Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Frekwencja 350. Tom 0: Rysy na tęczy" to prequel serii science fiction z psychologiczną głębią. Akcja rozgrywa się w drugiej połowie XXI wieku, kiedy Ziemia odradza się po katastrofie ekologicznej. Akademie Astronautyki badają Układ Słoneczny i poszukują kontaktu z obcymi cywilizacjami. Jednak gdy przybysze z odległego ramienia galaktyki pojawiają się niespodziewanie, staje się jasne, jak bardzo ludzkość nie jest na to gotowa.
Z perspektywy Obcych historia koncentruje się na misji ratunkowo-badawczej na planecie Mahabor III oraz na tajemniczych wydarzeniach związanych z inżynierią genetyczną.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1161
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Aleksandra Fila-Jankowska, 2025Wszelkie prawa zastrzeżone
Projekt okładki i ilustracja: Dorina Maciejka
Redakcja: Mint Concept Sp. z o.o.
Korekta: Justyna Topolska Z sercem do tekstu
Skład i łamanie:Tomasz Wojtanowicz
Skład okładki: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek
Wydanie 2Gdynia, 2025
Wydawca: Space Books
ISBN: 978-83-970629-9-3
Dziękuję
Konradowi – za zaangażowanie i trafne sugestie.
Kim – za otwieranie serc.
Sarah – za siłę wewnętrzną.
Dorinie, Krzyśkowi i Beacie – za ryzykowny kontakt z pierwowzorem powieści.
Przemkowi – za militarne anegdoty z Akademii Morskiej.
Stasiowi – za dostęp do pionierskiego komputera.
Radkowi – za cierpliwe czekanie na dekompensację głównego bohatera.
Kasi – za imię tej pierwszej, pamiątki z medycyny oraz głębokie czucie Rys.
Szczególne podziękowania należą siędoskonałym bookstagramerkom:
Ewie Wiewiórze (@ponad_gwiazdami)Ewelinie Strusińskiej (@gildia_bajarzy),
które zainicjowały drugie wydanie drukiem tej powieści.
Nie było jej na żadnej mapie, choć według starych legend świeciła najjaśniej. Instynktownie wyczuwali jej istnienie. Niestrudzeni, choć targani lękiem, parli przez morza czasu i obłoki galaktyk do tej wyśnionej gwiazdy, której starożytne imię brzmiało „Wolność”. Im bliżej byli, tym mocniej wabiła swym potężnym czarem. Po tylekroć upokorzeni i odarci ze złudzeń składali swe strzaskane serca i ruszali raz jeszcze, przekonując się wciąż od nowa, że najzacieklejszym wrogiem jest ich własne zwątpienie.
Eskapada zaczęła się błogo. Opalizujące strzępki porannej mgły mknęły szybko w niebo, wróżąc ładną pogodę. Ten dzień intrygował zapachem – wonna nuta rozlewisk była dziś ledwie uchwytna i trudna do nazwania, lecz zwiastowała nadejście jakiejś zmiany. Oby na lepsze… ale jakaż by mogła być?!
Tragueri lubił przebywać w towarzystwie koordynatora Folmatho, choć ostatnio rzadko miewał ku temu okazję. Z radością przyjął zaproszenie na ten wspólny wypad, choć podejrzewał, że zwierzchnikowi chodzi o coś więcej niż upajanie się krajobrazem. Sunął obok kompana tuż pod ażurowymi dziś chmurami, poddając się powiewom łagodnego wiatru. Mijali teraz krągłe, kalcytowe budowle w dole, które nie różniły się kształtem. Zamieszkujące je gromady młodzieży nadawały za to każdej z nich jakiś własny charakter. Te kryształowe kule w tonacjach cyjanu zacieśniały spiralę wokół położonego centralnie, majestatycznego stożka, w którym wrzało życie. Tragueriego rozbawiło wspomnienie, że rodzime stożki, fundamenty uldryjskiej demokracji, otoczone zwykle chmurami ruchliwych mieszkańców, kojarzyły się innym cywilizacjom z owadzimi kopcami… Budowle w dole ustępowały z wolna różnobarwnym łąkom, które kiwały rozłogami bujnych, pylących już traw. Zamaszyście i chaotycznie… Tragueri poczuł ukłucie lęku. Niby wciąż sielanka, ale coś jest nie tak.Miał wrażenie, że drgania traw robią się dziwnie nerwowe.
– Chciałeś spotkania przed moim wylotem do tajemniczego Ślepego Ramienia? – zagadnął koordynatora.
– Owszem. – Folmatho zbliżył się nieco. – Przed wizytą na kłopotliwym trzecim globie systemu Mahabor.
– Kłopotliwym, bo zaginął tam Cothley? – podchwycił natychmiast Tragueri.
– Nie wolno ci tak mówić! – odparował z miejsca Folmatho. – Straciliśmy kontakt, tyle wiemy!
Racja, nie wolno mu było tak mówić, o czym przekonał się podczas ostatniego Zgromadzenia. Skrytykowano go za defetyzm, lecz pomimo żywiołowego sporu to załodze jego statku powierzono tę misję na rubieży Galaktyki. Za jej główny cel uznano eksplorację niezbadanego sektora Kosmosu, szczególnie tej nietypowej planety – wybranej wcześniej z niejasnego do dziś powodu przez idola tłumów, Cothleya. Odnalezienie koryfu Cothleya stało się teraz dyskretnym celem misji. Nikt jednak nie chciał jawnie uznać, że mogło go spotkać coś złego…
Pogoda jednak się psuła. Chmury zbijały się w bure kłęby, słoneczne pasma zanikały, wiatr rozpędzał się do porywów. Widoczne w dole krzewy zaczęły dygotać jak w transie, a z sadzawek co i raz podrywały się grubokropliste wiry. Tragueri spojrzał znacząco na Folmatho, ale ten, nieporuszony, brnął przed siebie.
– Chcę ci przekazać kilka uwag Cothleya o tej planecie – koordynator ciągnął dalej. – Choć jego raporty stamtąd rozumiem słabo – przyznał. – Podobno odnalazł źródła wysokich frekwencji, ale ubolewał nad sztywnością myślenia dorosłych osobników tamtejszej rasy naczelnej. Pokolenie, na które trafił, jest straumatyzowane po szybkim przebiegunowaniu planety – zawiesił głos Folmatho – które miało miejsce niedługo przed jego wizytą. Ale Cothley nie to ma na myśli. Powołuje się na pomiar wibracji i, z pewnym patosem, donosi: „Głównie młodzież potrafi tu marzyć, myśleć odważnie, przekraczać granice uzgodnionej rzeczywistości… Póki nie wpadnie w drenujące rutyny”. Cały Cothley! – Folmatho nie zdołał ukryć nostalgii. – Na Boga, on chyba nie nawiązał kontaktu z młodzieżą?!
– Dlaczego byłoby to takie naganne? – szczerze zdziwił się Tragueri. – Wibracja osobnicza jest lepszym miernikiem otwartości niż wiek. – Pamiętał, że jego wiek zamykał mu często drogę do poważniejszych misji.
– Naganne z powodu niestabilności energii młodocianych osobników! – koordynator użył dobrze znanego argumentu. – I choć według odczytów Cothleya na tym małym, kapryśnym globie młodzież stanowi teraz siłę prężną intelektem i bogatą w inwencję – Folmatho przywołał odczyt, obracając oczy wokół kilku osi – jest bez wątpienia chwiejna emocjonalnie. – Przerwał i nabrał światła. – To niedopieszczone dzieci twardego pokolenia, które walczyło o tereny regeneracji i wydzierało morzom lądy! Zgodnie z duchem czasu mahaborska młodzież chce uchodzić za dojrzałą, światłą i mocną, ale jest to zwykłą pozą!
Tragueri nie skomentował wywodu koordynatora, choć nie podzielał tak silnych obaw. Jednocześnie nie rozumiał uporu, z jakim kontynuuje on dzisiejszy, coraz mniej przyjemny rajd. Wokół było już nie tylko ponuro, ale zaczynało wiać grozą. Chmury zdusiły resztki słonecznych smug, wiatr łamał z chrzęstem gałęzie daktylowców, a wątłe liwy wyrywał z gleby bez litości. Z sadzawek dobywał się złowrogi bulgot.
– Co się dzieje? – Tragueri, przytłoczony nagłym smutkiem, zlustrował koordynatora. – Raz tylko taka aura szarpała mi ciało na strzępy… – Przerwał mu wizg spłoszonego sursuna.
– Nawet zwierzęta nie doszły jeszcze do siebie – odrzekł Folmatho, brnąc naprzód mimo rosnącego zamętu.
Podążał teraz wzdłuż samotnego pasma skał ku zatoce, która połyskiwała fioletem.
Jak to nie doszły jeszcze do siebie?, pomyślał Tragueri, starając się dotrzymać pola kompanowi. Czyżby wcześniej było tu jeszcze gorzej?
Wtedy pojął, że pogoda pogarsza się w miarę zbliżania się do jakiegoś epicentrum. Ale już tutaj panowała prawdziwie ohydna aura! Na co tak zareagowała natura?
– Czy tu ktoś niedawno… umarł? – zapytał w końcu wprost Tragueri, zmagając się z nieodpartym odczuciem.
– Nie dalej jak wczoraj – potwierdził Folmatho.
I chwycił się występu niemal pionowej grani, uznając najwyraźniej, że są wystarczająco blisko celu. Tragueri dopadł natychmiast sąsiedniej półki skalnej.
– Ci desperaci zawsze zaszyją się w mało dostępnym miejscu. – Koordynator skierował wzrok w dół, ku tłukącym o głazy falom morskiej kipieli. – Ciało wydobyto wczoraj.
Między skałami bielił się skrawek plaży. Pokrywała go skłębiona warstwa roślin. Dało się w niej wyróżnić kilka ubłoconych, potężnych pni. Strzaskane gałęzie przykrywała kwietna masa w barwie granatu, żółci i zieleni.
– Wczoraj zwaliły się tu trzy stare kwiatodrzewy – skomentował widok Folmatho. – Bolesne piętno zgonu – dodał sugestywnym tonem, po czym poderwał się i zawisł nad skałami. Po chwili podążył ku lądowi.
Tragueri posłusznie zsunął się w ślad za nim wzdłuż grani do poziomu gruntu. Rozejrzał się, oceniając rozmiary spustoszenia. Wichura wciąż szalała, ale tolerował ją łatwiej, wiedząc, że się uspokaja.
Przyroda szybko się odrodzi,pomyślał przekonany, że to nie ruina terenu stanowi troskę koordynatora. Nie chodzi też o osobę zmarłego. Folmatho chciał mnie chyba skonfrontować z samym faktem śmierci!
– Czyżby śmierć była u nas bardziej powszechna, niż podaje się do wiadomości? – Tragueri zdecydował się zapytać wprost.
– Skądże znowu! – Folmatho zaprzeczył stanowczo. – To naprawdę rzadkość.
– Ale zdarzyła się akurat przed moim odlotem. – Tragueri podejrzewał, że nikt z jego znajomych nie znalazł się nawet w sąsiedztwie takiego zjawiska. – Powiedz, czy tym umierającym nie można zawczasu pomóc?
– Można, ale oni tego nie chcą. Nikogo nie uszczęśliwisz na siłę.
– Wierzyć się nie chce, że ktoś marzy o opuszczeniu tego świata. – Tragueri nie ukrywał poruszenia. – Jak myślisz, czemu?
– Nie wszyscy mają ochotę drążyć w sobie na głębokościach archeologicznych. – Folmatho omiótł kompana skoncentrowanym spojrzeniem. – To przecież bywa trudne, nie pamiętasz już, koryferze?
– Pamiętam – odrzekł Tragueri, nie do końca przekonany. – Zadbałeś więc, bym przed odlotem doświadczył energetyki śmierci… – Rozciągnął się na sfilcowanym mchu. – Bo tam jest powszechna?
– Tak. – Folmatho złożył błony lotne. – I żebyś przypomniał sobie stany niepewności, bo pewnie przyjdzie ci się z nimi mierzyć. – Opadł na poduchę mchu śladem Tragueriego. – No i żebyś dotknął nietypowo silnych emocji. Według Cothleya mahaborskie afekty mogą powalić nawet nas – przestrzegł z powagą. – Jak te kwiatodrzewy, które zaraz stąd uprzątną – dodał już żartem i wskazał automaty o pszczelim kształcie, które zbliżały się od strony lądu.
Wiosenne szaleństwo wdzierało się wszędzie. Rozbudzony las wabił szczebiotem ptaków i zapachem mrowisk, kwiaty w parkach eksplodowały barwami, a tłumy przechodniów przelewały się pasami komunikacji na falach ożywienia. Holoekrany wystaw odnowiły propozycje, z ukrytych głośników płynęła zmysłowa muzyka, i cóż to? Pokaz tańca na platformie robotów porządkowych! Pośród ludzi tańczyły dwa testowane androidy, a grupka widzów zataczała się ze śmiechu.
O rany, znowu?! Katarzyna poczuła nagle, że przyspiesza jej serce i cierpnie skóra. Pośpiesznie wzięła oddech i rozejrzała się trwożliwie wokół, ale nic szczególnego nie rzuciło jej się w oczy. Poza tym, że zrobiło się w nich różowo. A w uszach dzwoniło. Czy tak zaczyna się wylew? Ale w moim wieku?!
Postała chwilę, aż ustąpił lęk. Przechodnie zachowywali się normalnie. W przeciwieństwie do niej.
Bezsensowna nadwrażliwość!, skarciła samą siebie. Pierwsza hipochondryczka w Trójoazie!
Ruszyła szybko promenadą wzdłuż rzeki, przyglądając się grupkom dziewczyn w fantazyjnych kreacjach, które gromadziły się przy podjazdach ruchomych pasaży. No tak, zaczął się weekend! Wchodząc na najwyższy z mostów Trójoazy, spojrzała z góry na rodzinne miasto, zbudowane naprędce, jak wiele innych, dwie dekady temu. Lecz jak niewiele innych – całkowicie na łonie natury, wśród sosnowo-świerkowych borów. Lubiła wiosenny zapach igliwia, który przenikał dziś wraz z ciepłymi podmuchami wiatru każdą z wyróżniających się kolorytem dzielnic: brytyjską, holenderską, włoską i hiszpańską pośród całej reszty polskich.
Imigracja po tranzycji, przypomniało jej się poprawne sformułowanie. Dobrze, że tutaj nieznaczna.
Teraz poczuła się aspołeczna. Ale nie lubiła tłoku. Masowy napływ ludności z zalanych części lądów na te ocalałe, bądź samoistnie wynurzone z morza, dotyczył Trójoazy faktycznie w niewielkim stopniu. Pewnie dlatego, że była tak ukryta i – zdawałoby się – odcięta od pędzącej z nowym prądem cywilizacji. Jakże inaczej rzecz się miała w niedalekim Krakowie, w tej mieszaninie narodowości. Tam angielskim – wspólnym językiem zjednoczonego świata – posługiwano się powszechnie już nie tylko w szkołach, ale i na ulicach!
Kaśka nie chciała opuszczać rodzinnego miasta. Odpowiadało jej niespieszne tempo życia, które toczyło się tu w symbiozie z tak bliską naturą. Myśl o wyjeździe na studia budziła w niej niepokój. Ale jeszcze cały rok, pocieszała samą siebie. Dobrze, że reforma dodała ten rok, wymuszając pełnoletniość na odjechanych kierunkach.
Znów zaczęła drżeć w środku. Dlaczego?! Przecież nie z powodu studiów. Albo minionej tranzycji! Fakt, nie umiała myśleć o niej spokojnie, mimo że dotknęła nie ją osobiście, lecz matkę. Dziadków już nie poznała. Podziwiała w duchu ludzi, którzy przetrwali czas wielkiego testu, zwanego do dziś żartobliwie Apokalipsą albo Armagedonem, w żadnym jednak razie Potopem. Chyba dla odróżnienia od biblijnego, choć ta nazwa pasowałaby najbardziej. Słuchała z uwagą odwiedzających matkę znajomych, którzy wspominali z dumą, jak to wystarczyło się nie bać, ale tak do końca. I nie patrzeć nawet przez okna, co dzieje się wokół. Zaufać, zawierzyć, nie wpaść w panikę i przetrwać dni ciemności. Cieszyła się, że urodziła się później, bo na pewno umarłaby ze strachu. Wspominali z rozrzewnieniem i takich… Lecz jej dzisiejsze rozedrganie nie było reakcją na wspomnienia. Czyżby ten biwak?!
Przed zejściem z mostu spojrzała raz jeszcze na odległe góry i otaczające miasto połacie lasu. Gdy przesunęła wzrok po linii horyzontu, coś ją zaskoczyło. Nie od razu uświadomiła sobie, co w tym widoku jej nie pasuje. On nie był niecodzienny – był po prostu niemożliwy!
Co to, nagły zachód?!, próbowała zrozumieć. Ale przecież słońce wciąż jest po przeciwnej stronie…
Różowa kula, która przed chwilą rozbłysła tuż nad wierzchołkami świerków, teraz spadła bezgłośnie w sam środek boru. Jej ruchowi ku ziemi wtórowało falowanie drzew, które wydały się drgającym obrazem. Drgania rozeszły się w niewielkim fragmencie lasu – za to otaczające go połacie pozostały nieruchome. Kaśka przetarła oczy. Zjawisko zniknęło tak szybko, jak się pojawiło – poruszone drzewa zastygły w idealnej harmonii z resztą krajobrazu. Rozejrzała się naprędce, sprawdzając czy inni też to dostrzegli. Nikt jednak nie zatrzymał się na drodze, nie spoglądał z zaciekawieniem w kierunku zanikłego mirażu. Czyżby tylko ona stała teraz wystarczająco wysoko…?
Gdy po chwili wgapiania się w ścianę zieleni nie dostrzegła już jej poruszenia, uznała, że doświadczyła złudzenia. I przypomniała sobie, że śpieszy się na biwak.
Czy aby nie w te lasy jedziemy? – pomyślała i ruszyła przed siebie.
W Alei Architektów rozkwitające kasztanowce przywołały maturę Roberta. Nie miała wątpliwości, że jej starszy o rok chłopak świetnie sobie poradzi. Na pewno wyjedzie na studia, bo Trójoaza stawała się dla niego za ciasna. „Ty, Bryniarski, cierpisz tu chyba na niedobór stymulacji” – zabrzmiał jej w głowie komentarz chemiczki po jakimś jego wyskoku. Trudno nie przyznać jejracji…
Prawie wbiegła do domu. Zignorowała robota zapraszającego na obiad głosem matki, która nie wróciła jeszcze z pracy. Wskoczyła w łazience pod strumień ziołowego naparu.
Tym razem nie mogę się spóźnić!, strofowała się w popłochu, gdy pachnąca rumiankiem woda zrzucała na dno basenu kłęby piany z jej skóry. Wytarła się w biegu, obserwując jednak z uwagą swoje zgrabne, siedemnastoletnie ciało w wielkim, pokojowym lustrze. Wciągnęła dżinsy i wiązaną koszulę. Mimo pośpiechu nie zapomniała o starannym rozłożeniu fałd. Długie jasne włosy – przedmiot zazdrości koleżanek – związała taśmą niemal bez suszenia, błogosławiąc w duchu piękne słońce tego dnia. Zdążyła jeszcze wysłać wiadomość: „Mamo! Wyjeżdżam na weekendowy rajd z klasą Roberta i bardzo się śpieszę. Nie denerwuj się. Całusy. Kasia”. I zostawiła komórkę w domu, by uniknąć zbędnego dochodzenia.
Na dworcu przywitały ją okrzyki rozbawionych czwartoklasistów. I Malicki był już na miejscu. Pozdrowiła niepewnie nauczyciela.
– Katarzyna Głębocka z trzeciej „C” dziś gościnnie z nami! – pozdrowił ją z życzliwym uśmiechem. – Robert zaraz będzie. Posłałem go po coś ze sprzętu.
Malicki uznał chyba za powinność dotrzymać jej towarzystwa wśród własnych wychowanków. Lubiła tego nauczyciela. Z natury wesoły i niestwarzający dystansu, dziś ubrany w sportowe ciuchy, i tak miał w sobie jakąś dozę dostojeństwa. Lepszym, zasłyszanym przez nią ostatnio terminem, byłoby „wewnętrzne osadzenie”. Z pewnością przetrwał tranzycję bez trudu, mimo że był wtedy pewnie dziesięciolatkiem. Nie zabawiał jej rozmową, ale czuła roztoczoną nad sobą opiekę, która przywróciła jej przyjemny stan spokoju. Szkoda, że niełatwo było czuć spokój przy Robercie…
– Maciek, coś ty napchał w ten plecak?! – Dostrzegła kumpla z sąsiedztwa. – Ale fajnie, że zabrałeś gitarę!
Nie zauważyła, kiedy zjawił się Robert. Prawie wpadł na peron, lawirując między podróżnymi. Zakradł się do niej, objął ją w talii i pocałował w policzek.
– Pociąg wjeżdża! – odskoczyła zawstydzona.
Wskazała wyraźny już, srebrzysty pysk pojazdu o delfinim wyrazie. Sunął tunelem świeżej zieleni, domkniętym z góry przez lazur nieba. Kaśka oddała swój plecak Robertowi, gdy zautomatyzowany skład wahadłowy podpłynął na magnetycznym zawieszeniu.
· · ·
Pasażerowie pospiesznie zajmowali miejsca. Niektórym bagaże wnosiły roboty. Uczniowie odnaleźli się w jednym wagonie i dopadli siedzeń, nim pojazd przyspieszył.
– Słyszeliście, co ludzie gadają o tych lasach, do których jedziemy? – rzuciła Magda niby od niechcenia. – Jakieś huki, grzmoty, z ziemi bucha para – cytowała wieści zasłyszane w lokalnym centrum handlowym. – Czyżby uzbrojeni grzybiarze?
– Odstaw dragi! – skomentował zaraz któryś z kolegów.
Inni podjęli temat. Sklecili naprędce kilka krwawo ubarwionych historii z dyrektorem szkoły w roli głównej. Zamilkli, gdyż pociąg zaczął zwalniać. Gotowi do wyjścia, śledzili widok za szybą. Okolica nie przypominała już miasta, lecz dzikie ustronie.
Syk otwieranych drzwi i słodką woń krzewów na podmiejskiej stacji, obsypanych żółtymi kwiatami, Robert uznał za zaproszenie do dobrej zabawy. Ruszył leśną ścieżką wraz z Kaśką i rozgadaną grupą kolegów. Strząsali z sosnowych szpilek krople przelotnego deszczu, które skrzyły się w locie, jakby mrugały konspiracyjnie…
Oczekiwał, jak oni wszyscy, czegoś niezwykłego po tym weekendzie. Nie spodziewał się, że upragniona niezwykłość może go przerosnąć. I wryć się w pamięć obrazami nie do usunięcia.
Maturalna młodzież ochrypła od śpiewów przy ogniu, nim dotarła na nocleg w leśnym schronisku.
– Szefowie klasy odpowiadają za nocny porządek – zarządził Malicki.
Posłał wymowne spojrzenie Robertowi i Maćkowi – chłopakom nie przypadkiem obdarzonym tą funkcją – i udał się na spoczynek. Trzydziestka podopiecznych bez słowa poszła w jego ślady.
Robert był dumny z zaufania, jakim darzył go wychowawca. Odnajdywał w Malickim niezbędny mu w owym czasie wzorzec prawości. Niejeden wieczór spędził w domu matematyka, dyskutując z nim z zapamiętaniem. Musi mnie lubić, ma do mnie cierpliwość, myślał. Zresztą cała szkoła zazdrościła czwartej „B” wychowawcy. Zyskiwał posłuch bez sankcji, a tę trudną do okiełznania klasę nieraz wybawił z opresji.
· · ·
Podczas sobotniej wędrówki przywoływano wydarzenia czterech minionych lat. Gdy grupka niezainteresowanych tym dziewcząt oderwała się, by omówić nowinki ze świata mody, na pierwszy plan wspomnień wybiła się postać Macieja Lewkiewicza, który wyróżniał się talentem technicznym.
– „Lewkiewicz zrobił zwarcie przed testem na maszynie!” – do dyskusji włączył się wychowawca. – „Symulatory też na pewno on blokuje na sprawdzianach!” – cytował skargi z pokoju nauczycieli i śledził wzrokiem skruszonego na pokaz Maćka. – Albo: „Bryniarski, taki zdolny, a nie może usiedzieć na tyłku trzech kwadransów!”. – Malicki zmienił adresata. – „Dziś łaził na rękach! To jest ADHD bez deficytu uwagi!” – Tym razem spojrzał wymownie na Roberta.
Wtedy Magda wyrwała się z nową rewelacją. Bez jasnego powodu zaczęła opowiadać sen o próbie porwania przez kosmitów. Bartek odwdzięczył się historią o psie sąsiadów, który z takiego porwania wrócił z czipem w głowie. Młodzież zwijała się ze śmiechu, przywołując coraz to nowe sceny kosmo-kidnapingu. Ten modny ostatnio temat żartów pochłonął ich do kolejnej nocy z ogniskiem i gitarą. I chyba nikt nie zauważył, że Magdę coś gnębi.
Od momentu lądowania Tragueri czuł się tu nieswojo. Nie była to przecież pierwsza „inna planeta” w jego życiu ani nawet dwudziesta pierwsza (szybka kalkulacja przyniosła odpowiedź: dwudziesta siódma). Czyżby tak wiele zmieniał transfer do innego ramienia Galaktyki? Zapewne też i to, ale ostatni etap podróży wśród nieznanych ciał niebieskich ani w połowie nie wytrącił go z równowagi tak, jak docelowa Mahabor III. Z pozoru nie wyróżniała się jakoś szczególnie na tle znanych światów ani warunkami geofizycznymi, ani charakterem powstałego tu życia. Ale coś było nie tak z wibracją. Zgodnie z konwencją za niska, żeby w ogóle tu lądować. Lecz Tragueri został tu wysłany z misją, którą traktował bardziej jako ratunkową niż rozpoznawczą. Szybko przekonał się, że łatwiej zniósłby nawet niższe, ale stabilne częstotliwości niż ich tutejszą chybotliwość. Nie przywykł do takich wahań, które nie pozwalają ugruntować odczuć. A przecież na doznaniowym odbiorze musi polegać dowodzący zespołem koryfer, zwłaszcza gdy przyrządy mówią zbyt mało w nieznanym środowisku.
Licząc na szybką adaptację do tych nietypowych warunków, Tragueri wykonał wraz z zespołem niezbędne prace rutynowe. Założył bazę i na planecie, i w bezpiecznym od niej oddaleniu. Zebrał też dane o żyjących tu gatunkach za pomocą dostępnych technik nieinwazyjnych. W temacie „porozumienie z inteligentnymi mieszkańcami globu” poniósł kompletne fiasko. Wyjaśnienie przyczyny tego faktu sam uznał za pobieżne. Cały jego zespół wciąż wracał do analiz – bez klarownych konkluzji.
Znajomość języka tutejszej rasy naczelnej też była żenująco słaba – mimo że czas pobytu koryfu w systemie Mahabor gnał nieubłaganie. Nie odnaleziono śladu Cothleya i to martwiło Tragueriego najbardziej. Przyrządy milczały, ale co jakiś czas miał wrażenie, że wyczuwa wibracje zaginionego koryfera. Stanom tym towarzyszyła jednak nie radość, lecz jakaś umykająca percepcji groza. Ale niczego nie można było być pewnym w tym mahaborskim kotle oscylacji. Wzdragał się przed bardziej radykalnymi krokami, które ułatwiłyby poszukiwania, i czuł się coraz bardziej bezużyteczny. W końcu podjął decyzję, którą w innej sytuacji odrzuciłby jako zbyt ryzykowną.
W niedzielę rano maturzyści zatrzymali się nad niewielkim jeziorem. Trzciny szumiały wokół, a pogoda zachęcała do kąpieli. Na niewielkiej plaży Kaśka usiadła na ręczniku razem z Robertem tuż obok jego klasowych kumpli. Ci bez skrępowania pożerali wzrokiem dziewczynę wielbionego tu Maćka – kształtną Kamilę w skąpym kostiumie.
Kaśka przyjrzała się uważnie swojemu chłopakowi, który w odpowiedzi przesunął źdźbło trawy po jej łydce. Próbowała zebrać rozbiegane myśli. Zaczynało ją dręczyć przeczucie zbliżającego się końca.
Końca czego?, dociekała. Rajdu, szkoły czy końca bycia razem?
Z Robertem związana była od dzieciństwa. Wychowali się na wspólnym, interaktywnym (w myśl zasady Przywróćmy dzieci naturze) podwórku wielopiętrowego osiedla. Znała dobrze jego ojca, a on jej matkę. Jako dziecko nieraz spadła przez niego z drzewa, próbując dostać się tam, gdzie on wlazł. Potem, jako chudy podlotek, przypłacała siniakami skoki przez parkany, akrobacje na rolkach czy ryzykancki snowboard. Nadszedł jednak czas, gdy zaczęło ją irytować, że Robert uwielbia bić sportowe rekordy bez względu na ryzyko. Gdyby jego ojciec widział wymyślony przez niego konkurs lotniarski, spuściłby mu lanie. Podobnie jak za balansowanie nad przepaścią na pniu sosny czy zwisanie ze skałek – bez wyrzutów robiąc odstępstwo od reguły: dzieci się nie bije!
Miała wrażenie, że inne dziewczyny obserwują popisy Roberta z zachwytem pobudzonych samic, ona zaś, im była starsza, tym bardziej bała się jego zabaw. Odstawała od towarzystwa hardkorów. Zaczynała u niej przeważać kobieca potrzeba bezpieczeństwa, a na ustatkowanie się Roberta liczyć się nie dało.
Kim była okryta tajemnicą postać pani Bryniarskiej?, zastanawiała się czasem Kaśka. Widziała ją tylko na kilku lichych filmikach, podobnie jak Robert. Ze zdjęcia ślubnego, zawieszonego w sypialni jego ojca, spoglądała ciemnymi oczyma piękna brunetka o ciepłym uśmiechu i oliwkowej cerze. Jakoś bardzo południowa… To pewnie po niej Robert odziedziczył cały ten temperament, bo przecież nie po statecznym Piotrze Bryniarskim. Ten nie rozumiał zachowań syna. Opiekunki w ukryciu przed ojcem zacierały ślady konstruktorskich zapędów dzieciaka, podczas których zwykle coś psuł. Czarnowłosy, czarnooki, „ciekawski ładny chłopiec” zawsze grzecznie przepraszał, mrugając niewinnie długimi rzęsami. Ale według ojca miał diabła za skórą. Niełatwo było go jednak utemperować, bo chłopak, na ogół pogodny i skory do żartów, karany popadał w odrętwienie i odmawiał nawet jedzenia. Nie płakał. Za to kiedyś zdemolował pokój, zamknięty w nim na długo…
Kiedy zaczęli dorastać, Kaśka odkryła, że niepokoi ją nowa, seksualna energia, która go ogarnia. Dawała mu wyraźnie do zrozumienia, że zniechęcają ją erotyczne zachowania i że ma je opanować. Więc opanowywał i nie pytała nawet jak. Wolała tulić się do niego bezpiecznie i przysięgać wieczną miłość w szałasach z leśnych zrębów, „kajutach” wyciętych w szuwarach czy lokalach ukrytych w żarnowcu – reliktach z dziecięcych scenariuszy.
Według jej koleżanek było cudem, że Robert poddawał się muzealnej formie związku, a on kumplom się chyba nie skarżył. Niedawno jednak, gdy po namiętnych pocałunkach, którymi ją obdarzył, powstrzymała go z niemałym już trudem od zdjęcia z niej ubrania, zapytał z wyrzutem: „Czy ty mnie naprawdę kochasz?”. Odpowiedziała, że tak, tylko jeszcze nie czas. Ale pytanie zbiło ją z tropu – było zadane zbyt wprost, wręcz prostacko i jakoś podważało te wszystkie ładne zapewnienia, których potrzebowała. I czy kochać naprawdę można dopiero z seksem? Obawiała się jego żądzy jak nieokiełznanej rzeki, która, gdy zerwie tamę, zaleje ją wodospadem.
Tymczasem na szczęście wyżywał się w sporcie. Jednak teraz, na biwaku, dostrzegła z niepokojem, że ten jej chłopak o południowej urodzie i wysportowanej sylwetce ściąga na siebie zbyt wiele spojrzeń klasowych koleżanek. Gdyby jej tu nie było, pewnie któraś ofiarowałaby mu z radością to, czego ona z uporem odmawiała. A może czasem dyskretnie dogadywał się z nimi? To byłby koniec! Katarzyna nabierała obawy, że ta miłość studiów nie przetrwa…
Zapraszając ją na rajd, Robert z nietypową dla siebie powagą zapowiedział rozmowę o planach na przyszłość. I Kaśka wyczekiwała jej nie bez lęku. Tymczasem minął piątek, sobota…
– Mieliśmy pogadać – zagadnęła go, gdy sąsiedzi ruszyli do jeziora.
Pochylił się nad jej głową. Lubił zaglądać w jej intensywnie niebieskie oczy w oprawie ciemnoszarych rzęs… Nagle przezroczysty pęcherz z wodą rozbryznął przed ich twarzami. Robert poderwał się, by zlokalizować dowcipnisia. Szybko jednak machnął ręką i usiadł.
– Co chcesz studiować? – Postanowił zmierzyć się z tematem.
– Jeszcze nie wiem. – Ściągnęła brwi w rozterce.
– A o AcAs już nie myślisz?
Zamilkła, przymykając oczy. Akademia Astronautyki?! W tej samej chwili Robert poczuł chłód spływającego mu na kark strumienia i usłyszał głos Maćka: „Jaśnie państwo się nie kąpią!?”
– Goń się! – rzucił i błyskawicznie odchylił się do tyłu, chwytając napastnika za nogi.
Gdy rozległ się donośny pisk, Robert wiedział już, że popełnił błąd. Na trawę jak długa runęła Kamila.
– Przepraszam. – Podał rękę koleżance przy wtórze rechotu plażowiczów.
Kamila i Maciek położyli się nieopodal, a Robert podjął kolejną próbę rozmowy z Kaśką.
– To co, spróbujesz na astronautykę? – starał się powiedzieć to naturalnie, ale nawet w jego uszach zabrzmiało groteskowo.
Zanim doczekał się odpowiedzi, zauważył zbliżającego się Bartka. Kolega zostawił ponton dziewczynom, wywlókł się z wody i zmierzał dokładnie na ten fragment plaży. Wyglądał niewyraźnie.
– Słuchaj, Robert – odezwał się Bartek i zaczerpnął powietrza. – Chciałem ci zadać jedno pytanie, bo nie daje mi to spokoju od dłuższego czasu. – Spojrzał w niebo. – Właściwie nie wiem, jak zacząć. Kasia… Kasię bardzo lubię, ale… – Odwrócił głowę w bok. – Nie, nie, zostań, Kasia, ja zapytam przy tobie – przerwał.
Robert nie pojmował, dlaczego mówienie sprawia koledze taką trudność.
Kamila i Maciek przysunęli się z zaciekawieniem.
– No dobra, będę walił bez wstępów. Słuchaj, stary… – Bartek dramatycznie zawiesił głos. – Która godzina?!
Ostatnia sylaba zabrzmiała już jak skowyt. Obserwatorzy znieruchomieli w dziwnych pozach. I zaraz dołączyli do Bartka, który prawie wył, dając upust wstrzymywanemu wybuchowi śmiechu. Robert podniósł się z trawy i chwycił Kaśkę za rękę.
– Chodźmy stąd! – rzucił, sam krztusząc się śmiechem. – To banda idiotów!
Pociągnął ją za sobą w głąb lasu. Długo biegli ścieżką wśród wysokich świerków. Wreszcie wokół przejaśniało… Zatrzymali się na polanie, otoczonej sosnowym młodnikiem. Rozgrzane powietrze pachniało żywicą. Na niebie zawisł skowronek i popisywał się wibrującym trelem. Natura pulsowała życiem.
– Siądźmy tutaj. – Robert wskazał powalony pień, wokół którego wędrowała zgraja mrówek. Pełno ich tu wszędzie, ale cóż…
Dziewczyna usiadła, a on przyglądał jej się bez słowa. Miała na sobie kostium z modnego ostatnio torlenu, który swobodnie poddawał się wypukłościom ciała. Całość jednoczęściowego, śmiało wykrojonego stroju, urywała się nagle nad linią biustu, gdzie dało się dostrzec sprężystą tasiemkę koloru opalonej skóry. Gdyby tak pociągnąć za tę tasiemkę?,pomyślał, a głośno powiedział:
– Mam potwierdzenie z AcAs-Solland. Wyznaczyli mi termin egzaminów wstępnych.
Myśli Kaśki przyspieszyły nagle.
– Sollandzka Akademia Astronautyki jest w naszym regionie? – zapytała.
Spojrzał na nią zdumiony. Dawna partnerka w marzeniach o międzygwiezdnych podróżach teraz wykazywała taką ignorancję!
– Słodka blondynko, nie wiesz, gdzie leży Solland? – rzucił z ironią, przemieszaną z czułością. – To siódemka, enklawa lądów odzyskanych! W naszej strefie klimatycznej, tylko sporo na zachód.
– No tak, kojarzę – zreflektowała się. – Ale będziesz często przyjeżdżał?
– To uczelnia podwyższonego reżimu – wyjaśnił. – Obozy treningowe na przemian z zajęciami, testy odporności. – Rozłożył ręce. – Przez pół roku się stamtąd nie ruszę. O ile się tam dostanę!
Resztki uśmiechu z ust Katarzyny zniknęły bez śladu. Zamilkła.
– Myślałam, że to nasze szczeniackie fantazje – odezwała się w końcu. – A ty tak poważnie?
– Może się uda. – Puścił do niej oko. – Sollandzka akademia szybko się rozrosła, zbudowali niezłe stacje orbitalne, mają już sporo międzyplanetarnych załogowych, a na wzmocnionej fotonówce pewnie ruszymy dalej. – Rozejrzał się, jakby szukał wsparcia.
W powietrzu drgała tylko para znad bagien.
– Widzę, że bardzo cię to podnieca – skomentowała z ironią.
– Ale musielibyśmy się czasowo rozstać – drążył temat dalej.
– To daruj sobie! – wypaliła.
Zaprzeczył ruchem głowy, a jego twarz przybrała wyraz na tyle niewzruszony, że zaszkliły jej się oczy.
– Więc jedź, jeśli to twoje powołanie – rzekła z egzaltacją. – Ja cię nie zatrzymuję!
– Właśnie że tak. – Starł wierzchem dłoni łzę z jej zaróżowionego słońcem policzka. – Co jest, kochanie? Przecież nawet gdy uda mi się to skończyć i nawet gdy tam zostanę… zabiorę cię do siebie.
– Ale będziesz latał! – Nie wątpiła, że uda mu się skończyć te studia. – A ja mam czekać? Do dupy takie życie!
Westchnął głęboko z braku argumentów. Przygarnął ją mocno. Wtuliła się w niego jakby w obawie, że go traci. Pogładził jej włosy, opadające lokami na ramiona. Potem odgarnął je i musnął wargami jej szyję, najdelikatniej jak potrafił. Nie wyczuwając protestu, poszukał jej ust. W pełni odwzajemniła pocałunek – jak rzadko do tej pory. I kolejne jej pocałunki były dziś gorące. Ale obawiał się, że, jak zawsze, dalsze próby cielesnego zbliżenia wstrzyma w popłochu. Tymczasem była na tyle przyzwalająca, że uwierzył, że może tym razem… Poczuł żar wzbierający w żyłach, gdy błądził rękami po jej nagich plecach, całował piersi przez elastyczny materiał. Jego dotyk nabierał intensywności, choć wyrzucał sobie, że nie umie być tak delikatny, jak pewnie ona by chciała. Gdy wyczuł jej protest, szepnął:
– Proszę, nie zatrzymuj mnie teraz, kochana! Bo nie dam już rady… Zaufasz mi?
Chciała powiedzieć, że zaufa, choć nie ufała do końca. Czuła, że on wyzbył się hamulców i przestraszyła się, że już nie zdoła go powstrzymać.
– Chodź na trawę – powiedział zmienionym głosem.
Nie pozwoliła unieść się z pnia. Znowu pomyślał o tasiemce od stroju. Z łatwością wysunęła się z brzegów kostiumu. Strój zwinął się błyskawicznie, odsłaniając krągłe, jasne piersi dziewczyny. Przełknął głośno ślinę, a ona zamknęła oczy.
Co ja robię?!, Kaśkę dopadła jednak obawa.
Ujrzała w myślach grymas na twarzy matki. To przywróciło jej poczucie rzeczywistości. Wyrwała się z objęć i szepnęła:
– A jeśli ktoś nas widzi?
Robert obejrzał się odruchowo. I wtedy stało się z nim coś dziwnego. Poczuła, jak sprężył się cały. Krzyknął nieswoim głosem:
– Uciekajmy!
Skołowana zamarła bez ruchu. On zerwał się z pnia i wyciągnął dłoń w jej stronę. Bezmyślnie ruszyła przed siebie, zmuszając się do biegu. Nie podała mu ręki – chwyciła opadający kostium. Patrząc pod nogi dostrzegła kątem oka, jak on rzucił się w bok, jakby przed czymś uskakując, i przekoziołkował po trawie. Biegnąc, próbowała odnaleźć go wzrokiem. Wtedy potknęła się o gałąź i straciła równowagę. Tuż przed upadkiem mignął jej obraz, ruchomy, nieprawdopodobny. Jej wstrząśnięty umysł próbował wykonać komendę USUŃ. Nim zdołał to zrobić, odczuła dziwną miękkość, a myśli zapadły się w spiralną studnię…
· · ·
Gdy Robert poderwał się z ziemi, ruszył przed siebie na oślep. Ale obejrzał się w końcu. Nie dostrzegł już ani Kaśki, ani tego, co zbliżało się do nich bez szmeru. Ożeż kurwa, Jezu Chryste! Co to mogło być…?! Czarne szkielety?! Latające…?! Kostucha, idioto?! A nawet cztery? Co za pojemnik ciągnęły…? Zatrzymał się. Nie mógł wciąż opanować drżenia. Ohydna wizja sprzed chwili zawładnęła nim całkowicie. Próbował zebrać myśli. Nie było Kaśki. Czyżby to ją pochłonęło?! Wzdrygnął się na samą myśl. Polana była rozległa. Nieprawdopodobne, by Kaśka dobiegła do ściany lasu. Może się przewróciła, może utknęła w jakimś wykrocie? Lęk przed zagładą topniał pod brzemieniem odpowiedzialności.
– Kaśka! – krzyknął.
Nie usłyszał odpowiedzi. Mimo strachu wracał przez polanę, nie przestając wołać. Rozgarniał krzaki, podnosił gałęzie. Nie znalazł nic. Zaczął szukać w lesie, ale z wolna ogarniało go zwątpienie. W końcu usiadł na pieńku i ukrył twarz w dłoniach. Czekał…
Mechaniczne stukanie dzięcioła nieubłaganie odmierzało czas. Próbował uwierzyć, że za chwilę obudzi się w łóżku, a upiorne wypadki, jak już nieraz bywało, okażą się senną marą. Widmo, o którym usiłował zapomnieć, miało wszelkie znamiona absurdu. Było jednak na tyle wyraziste, że mózg odtwarzał je uparcie. Gdzie jest Kaśka?! Nie mógł sobie darować, że tak bezmyślnie ją zostawił. Dlaczego nad sobą nie zapanował?!
W końcu spojrzał na zegarek i stwierdził z przestrachem, że odłączyli się od grupy ponad trzy godziny temu. Postanowił stawić czoło rzeczywistości. Zaczynało się ściemniać. Podniósł się, gotów wracać. Przeszedł kilka metrów i stanął jak wryty. Ujrzał ją niemal u swoich stóp. Leżała w naturalnym zagłębieniu terenu w bujnej w tym miejscu trawie. Pochylił się i dotknął jej ramienia. Otworzyła oczy, usiadła i uśmiechnęła się do niego. Odetchnął z ulgą ułaskawionego.
– Co się stało? – zapytała.
– Myślałem, że ty mi powiesz!
– Ja? Ty kazałeś mi uciekać! – odrzekła z wyrzutem.
– Nie wiesz, co się z tobą działo?! – Nie mógł uwierzyć.
– Biegłam, potknęłam się i… straciłam na chwilę przytomność?
– Na chwilę? – Żachnął się. – Na kilka godzin! Nie słyszałaś jak cię wołam?
Potrząsnęła przecząco głową.
– Nic nie rozumiem! – Wzniósł oczy w niebo. – Wracamy!
– To oddaj moją taśmę! – Wskazała wzrokiem dłonie, którymi przytrzymywała kurczący się kostium.
– Nie mam! – Robert bezradnie rozłożył ręce. – Nie znalazłem jej.
Skrzywiła się, nie dowierzając, że on wie, o co chodzi.
– Pamiętasz chociaż, jak wyglądała?! – prychnęła.
– Jak pieprzony wyrzut sumienia! – nie wytrzymał. – Jasny brąz, z jaskrawą firmówką na odwrocie.
– Okej. Zimno… I jak ja się tak pokażę? – westchnęła załamana.
· · ·
Nad jeziorem zastali wściekłego Maćka, siedzącego przy plecakach. Był wciąż w t-shircie i spodenkach, choć na pewno doskwierał mu chłód zachodu, który rozlał się już purpurą po niebie.
– Pogięło was?! – rzucił na powitanie. – Dłużej nie mogliście?! – Chwycił garściami płowe włosy w geście rozpaczy.
– Stało się coś niesamowitego. – Głos Roberta utracił swą zwykłą dźwięczność.
– Spodziewam się! – Maciek spojrzał wymownie na Katarzynę, wciąż przytrzymującą strój. – Malicki nie chciał dłużej czekać. W końcu nikt nie miał już nastroju do żartów. – Wykrzywił wąskie usta z niesmakiem.
Nie doczekawszy się reakcji wyjął dżinsy i kurtkę z plecaka. Robert pomógł przebrać się Kaśce i sam wciągnął dres.
– Też nie mam nastroju do żartów – rzekł po chwili tonem tak wyzutym z emocji, że Maciek włączył oświetlacz, by przyjrzeć się koledze. Czekał bez słowa na komentarz – i się nie doczekał.
· · ·
Ruszyli w drogę powrotną. Robert zaczął w końcu mówić. Zrelacjonował niedawne zajście. Pominął jednak absurdalne szczegóły swojej wizji.
– To tak, jakby zaczaiło się na nas w powietrzu jakieś pudło – podsumował. – Absorpcyjne – dodał, nie wiedzieć czemu. – Kontener z ciemną czeluścią. Wyjątkowo paskudny…
Maciek szybko przejął atmosferę opowieści. Zaaferowany potknął się kilka razy, ledwie podnosząc długie nogi nad zmurszałymi pniami. Uznał, że należy tu koniecznie jutro wrócić. Mimo półmroku co rusz przyglądał się Kaśce. Ta zaś od chwili, gdy przez telefon Roberta uspokoiła matkę, że już wraca, beztrosko wypatrywała świetlików. Jakoś szybko wchodziły w tym roku w okres godowy, błyskając wokół hipnotyczną zielenią.
W poniedziałek koledzy uciekli z kilku lekcji i, mimo niechęci Roberta, przeszukali raz jeszcze miejsce podejrzanego zdarzenia. Bezskutecznie. Zwłaszcza, że nie wiedzieli nawet, czego szukają – oprócz sławetnej tasiemki Kaśki. W końcu chłopak uwierzył prawie, iż uległ przywidzeniu, które podsunęła mu wyobraźnia. A według złośliwej opinii przyjaciela jego wyobraźnia była wtedy mocno rozbudzona.
– Jedna rzecz nie pasuje – bronił się resztką sił Robert. – Bo niech już będzie, że to ja najpierw miałem zwidy, a potem nie widziałem leżącej Kaśki. Ale ten upływ czasu! Straciła przytomność na tak długo po upadku na miękką trawę?! No i była nieświadoma, że minęło ponad trzy godziny!
– A ty byłeś świadomy? – zripostował Maciek bez jasnego sensu.
– No raczej! Miałem przecież ten smartwatch! – Wskazał zegarek.
– A gdybyś nie miał?
– Że niby i ja mogłem być nieprzytomny?! – Robert zastanawiał się przez chwilę. – Co, jakiś teleport? Albo porwanie kosmitów?! – Jego głos zdradzał irytację. – Jednak zmień dilera!
– Tak tylko dywaguję. – Maciek wzruszył ramionami.
Robert starał się puścić uwagi kolegi mimo uszu. Jednak niewinnie zasiane ziarno niepokoju zakiełkowało mimo świadomego protestu. Z kolei Kaśka niechętnie rozmawiała na temat wydarzenia i zdawało się, że szybko o nim zapomniała. Ale w pełni zapomnieć nie mogła.
Klasa Roberta rozpoczęła przygotowania do egzaminów. On sam spędzał nieliczne już teraz wolne chwile z Katarzyną, dopingowany dodatkowo poczuciem winy. Na szczęście nie wróciła do tematu jego studiów. Zauważył natomiast, że jakby spoważniała. Nie była to drastyczna zmiana. Potrafiła po dawnemu śmiać się i żartować, lecz co jakiś czas popadała w melancholijne zamyślenie. Jednocześnie zorientował się, że Kaśka systematycznie pogłębia wiedzę – zwłaszcza z fizyki i chemii. Potrafiła mówić o siłach, falach, jonach wchodzących w reakcję z taką swobodą, jakby całe dnie spędzała w laboratorium. Imponowało mu to i zadziwiało jednocześnie.
– Studiujesz ostatnio dzieła naukowe? – zapytał kiedyś tonem stetryczałego profesora.
– Sam sobie studiuj, ja mam jeszcze cały rok. – Wzruszyła ramionami.
Wtedy coś sobie uzmysłowił. Otóż jej wiedza miała głównie charakter praktyczny. Kaśka znała zazwyczaj przebieg zjawiska, nie pamiętając jego nazwy. Z trudem opisywała proces słowami przyjętymi w nauce, łatwo natomiast demonstrowała go na migi. Mówiła na przykład, że elektrony rozpędza się w czymś takim z polem magnetycznym, zwiniętym jak ślimak, ale nie kojarzyła tego z nazwą cyklotron. Dodała kiedyś z absolutnym przekonaniem, że w bardziej zaawansowanym urządzeniu można rozpędzać cząstki ponad prędkość światła. Wobec pewności Roberta, że zjawiska nie omawiano w szkole, twierdziła, że ma rzecz przed oczami i że widziała ją zapewne w holo. On zaś nie oglądał ostatnio holowizji. Od tej pory starał się jednak uważniej słuchać wywodów Katarzyny. Zaczął ją nawet podejrzewać o kontakty z którymś fizykiem z tutejszego ośrodka, jednak dowodów nie znalazł.
Tuż przed maturą wyrwali się nad rzekę. Zapach kwitnących ziół przyprawiał o zawrót głowy, a beztroskie podzwanianie owadów aż zarażało swobodą. On, zmęczony, obiecywał sobie nadrobić czas spędzony przed komputerowym terminalem zaraz po egzaminach, ona zaś była w doskonałym humorze.
– Jak przygotowania? – zagadnęła z uśmiechem.
Odchyliła kępę lucerny, by usiąść bliżej niego na ławce.
– Mam dość tych ciśnień. Wkurza mnie brak ruchu! – westchnął. – Ze ścisłych spoko, ale obywatela prawie nie tknąłem. No, ale chyba będzie standard: Zmiany demograficzne po korekcie lądów, Przyspieszenie naukowo-techniczne w efekcie zniesienia granic, Zintegrowana gospodarka światowa, Ujednolicony system oświaty…
Kaśka skinęła głową.
– Regeneracja zatrutych terenów – podjęła. – Albo wprost: Obywatel lat pięćdziesiątych.
– A ze społecznej: Społeczeństwo ekologiczne – rozkręcał się Robert. – Zachowania sprzyjające przetrwaniu klęsk żywiołowych czy Jednoczący efekt wspólnej odbudowy. – Poczuł się przygotowany. – To się zna choćby z historii rodzinnych. Za to z biologii jestem cienki jak dupa zaskrońca.
Zaśmiała się na myśl o nieszkodliwym gadzie.
– Pewnie żałujesz, że nie popracowano nad tobą w łonie – rzuciła.
– Czyli? – Nie pojął tej aluzji.
– No, że najlepiej chwyta się w okresie… prenatalnym – wyjaśniła cierpliwie.
– Co się chwyta? – Zdziwił się jej poczuciem humoru.
– Informacje. Teraz miałbyś jak znalazł na przykład syntezę białka. – Jej współczucie wyglądało na szczere.
– Wała ze mnie ciśniesz? – odparł, choć nie podejrzewał jej o złą wolę.
– No co ty! – obruszyła się. – Mówię o tym kodowaniu podprogowym czy… podświadomym. Tak to się nazywa? No, ten profesor, co go wylali za eksperymenty na… hybrydach, on to ruszył… – Westchnęła, przeszukując pamięć. – Ale przecież twój stary musi się na tym znać!
– Nie wiem, co bierzesz, ale trzymaj to ode mnie z daleka! – skwitował tonem żartu.
– Reakcja lękowa na wspomnienie tatusia? – zapytała z ironią. – Przecież nie bredzę, tylko nazwisko wyleciało mi z głowy – wróciła do tematu. – To ten sam facet, co stworzył żywe syntetyki. Musisz wiedzieć, jeśli choć liznąłeś inżynierię genetyczną!
– Nie wiem! – Robert nie krył już zagubienia.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem i rzuciła z przekąsem:
– Syn biotechnologa!
– To streść mi o tej inżynierii – poprosił.
– Ja niewiele pamiętam – przyznała. – Wymiana części genomu u organizmów niższych, biblioteki genowe, przeróbki w plemnikach… Można zmienić też jajo, zapłodnić i wyhodować nową zygotę… Nawet z dwu różnych gatunków – ucieszyła się wyraźnie.
– I co z tą zygotą? – dociekał.
– Jak to co? Rozwija się często w bardzo pięknego osobnika.
– Tak do końca, jako nowy człowiek? – Nie uwierzył, właśnie jako syn biotechnologa.
– Czemu nie? – Zaśmiała się zalotnie. – Ale przecież na ludziach jeszcze tego oficjalnie nie robiono – uspokoiła go. – Wykorzystujemy za to organizmy genetycznie modyfikowane oraz TWX 20! – wypowiedziała to z dozą dumy.
– Co to jest TWX 20?! – Robert tracił cierpliwość.
Kaśka ucichła. Śledziła wzrokiem trzmiele, grasujące w granatowych kielichach tojadu. W końcu odrzekła:
– Nie wiem. To pamiętam tylko z regułki. Ale słabo ją rozumiem. Nie wiem na przykład, co oznaczają te nazwy… jak SURSUN. Dziwnie się to pisze… Mam przed oczyma litery. – Chwyciła jakiś kij i wyryła wyraz na piasku, używając nietypowych znaków. – I jeszcze pierwsza litera ma nad sobą kółko, a na nim haczyk… o, coś takiego, tylko przestrzennie – wyjaśniła pewniejszym tonem. – To taki aligator z czubem na głowie.
– Chyba cię Bóg opuścił! – Robert próbował przywrócić klimat żartów, choć zrobiło mu się nieswojo. – Masz gorączkę? – Dotknął jej czoła. – Zimne! A może ktoś za mocno popracował nad tobą w łonie?
– Świnia!
– To przestań ściemniać, bo zaczynasz mnie przerażać.
– Przecież nie ściemniam. Poczytaj o syntetykach choćby w necie. Na przykład… – zamilkła zażenowana. Nie mogła sobie przypomnieć, gdzie to widziała. – Ale przecież tak jest! Na pewno… – przerwała, blednąc nagle. – Boli! – Zacisnęła dłonie na skroniach i nim zdążył ją przytrzymać, osunęła się w nieskoszoną trawę.
– Hej, co jest?! – Robert pochylił się nad nią, przestraszony nie na żarty.
Nie wiedział, co robić. Usiłował przypomnieć sobie zasady pierwszej pomocy. Kaśka nie była nieprzytomna. Oddychała normalnie. Pod wpółprzymkniętymi powiekami dostrzegł szybkie ruchy jej oczu. Zaprotestowała gwałtownie, gdy chciał unieść jej nogi. Poprawiła krótką, marszczoną spódnicę i wsparła się na łokciach. Szepnął: „Nareszcie!” i położył się w trawie obok niej. Uśmiechnęła się blado, strąciła kilka suchych kłosów z koronkowej bluzki i wtuliła policzek w jego ramię. Po chwili podał jej rękę i pomógł wstać.
Zaproponował powrót przesieką do domu. Domyślała się, dlaczego wybrał tę drogę, ale podążyła za nim. Gdy w leśnej gęstwinie całował ją, rozpalony, powiedziała zgodnie z prawdą, że boli ją głowa.
– Wciąż jeszcze nie czas? – Starał się kryć irytację. – Mam nadzieję, że nie każesz mi czekać do twojego egzaminu dojrzałości!
– Nie, ale przynajmniej do twojego – odrzekła z wymuszonym uśmiechem.
I wtedy zobaczył to po raz pierwszy. Niekontrolowane drgnienie jej głowy. Dziwaczne i jakoś nienaturalne. Powiedziałby nawet: niesmaczne. Ona z pewnością uznałaby je za żenujące, gdyby była go świadoma. Niby nic wielkiego, ale przeszył go dreszcz.
SZLAK POZA KOLEJNOSCIĄ * PILNE! * KIERUNEK ULDRI – STOŻEK URAHO
DO KOORDYNATORA FOLMATHO.
Raport z szóstej monakty eksploracji MAHABOR III
Poszukiwania nie dają wciąż skutku. Nieprawdopodobne trudności w porozumieniu z mieszkańcami globu. Konwencja zabrania ryzykownej ingerencji. Wykorzystujemy każdą możliwość, która wydaje się bezpieczna. Planeta wysoce specyficzna. Trafiliśmy na niestabilne źródła wysokich wibracji osobniczych, co potwierdza doniesienia Cothleya. Proszę o zgodę na przedłużenie pobytu.
Koryfer TRAGUERI
Nadszedł dzień matur. Początek egzaminu pisemnego wymagał zażegnania ataku hakerów, bowiem na terminalach uczestników, zamiast zagadnień do opracowania, pojawiły się pytania dotyczące inseminacji koni. Wybryk nie był jednak próbą uszkodzenia systemu, toteż szybko przywrócono porządek. Robert pokochał wtedy konie, gdyż dzięki żartowi udało mu się uniknąć spóźnienia po niespodziewanym starciu z matką Kaśki. Rozłożone w czasie egzaminy ustne odbyły się już bez przeszkód. Wyniki zadowoliły nie tylko jego, ale w zasadzie większość zdających.
Pożegnanie maturzystów miało odbyć się, jak co roku, na balu zorganizowanym w dniu wręczenia świadectw. Do tego czasu Katarzyna Głębocka z trzeciej „C” próbowała przekonać fizyka Pilskiego, że w rozpadzie beta oprócz neutrin powstaje seria cząstek bez ładunku i znanej nazwy, cennych w generowaniu podziałów protoplazmy. Poinformowała też matematyka Malickiego, że istnieje przeliczalny i gęsty podzbiór przestrzeni rzeczywistej współrzędnych wielowymiarowych, będący również przestrzenią zupełną. Znów nie pamiętała jego nazwy, twierdziła jednak, że zbiór ten ma kluczowe znaczenie w wykrywaniu gwiazd galaktyk spiralnych. Obaj nauczyciele przyznali się do braku wiedzy na powyższe tematy.
Od normy odbiegło również zachowanie na balu – i to zarówno absolwentów, jak i niektórych nauczycieli. Coś wymykało się spod kontroli…
Do zachodu słońca zabawa przebiegała według utartego scenariusza, potem jednak nabrała rozpędu. Strojne dziś dziewczęta rozgrzane były tańcem, wuefista wznosił toasty bezalkoholowym (podobno) szampanem, chłopcy zaś wychodzili pogadać o męskich sprawach i wracali w coraz lepszych nastrojach. W końcu dyrektor, zwany Gnatem, huknął: „Walca!” Operatorzy audio-holo, znając słabość szefa szkoły, stanęli na wysokości zadania. Na bajecznie ozdobionej sali rozległy się dźwięki starego, romantycznego tańca. Na parkiet prócz dyrektora i wicedyrektorki wypłynęło kilka innych, nauczycielskich par. Młodzież spasowała.
Robert i Maciek podziękowali partnerkom i porozumieli się spojrzeniami. Szczególny klimat dzisiejszego wieczoru, nagradzającego wyczerpujący egzamin, sprawił, że poczuli się beztroscy i wolni. Krew krążyła z nową energią, oczy błyszczały, wszystko wydawało się proste i możliwe. Powiedli wzrokiem po nauczycielskim stole. Matematyk kroił okazały tort, wuefista walczył z wywracającym się wazonem pełnym kwiatów, a dyrektor podpłynął w rytmie walca po kieliszek wina. Chwilę później opuścił salę wraz z wicedyrektorką, którą zwano Retortą chyba z racji nauczania chemii.
– Pewnie idą do jego gabinetu – zagadnął Maciek. – Może warto by przybliżyć niewdzięcznym uczniom życie pracowitej dyrekcji? – Wskazał ruchem głowy na holoprojektor.
Robert uchwycił chytre spojrzenie kolegi.
– Chcesz podglądać nauczycieli? Stare to jak świat!
– Przecież opuszczamy szkołę z tradycjami! – rozkręcał się Lewkiewicz. – Wszystko sprzed tranzycji jest tutaj w cenie!
– Fakt. Jak ten polonez na wejściu – warknął Robert z niesmakiem.
Maciek wyciągnął go za drzwi sali.
– Wiesz, co to jest? – zapytał, wyjmując z kieszeni mały, błyszczący przedmiot.
– Niech zgadnę: twój ostatni wynalazek?
– Automatyczny generator impulsu! – Maciek z dumą podrzucił przedmiot w dłoni. – Zamyka żądany obwód.
Robert zdążył oznajmić: „Nie wierzę!”, nim jakaś rozpędzona grupka wpadła Maćkowi na plecy i przedmiot wypadł mu z dłoni. Rzucił się za nim ofiarnie i uchronił przed upadkiem.
– Przekonajmy się – mówił dalej, niezrażony. – Trzeba to dostroić do kamer. – Wyjął teraz srebrną płaskoigłę i pokręcił wewnątrz przedmiotu, po czym złożył go na powrót. – Teraz tylko umieścić u Gnata. Ale jak…? – Podrapał się w głowę.
Wiedział, że zainteresuje sprawą kolegę. Wybiegł razem z nim przed szkołę.
– Patrz, okno otwarte! – ucieszył się Robert.
– Przecież nie wrzucimy na czwarte piętro – zmartwił się Maciek.
– Ale można wejść. – Teraz Robert nie rezygnował.
– Po ścianie? Zdołasz, jakeś Bryniarski, padawanie?
– Luz! – odparł nonszalancko. – Stary mnie zabije, jak się dowie – dodał już mniej pewnie.
– Niby skąd? – Maciek podał mu swoje cacko.
Obaj wspięli się na dach sali gimnastycznej. Biegnąc po nim, czuli się jak bohaterowie popularnego dreszczowca Ekstremum. Pogwizdywali jego melodię przewodnią.
– Na mnie pora! – rzucił Robert tonem szpiega.
Stanął na balustradzie, wskoczył na parapet, po chwili zabalansował na gzymsie. Chwycił się rynny, potem niezdjętych resztek piorunochronu. Dosięgając w ten sposób kolejnych parapetów, dotarł na czwarte piętro. Przez uchylone okno gabinetu dyrektora wcisnął w doniczkę z kaktusem wynalazek Maćka. Schodząc pilnował, by przyczepiona do niego żyłka rozkręcała się bez przeszkód.
– Teraz tylko podłączyć kamery pod holo! – Dopadł go uradowany Maciek. – Będę szukał właściwego przewodu, a ty mi dasz znać z sali, dobra? – Wydał koledze ostatnie dyspozycje.
Na parkiecie montowano właśnie węża. Część tancerzy naśladowała ruchy solisty zespołu Szybki Start. Nagle muzyka przycichła i strefę projekcji przeszył długi cień płaskoigły. Robert dopadł włącznika przy zlewie. Zderzył się przy tym z Sarą z czwartej „A”, niosącą tacę, na której zadrżały filiżanki. Wysłał świetlny sygnał Maćkowi i dopiero wtedy przyjrzał się dziewczynie. Ścierała kawę z twarzy.
– O rany, kretyn ze mnie! – wydukał. – Wezwę robota, to sprzątnie podłogę…
– Ej, Master of Disaster, lepiej zatańcz ze mną! – rzuciła, gdy próbował oczyścić jej bufiastą suknię. Była dziecięco ładna, uśmiechała się przyjaźnie.
– Moja dziewczyna się obrazi. – Rozłożył ręce ze skruchą i w tym samym momencie z ust wyrwał mu się tłumiony krzyk: „To działa, niech mnie szlag!”
Ujrzał przestrzenny obraz swojego dyrektora, który ściskał dłoń chemiczki. Manipulacja Maćka wywołała przyciemnienie świateł. Tańczące pary przytuliły się odważniej i pewnie z tego powodu niewiele osób spoglądało w strefę projekcji.
– Pani pozwoli? – Robert porwał do tańca sekretarkę, która jako pierwsza dostrzegła zmianę obrazu. Poprowadził ją z fantazją, wzmocnioną niepokojem, ze wszystkich sił starając się, by jej obroty wypadały twarzą w stronę przeciwną do hologramu. Sekretarka wczuła się w taniec, pozwalając chłopakowi na demonstrację wrodzonego drygu. Spocił się cały, wywijając z przyciężką partnerką, zanim do sali wślizgnął się Maciek. Ten stanął pod ścianą i obserwował.
Co chwilę któryś z uczniów doznawał olśnienia, tłumiąc śmiech i nerwowo zerkając w stronę stołu, który zajmowali nauczyciele. Zdziwiony trzecioklasista z obsługi audio-holo dopadł konsoli i już miał zatrzymać muzykę, gdy ktoś dyskretnie chwycił go za rękaw. Wtedy matematyk Malicki spojrzał mimochodem w strefę projekcji i znieruchomiał.
– Czyżby przemówienie dyrekcji? – zawołał wesoło.
Dyrektor z obrazu rzeczywiście wyglądał tak, jakby zwracając się do wicedyrektorki, miał też na uwadze resztę grona. Odwrócony półprofilem do sali balowej zrobił nagły zwrot w stronę chemiczki i gwałtownie przygarnął ją do siebie.
– Co to, instruktaż? – rzucił ktoś z sali, na której mało kto już tańczył.
Chemiczka na hologramie sprawiała wrażenie lekko zakłopotanej, ale jak się rychło okazało, było to złudne wrażenie. Ku zaskoczeniu uczniów wzięła czynny udział w pocałunku.
– Jak luz, to luz! – krzyknął wuefista i powstał od stołu.
Podniósł też ostentacyjnie butelkę, którą do tej pory skrzętnie ukrywał za wazonem z kwiatami i pomachał nią w stronę obrazu. Odpowiedziały mu okrzyki radości. Temperatura imprezy wzrastała. Młodzież śmiała się, klaszcząc w dłonie. Większość nauczycieli miała miny nieodgadnione. Didżej włączył nastrojowe nagranie. Robert odszukał na sali Maćka. Podeszła do nich Kaśka.
– To wasza robota? – zapytała cicho, nie spuszczając przy tym wzroku z obrazu.
Skinęli nieznacznie głowami. Chemiczka na hologramie straciła właśnie barwny szal, który wcześniej okrywał jej ramiona.
– Dalej, dalej! – Wuefista uderzał rękami w stół.
– To skandal! – powiedziała jakoś cicho plastyczka, zwana Sepią.
Rozglądała się, szukając wsparcia.
– Ciekawe, jakie będą konsekwencje – szepnął Robert do kolegów, którzy byli już przy nim.
Wsłuchiwał się w nastrojową muzykę, jakby nią chciał rozcieńczyć wyrzuty sumienia.
– A kto je wyciągnie, on? – Maciek wskazał dyrektora z hologramu, który składał namiętne pocałunki na szyi chemiczki.
– To powodzenia w wyciąganiu! – rzekł do obrazu Bartek. – Nam już nic nie zrobicie!
– Ale Malicki zostaje! – gryzł się Robert poniewczasie.
– Wyluzuj! – skwitował Bartek. – On też się dobrze bawi.
Odszukali wzrokiem wychowawcę. Przywarł do stołu, podpierając twarz dłońmi.
– Poległ ze śmiechu! Ale się maskuje, bo Sepia boleje! – skomentował Maciek półgłosem.
Plastyczka rzeczywiście była poruszona.
– Panowie, trzeba coś zrobić! – rzuciła nad stolikiem nauczycielskim.
Szybko jednak zorientowała się, że matematyk i wuefista są niepoważni, a co gorsza, kilka pań także. Zwróciła się do geografa, który w odpowiedzi rozłożył bezradnie ręce. Miała nawet wrażenie, że wykonał gest nakłaniający ją do odsłonięcia obrazu! Tylko historyk dał się powieść nakazowi moralnemu. Podszedł do operatorów audio-holo.
– Nie sądzicie, chłopcy, że to przesada?
– My nie mamy z tym nic wspólnego! To transmisja specjalna! – uczniowie odpowiedzieli niemal jednocześnie.
Wyłączyli muzykę, ale wizja pozostała.
– Zwijamy! – rzucił Maciek do Roberta i wyciągnął go na korytarz.
Zaraz po tym, jak widzowie ujrzeli elegancki biustonosz chemiczki – wciąż jeszcze na swoim miejscu – dało się zauważyć nagłą zmianę na twarzach obserwowanej pary. Co bystrzejsi dostrzegli doniczkę z kaktusem, spadającą z parapetu w gabinecie dyrektora. W tym momencie obraz zniknął. Wywołało to jęk zawodu. Dalsze wypadki potoczyły się błyskawicznie. Operatorzy włączyli pierwsze lepsze nagranie. Okazało się, że to przerwany walc, i na dodatek od początku! W chwili, gdy na ścianie błysnął zarys płaskoigły, młodzież wyjątkowo gorliwie ruszyła w tany. Nawet ci, którzy nie mieli pojęcia o tym klasycznym tańcu, usiłowali zdziałać coś na parkiecie.
Na salę weszła chemiczka, a chwilę później dyrektor. Ten zawołał od progu:
– Ach, jak wszyscy pięknie tańczą walca! Szkoła przechowuje tradycje!
I, unikając wzroku Retorty, skłonił się przed sekretarką.
Niedługo później okazało się, że wuefista musi już wyjść do domu, gdyż, jak mówili złośliwi, rzucił się na niego parkiet. Odprowadzany przez geografa i fizyka, zapomniał zamknąć kantorek. Zauważył to Adam z czwartej „C” i zebrał obecnych jeszcze kolegów. Udali się do pomieszczenia wuefisty. Adam wysunął półlitrówkę spod marynarki. Jakby na ten znak dobiły tu dziewczyny. Najżywiej zareagowała Magda, która przestała niedawno bredzić o kosmitach, za to coraz lepiej odnajdywała się na imprezach.
– Walimy z centrali? – rzuciła bez wstępów i dołączyła do pijących alkohol wprost z butelki.
Wypiła także Kamila i podniosła w górę opróżnioną półlitrówkę. Wtedy Adam zawołał:
– Zagrajmy tą butelką! To też wiekowa tradycja!
· · ·
Katarzyna odnalazła rozbawionych absolwentów w momencie, gdy wyzywająco roześmiana Kamila trafiła do wnętrza kręgu. Rozkręcona butelka zatrzymała się szyjką w kierunku Roberta. Ten podniósł się niepewnie i, położywszy urodziwej koleżance dłonie na ramionach, cmoknął ją w usta.
Adam, który robił tu za wieszcza, skomentował to opuszczeniem kciuka w dół. Kamila westchnęła, nie ukrywając zawodu.
– To miał być pocałunek? – Przeciągnęła się, unosząc dłońmi włosy. – Poprawka!
Chłopak pochwycił w ramiona obiekt erotycznych westchnień niemal wszystkich klasowych kolegów. Tym razem sumiennie wykonał polecenie, przywierając na długo do ust wstawionej koleżanki.
– Brawo! – ryknęli kibice.
– No, szacun, kolego! – podsumowała ze śmiechem Kamila.
– Świnie! – zawołała stojąca w drzwiach Kaśka.
Robert uchwycił utkwione w sobie spojrzenie dziewczyny.
– Kasiu, to żarty – zdążył wyjąkać, zanim jej oczy wypełniły się łzami.
– Zjeżdżaj, gnoju! – rzuciła słabym głosem i wybiegła z budynku.
Robert ruszył za nią, ale równie nawalony Maciek powstrzymał go słowami:
– Zostaw, na razie to na nic.
– Jakaś miągwa z tej twojej kobiety – wymamrotała Kamila, jakby zadziwiona całą sceną.
– Nikt w historii tej gry nie zrobił takiej afery! – skwitował z przekonaniem Adam.
Uwierzyli mu – w końcu wybierał się na historię.
· · ·
Kaśka wypadła na podwórze – tej nocy mroczne jak nigdy przedtem, mimo widocznego księżyca w kwadrze. Usiadła skulona pod drzewem. Opanowała ją mdląca słabość. Dalekie szczyty gór zasnute były grząską mgłą, a dąb szeleścił złowieszczo nad jej głową. Wzdrygnęła się. Wtedy dostrzegła Bartka, który odszukał ją tu pewnie w ramach kumpelskiego przymierza z Robertem. Podszedł i milczał. Patrzył tylko pytającym wzrokiem.
– Głowa mnie boli – poskarżyła się, przykładając obie dłonie do czoła. – O rany! Coś mi pulsuje pod czaszką w dzikim tempie! – mówiła coraz bardziej przestraszona.
Bartek wysłał gdzieś esemesa. Odebrał odpowiedź i wysłał kolejnego. A potem, zaskoczony chyba tak jawnie okazanym lękiem, postanowił odprowadzić Kaśkę leśnym skrótem do domu. Widząc jej drżenie przy każdym trzasku gałęzi, sam poczuł się niepewnie. Jak nigdy dotąd w rodzinnej osadzie.
Nazajutrz Katarzyna nie przyszła do szkoły. Robert usiłował się do niej dodzwonić, ale za każdym razem przerywała połączenie. Nagrał kilka zdań na pocztę. Nie doczekał się odpowiedzi. Następnego dnia stanął przed jej drzwiami, celowo omijając kamerę domofonu przy wejściu do budynku, by się za wcześnie nie pokazać. Otworzyła matka dziewczyny, która niedawno sklęła go za biwak. Odesłała robota, dziś chaotycznie dryfującego po mieszkaniu.
– Kasia nie chce teraz z nikim rozmawiać – oznajmiła cierpko. – Ostatnio miewa silne bóle głowy i jakieś zaburzenia świadomości. Mamy skierowanie na badania.
Kaśka nie chciała się widzieć z Robertem również przez kilka kolejnych dni.
W przeddzień wyjazdu na egzaminy wstępne przyszedł jeszcze raz. Pani Głębocka, niespełna czterdziestoletnia i wciąż atrakcyjna kobieta, otwierając drzwi poprawiła w roztargnieniu niedopiętą podomkę. Robert pierwszy raz widział ją w niekompletnym stroju i bez makijażu.
– Kasia jest na badaniach w klinice – poinformowała słabym głosem. – Podejrzewają guza mózgu.
Zachwiał się jak uderzony między oczy. Zaraz jednak przypomniał sobie wypadek w lesie. Z jakiegoś powodu sądził, że wszystko nienormalne tam się zaczęło, i o ile do tej pory ciążyło mu to nieprzyjemnie na sumieniu, o tyle w obliczu obecnego podejrzenia wydało się bezpiecznym rozwiązaniem.
– Nie, to nie może być guz – rzekł niemal pewnym tonem. – Kaśka ponad miesiąc temu upadła i straciła przytomność. I może tego skutki…
– Znowu przez ciebie upadła! – Pani Głębocka spojrzała na niego z wyrzutem. – Ona będzie po południu. – Chyba przemyślała jego słowa i w jej oczach błysnęła nadzieja.
Robert zjawił się przed wieczorem z wielkim bukietem fiołków. Kaśka uśmiechnęła się blado na jego widok i wprowadziła go do swojego pokoju. Wyszczuplała nieco, a rysy jej twarzy się wyostrzyły. Miał wrażenie, że wydoroślała w ostatnich dniach.
– Wybacz – szepnął, pełen skruchy.
– Nie mówmy teraz o tym – odrzekła beznamiętnie i przeszła się wśród znanych mu, bezużytecznych, ale słodkich bibelotów.
– Więc pomówmy o twoim zdrowiu. – Śledząc ją wzrokiem, uciekł nim w końcu do aniołków na półce za jej plecami. Znów to drgnienie jej głowy! – Co wykazały badania?
– Guza nie wykryto, ale jest coś w encefalogramie – odparła. – Chcą mi nawiercać czaszkę. Mówią, że tylko dla sprawdzenia…
– I pewnie tak jest – przerwał jej rzeczowo, ale pokój zakołysał mu się w oczach.
Szybko zmienił temat. Spędzili kilka pozornie beztroskich godzin. Kaśka śmiała się życzliwie z jego kleconych naprędce żartów. Wyszedł od niej po zmierzchu. Zapomniał włączyć światło i uruchomić schody. Gdy podchodził do bramy ogrodzenia, coś upadło za jego plecami. Odwrócił się zaskoczony. Na trawniku leżał bukiet fiołków.
SZLAK POZA KOLEJNOŚCIĄ * PILNE! * KIERUNEK MAHABOR III
DO KORYFERA TRAGUERI
Podaj wszystkie ustalenia na temat wibracji globu. Zależy mi na szerokim potraktowaniu sprawy. Użyj trybu zwykłego poza raportowym.
Koordynator FOLMATHO
Tram sunął cicho przez miasto po magnetycznym szlaku, nim wyhamował miękko tuż przed przystankiem. Malicki wsiadł do wagonu i skinął głową komuś, kto pozdrawiał go z tylnego siedzenia. Odwracając myśli od rozstania z żoną, zastanawiał się, jaki procent energii udaje się pozyskać dzięki hamowaniu pojazdów, kursujących po magnetliniach prawie bez tarcia. Nie tylko tramwajów, lecz także pociągów i samochodów. W Trójoazie jak zwykle trzeba było poczekać na pełną adaptację nowinek technicznych…
Dzień, chociaż letni, był zimny i tonął w deszczu. Nauczyciel chciał usiąść na zwolnionym właśnie miejscu, gdy obraz za szybą przykuł jego uwagę. Na moście stała dziewczyna. Jej postać od razu wydała mu się znajoma. Zwróciła na chwilę twarz w stronę przejeżdżającego pojazdu.
Głębocka z trzeciej „C”, zarejestrował.
Tram zaczął przyśpieszać. Malicki odwrócił głowę od szyby, jednak obraz sprzed chwili zawierał coś, co nie dawało mu spokoju. Co u licha… Nagle uświadomił sobie i poczuł zimny dreszcz: dziewczyna stała za balustradą. W eleganckiej sukience, bez parasola czy peleryny… Szybko spojrzał w tamtą stronę – już jej nie było.
– Jeszcze tego brakowało! – warknął pod nosem i rzucił się w stronę drzwi. Niemal roztrzaskał przycisk: „Użyć w razie awarii”. Zanim wyskoczył, usłyszał obelgi pasażerów.
Przebiegł jezdnię, potem skwer. Ześlizgnął się po nasypie wraz z osypującym się żwirem, zrzucił szybko buty i wskoczył do rzeki. Dziewczyna wypłynęła spod wody i walczyła z prądem. Ale niósł ją na tamę. Nauczyciel dobił do niej wolniej niż się spodziewał. Zdołał zagarnąć ją od tyłu wyuczonym kiedyś chwytem ratowniczym. Na szczęście zamarła posłusznie. Z wysiłkiem doholował ją do brzegu.
Wtedy znów ożyła. Wyszła z wody o własnych siłach, choć słaniała się na nogach. Osunęła się na nadrzeczny piach, oddychając ciężko.
Malicki wspiął się po nasypie do poziomu bulwaru. Mokry, z trudem zatrzymał taksówkę. Wrócił do dziewczyny. Nie próbowała się nawet podnieść. Pochylił się nad nią. Jej puste spojrzenie wyrażało rezygnację. Chwycił ją pod ramię i pomógł wstać. Powoli otrzepała sukienkę ze szlamu. Nie znalazła butów i torby – najwyraźniej utonęły.
– Idziemy! – rzekł stanowczo i poprowadził ją do ustawionej przy bulwarze taksówki.
Pomyślał, że chyba powinien ją odwieźć na jakiś oddział. Gdy próbował podać kierowcy nazwę szpitala, spojrzała mu błagalnie w oczy i wyszeptała: „Proszę, nie!”.
Skruszyła go tym gestem. Na wzmiankę o rodzicach potrząsnęła przecząco głową. Zdecydował, że rozsądniej będzie najpierw się wysuszyć. W milczeniu dojechali pod jego blok na Zielonym Trapezie. Bez słowa dotarli windą na czwarte piętro, zostawiając w niej kałużę. Na szczęście nikogo nie spotkali. Malicki otworzył mieszkanie. Dziewczyna nie podniosła nawet na niego wzroku, zanim zniknęła w łazience.
– Weź coś do ubrania z szafki – rzucił przez drzwi, zanim włączyła prysznic.
Wyszła po jakimś czasie w gustownym, białym dresie, pozostawionym przez jego żonę. Rozejrzała się po pokoju mało przytomnym wzrokiem. Malicki wręczył jej ciepłe kapcie – swoje, bo butów Agnieszki już nie znalazł. Zdążył się przebrać w trekkingowe spodnie i ciepłą bluzę. W międzyczasie nierzucający się w oczy robot zaparzył herbatę i postawił ją na stole w imbryku. Malicki wyjął z barku butelkę z brązowym płynem. Wlał go wraz z herbatą do dwu filiżanek, zdobiących wcześniej witrynę kredensu.
– Wypij, rozgrzejesz się. – Postawił przed nią jak kufel piwa porcelanowe cacko z japońskimi malowidłami.
Kaśka usiadła na kanapie i wtuliła się w mięciutki dres.
Czy szykowna pani Malicka też tu przyjdzie?, rozważała, obserwując ukradkiem gospodarza.
– Alkohol? – zapytała cicho, upijając łyk.
Poczuła gorąco, rozlewające się w brzuchu.
– Koniak – wyjaśnił. – Teraz dobrze ci zrobi. – Uśmiechnął się nieznacznie.
Ściągnął pilotem z segmentu szufladę ze skarpetami i podał jej jedną parę.
Niektórym faktycznie dobrze to robi, pomyślała, wspominając bal, i dopiła zawartość filiżanki.
– Przepraszam, że zabieram panu czas – wyjąkała. – Już idę. – Spojrzała w stronę łazienki, w której zostawiła mokrą sukienkę wraz z bielizną.
– Zaraz. Powiedz najpierw, co się stało!
Na twarzy dziewczyny odmalowała się niechęć. I słabo skrywany lęk. Ściągnęła brwi, wstrzymując płacz.
– A czemu mam to panu opowiadać? Nie jest pan moim ojcem ani nawet wychowawcą.
Jej modre oczy jednak zaciągnęły się łzami.
– Należy mi się chyba odrobina szczerości po tym, co zrobiłem. – Głos Malickiego nadal był serdeczny.
– Nikt pana o to nie prosił! – rzuciła ze złością. – Już byłoby po wszystkim!
– Widziałem, jak walczyłaś o życie – odrzekł spokojnie. – Uratowałabyś się sama.
– Nie. Walczyłam, bo to instynkt. Wiedziałam, że tak będzie. Ale nie miałam już sił. Jeszcze kilka minut… Po jaką cholerę pan to zrobił?!
Malicki wciąż starał się panować nad sobą.
– Jeśli tak bardzo pokrzyżowałem ci plany, to przepraszam – odparł beznamiętnym tonem.
Spojrzała mu w oczy. Nie było w nich poprzedniego ciepła, tylko głęboka powaga. Jego głos też zrobił się szorstki. Wcześniej by sobie nie pozwoliła na histerię wobec nauczyciela, ale teraz…
– Nie chciałam pana obrazić – westchnęła i otarła oczy rękawem. – Pan się poświęcił, a ja mam pretensje… – Nie mogła już mówić. Szlochając, rzuciła się na kanapę.
Malicki podszedł do niej i odgarnął włosy z jej zapłakanej twarzy.
– Słuchaj… Kasiu. – Odszukał w pamięci jej imię. Mile zaskoczyło ją to, że pamięta. – Ja nie pytam dla taniej sensacji. Może mógłbym pomóc?
Usiadła, krzyżując nogi, i potrząsnęła przecząco głową.
– Robert bywał tu nieraz i często mówił o tobie. – Malicki obserwował dziewczynę, która teraz zastygła. Przełknęła głośno ślinę przez zaciśnięte gardło. – Pewnie pokłóciliście się o jakieś głupstwo. Wróci z tych swoich egzaminów…
– Już nie ma po co! – przerwała z naciskiem, a jej oczy znów błysnęły gniewem. – Są sprawy, których nie potrafię wybaczyć. A on jest nieodpowiedzialny!
– A kto z nas tak naprawdę jest?! – zripostował Malicki, jakby osobiście poruszony. – Dojrzewamy całe życie, a wy dopiero w nie wkraczacie – dodał, opanowując emocje z dostrzegalnym wysiłkiem.
Wbiła w niego wzrok. Ta jego bliska relacja z Robertem wydała jej się nagle podejrzana.
– Robert bywa szalony – odezwał się znowu nauczyciel. – Ale potrafi się na czas opamiętać. To fajny chłopak.
– Dlaczego pan go tak broni? – rzuciła w pomieszaniu.
– Bo nie wierzę, że zrobił coś strasznego. – Malicki odzyskał spokojny ton głosu.
– Nie, skądże. – Wzruszyła ramionami. – Tylko wyrzekł się mnie… Jak kiedyś ojciec, gdy matka zaszła w ciążę. – Odpuściła sobie dbałość o wizerunek. Jaka ulga na koniec! – Dla facetów jestem bez wartości – podsumowała.
Malickiego zdziwił rozmiar spustoszeń, jakich może dokonać rozstanie nastolatków.
Czy tylko ono?,nie umiał nazwać dziwnego uczucia, które towarzyszyło mu dziś przy dziewczynie.
– Zbytnia ekstrapolacja! –skomentował życzliwie.– Co do Roberta, to chyba nie zrobił…
– Ja nie jestem z nim w ciąży! – przerwała. – Ale swoją bezmyślną zdradą przekreślił wszystko!
– A ty mu nie wybaczysz? – Malickiemu powróciła złość na żonę. – Jaką masz pewność, że sama nigdy nie zboczysz z przemyślanej ścieżki? – dodał z niechcianą ironią.
Dostrzegł, że oczy dziewczyny, poprzednio pełne złości i pogardy, znów wypełniają się strachem.
– Akurat całkiem dużą – odrzekła. – Niewiele czasu mi zostało – mówiła powoli, patrząc w sufit. Potem, w odpowiedzi na nieme pytanie nauczyciela, dodała:
– Jestem chora.
– Co to takiego?
– Chyba najgorsze, co może być – krtań odmówiła jej posłuszeństwa. – Rak mózgu – wykrztusiła wreszcie, łapiąc oddech. Miała wrażenie, że to wyznanie ją upokorzyło, że nagle stała się upośledzona. Dlaczego?!, pytanie załomotało wściekle w głowie i rozniosło się echem po wszystkich tkankach.
Malicki bezwiednie wstrzymał oddech. Patrzył, nie dowierzając, na drżące ciało uczennicy. Rany, taka młoda, pomyślał, a głośno zapytał:
– Czy to stwierdzili lekarze?
– Nie wykryli jeszcze guza. Ale mam skierowanie do kliniki na zabieg.
– Czyli nic w zasadzie nie wiadomo – skwitował.
– Ale objawy się zgadzają – zripostowała.
Malicki odetchnął z ulgą i uśmiechnął się mimo woli.
– Pan mi nie wierzy – rzuciła z rezygnacją, widząc, że rozmówca bagatelizuje jej lęk. – Jasne, bo trudno uwierzyć. I ma mnie pan za… psychicznie niezrównoważoną po tym skoku. Ale ja wiem. Wystarczy zauważyć, jak patrzą na ciebie lekarze. Oni myślą, że tego nie widać, śmieszne… Te ich uroczyste miny, powaga i współczucie. Bo im się zdaje, że wiedzą, co ja czuję. Ale przecież nie mogą wiedzieć, nie! – krzyczała już prawie. – Bo przez to trzeba przejść, żeby wiedzieć! Nie wystarczy sobie wyobrazić. A oni dają mi rady, polecenia. Wymagają ode mnie w imię mojego dobra. Tak jakby stali się nagle panami mojego życia. Ale oni wychodzą sobie z tej kliniki do swoich spokojnych domów. Czasem może pogadają o przypadkach. A ten przypadek zostaje… ze swoim przypadkiem. – Zamilkła na chwilę. – Chcą mi zrobić kraniotomię – dodała rzeczowym tonem. – I to nie zwykły nawiert, ani jakiś tam wycinek kości, ale taki kawał. – Powiodła dłonią po czole. – By znaleźć coś, czego nie widzą przyrządy. Komu teraz robią kraniotomię?! – niemal się zachłysnęła.
Malicki usiadł na kanapie obok Kaśki. Chwycił ją za obie dłonie i spojrzał w jej zapłakane oczy. Bardzo chciał przekazać jej coś, w co sam próbował uwierzyć.
– Poznałem część twoich nietypowych pomysłów – powiedział. – Wydają się ciekawe. Niektóre wręcz odkrywcze. A przecież choroba mózgu, jakakolwiek by nie była, powinna wiązać się z jego degeneracją, czyż nie? A twój mózg jest coraz lepszy. Jestem pewien, że jesteś zdrowa.
– Medycyna jest innego zdania – wtrąciła.
– E tam, nie ma wciąż rozpoznania. A co z nieznanymi przypadkami? Niech ci lepiej sprawdzą IQ. – Nie kłamał, naprawdę tak myślał.
– Tak pan mówi, że prawie uwierzyłam – westchnęła i uśmiechnęła się lekko.
– A ty już zrezygnowałaś z życia? – Zmarszczył brwi. – To za twój powrót! – Podniósł filiżankę.
– Ale moja jest już pusta! – Kaśka chwyciła butelkę i sama dolała sobie koniaku.
Wypiła jednym haustem i zakrztusiła się. Otarła oczy rękawem, kolejny raz ignorując wrażenie, jakie teraz robi.
– Oby pan miał rację – powiedziała po namyśle. – A co do powrotów – dodała prawie wesoło – to chyba powinnam już wracać… Ale mam zawrót głowy – roześmiała się. – No to już się zbieram, zanim to przestanie działać, albo… – przerwała.
– Chyba powinnaś poczekać, aż przestanie – rzucił bez przekonania.
– A ja właśnie chciałam sobie znowu nalać, tylko… pod warunkiem, że pan wypije ze mną. – Zbudowana jego niepewnością dolała koniaku do jego filiżanki. Nie oponował.
– Dlaczego to robisz? – zapytał, zaskoczony nagłą zmianą w zachowaniu dziewczyny.
– Bo mam ochotę się upić, a nie chcę, żeby pan patrzył na mnie krytycznym okiem. – Spojrzała niepewnie na nauczyciela i, znów onieśmielona, zapytała:
– Przesadziłam? Już idę… Ale dobrze mi się zrobiło… Wie pan, chyba pierwszy raz od dwóch tygodni przestałam się bać… na chwilę.
– Na jaką chwilę?! – Zdobył się na surowy ton. – Widzę, że gdy trzeźwiejesz, zaczynasz mówić od rzeczy. Gdzie mieszkasz?
– Na Wtórnej pięć.
– Och! Stąd to będą jakieś… dwa mosty, do trzech, jeśli krzywo skręcisz, i jeden wiadukt!
– No wie pan?! – udała oburzenie.
Patrzyła teraz śmiało w oczy matematyka. Przystojny w męski sposób, wiek około trzydziestu pięciu, z poczuciem humoru. Wiedziała, że to fajny facet. Przed chwilą posądziła go o świństwa, ale naprawdę zawsze zazdrościła jego wychowankom zażyłości z nim.
– Ale uprzedzam, że nie będę cię teraz śledził, bo się ściemniło i woda zimna – dodał i przeczesał dłonią jeszcze wilgotne, ciemne włosy.
– Gdyby pan nie był moim nauczycielem! – Ściągnęła brwi, ale roześmiała się oczami.
– To pewnie nie miałbym wyrzutów, że piję z tobą alkohol. – Jego zwykle wesołe, piwne oczy, mimo żartów zdradzały konfuzję. – Wezwę ci taksówkę… albo… zostań dziś lepiej u mnie.
Wyobraził sobie, co pomyśli matka, gdy odstawi córkę nietrzeźwą do domu. Lepiej porozmawiać z nią jutro… I dać nocleg uczennicy…? W końcu Robert też tu czasem nocował, a zajęty do późna ojciec był wdzięczny… Nauczyciel dostrzegł, że Kaśce spodobał się pomysł pozostania.
– Pójdę zamówić coś do jedzenia, a ty uspokój swoich domowników – dodał.
Kiedy po kwadransie wrócił z czterema porcjami enchilady na dużym talerzu, Kaśka zatarła ręce i napełniła filiżanki. Gdy skarcił ją, że piła w międzyczasie, zrobiła niewinną minę – tę z dołkami w policzkach. Potem udała skruchę, że pokrzyżowała mu plany, a on odpowiedział, że nie były dość ważne. Ale nalegał, by rozmówiła się z domem.
– Utonęła mi torba – przypomniała mu. – Razem z komórką. Pożyczy mi pan swój telefon?