Fundacja i chaos - Greg Bear - ebook + audiobook + książka

Fundacja i chaos ebook i audiobook

Greg Bear

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Fundacja i chaos Grega Beara wraz z książkami Gregory’ego Benforda i Davida Brina tworzy trzytomowe uzupełnienie wydawanego przez Dom Wydawniczy REBIS siedmiotomowego cyklu „Fundacja” Isaaca Asimova.

R. Daneel Olivaw, były Pierwszy Minister, wspiera z ukrycia Hariego Seldona, lecz na drodze staje mu Lodovik Trema, robot o uszkodzonej matrycy z fundamentalnymi Trzema Prawami. Hari Seldon, przewidując Upadek Imperium, również nie ustaje w działaniach i opracowuje podwaliny obu Fundacji. Tymczasem Linge Chen, Naczelny Komisarz Komisji Bezpieczeństwa Publicznego, wytacza Helikończykowi proces i poluje na mentalistów, a Farad Sinter, tajny doradca imperatora Klayusa I, walcząc z Chenem o wpływy i władzę nad Trantorem, tropi zawzięcie roboty...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 485

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 49 min

Lektor: Greg Bear

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Cykl FUNDACJA

W cyklu uka­zały się:

Isaac Asi­mov

PRE­LU­DIUM FUN­DA­CJI

Isaac Asi­mov

NARO­DZINY FUN­DA­CJI

Gre­gory Ben­ford

ZAGRO­ŻE­NIE FUN­DA­CJI

Greg Bear

FUN­DA­CJA I CHAOS

David Brin

TRY­UMF FUN­DA­CJI

Isaac Asi­mov

FUN­DA­CJA

Isaac Asi­mov

FUN­DA­CJA I IMPE­RIUM

Isaac Asi­mov

DRUGA FUN­DA­CJA

Isaac Asi­mov

AGENT FUN­DA­CJI

Isaac Asi­mov

FUN­DA­CJA I ZIE­MIA

Dla Isa­aca i Janet

Podziękowania

Dzię­kuję Janet Asi­mov, Gre­gory’emu Ben­for­dowi, Davi­dowi Bri­nowi, Jen­ni­fer Brehl, Davi­dowi Bar­be­rowi i Joemu Mil­le­rowi. A także milio­nom wiel­bi­cieli Isa­aca Asi­mova, dzięki któ­rym jego wszech­światy i posta­cie będą żyły bar­dzo, bar­dzo długo.

Z upły­wem wie­ków legenda Hariego Sel­dona wciąż rosła. Pamię­tano go jako bły­sko­tli­wego, mądrego, smut­nego czło­wieka, który w cza­sach Pierw­szego Impe­rium nakre­ślił kurs przy­szło­ści ludz­ko­ści. Tym­cza­sem poja­wiają się wciąż nowe, rewi­zjo­ni­styczne poglądy, któ­rych nie można zawsze lek­ce­wa­żyć. Usi­łu­jąc zro­zu­mieć Sel­dona, wyka­zu­jemy cza­sem skłon­ność do opie­ra­nia się na apo­kry­fach, mitach, a nawet baj­kach z tych daw­nych cza­sów. Znie­chę­cają nas sprzecz­no­ści wyni­ka­jące z nie­kom­plet­nej doku­men­ta­cji i wyraźne prze­jawy hagio­gra­fii.

Oto, co wiemy nie­za­leż­nie od enun­cja­cji rewi­zjo­ni­stów: Sel­don był wybit­nym uczo­nym i ode­grał klu­czową rolę w ówcze­snych wyda­rze­niach. Jed­nak nie był świę­tym ani natchnio­nym pro­ro­kiem, a także, oczy­wi­ście, nie dzia­łał sam. Naj­bar­dziej prze­ko­nu­jące mity zawie­rają (…).

Ency­klo­pe­dia Galak­tyczna wyd. 117., 1054 rok e.F.

1

Hari Sel­don stał w kap­ciach i gru­bej zie­lo­nej todze na zamknię­tej gale­ryjce wieży i z wyso­ko­ści dwu­stu metrów spo­glą­dał na ciemną alu­mi­niowo-sta­lową Powierzch­nię Tran­tora. Tego wie­czoru niebo nad tym sek­to­rem było pra­wie bez­chmurne, jedy­nie kilka małych obłocz­ków umy­kało z wia­trem przed nacie­ra­jącą falą pło­ną­cych wid­mo­wym bla­skiem gwiazd.

Poni­żej i za sze­re­gami łagod­nie wygię­tych kopuł, spo­wi­jana zapa­da­ją­cym mro­kiem, roz­cią­gała się powierzch­nia oce­anu odkryta na obsza­rze kil­ku­set tysięcy hek­ta­rów przez roz­su­nięte alu­mi­niowe osłony, które zwy­kle pły­wały na jego powierzchni. Morze lekko fos­fo­ry­zo­wało, jakby w odpo­wie­dzi na blask nieba. Nie mógł sobie przy­po­mnieć, jak się nazywa to morze: Spo­kój, Marze­nie czy Sen. Wszyst­kie ukryte oce­any Tran­tora miały takie sta­ro­żytne nazwy niczym z uspo­ka­ja­ją­cej dzie­cin­nej koły­sanki. Serce Impe­rium potrze­bo­wało spo­koju tak samo jak Hari. Spo­koju, nie zaspo­ko­je­nia.

Z otworu szybu wen­ty­la­cyj­nego, znaj­du­ją­cego się w ścia­nie za jego ple­cami, pły­nęło cie­płe i rześ­kie powie­trze, owie­wa­jąc mu głowę i ramiona. Hari odkrył, że to powie­trze było naj­czyst­sze w Sek­to­rze Stre­elinga, może dla­tego, że zasy­sano je bez­po­śred­nio z zewnątrz. Za pla­sti­ko­wym oknem były zale­d­wie dwa stop­nie powy­żej zera – ziąb, który tak dał mu się we znaki pod­czas pew­nej nie­for­tun­nej przy­gody na Powierzchni, przed kil­ku­dzie­się­cioma laty.

Tak znaczną część swego życia spę­dził w zamknię­ciu, odizo­lo­wany nie tylko od chłodu, ale i od świe­żo­ści i nowo­ści, tak jak jego psy­cho­hi­sto­ryczne obli­cze­nia i rów­na­nia izo­lo­wały go od bru­tal­nej rze­czy­wi­sto­ści indy­wi­du­al­nej egzy­sten­cji. Czy chi­rurg może sku­tecz­nie ope­ro­wać, czu­jąc ból kro­jo­nego ciała? – pomy­ślał.

W isto­cie jed­nak jego pacjent był już mar­twy. Tran­tor, to poli­tyczne cen­trum Galak­tyki, umarł przed dzie­siąt­kami, a może nawet set­kami lat, a teraz naj­wy­raź­niej zaczy­nał się roz­kła­dać. Cho­ciaż pło­mień życia Hariego miał zga­snąć znacz­nie wcze­śniej, niż węgle Impe­rium roz­sy­pią się w popiół, dzięki swoim rów­na­niom wyraź­nie widział już stę­że­nie pośmiertne i nie­ru­chomą twarz impe­rial­nego trupa.

Ta okropna wizja uczy­niła go sław­nym, a jego teo­rie były znane na całym Tran­to­rze i w wielu czę­ściach Galak­tyki. Nazy­wano go Kru­kiem, zwia­stu­nem zagłady.

Ów roz­pad miał potrwać jesz­cze pięć wie­ków – według gwał­tow­nie opa­da­ją­cej krzy­wej na wykre­sie czasu jed­nego z pod­sta­wo­wych rów­nań Hariego… Uwiąd i roz­kład skóry, jaką było spo­łe­czeń­stwo sek­to­rów Tran­tora, odsłoni sta­lowe kości…

Ile ludz­kich opo­wie­ści złoży się na ten Upa­dek! Impe­rium, w prze­ci­wień­stwie do zwłok, odczuwa ból nawet po śmierci. Na wykre­sie tych naj­now­szych i naj­mniej wia­ry­god­nych rów­nań zawar­tych w potęż­nym Pierw­szym Radian­cie Hari oczyma duszy widział miliardy ludz­kich twa­rzy stło­czo­nych i wypeł­nia­ją­cych powierzch­nię pod opa­da­jącą krzywą. Przy­spie­szony roz­pad zna­czony punk­tami poszcze­gól­nych ludz­kich ist­nień, nie­mal rów­nie licz­nych jak zbiór punk­tów płasz­czy­zny… Nie­moż­liwy do zro­zu­mie­nia bez psy­cho­hi­sto­rii.

Miał nadzieję dopro­wa­dzić do naro­dzin cze­goś lep­szego, a także trwal­szego od Impe­rium, i był bli­ski suk­cesu… A przy­naj­mniej tak wyni­kało z rów­nań.

Mimo to uczu­ciem, które ostat­nio nawie­dzało go naj­czę­ściej, był chłodny żal. Żyć w takiej świe­tla­nej i cudow­nej rze­czy­wi­sto­ści, w sta­bil­nym i dosko­nale pro­spe­ru­ją­cym Impe­rium – to było warte wszyst­kich jego wysił­ków i osią­gnięć!

Tak bar­dzo chciałby znów zna­leźć się wśród naj­bliż­szych, cie­szyć się towa­rzy­stwem przy­bra­nego syna Ray­cha oraz Dors, wciąż tajem­ni­czej i ślicz­nej Dors Vena­bili, która w swym zgrab­nym ciele skry­wała namięt­ność i odda­nie dzie­się­ciu kobiet… Teraz ich powrót jedy­nie uwi­docz­niłby oznaki jego prze­mi­ja­nia: bóle sta­wów, wzdę­cia i słab­nący wzrok.

Jed­nakże tego wie­czoru Hari był pra­wie spo­kojny. Kości nie bolały go tak bar­dzo. Robak żalu nie gryzł go tak dotkli­wie jak zwy­kle. Sel­don zdo­łał się odprę­żyć i z nadzieją w sercu pomy­śleć o zakoń­cze­niu swych wysił­ków.

Naci­skano go coraz bar­dziej. Za mie­siąc miał się zacząć jego pro­ces. Hari był pra­wie pewny wyniku. Zbli­żał się do punktu kry­tycz­nego. Wszystko to, dla czego żył i pra­co­wał, wkrótce się urze­czy­wistni – zarówno jego plany przej­ścia do następ­nego etapu, jak i wyj­ścia z niego. Wycią­gane w trak­cie wnio­ski, przy­stanki na dro­dze do celu.

Nie­długo miał umó­wione spo­tka­nie z mło­dym Gaalem Dornic­kiem, odgry­wa­ją­cym zna­czącą rolę w jego pla­nach. I cho­ciaż ni­gdy jesz­cze się nie spo­tkali, Dornick nie był już dla niego obcym czło­wie­kiem.

Ponadto Hariemu zda­wało się, że znów widział Dane­ela, choć nie miał co do tego pew­no­ści. Daneel nie chciałby, aby ją miał, ale być może pra­gnął mu coś zasu­ge­ro­wać.

Tak wiele z tego, co na Tran­to­rze uwa­żano za prze­szłość, teraz wyda­wało się zapo­wie­dzią nie­szczę­ścia. W sztuce rzą­dze­nia jed­nak bała­gan naprawdę jest nie­szczę­ściem – a cza­sem zwy­czajną koniecz­no­ścią. Hari wie­dział, że Daneel wciąż ma mnó­stwo pracy, wyko­nu­jąc swe okryte tajem­nicą zada­nia, lecz Sel­don ni­gdy nie powie­działby o tym żad­nemu czło­wie­kowi. Nawet gdyby chciał. Daneel posta­rał się o to. Z tego samego powodu Hari ni­gdy nie będzie mógł ujaw­nić całej prawdy o Dors, o tym dziw­nym i dosłow­nie ide­al­nym związku z kobietą, która nawet nie będąc czło­wie­kiem, była mu naj­lep­szą przy­ja­ciółką i kochanką.

Znu­żony Hari darem­nie wal­czył z sen­ty­men­talną melan­cho­lią. Lata są brze­mie­niem, a udręką sta­rych ludzi jest utrata bli­skich i przy­ja­ciół. Jakże wspa­niale byłoby, gdyby mógł znów zoba­czyć się z Dane­elem! Łatwo mógł sobie wyobra­zić prze­bieg takiej wizyty: po pierw­szej rado­ści ze spo­tka­nia z pew­no­ścią wyra­ziłby obu­rze­nie z powodu ogra­ni­czeń i wyma­gań, jakie narzu­cił mu Daneel. Naj­lep­szy przy­ja­ciel, naj­bar­dziej wyma­ga­jący nad­zorca.

Hari zamru­gał i sku­pił wzrok na widoku za oknem. Miał teraz zbyt wiele do zro­bie­nia, by snuć takie jałowe roz­wa­ża­nia.

Piękne lśnie­nie oce­anu rów­nież było prze­ja­wem roz­kładu; bio­lu­mi­ne­scen­cja szczepu zmu­to­wa­nych glo­nów, który od czte­rech lat nisz­czył oce­aniczne wytwór­nie tlenu, w wyniku czego nawet zimne powie­trze na Powierzchni miało lekki zapa­szek stę­chli­zny. Na razie jesz­cze nikt się nie dusił, ale jeśli ten pro­ces będzie trwał na­dal?

Zale­d­wie kilka dni wcze­śniej adiu­tanci, urzęd­nicy i rzecz­nicy impe­ra­tora ogło­sili rychłe zwy­cię­stwo nad tym pięk­nym i groź­nym glo­nem, wpro­wa­dza­jąc do wody spe­cjal­nie zmo­dy­fi­ko­wane fagi mające powstrzy­mać kwit­nie­nie. Tego wie­czoru ocean wyda­wał się ciem­niej­szy, ale może wyglą­dał tak w porów­na­niu z nie­zwy­kle czy­stym nie­bem.

Śmierć może być okrutna, a zara­zem cudowna, pomy­ślał Hari. Sen, Marze­nie, Spo­kój.

W miej­scu odle­głym o pół Galak­tyki Lodo­vik Trema podró­żo­wał na pokła­dzie impe­rial­nego badaw­czego statku astro­fi­zycz­nego; był jego jedy­nym pasa­że­rem. Sie­dział sam w wygod­nej mesie ofi­cer­skiej, z wyraź­nym roz­ba­wie­niem obser­wu­jąc roz­wój nie­skom­pli­ko­wa­nej intrygi. Załoga, sta­ran­nie wybrana z klasy oby­wa­teli, gro­ma­dziła tysiące takich książ­ko­fil­mów przed wyru­sze­niem w misje, pod­czas któ­rych przez dłu­gie mie­siące mogła nie oglą­dać cywi­li­zo­wa­nych por­tów. Ich ofi­ce­ro­wie i kapi­tan, naj­czę­ściej pocho­dzący z boga­tych ary­sto­kra­tycz­nych rodzin, wybie­rali nieco ambit­niej­sze pozy­cje z tego reper­tu­aru.

Lodo­vik Trema wyglą­dał na czter­dzie­ści, naj­wy­żej czter­dzie­ści pięć lat, był krępy, lecz nie kor­pu­lentny, miał nie­zbyt atrak­cyjną, ale miłą twarz i sze­ro­kie, silne dło­nie z pal­cami jak ser­delki. Jed­nym okiem zda­wał się zawsze spo­glą­dać w niebo, a kąciki jego gru­bych warg były nie­ustan­nie wygięte w dół, jakby w pesy­mi­stycz­nym, a w naj­lep­szym razie obo­jęt­nym gry­ma­sie. Prze­rze­dzone włosy nosił krótko i równo przy­cięte, a wyso­kie i gład­kie czoło nada­wało jego twa­rzy mło­dzień­czy wygląd, z któ­rym kłó­ciły się zmarszczki wokół oczu i ust.

Cho­ciaż Lodo­vik repre­zen­to­wał naj­wyż­sze wła­dze Impe­rium, był lubiany przez kapi­tana i załogę. Wygła­szane przez niego suche stwier­dze­nia były z reguły poparte łagod­nym uśmie­chem i darem obser­wa­cji. Ni­gdy nie mówił za dużo, nato­miast cza­sami zarzu­cano mu, że powie­dział za mało.

Geo­me­tryczna fistuła nad­prze­strzeni ota­cza­jąca sta­tek, który podą­żał nią pod­czas sko­ków, była pra­wie nie­wi­doczna, nawet dla kom­pu­te­rów pokła­do­wych. Zarówno ludzie, jak i maszyny, nie­wol­nicy cza­so­prze­strzeni, po pro­stu zabi­jali czas pozo­stały do ukoń­cze­nia rejsu.

Lodo­vik wolał szyb­sze – lecz cza­sem nie mniej iry­tu­jące – podróże sie­ciami tuneli cza­so­prze­strzen­nych, jed­nak połą­cze­nia tego rodzaju zostały zarzu­cone jako nie­bez­pieczne i w ciągu ostat­nich kil­ku­dzie­się­ciu lat wiele z nich zapa­dło się jak nie­na­pra­wiane tunele metra, w paru wypad­kach pochła­nia­jąc sta­cje tran­zy­towe i cze­ka­ją­cych pasa­że­rów… Teraz rzadko z nich korzy­stano.

Kapi­tan Kar­tas Tolk wszedł do mesy i przez chwilę stał za fote­lem Lodo­vika. Reszta załogi krzą­tała się przy maszy­nach, które nad­zo­ro­wały pracę urzą­dzeń zapew­nia­ją­cych funk­cjo­no­wa­nie statku pod­czas sko­ków.

Tolk był wysoki, miał czu­prynę kędzie­rza­wych blond wło­sów, brą­zową skórę i wynio­sły spo­sób bycia czę­sto spo­ty­kany u rodo­wi­tych Saros­sań­czy­ków. Lodo­vik obej­rzał się przez ramię i ski­nął głową, wita­jąc przy­by­łego.

– Jesz­cze dwie godziny po ostat­nim skoku – rzekł Tolk. – Powin­ni­śmy być zgod­nie z pla­nem.

– To dobrze – powie­dział Trema. – Chcę jak naj­prę­dzej zabrać się do pracy. Gdzie wylą­du­jemy?

– W Sarossa Major. To sto­lica. Tam prze­cho­wy­wane są zapisy, o które panu cho­dzi. Potem, zgod­nie z roz­ka­zem, zabie­rzemy tyle rodzin z listy prze­ka­za­nej nam przez impe­ra­tora, ile zdo­łamy. Na statku będzie bar­dzo cia­sno.

– Mogę to sobie wyobra­zić.

– Mamy naj­wy­żej sie­dem dni, zanim fala ude­rze­niowa dotrze na obrzeża układu. A potem naj­wy­żej osiem godzin, zanim spad­nie na Sarossę.

– Za mało, żeby czuć się bez­piecz­nie.

– Za mało, żeby zła­go­dzić skutki impe­rial­nej nie­kom­pe­ten­cji i głu­poty – rzekł Tolk, nie pró­bu­jąc nawet ukryć zło­ści. – Naukowcy Impe­rium już dwa lata temu wie­dzieli, że gwiazda Kale grozi wybu­chem.

– Infor­ma­cje dostar­czone przez saros­sań­skich bada­czy były bar­dzo nie­do­kładne – rzekł Lodo­vik.

Tolk wzru­szył ramio­nami – nie było sensu zaprze­czać. Wszy­scy pono­sili winę za taki obrót wyda­rzeń. Kale w zeszłym roku zmie­niła się w super­nową. Jej eks­plo­zję radio­te­le­skopy zare­je­stro­wały dzie­więć mie­sięcy póź­niej i od tego czasu… Poli­ty­kier­stwo, prze­py­chanki przy roz­dziale ską­pych środ­ków i w końcu ta żało­śnie nie­wy­star­cza­jąca eks­pe­dy­cja.

Kapi­tan miał pecha: wysłano go, by obser­wo­wał śmierć ojczy­stej pla­nety, z któ­rej mógł zabrać tylko impe­rialne archiwa i kilka uprzy­wi­le­jo­wa­nych rodzin.

– W lep­szych cza­sach – stwier­dził Tolk – flota Impe­rium mogłaby skon­stru­ować osłony, które ura­to­wa­łyby przy­naj­mniej trze­cią część popu­la­cji pla­nety. Mogli­by­śmy przy­słać flo­tylle stat­ków i ewa­ku­ować miliony, a nawet miliardy… Dosta­tecz­nie dużo, by odbu­do­wać ten świat i zacho­wać jego cha­rak­ter. Wspa­niały świat, jeśli wolno mi zauwa­żyć, nawet teraz.

– Tak sły­sza­łem – powie­dział łagod­nie Lodo­vik. – Zro­bimy wszystko, co w naszej mocy, drogi kapi­ta­nie, cho­ciaż to nie­wielka pocie­cha.

Tolk gniew­nie wykrzy­wił usta.

– Nie obwi­niam pana oso­bi­ście – powie­dział. – Był pan roz­sądny, uczciwy, a przede wszyst­kim sku­teczny. W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści urzęd­ni­ków. Załoga uważa pana za przy­ja­ciela wśród tych łobu­zów.

Lodo­vik ostrze­gaw­czo pokrę­cił głową.

– Nawet takie łagodne zarzuty pod adre­sem Impe­rium mogą być nie­bez­pieczne – ostrzegł. – Lepiej niech mi pan zanadto nie ufa.

Sta­tek lekko zadrżał i w pomiesz­cze­niu cicho zadzwo­nił brzę­czyk. Tolk zamknął oczy i odru­chowo chwy­cił się opar­cia fotela. Lodo­vik po pro­stu patrzył przed sie­bie.

– Ostatni skok – oświad­czył kapi­tan. Spoj­rzał na pasa­żera. – Ufam panu, radco, ale bar­dziej wie­rzę w swoje umie­jęt­no­ści. Ani impe­ra­tor, ani Linge Chen nie mogą sobie pozwo­lić na utratę ludzi o moich kwa­li­fi­ka­cjach. Wciąż wiem, jak napra­wić nasze napędy, gdyby nastą­piła awa­ria. Teraz nie­wielu kapi­tanów może się tym pochwa­lić.

Lodo­vik poki­wał głową. Tolk mówił prawdę, ale nie miał racji.

– Być może umie­jęt­ność naj­efek­tyw­niej­szego wyko­rzy­sty­wa­nia zaso­bów ludz­kich rów­nież stała się zapo­mnianą sztuką, kapi­ta­nie. Pro­szę potrak­to­wać to jako prze­strogę.

Tolk skrzy­wił się.

– Przy­ją­łem ją. – Odwró­cił się, by odejść, lecz usły­szał dziwny dźwięk. Obej­rzał się przez ramię na Lodo­vika. – Czuje pan to?

Sta­tek nagle zadrżał ponow­nie, czemu tym razem towa­rzy­szył prze­raź­liwy zgrzyt, od któ­rego cier­pła skóra. Lodo­vik zmarsz­czył brwi.

– Ow­szem. Co to było?

Kapi­tan prze­chy­lił głowę, słu­cha­jąc głosu w słu­chawce brzę­czą­cej mu w uchu.

– Jakaś nie­sta­bil­ność, nie­re­gu­lar­ność pod­czas ostat­niego skoku – odparł. – To się zda­rza przy przej­ściu w pobliżu masyw­nej gwiazdy. Może powi­nien pan wró­cić do kabiny.

Lodo­vik wyłą­czył pro­jek­tory i wstał. Uśmiech­nął się do Tolka i klep­nął go w ramię.

– Jestem prze­ko­nany, że ze wszyst­kich ofi­ce­rów impe­ra­tora pan naj­pew­niej wypro­wa­dzi nas z opre­sji. Poza tym muszę się zasta­no­wić nad sytu­acją. Opra­co­wać zasady selek­cji. Co możemy stąd zabrać, a co scho­wać w pod­ziem­nych kry­jów­kach.

Tolk spo­chmur­niał i spu­ścił oczy.

– Biblio­teka mojej rodziny w Alos Quad jest…

Sygnał alar­mowy zary­czał jak zra­nione zwie­rzę. Kapi­tan instynk­tow­nie pod­niósł ręce, zasła­nia­jąc nimi twarz…

Lodo­vik ze zdu­mie­wa­jącą szyb­ko­ścią padł na pod­łogę i zwi­nął się w kłę­bek…

Sta­tek zawi­ro­wał niczym bąk w zwit­kach akro­ba­cji, jakich nie prze­wi­dziano w tym wymia­rze…

I wśród wywo­łu­ją­cych mdło­ści szarp­nięć oraz dźwię­ków przy­po­mi­na­ją­cych ryki zdy­cha­ją­cego potwora wyko­nał nie­za­pla­no­wany i asy­me­tryczny skok.

Wyło­nił się w pustce geo­me­trii eukli­de­so­wej – w nor­mal­nej, nie­roz­cią­gnię­tej prze­strzeni. Jed­no­cze­śnie zni­kło cią­że­nie.

Tolk uno­sił się kilka cen­ty­me­trów nad pod­łogą. Lodo­vik wypro­sto­wał się i chwy­cił poręcz fotela, na któ­rym zasia­dał zale­d­wie chwilę wcze­śniej.

– Wyszli­śmy z nad­prze­strzeni – oznaj­mił.

– Nie­wąt­pli­wie – przy­tak­nął kapi­tan. – Tylko gdzie, jak pra­gnę pro­kre­acji?

Lodo­vik w mgnie­niu oka zro­zu­miał to, czego Tolk jesz­cze nie pojął. Zalała ich mię­dzy­gwiezdna fala neu­trin. Jesz­cze ni­gdy, cho­ciaż żył już kil­ka­set lat, nie zna­lazł się w tak sil­nym stru­mie­niu. Dla skom­pli­ko­wa­nych, super­czu­łych połą­czeń jego pozy­tro­no­wego mózgu neu­trina były jak chmara brzę­czą­cych owa­dów, nato­miast przez sta­tek i jego załogę prze­szły jak przez próż­nię. Poje­dyn­cze neu­trino, ta naj­bar­dziej nie­uchwytna ze wszyst­kich czą­stek, bez trudu mogło się prze­drzeć przez war­stwę litego oło­wiu gru­bo­ści milio­nów kilo­me­trów. I bar­dzo rzadko wcho­dziło w reak­cje z mate­rią. Jed­nakże w sercu super­no­wej Kale ogromne ilo­ści mate­rii zostały ści­śnięte do punktu kry­tycz­nego, wytwa­rza­jąc neu­trina dla każ­dego pro­tonu, w ilo­ści więk­szej, niż potrzebna była do roze­rwa­nia zewnętrz­nej powłoki.

– Tra­fiła nas fala ude­rze­niowa – rzekł Lodo­vik.

– Skąd pan wie? – spy­tał Tolk.

– Stru­mień neu­trin.

– Skąd… – Kapi­tan zbladł, w wyniku czego popie­laty odcień jego skóry jesz­cze bar­dziej się uwi­docz­nił. – Tak pan przy­pusz­cza, rzecz jasna. To logiczne zało­że­nie.

Lodo­vik kiw­nął głową, cho­ciaż niczego nie zakła­dał. Wie­dział, że kapi­tan i załoga umrą przed upły­wem godziny.

Nawet w takiej odle­gło­ści od Kale roz­sze­rza­jąca się kula neu­trin będzie dosta­tecz­nie silna, by doko­nać trans­mu­ta­cji wielu ato­mów pier­wiast­ków w kon­struk­cji statku i ich cia­łach. Neu­trony zostaną prze­kształ­cone w pro­tony w ilo­ści wystar­cza­ją­cej do wywo­ła­nia sub­tel­nych zmian orga­nicz­nych związ­ków che­micz­nych, w wyniku czego powstaną tru­jące meta­bo­lity, a sygnały ner­wowe utkną w śle­pych zauł­kach.

Przed stru­mie­niem neu­trin nie było sku­tecz­nej osłony.

– Kapi­ta­nie, nie czas na dyplo­ma­cję – rzekł Lodo­vik. – Wcale nie zga­duję. Nie jestem czło­wie­kiem, więc bez­po­śred­nio reje­struję skutki tego wyda­rze­nia.

Ofi­cer wytrzesz­czył oczy, nie rozu­mie­jąc.

– Jestem robo­tem, kapi­ta­nie. Prze­żyję jakiś czas, ale to dla mnie żadna pocie­cha. Zapro­gra­mo­wano mnie tak, abym chro­nił istoty ludz­kie, jed­nak w tym wypadku w żaden spo­sób nie mogę wam pomóc. Wszy­scy ludzie na tym statku umrą.

Tolk skrzy­wił się i potrzą­snął głową, jakby nie wie­rzył wła­snym uszom.

– Wszy­scy osza­le­jemy, co do jed­nego – powie­dział.

– Jesz­cze nie – rzekł Lodo­vik. – Kapi­ta­nie, pro­szę towa­rzy­szyć mi na mostek. Może jesz­cze uda nam się coś ura­to­wać.

2

Linge Chen mógłby nie tylko być naj­po­tęż­niej­szym czło­wie­kiem w Galak­tyce, ale także wyglą­dać na takiego – gdyby tylko chciał. Tym­cza­sem wolał pozo­sta­wać w cie­niu, zado­wa­la­jąc się znacz­nie wygod­niej­szym sta­no­wi­skiem i sza­tami Naczel­nego Komi­sa­rza Komi­sji Bez­pie­czeń­stwa Publicz­nego.

Sta­ro­żytny i ary­sto­kra­tyczny ród Che­nów, z któ­rego się wywo­dził, prze­trwał tysiące lat dzięki ostroż­no­ści, dyplo­ma­cji i wysłu­gi­wa­niu się kolej­nym impe­ra­to­rom. Linge nie miał zamiaru zastę­po­wać obec­nego impe­ra­tora ani żad­nego z jego licz­nych mini­strów, rzecz­ni­ków lub „dorad­ców” czy też nie­po­trzeb­nie wysta­wiać się na ataki roz­ma­itych mło­dych zapa­leń­ców. Uwa­żał, że nawet na tym skrom­nym sta­no­wi­sku jest już zbyt widoczny, ale przy­naj­mniej był raczej obiek­tem drwin niż nie­na­wi­ści.

Od wcze­snych godzin ran­nych prze­glą­dał raporty z sied­miu ogar­nię­tych nie­po­ko­jami ukła­dów sło­necz­nych. Trzy wypo­wie­działy wojnę sąsia­dom, igno­ru­jąc groźbę impe­rial­nej inter­wen­cji, więc Chen wyko­rzy­stał pie­częć impe­ra­tora, by skie­ro­wać tam tuzin okrę­tów w cha­rak­te­rze poważ­nego ostrze­że­nia. Cho­ciaż podobne nie­po­koje obser­wo­wano w tysiącu innych ukła­dów gwiezd­nych, w wyniku ostat­nich awa­rii i ogra­ni­czeń impe­rialny sys­tem łącz­no­ści led­wie radził sobie z dzie­siątą czę­ścią infor­ma­cji nad­sy­ła­nych z dwu­dzie­stu pię­ciu milio­nów świa­tów, jakie powi­nien obej­mo­wać.

Stru­mień wszyst­kich tych infor­ma­cji, wysy­ła­nych w cza­sie rze­czy­wi­stym i nie­prze­sia­nych przez eks­per­tów na sta­cjach kosmicz­nych i sprzy­mie­rzo­nych świa­tach, mógłby pod­nieść tem­pe­ra­turę na Tran­to­rze o kil­ka­dzie­siąt stopni. Tylko dzięki nie­zwy­kłej wpra­wie oraz intu­icji, wyni­kowi tysiąc­leci doświad­czeń, impe­ra­tor – a raczej Chen i inni komi­sa­rze – nie pozwa­lali temu ogrom­nemu galak­tycz­nemu kotłowi wyki­pieć.

Linge pozwo­lił sobie na kil­ku­mi­nu­towe oso­bi­ste docie­ka­nia, nie­zbędne dla zacho­wa­nia zdro­wego roz­sądku. Nawet to jed­nak nie miało nic wspól­nego z roz­rywką. Fakt, że sie­dział przed infor­ma­to­rem i wypy­ty­wał go o Sel­dona Kruka, ści­śle wią­zał się z pewną skom­pli­ko­waną intrygą. Infor­ma­tor – pusty, wydłu­żony owal leżący na jego biurku – przez moment lśnił swą natu­ralną bielą, po czym przed­sta­wił mu roz­ma­ite pogło­ski i doku­menty z Tran­tora oraz naj­waż­niej­szych oko­licz­nych świa­tów. Na środku ekranu poja­wiło się kilka małych arty­ku­łów z książ­ko­fil­mów, frag­ment z inter­pla­ne­tar­nego cza­so­pi­sma mate­ma­tycz­nego, wywiad udzie­lony dzien­ni­ka­rzowi gazetki stu­denc­kiej Uni­wer­sy­tetu Stre­elinga, gdzie Sel­don miesz­kał i pra­co­wał, biu­le­tyny Biblio­teki Galak­tycz­nej… W żad­nym z tych mate­ria­łów nie wspo­mi­nano o psy­cho­hi­sto­rii. Nie­sławny Sel­don był w tym tygo­dniu bar­dzo spo­kojny, może w ocze­ki­wa­niu na swój pro­ces. Jego współ­pra­cow­nicy też nie mieli wiele do powie­dze­nia. I dobrze.

Chen zakoń­czył ana­lizę i usiadł wygod­niej, roz­my­śla­jąc, któ­rym pro­ble­mem powi­nien zająć się teraz. Codzien­nie miał tysiące takich pro­ble­mów, z któ­rych więk­szość prze­ka­zy­wał sta­ran­nie wybra­nym dorad­com i ich sekre­ta­rzom, lecz reak­cją na wybuch super­no­wej w pobliżu czte­rech sto­sun­kowo lojal­nych świa­tów Impe­rium, w tym pięk­nej i zasob­nej Sarossy, był zain­te­re­so­wany oso­bi­ście.

Wysłał na Sarossę swego naj­so­lid­niej­szego i naj­sku­tecz­niej­szego radcę, który miał pokie­ro­wać skromną eks­pe­dy­cją ratun­kową. Zmarsz­czył brwi na myśl o tym, jak nie­wy­star­cza­jące były pod­jęte dzia­ła­nia… I na myśl o poli­tycz­nych reper­ku­sjach gro­żą­cych komi­sji i Tran­to­rowi, jeśli ta misja zakoń­czy się nie­po­wo­dze­niem. W końcu ist­nie­nie Impe­rium można było spro­wa­dzić do quid pro quo: jeśli nie ma quo, to rów­nie dobrze może nie być quid.

Bez­pie­czeń­stwo publiczne nie było jedy­nie poli­tycz­nym fra­ze­sem. W tym nie­koń­czą­cym się bole­snym okre­sie roz­padu taki ary­sto­krata jak Chen wciąż peł­nił ważną funk­cję. Opi­nia publiczna łączyła sta­no­wi­sko komi­sa­rza z luk­su­sem i bra­kiem odpo­wie­dzial­no­ści, ale Chen bar­dzo poważ­nie trak­to­wał swoje obo­wiązki. Tęsk­nił za daw­nymi cza­sami, kiedy Impe­rium mogło zatrosz­czyć się o wszyst­kie swoje dzieci i robiło to, zapew­nia­jąc oby­wa­te­lom nawet naj­da­lej poło­żo­nych świa­tów pokój, dobro­byt, pomoc finan­sową i tech­no­lo­giczną, a w razie potrzeby – ratu­nek.

Nagle wyczuł czy­jąś obec­ność i dreszcz prze­biegł mu po ple­cach. Obró­cił się w gwał­tow­nym przy­pły­wie iry­ta­cji (a może stra­chu?) i zoba­czył swo­jego sekre­ta­rza, nie­po­zor­nego i spo­koj­nego Kre­ena. Zazwy­czaj pogodna twarz Kre­ena była teraz śmier­tel­nie blada i sekre­tarz naj­wy­raź­niej nie miał ochoty prze­ka­zy­wać wia­do­mo­ści, z jaką przy­szedł.

– Prze­pra­szam – rzekł Chen. – Prze­stra­szy­łeś mnie. Chcia­łem chwilę odpo­cząć od tego strasz­nego urzą­dze­nia. Co się stało, Kreen?

– To ja prze­pra­szam… ale wszyst­kim nam jest tak przy­kro… Nie chcia­łem, aby otrzy­mał pan tę wia­do­mość za pośred­nic­twem tej maszyny.

Kreen, co łatwo zro­zu­mieć, podejrz­li­wie odno­sił się do infor­ma­tora, który w wielu wypad­kach szybko i spraw­nie potra­fił go zastą­pić.

– Dobrze, do licha, co się stało?

– Impe­rialny sta­tek badaw­czy Włócz­nia Chwały, panie… – Kreen prze­łknął ślinę. Jego ziom­ko­wie z małej połu­dnio­wej hemis­fery Sek­tora Lavrenti od tysięcy lat słu­żyli na dwo­rze impe­rial­nym. Podzie­la­nie uczuć pana mieli we krwi. Cza­sem Kreen wyda­wał się bar­dziej cie­niem niż ludzką istotą… lecz bar­dzo uży­tecz­nym cie­niem.

– Tak? Co z nim: roz­padł się na kawałki?

Twarz Kre­ena skur­czyła się w prze­wi­dy­wa­niu nie­za­do­wo­le­nia pana.

– Nie! Panie… Chcę powie­dzieć, że nie wia­domo. Od wczo­raj nie mamy od nich żad­nych wia­domości ani nawet sygnału alar­mo­wego.

Chen słu­chał tego z przy­gnę­bie­niem i ści­śnię­tym gar­dłem. Lodo­vik Trema…

A także dobry kapi­tan i załoga.

Otwo­rzył i zamknął usta. Roz­pacz­li­wie potrze­bo­wał wię­cej infor­ma­cji, ale Kreen z pew­no­ścią powie­dział mu już wszystko, więc niczego wię­cej się od niego nie dowie.

– A Sarossa?

– Fala ude­rze­niowa dotrze do Sarossy za nie­całe pięć dni, panie.

– Wiem o tym. Czy wysłano tam jakieś inne statki?

– Tak, panie. Cztery znacz­nie mniej­sze wyco­fano z misji ratun­ko­wych na Kisk, Purnę i Trans­dal.

– Na nie­biosa, nie! – Chen wstał i prych­nął. – Nikt tego ze mną nie kon­sul­to­wał. Nie wolno im odwo­ły­wać tych misji ratun­ko­wych… I tak są już mini­malne.

– Komi­sa­rzu, przed­sta­wi­ciel Sarossy dwie godziny temu został przy­jęty przez impe­ra­tora… bez naszej wie­dzy. Prze­ko­nał impe­ra­tora i Farada Sin­tera, że…

– Sin­ter jest głup­cem. Trzy światy porzu­cone, by rato­wać jeden, fawo­ry­zo­wany przez impe­ra­tora! On pew­nego dnia zgubi swego pana.

Po chwili Chen ochło­nął, zamknął oczy, skon­cen­tro­wał się i przy­wo­łał umie­jęt­no­ści nabyte w toku kil­ku­dzie­się­cio­let­niego spe­cjal­nego szko­le­nia, aby spo­koj­nie i szybko zna­leźć naj­lep­sze wyj­ście z trud­nej sytu­acji.

Strata Lodo­vika, brzyd­kiego, lojal­nego i nad­zwy­czaj pomy­sło­wego Lodo­vika…

Ugnij się pod napo­rem prze­ciw­no­ści, zbierz siły do prze­ciw­dzia­ła­nia, pomy­ślał.

– Możesz dostar­czyć mi spra­woz­da­nie i dokładny zapis tych spo­tkań, Kreen?

– Tak, panie. Jesz­cze nie zostały utaj­nione i prze­ka­zane nadwor­nym histo­ry­kom. Zazwy­czaj nastę­puje to dwa dni po fak­cie.

– Dobrze. Kiedy roz­pocz­nie się docho­dze­nie i ludzie zaczną zada­wać pyta­nia, posta­ramy się, żeby słowa Sin­tera dostały się do wia­do­mo­ści publicz­nej… Sądzę, że naj­nędz­niej­sze i naj­po­pu­lar­niej­sze dzien­niki naj­le­piej posłużą do naszych celów. Może „Głos Wszyst­kich Świa­tów” albo „Wiel­kie Ucho”.

Kreen uśmiech­nął się.

– Ja pre­fe­ruję „Oczy Impe­ra­tora”.

– Jesz­cze lepiej. Nie będzie potrzebna żadna auto­ry­za­cja… po pro­stu kolejne plotki krą­żące wśród nie­wy­kształ­co­nego i nie­za­do­wo­lo­nego spo­łe­czeń­stwa. – Ze smut­kiem pokrę­cił głową. – Nawet jeśli dopro­wa­dzimy do upadku Sin­tera, będzie to nie­wielka rekom­pen­sata za stratę Lodo­vika. Są jakieś szanse na to, że prze­żył?

Kreen wzru­szył ramio­nami. Nie znał się na takich spra­wach.

Tak nie­wielu ludzi w Sek­to­rze Impe­rial­nym rozu­miało kaprysy napędu nad­prze­strzen­nego i naukowe aspekty skoku. A jed­nak był ktoś taki: były kapi­tan floty impe­rial­nej, obec­nie kupiec i cza­sem prze­myt­nik, który spe­cja­li­zo­wał się w prze­sy­ła­niu towa­rów i pasa­że­rów naj­szyb­szymi i naj­taj­niej­szymi kana­łami… Bystry łobuz bez skru­pu­łów, jak twier­dzili nie­któ­rzy, w prze­szło­ści świad­czył Che­nowi roz­ma­ite usługi.

– Natych­miast umów mnie na spo­tka­nie z Mor­sem Plan­chem.

– Tak, panie.

Kreen wypadł z pokoju.

Linge Chen zaczerp­nął tchu. Czas, jaki prze­zna­czył na sesję z infor­ma­to­rem, dobiegł końca. Musiał wró­cić do biura, aby oso­bi­ście spo­tkać się z gene­ra­łami sek­tora i przed­sta­wi­cie­lami pla­net zaopa­tru­ją­cych Tran­tor w żyw­ność.

Wolałby teraz prze­my­śleć kon­se­kwen­cje utraty Lodo­vika i plany wyko­rzy­sta­nia głu­poty Sin­tera, ale nawet taka tra­ge­dia i taka spo­sob­ność nie mogły prze­szko­dzić mu w wyko­ny­wa­niu bie­żą­cych obo­wiąz­ków.

Ach, te uroki wła­dzy!

3

W ciągu ostat­nich trzech lat tajny radca Farad Sin­ter tyle razy prze­kra­czał swoje upraw­nie­nia, że młody impe­ra­tor Klayus mówił o nim jako„fila­rze nie­po­ha­mo­wa­nej ambi­cji”. To typowo nie­zręczne sfor­mu­ło­wa­nie, przy­naj­mniej obec­nie, wcale nie wyra­żało podziwu czy przy­wią­za­nia.

Sin­ter stał przed impe­ra­to­rem, zło­żyw­szy dło­nie w nie­prze­ko­nu­ją­cym wier­no­pod­dań­czym geście. Klayus I, zale­d­wie sie­dem­na­sto­letni mło­dzian, spo­glą­dał na niego może nie ze zło­ścią, ale na pewno z iry­ta­cją. W nie­zbyt odle­głym dzie­ciń­stwie za czę­sto bywał kar­cony przez nauczy­cieli, sta­ran­nie dobie­ra­nych i kon­tro­lo­wa­nych przez komi­sa­rza Chena, w wyniku czego wyrósł na prze­bie­głego, nie­sfor­nego mło­dzieńca, inte­li­gent­niej­szego, niż powszech­nie przy­pusz­czano, ale skłon­nego do wybu­chów gniewu. Wcze­śnie nauczył się jed­nej z pod­sta­wo­wych zasad postę­po­wa­nia z rywa­li­zu­ją­cymi ze sobą i peł­nymi hipo­kry­zji dwo­rza­nami: Ni­gdy nie zdra­dzaj nikomu, co naprawdę myślisz.

– Sin­te­rze, dla­czego szu­kasz mło­dych męż­czyzn i kobiet w Sek­to­rze Dahl? – zapy­tał.

Sin­ter zadał sobie sporo trudu, żeby to ukryć. Ktoś bawił się w poli­tyczne gierki i ktoś mu za to zapłaci.

– Panie, sły­sza­łem o tych poszu­ki­wa­niach. Sądzę, że są pro­wa­dzone w ramach planu gene­tycz­nego pojed­na­nia.

– Tak, Sin­te­rze, roz­po­czą­łeś go przed pię­cioma laty. Myślisz, że jestem za młody, żeby to pamię­tać?

– Nie, Wasza Wyso­kość.

– Mam pewne wpływy w tym pałacu, Sin­te­rze. Moje roz­kazy nie zawsze są igno­ro­wane!

– Oczy­wi­ście, że nie, Wasza Wyso­kość.

– Oszczędź mi tych żało­snych tytu­łów. Dla­czego polu­jesz na dzieci młod­sze ode mnie, roz­bi­ja­jąc lojalne rodziny i nie­po­ko­jąc sąsia­dów?

– Zro­zu­mie­nie gra­nic ludz­kiej ewo­lu­cji na Tran­to­rze jest nie­zwy­kle ważne, Wasza Wyso­kość.

Klayus pod­niósł rękę.

– Nauczy­ciele mówią mi, że ewo­lu­cja to długi, powolny pro­ces gene­tycz­nych zmian, Sin­te­rze. Czego spo­dzie­wasz się dowie­dzieć, naru­sza­jąc spo­kój pod­da­nych i pory­wa­jąc dzieci?

– Wybacz, że mia­łem nadzieję posłu­żyć ci moją wie­dzą, Wasza Wyso­kość, ale…

– I nie­na­wi­dzę słu­chać wykła­dów! – dodał Klayus gło­sem, który przy­po­mi­nał wark­nię­cie.

– Jeśli jed­nak mogę dokoń­czyć, za twoim pozwo­le­niem, panie, ludzie żyją na Tran­to­rze od dwu­na­stu tysięcy lat. Obser­wo­wa­li­śmy już roz­wój popu­la­cji o szcze­gól­nych cechach fizycz­nych, a nawet psy­chicz­nych: na przy­kład krępi i ciem­no­skó­rzy miesz­kańcy Dahla, panie, lub nie­któ­rzy robot­nicy z Lavrenti. Są dowody, panie, że w ostat­nim stu­le­ciu u nie­któ­rych osob­ni­ków roz­wi­nęły się pewne nad­zwy­czajne wła­ści­wo­ści… Naukowe dowody, jak rów­nież pogło­ski o…

– Zdol­no­ści men­ta­li­styczne, Sin­te­rze?

Klayus zachi­cho­tał, osła­nia­jąc usta ręką, i pod­niósł oczy ku skle­pie­niu. Pro­jek­cje kilku pta­ków spły­nęły w dół i okrą­żyły ich, jakby zamie­rzały podzio­bać Sin­tera. Impe­ra­tor pra­wie w każ­dej kom­na­cie miał pro­jek­tory odzwier­cie­dla­jące jego nastroje, co wcale nie podo­bało się radcy.

– W pew­nym sen­sie, Wasza Wyso­kość.

– Nad­zwy­czajna siła per­swa­zji. Tak sły­sza­łem. Może pozwa­la­jąca wpły­wać na wynik gier loso­wych albo czy­nić kobiety podat­nymi na urok oso­bi­sty jej posia­da­cza? To by mi się podo­bało, Sin­te­rze. Moje kobiety są coraz bar­dziej znu­żone moimi awan­sami. – Zro­bił ura­żoną minę. – Widzę to.

Nie mogę mieć im tego za złe, pomy­ślał Sin­ter. Nad­po­bu­dliwy part­ner o nie­wielu zale­tach i cia­snym umy­śle…

– To inte­re­su­jący pro­blem i być może nie­zwy­kle istotny, Wasza Wyso­kość.

– Tym­cza­sem możesz wywo­łać nie­po­koje w sek­to­rach, w któ­rych już sze­rzy się nie­za­do­wo­le­nie. Sin­te­rze, to lek­ko­myślne nad­uży­cie swo­body, a raczej lek­ko­myślne łama­nie swo­bód. Mam gwa­ran­to­wać pod­da­nym bez­pie­czeń­stwo, a nie trak­to­wać ich jak obiekty okrop­nych eks­pe­ry­men­tów zaspo­ka­ja­ją­cych pry­watne zain­te­re­so­wa­nia i koniki moich mini­strów, dorad­ców czy nawet moje wła­sne. Cho­ciaż moje „koniki” to bar­dzo łagodne wierz­chowce w porów­na­niu z two­imi, Sin­te­rze!

Przez chwilę radcę zmro­ziła myśl, że impe­ra­tor naprawdę zamie­rza oka­zać siłę woli oraz chęć rzą­dze­nia i zabroni mu tej dzia­łal­no­ści. Jed­nak Sin­ter z łatwo­ścią znaj­do­wał atrak­cyjne dziew­czyny dla mło­dego Klay­usa i zastę­po­wał je innymi, kiedy znu­dził im się władca lub one jemu, więc impe­ra­tor tole­ro­wał jego liczne grzeszki. Teraz też powieki impe­ra­tora zaczęły opa­dać, a jego oży­wie­nie i iry­ta­cję szybko zastę­po­wało znu­że­nie. Sin­ter obser­wo­wał to ze skry­waną ulgą. Klayus Młod­szy jesz­cze raz ustąpi.

– Pro­szę, przy­naj­mniej nie rób tego tak osten­ta­cyj­nie, mój dobry czło­wieku – rzekł Klayus. – Zwol­nij tro­chę. W swoim cza­sie dowiesz się tego, co chcesz wie­dzieć, nie­praw­daż? Jestem pewny, że masz na uwa­dze wyłącz­nie nasze dobro. A teraz, jeśli cho­dzi o tę uro­czą Tyre­shię…

Farad Sin­ter z pozor­nym zain­te­re­so­wa­niem słu­chał żądań Klay­usa, ale w rze­czy­wi­sto­ści włą­czył rekor­der, by póź­niej zapo­znać się ze szcze­gó­łami. Nie mógł uwie­rzyć w swoje szczę­ście. Impe­ra­tor nie zaka­zał mu dzia­łań! Istot­nie, mógł wstrzy­mać i spo­wol­nić mniej owocne bada­nia, ale pro­wa­dzić je na­dal.

Tak naprawdę wcale nie cho­dziło mu o ludzi, nawet tych o nad­zwy­czaj­nych zdol­no­ściach. Sin­ter poszu­ki­wał dowo­dów ist­nie­nia naj­nie­zwy­klej­szego i naj­dłu­żej trwa­ją­cego spi­sku w dzie­jach ludz­ko­ści…

Spi­sku się­ga­ją­cego cza­sów Cle­ona I i zapewne znacz­nie wcze­śniej­szych.

Mit, legenda, postać poja­wia­jąca się wciąż w histo­rii Tran­tora. Myco­geń­czycy nazy­wali go Danee. Był jed­nym z tajem­ni­czych Wie­czy­stych i Sin­ter posta­no­wił dowie­dzieć się o nim wię­cej, nawet ryzy­ku­jąc swoją repu­ta­cję.

Histo­rie o Wie­czy­stych trak­to­wano jesz­cze mniej poważ­nie niż opo­wie­ści o duchach. Na Tran­to­rze, na któ­rym w ciągu nie­zli­czo­nych wie­ków żyły nie­prze­brane rze­sze ludzi, wielu wie­rzyło w duchy. Nato­miast tylko nie­liczni przy­wią­zy­wali wagę do opo­wie­ści o Wie­czy­stych.

Impe­ra­tor mówił o kobie­cie, którą się inte­re­so­wał, a Sin­ter uda­wał, że słu­cha, lecz myślami był daleko… O całe lata.

Wyobra­żał sobie, że to jemu przy­pad­nie zasługa oca­le­nia Impe­rium. Napa­wał się eks­cy­tu­ją­cymi wizjami, w któ­rych zasia­dał na tro­nie lub jesz­cze lepiej – zastę­po­wał Linge Chena na sta­no­wi­sku szefa Komi­sji Bez­pie­czeń­stwa Publicz­nego.

– Fara­dzie! – rzu­cił ostro impe­ra­tor.

Rekor­der Sin­tera natych­miast powtó­rzył mu ostat­nie pięć sekund wypo­wie­dzi.

– Tak, Wasza Wyso­kość. Tyre­shia rze­czy­wi­ście jest piękną kobietą, znaną z żywego uspo­so­bie­nia i ambi­cji.

– Ambitne kobiety mnie lubią, prawda, Fara­dzie? – spy­tał chło­piec znacz­nie łagod­niej­szym tonem.

Matka Klay­usa miała ambi­cje, które uda­wało jej się zaspo­ka­jać, dopóki nie nara­ziła się Linge Che­nowi. Pró­bo­wała na nim swo­ich sztu­czek w obec­no­ści jed­nej z jego żon. Chen był nie­zwy­kle lojalny wobec swych mał­żo­nek.

To dziwne, że taki słaby czło­wiek jak Klayus lubił silne kobiety, które nie­uchron­nie nudziły się nim. Po pew­nym cza­sie nawet najam­bit­niej­sze z nich nie potra­fiły ukryć znu­dze­nia. A kiedy dowia­dy­wały się, kto naprawdę spra­wuje wła­dzę…

Ani Sin­tera, ani Linge Chena nie inte­re­so­wał seks. Wła­dza była znacz­nie przy­jem­niej­sza.

4

Naj­więk­sze przed­się­wzię­cie inży­nie­ryjne w histo­rii Tran­tora zakoń­czyło się spek­ta­ku­larną klę­ską dzie­sięć lat wcze­śniej, lecz skutki tego nie­po­wo­dze­nia wciąż były odczu­walne w waż­nym, zatło­czo­nym i nie­spo­koj­nym Sek­to­rze Dahl. Cztery miliony inży­nie­rów i tech­ni­ków cie­płow­nic­twa, wspo­ma­ga­nych przez dzie­sięć milio­nów robot­ni­ków, a nawet nie­le­gal­nie wyko­rzy­sty­wane tik­toki, przez dwa­dzie­ścia lat usi­ło­wało wpro­wa­dzić pod powierzch­nię Tran­tora rurę dłu­go­ści ponad dwu­stu kilo­me­trów. Róż­nica tem­pe­ra­tur na tej głę­bo­ko­ści i na powierzchni pozwo­li­łaby wytwo­rzyć dość ener­gii, by zaspo­koić potrzeby Tran­tora na następne pięć­dzie­siąt lat…

Nie­stety moż­li­wo­ści nie dorów­nały ambi­cjom. Inży­nie­ro­wie oka­zali się nie­udolni, wśród kie­row­nic­twa pro­jektu wybu­chały afery korup­cyjne i skan­dale na wszyst­kich szcze­blach, a dah­lij­scy robot­nicy zbun­to­wali się, co o dwa lata wydłu­żyło czas reali­za­cji. Kiedy wresz­cie zakoń­czono prace, doszło do kata­strofy.

Szyb i połą­czone z nim wieże wymien­ni­ków cie­pła zawa­liły się, zabi­ja­jąc sto tysięcy Dah­lij­czy­ków, w tym sie­dem tysięcy cywi­lów miesz­ka­ją­cych bez­po­śred­nio nad szy­bem, pod naj­star­szą z kopuł Dahla. Naj­bliż­sze ruro­ciągi pomoc­ni­cze rów­nież były zagro­żone i tylko hero­iczna akcja ratun­kowa pozwo­liła unik­nąć jesz­cze więk­szego nie­szczę­ścia – odwaga oso­bi­sta wkro­czyła tam, gdzie zawio­dły kadry kie­row­ni­cze i umie­jęt­no­ści.

Od tej pory Dahl znaj­do­wał się w cie­niu poli­tycz­nej chmury i stał się kozłem ofiar­nym na świe­cie, który cią­gle pokła­dał tro­chę zaufa­nia w swo­ich przy­wód­cach. Prawdę mówiąc, Linge Chen prze­słu­chał i posta­wił przed sądem wszyst­kich sko­rum­po­wa­nych urzęd­ni­ków, nie­kom­pe­tent­nych pro­jek­tan­tów i nie­uczci­wych dostaw­ców. Dopil­no­wał, by dzie­siątki tysięcy ska­zano i posłano do rike­riań­skiego wię­zie­nia lub na cięż­kie roboty w naj­gor­szych pod­ziem­nych ruro­cią­gach cie­płow­ni­czych.

Jed­nak eko­no­micz­nych skut­ków kata­strofy nie dało się zła­go­dzić. Dahl nie mógł już dostar­czać wyzna­czo­nych przez Impe­rium ilo­ści ener­gii. To zada­nie usi­ło­wały prze­jąć inne sek­tory i Dahl cał­ko­wi­cie stra­cił łaskę władz. Jego miesz­kańcy wege­to­wali.

W takim świe­cie uro­dziła się i wycho­wała Klia Asgar – w nędz­nych bara­kach nie­gdyś zamiesz­ka­nych przez robot­ni­ków. Jej ojciec stra­cił pracę rok przed jej przyj­ściem na świat i przez całe jej dzie­ciń­stwo na zmianę marzył o powro­cie daw­nych dobrych cza­sów… lub zapi­jał się samo­go­nem paskud­nie cuch­ną­cym droż­dżami. Matka umarła, gdy Klia miała cztery lata, i od tej pory dziew­czynka cho­wała się sama, co uda­wało jej się nie­zwy­kle dobrze, zwa­żyw­szy, że od początku los zde­cy­do­wa­nie jej nie sprzy­jał.

Klia była Dah­lijką śred­niego wzro­stu, szczu­płą i żyla­stą, o chu­dych, sil­nych pal­cach i smu­kłych dło­niach. Włosy miała krót­kie i czarne i odzie­dzi­czyła rodzinną cechę, jaką były deli­katne wło­ski na policz­kach, nada­jące jej wyra­zi­stym rysom nieco łagod­niej­szy wygląd.

Szybko się uczyła, szybko dzia­łała i – co zadzi­wia­jące – potra­fiła się śmiać i wyra­żać uczu­cia. W wol­nych chwi­lach marzyła o nie­spre­cy­zo­wa­nych zmia­nach na lep­sze, jakie byłyby moż­liwe w innym świe­cie i życiu, ale tu pozo­sta­wały tylko marze­niami. Nazbyt czę­sto marzyła o bli­skim związku z jakimś przed­się­bior­czym i przy­stoj­nym wąsa­tym męż­czy­zną, naj­wy­żej pięć lat star­szym od niej…

Nikt taki nie poja­wił się w jej życiu. Nie była piękna, a sza­cu­nek i przy­wią­za­nie innych były jedy­nymi emo­cjami, na jakie nie chciała wpły­wać swoim zadzi­wia­ją­cym darem. Gdyby taki męż­czy­zna poja­wił się bez nakła­nia­nia go, to dosko­nale, ale nie zamie­rzała nale­gać za wszelką cenę. Wie­rzyła, że zasłu­guje na coś lep­szego.

W innej epoce i innych, dawno zapo­mnia­nych cza­sach Klię Asgar nazy­wano by roman­tyczką i ide­alistką. W Dahlu roku 12067 ery galak­tycz­nej po pro­stu uwa­żano ją za upartą, lecz naiwną szes­na­sto­latkę. Ojciec powta­rzał jej to, ile­kroć był na tyle trzeźwy, żeby cokol­wiek powie­dzieć.

Klia dzię­ko­wała losowi za drobne łaski. Ojciec nie był bru­talny ani wyma­ga­jący. Trzeźwy sam trosz­czył się o swoje potrzeby, pozwa­la­jąc jej robić to, co chciała: dzia­łać na czar­nym rynku, prze­my­cać luk­su­sowe arty­kuły dla bar­dziej przed­się­bior­czych i mniej uci­ska­nych przez Impe­rium miesz­kań­ców sek­tora… Cokol­wiek, byle prze­żyć. Rzadko się widy­wali i już od dwóch lat nie miesz­kali razem. Od tam­tej kłótni i tego, co zro­biła w gnie­wie.

Tego dnia stała na pro­me­na­dzie nad Ryn­kiem Dostaw­ców, naj­nędz­niej­szą i cie­szącą się naj­gor­szą sławą dziel­nicą han­dlową Dahla, cze­ka­jąc na nie­zna­nego męż­czy­znę w ciem­no­zie­lo­nym ubra­niu, który miał ode­brać paczkę. W imi­ta­cji nieba na skle­pie­niu kopuły poja­wiały się kwa­dra­towe migo­czące dziury, które rzu­cały cie­nie na tłum rzed­nący z nadej­ściem wie­czoru i pory spo­czynku robot­ni­ków pierw­szej zmiany. Męż­czyźni i kobiety koń­czyli skromne zakupy na kola­cję, czę­ściej wymie­nia­jąc towary, niż pła­cąc kre­dy­tami. W Dahlu powstał nie­za­leżny sys­tem eko­no­miczny. W ciągu pięć­dzie­się­ciu lat, roz­my­ślała Klia, sek­tor mógłby się unie­za­leż­nić, zastę­pu­jąc słaby i kule­jący sys­tem gospo­dar­czy Impe­rium znacz­nie pry­mi­tyw­niej­szym, lecz sta­bil­niej­szym. To jed­nak rów­nież było tylko marze­nie…

Na obrzeżu tar­go­wi­ska stali impe­rialni inspek­to­rzy han­dlowi: uzbro­jeni w kamery męż­czyźni i kobiety nie­ustan­nie obser­wu­jący tłum. W spra­wach zwią­za­nych z pie­niędzmi i poli­tyką Tran­tor wspi­nał się na wyżyny pomy­sło­wo­ści, myślała Klia. We wszyst­kich innych spra­wach był inte­lek­tu­al­nym ban­kru­tem.

Ujrzała męż­czy­znę, który paso­wał do poda­nego jej opisu. Stał mię­dzy dwoma wszech­obec­nymi inspek­to­rami han­dlo­wymi. Nosił wor­ko­waty, brud­no­zie­lony gar­ni­tur i płaszcz. Inspek­to­rzy zda­wali się nie zwra­cać na niego uwagi, tak samo jak igno­ro­wali Klię, kiedy przy­szła na tar­go­wi­sko. Obser­wo­wała to zmru­żo­nymi oczami, zasta­na­wia­jąc się, czy ich prze­ku­pił, czy też użył jakie­goś innego spo­sobu, aby nie zwra­cać na sie­bie uwagi.

Jeśli potra­fił to, co ona, może mógłby się nada­wać na wspól­nika – chyba że prze­wyż­szał ją umie­jęt­no­ściami. W takim wypadku powinna uni­kać go jak zarazy. Klia jed­nak jesz­cze ni­gdy nie spo­tkała kogo­kol­wiek, kto byłby sil­niej­szy od niej.

Pod­nio­sła rękę, zgod­nie z instruk­cjami. Szybko ją zauwa­żył i ruszył ku niej żwa­wym, nie­mal tanecz­nym kro­kiem. Spo­tkali się na scho­dach wio­dą­cych z pro­me­nady na targ i postój tak­só­wek. Z bli­ska męż­czy­zna w brud­no­zie­lo­nym ubra­niu miał pospo­litą i nie­rzu­ca­jącą się w oczy twarz, któ­rej nie doda­wał uroku cienki, nie­prze­ko­nu­jący wąsik. Klia dosta­tecz­nie sza­no­wała tra­dy­cję, by podzi­wiać sumia­ste męskie wąsy; zarost obcego nie zro­bił na niej wra­że­nia.

Spoj­rzał pro­sto na nią i uśmiech­nął się. Końce wąsika unio­sły się i zza gład­kich, dzie­cin­nych warg bły­snęły równe zęby.

– Masz to, czego chcę – rzekł. Nie pytał, tylko stwier­dził.

– Mam nadzieję. Przy­nio­słam to, co mi kazano.

– To – rzekł męż­czy­zna, wska­zu­jąc paczuszkę – jest nie­istotne. – Pomimo to wrę­czył jej garść kre­dy­tów i z nikłym uśmie­chem wziął pakie­cik. – Szu­ka­łem cie­bie. Znajdźmy jakieś spo­kojne miej­sce, gdzie będziemy mogli poroz­ma­wiać.

Klia nie­znacz­nie się cof­nęła. Nie wąt­piła, że potrafi się obro­nić. Dotych­czas zawsze potra­fiła. Tylko że jesz­cze ni­gdy nie dała się tak zasko­czyć.

– Jak spo­kojne? – zapy­tała.

– Wystar­czy, jeśli nie będzie sły­chać ruchu ulicz­nego – odparł, pod­no­sząc ręce i poka­zu­jąc jej wnę­trze dłoni.

W pobliżu tar­go­wi­ska było mało takich miejsc. Ode­szli kilka prze­cznic dalej i zna­leźli nie­wiel­kie sto­isko z lodami. Męż­czy­zna kupił jej czer­wone, które przy­jęła, cho­ciaż nie lubiła tego popu­lar­nego przy­smaku. Sobie kupił małą gałkę ciem­nego sty­mu­lanta, który lizał z god­no­ścią, gdy sie­dzieli przy trój­kąt­nym sto­liczku.

Kwa­drat nieba nad ich gło­wami pociem­niał tak bar­dzo, że led­wie widziała twarz towa­rzy­sza. Jego wargi zda­wały się pło­nąć wokół gałki loda.

– Szu­kam dziew­cząt i chłop­ców, któ­rzy chcie­liby zoba­czyć inne czę­ści Tran­tora – powie­dział.

Klia skrzy­wiła się.

– Wysłu­cha­łam tylu wer­bow­ni­ków, że star­czy mi na całe życie.

Zaczęła się pod­no­sić. Męż­czy­zna wycią­gnął rękę i chwy­cił ją za ramię. W mil­cze­niu usi­ło­wała go zmu­sić, żeby ją zabrał.

– Dla two­jego dobra – powie­dział i nie zare­ago­wał.

Wytę­żyła wszyst­kie siły.

– Puść mnie – roz­ka­zała.

Cof­nął rękę jak ukłuty szpilką. Wyda­wało się, że minęło kilka sekund, zanim się pozbie­rał.

– Oczy­wi­ście. Jed­nak to dobry moment, żeby posłu­chać.

Klia przy­glą­dała mu się z zacie­ka­wie­niem. Wcale go nie zmu­siła: usłu­chał jej jak sługa wyko­nu­jący roz­kaz pani, a nie mło­dej dziew­czyny, którą pró­bo­wał zwer­bo­wać na ulicy. Klia skon­cen­tro­wała się jesz­cze bar­dziej. Pod nie­zbyt atrak­cyjną powierz­chow­no­ścią napo­tkała nie­ocze­ki­wane rezerwy sił, głę­boki spo­kój, sta­lowe nerwy. Jego emo­cje miały po pro­stu inny smak.

– Słu­cham tylko tego, co mnie inte­re­suje – oświad­czyła. Zaczy­nała być nadto aro­gancka. Uwa­żała się za porządną dziew­czynę, a nie pyskatą ulicz­nicę.

– Rozu­miem – rzekł męż­czy­zna. Dokoń­czył sty­mu­lant i zręcz­nie wrzu­cił paty­czek do pojem­nika.

Wła­ści­cielka pode­szła do pojem­niczka, wyjęła pięć paty­ków – kiep­ski ruch w inte­re­sie – i zanio­sła je na zaple­cze do czysz­cze­nia.

– No cóż, inte­re­suje cię prze­trwa­nie?

Ski­nęła głową.

– Cie­kawy temat.

– Zatem słu­chaj uważ­nie. – Nachy­lił się ku niej. – Wiem, kim jesteś i co potra­fisz.

– Kim jestem? – zapy­tała Klia.

Spoj­rzał w górę w tej samej chwili, gdy znaj­du­jący się tuż nad nimi pro­sto­kąt znów zami­go­tał i roz­ja­śnił się. Męż­czy­zna miał dziw­nie żół­tawą skórę, jakby poma­lo­waną z powodu jakiejś cho­roby, ale nie dostrze­gła dzio­bów po gorączce mózgo­wej. Klii zostały po tej cho­ro­bie głę­bo­kie ślady na policz­kach, zasło­nięte przez ciemne wło­ski.

– Jako dziecko prze­szłaś gorączkę mózgową, prawda? – zapy­tał.

– Jak więk­szość dzieci. To typowe na Tran­to­rze.

– I nie tylko tutaj, młoda przy­ja­ciółko. Na wszyst­kich zamiesz­ka­nych przez ludzi świa­tach. Gorączka mózgowa to wszech­obecny towa­rzysz inte­li­gent­nej mło­dzieży. Jest zbyt powszechna, by zwra­cać na nią uwagę, i zbyt nie­winne, by je leczyć. Jed­nak w twoim wypadku nie była to typowa cho­roba wieku dzie­cię­cego. O mało cię nie zabiła.

Kiedy Klia cho­ro­wała, matka opie­ko­wała się nią, a kilka mie­sięcy póź­niej zgi­nęła w wypadku w ruro­cią­gach. Dziew­czyna pra­wie jej nie pamię­tała, ale ojciec opo­wie­dział jej wszystko o tej cho­ro­bie.

– I co z tego?

Jego oczy były dziw­nie jasne i nagle uświa­do­miła sobie, że nie spo­glą­dają na jej twarz, lecz w jakiś punkt na jej czole.

– Kiep­sko widzę. Poru­szam się, wyczu­wa­jąc ludzi: to, gdzie są, jak cho­dzą i mówią. W odlud­nych miej­scach czuję się nie­swojo, dla­tego wolę tłumy. Ty… nie. Tłum cię iry­tuje. Tran­tor to zatło­czony świat. On cię ogra­ni­cza.

Klia mru­gała, zasta­na­wia­jąc się, czy postą­pi­łaby nie­uprzej­mie, gdyby patrzyła na­dal w jego nie­wi­dzące oczy. Cho­ciaż w takiej sytu­acji nie zamie­rzała się tym przej­mo­wać.

– Jestem tylko posłań­cem, a cza­sem pośred­ni­kiem – powie­działa. – Nikt nie zwraca na mnie uwagi.

– Czuję, jak usi­łu­jesz na mnie wpły­nąć. Chcesz, żebym zosta­wił cię w spo­koju. Nie­po­koję cię, głów­nie dla­tego, że dostrze­gasz odro­binę prawdy w tym, co ci mówię. Mam rację?

Klia zmru­żyła oczy. Nie chciała, by ten śle­piec w brud­no­zie­lo­nym płasz­czu uwa­żał ją za kogoś szcze­gól­nego czy god­nego zapa­mię­ta­nia. Zamknęła oczy i skon­cen­tro­wała się. Zapo­mnij o mnie, roz­ka­zała mu w myślach. Męż­czy­zna prze­chy­lił głowę na bok, jakby ścier­pła mu szyja. Jego myśli miały taki dziwny smak! Jesz­cze ni­gdy nie spo­tkała się z takim umy­słem.

I przy­się­głaby, że kła­mał: wcale nie był ślepy… Wszystko to nie miało jed­nak żad­nego zna­cze­nia wobec faktu, że nie zdo­łała go skło­nić, by o niej zapo­mniał.

– Nie­źle sobie radzisz jak na dziecko – rzekł ści­szo­nym gło­sem. – Aż za dobrze. Nie­któ­rzy poszu­kują takich, któ­rzy zbyt dobrze sobie radzą. Człon­ko­wie sił spe­cjal­nych impe­ra­tora, tajna poli­cja… Oni nie są przy­jaź­nie nasta­wieni. – Wstał, wygła­dził płaszcz i strzep­nął okru­chy z poślad­ków. – Te krze­sła są brudne – mruk­nął. – Próba nakło­nie­nia mnie, abym o tobie zapo­mniał, była nie­zwy­kle prze­ko­nu­jąca, może naj­sil­niej­sza, z jaką mia­łem do czy­nie­nia, ale brak ci pew­nych umie­jęt­no­ści… Będę cię pamię­tał, ponie­waż muszę pamię­tać. Teraz na Tran­to­rze jest zdu­mie­wa­jąco wielu ludzi o two­ich umie­jęt­no­ściach, może tysiąc czy dwa. Ktoś, nie­ważne kto, powie­dział mi, że waszą typową cechą jest nie­zwy­kle silna reak­cja na gorączkę mózgową. Ci, któ­rzy na cie­bie polują, są w błę­dzie. Uwa­żają, że ta cho­roba cię omi­nęła. – Męż­czy­zna uśmiech­nął się. – Nudzę cię – powie­dział. – Nie lubię być tam, gdzie mnie nie chcą. Pójdę już. – Odwró­cił się, przez chwilę szu­kał kogoś, kto mógłby go popro­wa­dzić, a potem zro­bił krok naprzód.

– Nie – wykrztu­siła Klia. – Zacze­kaj chwilę. Chcę cię o coś zapy­tać.

Przy­sta­nął i lekko zadrżał. Nagle wyglą­dał na zupeł­nie bez­bron­nego. Myśli, że mogę go skrzyw­dzić. I może tak jest! – prze­mknęło Klii przez głowę. Chciała zro­zu­mieć ten dziwny smak – czy­sty i nie­zwy­kle pocią­ga­jący, jakby w tym czło­wieku, pod cienką maską pozo­rów, kryła się uczci­wość i dobroć, z jakimi jesz­cze ni­gdy się nie spo­tkała.

– Nie nudzę się – powie­działa Klia. – Jesz­cze nie.

Męż­czy­zna w brud­no­zie­lo­nym ubra­niu ponow­nie usiadł i poło­żył dłoń na sto­liku. Ode­tchnął głę­boko. On wcale nie musi oddy­chać, pomy­ślała Klia i natych­miast uznała ten pomysł za absur­dalny.

– Pewien męż­czy­zna i pewna kobieta od wielu lat szu­kają takich jak ty. Zebrali już liczną grupę. Mam nadzieję, że jej człon­kom dobrze się wie­dzie tam, dokąd wysłała ich ta para. Ja nie mam ochoty ryzy­ko­wać.

– Kim są ci ludzie?

– Powia­dają, że kobieta to Wanda Sel­don Palver, wnuczka Hariego Sel­dona.

Klia nie znała tego nazwi­ska. Wzru­szyła ramio­nami.

– Możesz pójść do nich, jeśli chcesz… – zaczął męż­czy­zna, ale ona skrzy­wiła się i prze­rwała mu.

– Wygląda na to, że mają powią­za­nia – stwier­dziła, wyma­wia­jąc ostat­nie słowo w pogar­dliwy spo­sób zare­zer­wo­wany dla ludzi zwią­za­nych z pała­cem, komi­sa­rzami i innymi urzęd­ni­kami Impe­rium.

– Och, tak. Sel­don był kie­dyś Pierw­szym Mini­strem i powia­dają, że wnuczka wie­lo­krot­nie wycią­gała go z tara­pa­tów, praw­nych i innych.

– Jest banitą?

– Nie, wizjo­ne­rem.

Klia wydęła wargi i znów zmarsz­czyła brwi. W Dahlu wizjo­ne­rów było na pęczki: wariaci na rogach ulic, bez­ro­botni, bez­domni, prze­waż­nie dopro­wa­dzeni do sza­leń­stwa przez pracę w cie­płow­niach. Męż­czy­zna w brud­no­zie­lo­nym ubra­niu bacz­nie obser­wo­wał jej reak­cje.

– To nie dla cie­bie? No cóż, inny czło­wiek także szuka takich jak ty…

– Jakich? – spy­tała ner­wowo Klia. Potrze­bo­wała wię­cej czasu, żeby wszystko prze­my­śleć, żeby zro­zu­mieć. – Nie poj­muję.

Deli­kat­nie spraw­dziła jego mecha­ni­zmy obronne, mając nadzieję, że męż­czy­zna tego nie wyczuje. Drgnął, jakby go ude­rzyła.

– Jestem twoim przy­ja­cie­lem, a nie wro­giem, któ­rym trzeba deli­kat­nie mani­pu­lo­wać. Wiem, że ryzy­kuję, roz­ma­wia­jąc z tobą. Wiem, co mogła­byś mi zro­bić, gdy­byś bar­dzo się posta­rała. Ktoś inny, zaj­mu­jący wyso­kie sta­no­wi­sko, uważa takich jak wy za potwory. Zupeł­nie nie rozu­mie sytu­acji. Naj­wy­raź­niej uważa was za roboty.

Klia roze­śmiała się.

– Takie jak tik­toki? – spy­tała.

Maszyny robo­cze wyco­fano z eks­plo­ata­cji na długo przed jej naro­dze­niem. Zaka­zano ich wyko­rzy­sty­wa­nia ze względu na czę­ste i nie­wy­tłu­ma­czalne bunty, po któ­rych ludziom do dziś pozo­stał głę­boki uraz.

– Nie. Jak roboty z histo­rii i legend. Wie­czy­ści. – Wska­zał ręką na zachód, w kie­runku Sek­tora Impe­rial­nego i pałacu. – To sza­leń­stwo, ale jak z każ­dym impe­rial­nym sza­leń­stwem, nie­ła­two z nim wal­czyć. Byłoby naj­le­piej, gdy­byś stąd ode­szła, a ja wiem, dokąd powin­naś się udać… na Tran­to­rze. To nie­da­leko stąd. Mogę ci w tym pomóc.

– Nie, dzię­kuję – powie­działa.

W tej histo­rii było zbyt wiele nie­ja­sno­ści, by Klia powie­rzyła swój los nie­zna­jo­memu, choćby mówił nawet naj­bar­dziej prze­ko­nu­jąco. Nie potra­fiła powią­zać jego słów z tym, co wyczu­wała w jego umy­śle.

– A więc weź to. – Męż­czy­zna wsu­nął jej w dłoń małą wizy­tówkę i znowu wstał. – Zadzwo­nisz. Nie mam co do tego wąt­pli­wo­ści. To tylko kwe­stia czasu. – Spoj­rzał na nią bystrymi, w pełni spraw­nymi oczami. – Wszy­scy mamy jakieś małe tajem­nice – rzekł i odszedł.

5

Lodo­vik stał sam na mostku Włóczni Chwały i spo­glą­dał przez wielki dzio­bowy ilu­mi­na­tor na scenę, którą uznałby za nie­wia­ry­god­nie piękną, gdyby był czło­wie­kiem. Jed­nakże robot z tru­dem mógł ogar­nąć kon­cep­cję piękna; widział to, co znaj­do­wało się wokół statku, i rozu­miał, że dla czło­wieka byłoby to inte­re­su­jące, lecz dla niego naj­bliż­szą ana­lo­gią piękna była wierna służba i per­fek­cyjne wypeł­nia­nie obo­wiąz­ków. W pew­nym sen­sie ucie­szyłby się, gdyby mógł powia­do­mić kogoś, że za oknem roz­ciąga się piękny widok, ale jego naj­waż­niej­szym obo­wiąz­kiem byłoby ostrzec tego czło­wieka, że obraz ów stwo­rzyły nie­zwy­kle nie­bez­pieczne siły…

Nie miał szansy tego zro­bić, gdyż ludzie na pokła­dzie Włóczni Chwały już nie żyli. Kapi­tan Tolk zmarł ostatni, bez zmy­słów, z wynisz­czo­nym cia­łem. W ciągu kilku ostat­nich godzin, jakie mu zostały, prze­ka­zał Lodo­vi­kowi, co ten powi­nien zro­bić, żeby dopro­wa­dzić sta­tek do celu: napra­wić napęd nad­prze­strzenny, prze­pro­gra­mo­wać sys­tem nawi­ga­cyjny, oszczę­dzać moc, żeby prze­trwać. Ostat­nie słowa kapi­tana Tolka były pyta­niem.

– Jak długo możesz prze­żyć… chcia­łem powie­dzieć: funk­cjo­no­wać?

Lodo­vik powie­dział mu.

– Sto lat bez uzu­peł­nia­nia zapasu paliwa.

Wtedy Tolk zapadł w nie­spo­kojny pół­sen, który poprze­dził zgon.

Dwie­ście ludz­kich ist­nień cią­żyło na pozy­tro­no­wym mózgu Lodo­vika i spo­wal­niało jego dzia­ła­nie, podob­nie jak uby­tek ener­gii. To minie. Nie był odpo­wie­dzialny za ich śmierć. Po pro­stu nie mógł temu zapo­biec. Co jed­nak samo w sobie wystar­czało, by czuł znu­że­nie.

A widok…

Sarossa była słabo widoczną gwiazdą, wciąż odle­głą o sto miliar­dów kilo­me­trów, ale fala ude­rze­niowa roz­po­ście­rała swój długi ogon niczym ogromny, nie­sa­mo­wity pokaz sztucz­nych ogni.

Stru­mie­nie wyso­ko­ener­ge­tycz­nych czą­stek napo­ty­kały wiatr sło­neczny z saros­sań­skiego układu i two­rzyły olbrzy­mie ciemne zorze, które falo­wały jak pochod­nie. W tej męt­nej poświa­cie dostrze­gał słabe ślady czer­wieni i zie­leni. Prze­łą­czyw­szy postrze­ga­nie na zakres ultra­fio­letu, ujrzał jesz­cze wię­cej kolo­rów, gdy wypchnięte przez eks­plo­zje rzad­kie obłoki podą­żały przez pobli­skie obszary gwiezd­nego pyłu, lodu i gazu.

Tak mało miał czasu i tak nie­wiele mógł zro­bić…

Co gor­sza, Lodo­vik czuł, że w jego mózgu zacho­dzą zmiany. Neu­trina i inne rodzaje pro­mie­nio­wa­nia przedarły się przez zbroję pól siło­wych statku i nie tylko zabiły wszyst­kich ludzi. Był prze­ko­nany, że w jakiś spo­sób uszko­dziły jego układy pozy­tro­nowe. Nie zakoń­czył dotych­czas auto­dia­gno­styki, która mogła potrwać jesz­cze kilka dni, ale oba­wiał się naj­gor­szego.

Jeśli uszko­dzone zostały pod­sta­wowe funk­cje, będzie musiał się znisz­czyć. W minio­nych wie­kach po pro­stu prze­szedłby w stan uśpie­nia do czasu, aż naprawi go jakiś czło­wiek lub inny robot, ale teraz nie mógł pozwo­lić, by odkryto, kim naprawdę jest.

Cokol­wiek się sta­nie, wyda­wało się bar­dzo mało praw­do­po­dobne, by ktoś dociekł prawdy. Włócz­nia Chwały zagi­nęła w kosmo­sie jak mikrob w oce­anie. Pomimo instruk­cji kapi­tana nie udało mu się zlo­ka­li­zo­wać uste­rek ani doko­nać napraw. Gwał­towne przej­ście do i z nad­prze­strzeni spa­liło wszyst­kie układy łącz­no­ści nad­świetl­nej. Sta­tek auto­ma­tycz­nie nadał sygnał alar­mowy, ale była zni­koma szansa, by ktoś go usły­szał przez nie­zwy­kle wyso­kie pro­mie­nio­wa­nie fali ude­rze­nio­wej.

Tajem­nica Lodo­vika była bez­pieczna. Jed­nakże prze­stał być uży­teczny dla Dane­ela i ludz­ko­ści.

Dla robota obo­wią­zek był wszyst­kim, indy­wi­du­alny byt nato­miast niczym, a jed­nak w obec­nych oko­licz­no­ściach mógł spo­glą­dać przez ilu­mi­na­tor na efekty dzia­ła­nia fali ude­rze­nio­wej i mimo­cho­dem zasta­na­wiać się nad fizyką tego pro­cesu. Cho­ciaż nie prze­stał nie­ustan­nie roz­wa­żać pro­ble­mów zwią­za­nych ze swoją dłu­go­fa­lową misją, w trak­cie tych roz­my­ślań potra­fił zawę­dro­wać na mostek, nawet nie zauwa­ża­jąc kiedy.

Ludzie takie chwile nazy­wają intro­spek­cją. Intro­spek­cja nie­wy­ni­ka­jąca z potrzeby wyko­na­nia obo­wiązku była dla niego czymś wię­cej niż nowo­ścią: była nie­po­ko­jąca. Gdyby mógł, Lodo­vik chęt­nie pozbyłby się tego uczu­cia.

Jako robot był przede wszyst­kim zanie­po­ko­jony zacho­dzą­cymi w nim zmia­nami. W minio­nych wie­kach, pod­czas rene­sansu robo­tyki na nie­mal zapo­mnia­nych świa­tach, Auro­rze i Sola­rii, kon­stru­owano maszyny z ogra­ni­cze­niami wykra­cza­ją­cymi poza Trzy Prawa. Robo­tom, z nie­licz­nymi wyjąt­kami, nie wolno było pro­jek­to­wać i budo­wać innych robo­tów. Cho­ciaż mogły prze­pro­wa­dzać na sobie drobne naprawy, tylko kilka sta­ran­nie wybra­nych egzem­pla­rzy mogło napra­wiać poważne uszko­dze­nia innych maszyn.

Lodo­vik nie mógł usu­nąć uszko­dze­nia swo­jego mózgu, jeśli to było uszko­dze­nie, co wcale nie było pewne. Jed­nak grze­ba­nie w umy­śle robota, z jego skom­pli­ko­wa­nym opro­gra­mo­wa­niem, tym bar­dziej nie wcho­dziło w grę.

W Galak­tyce pozo­stało tylko jedno miej­sce, gdzie można było napra­wić, a cza­sem nawet wypro­du­ko­wać robota. Tym miej­scem była zało­żona dzie­sięć tysięcy lat wcze­śniej przez R. Dane­ela Oli­vawa baza na Eos, daleko poza gra­ni­cami roz­ra­sta­ją­cego się Impe­rium. Lodo­vik nie był tam od dzie­więć­dzie­się­ciu lat.

Pomimo tego robo­tem kie­ro­wała silna chęć prze­ży­cia wyni­ka­jąca z Trze­ciego Prawa. Mając dość czasu na roz­wa­ża­nie swego poło­że­nia, Lodo­vik zasta­na­wiał się, czy rze­czy­wi­ście ktoś może go odna­leźć i ura­to­wać, odsy­ła­jąc do naprawy na Eos…

Zda­wało się to wysoce nie­praw­do­po­dobne. Pogo­dził się ze swym losem: spę­dzi jesz­cze dzie­sięć lat na tym uszko­dzo­nym statku, dopóki nie wyczer­pie się mini­re­ak­tor, bez jakie­go­kol­wiek zaję­cia, niczym mecha­niczny Robin­son Cru­soe, nie­ma­jący nawet wyspy, którą mógłby badać i prze­kształ­cać.

Lodo­vika nie prze­ra­żała myśl o cze­ka­ją­cym go losie. Potra­fił jed­nak wyobra­zić sobie, co czułby na jego miej­scu czło­wiek, a to samo w sobie budziło nie­po­kój robota.

Na domiar wszyst­kiego sły­szał głosy – a raczej głos. Brzmiał jak głos czło­wieka, ale odzy­wał się nie­re­gu­lar­nie, prze­ka­zu­jąc jedy­nie frag­menty infor­ma­cji. Miał nawet imię, chyba Vol­darr. I spra­wiał wra­że­nie, że nad­la­tuje z kom­plet­nej mię­dzy­gwiezd­nej pustki, napę­dzany przez ogromne, lecz słabe pola sił…

Szu­ka­jąc pla­zmo­wych widm żyją­cych gwiazd, pła­wiąc się w neu­tri­no­wym cie­ple mar­twych i umie­ra­ją­cych gwiazd, któ­rych neu­trina upa­jają jak nar­ko­tyczny dym. Umy­ka­jąc przed nudą Tran­tora, ponow­nie zaczą­łem się nudzić – i zna­la­złem, mię­dzy gwiaz­dami, robota w opre­sji! Jed­nego z tych Wie­czy­stych, spro­wa­dzo­nego, by zastą­pił wiele znisz­czo­nych… Spójrz­cie, przy­ja­ciele, moi znu­dzeni przy­ja­ciele, któ­rzy nie macie i nie zna­cie ciała, a także nie tole­ru­je­cie żad­nych cie­le­snych ide­ałów…

Oto jeden z waszych znie­na­wi­dzo­nych zbaw­ców!

Głos umilkł. W połą­cze­niu z przy­gnę­bie­niem wywo­ła­nym śmier­cią kapi­tana oraz załogi Włóczni Chwały, jak rów­nież z dziw­nym nie­po­ko­jem, ten tajem­ni­czy głos – będący nie­wąt­pli­wie złu­dze­niem i obja­wem poważ­nego uszko­dze­nia – dopro­wa­dził robota do stanu będą­cego odpo­wied­ni­kiem ludz­kiego zała­ma­nia ner­wo­wego.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Foun­da­tion and Chaos

Copy­ri­ght © 1998 by the Estate of Isaac Asi­mov and Greg Bear

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2025

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Piotr Her­ma­now­ski

Redak­tor: Bła­żej Kem­nitz

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Jacek Pie­trzyń­ski

Ilu­stra­cja na okładce

© Jean P. Tar­gete

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Fun­da­cja i chaos, wyd. II, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-997-4

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer