie zawra­ca­liby sobie głowy zapo­zna­wa­niem jej z sytu­acją, gdyby nie pla­no­wali dla niej jakiejś nowej misji. Choć nie bra­ko­wało prze­cież misji nie­wy­ko­nal­nych.

– Prawda o sytu­acji jest znacz­nie poważ­niej­sza niż garstka węgo­rzy bruż­dżąca nam w pery­fe­ryj­nych ukła­dach gwiezd­nych. Ze zgnil­cem kalen­dar­skim mamy do czy­nie­nia nie tylko na Dra­dze, ale także w cen­tral­nych rejo­nach hek­sar­chatu. Nie można pozwo­lić, żeby tak się sze­rzył.

– Czy to na pewno zada­nie dla kela? – spy­tała Che­ris. – Nie dla shu­osa?

Raha­lo­wie stali na straży dok­tryny i wymie­rzali spra­wie­dli­wość, ale rzadko zaj­mo­wali się tłu­mie­niem regu­lar­nych bun­tów. Vidoni wkra­czali, kiedy było po wszyst­kim, i zapro­wa­dzali porzą­dek; nikt nie ufał im na tyle, żeby zle­cić im zdła­wie­nie here­zji w zarodku. Shu­osów i kelów łącz­nie postrze­gano jako miecz hek­sar­chatu: kelo­wie spe­cja­li­zo­wali się w dyna­micz­nych ope­ra­cjach i osią­ga­niu celów krót­ko­ter­mi­no­wych, shu­oso­wie zaś, w roli wywia­dow­ców, gro­ma­dzili infor­ma­cje i snuli plany stra­te­giczne. Kelo­wie nie prze­pa­dali za lisimi pod­cho­dami, ale na każdą metodę jest odpo­wiedni czas i miej­sce.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki