Franz. 44 sceny z życia Franciszka Smudy - Mazurek Jan - ebook + audiobook + książka

Franz. 44 sceny z życia Franciszka Smudy ebook

Mazurek Jan

0,0
51,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Franciszek Smuda był czterdziestym czwartym selekcjonerem reprezentacji Polski, ale zanim stanął przy linii bocznej na Euro 2012, przebył drogę, która w polskiej piłce wydawała się niemożliwa. Nie miał matury, na emigracji czyścił zbiorniki po ropie i tapetował mieszkania, a jednocześnie jako piłkarz obcował z legendami: rywalizował z Pelém, obstawiał wyścigi konne z George’em Bestem, przyjaźnił się z Kazimierzem Deyną. Jednak dopiero jako trener odmienił piłkarską Polskę – wprowadził Widzew Łódź do Ligi Mistrzów, budował potęgę Wisły Kraków, w Lechu Poznań trenował Roberta Lewandowskiego.

Biografię Franza Jan Mazurek buduje z czterdziestu czterech scen – barwnych, prawdziwych. Tworzy je na podstawie rozmów z rodziną Smudy, jego przyjaciółmi i współpracownikami, a także piłkarzami, działaczami i dziennikarzami.

Nie idealizuje Franza, nie tłumaczy go i nie wybiela. Pokazuje Smudę takiego, jakim był naprawdę. I jakiego pamięta każdy, kto choć raz usłyszał jego krzyk z ławki rezerwowych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 324

Data ważności licencji: 10/15/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Jan Mazurek

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2025

Opieka wydawnicza: Michał Misiorek

Redakcja tekstu: Waldemar Kumór

Adiustacja i korekta: d2d.pl

Promocja i marketing: Zuzanna Molińska

Projekt okładki: Monika Drobnik-Słocińska

Fotografia na okładce: Bartek Sadowski / Forum

ISBN 978-83-8399-507-6

www.otwarte.eu

Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl

Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o.,

ul. Smolki 5/302, 30-513 Kraków. Wydanie I, 2025.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

I’ve loved, I’ve laughed and cried

I’ve had my fill, my share of losing

And now, as tears subside, I find it all so amusing

To think I did all that

And may I say, not in a shy way

Oh, no, oh, no, not me, I did it my way

Frank Sinatra, My Way

Kochałem, śmiałem się i płakałem

Przeżyłem swoje, zaznałem porażek

A teraz, gdy łzy już wyschły, zdumiewa mnie

Że naprawdę przez to przeszedłem

I bez fałszywej skromności mogę powiedzieć

Że zrobiłem to po swojemu

tłumaczenie własne autora

WSTĘP

– Na emigracji? Prawie 15 lat? – nie dowierzał Kazimierz Kmiecik, legenda Wisły Kraków.

Siedzieliśmy przy cmentarzu Rakowic­kim. Rozmawia­liśmy o Franciszku Smudzie, któremu osiem miesięcy wcześniej z posępną miną, w garniturze, przepasany biało­-czerwoną szarfą towarzyszył w ostatniej drodze. Zaprzyjaźnili się w 1975 roku. Jeden grał w Wiś­le, drugi w Legii, mieli wspólnych znajomych, widywali się po meczach.

Smuda wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, przeniósł się do RFN-u, zahaczył o Turcję i w połowie lat 90. wrócił do Polski. W tym czasie kontakt im się urwał. Kmiecik tej przerwy w ogóle nie zapamiętał. Ponownie spotkali się dopiero po 20 latach – Franz został trenerem Wisły, „Badyl” jego asystentem.

– Skąd taka wyrwa w pamięci?

– Musiałem nigdy się nad tym nie zastanawiać.

– Przyjaciel zniknął na dwie dekady…

– Franek w życiu ludzi pojawiał się, znikał i znowu się pojawiał.

Dzień później odwiedziłem dom rodzinny Smudy w Lubomi. Krystyna i Urszula, jego dwie młodsze siostry, przeżywały jeszcze kolejne odcinki serialu dokumentalnego Canal+ o słynnym bracie. Wracały zatarte wspomnienia, rozgrywały się dawne spotkania, śmiech mieszał się ze łzami.

– Pan wie więcej od nas – żartowały, prezentując pamiątkową tablicę z otwarcia loży imienia Franciszka Smudy na stadionie Widzewa.

Czułem się z tym nieswojo, nawet głupio. Przecież praktycznie go nie znałem, tyle że kiedyś przed­stawiłem mu się przed treningiem Wieczystej Kraków i jakieś dwa razy skinęliśmy sobie głową na stadionach Ekstraklasy. Ale zauważyłem, że w rywalizacji na akademic­ką, chronologiczną wiedzę o meandrach jego burzliwego życiorysu zacząłem mieć przewagę nad ludźmi, którzy go kochali, przyjaźnili się z nim albo grali u niego w piłkę.

Przeprowadziłem z nimi blis­ko 70 wywiadów. Dla niemal wszystkich nie był jakimś abstrakcyjnym zjawis­kiem socjo­logicznym. Był człowiekiem z krwi i kości. Takim, któremu zdarzało się kłamać i zmyś­lać. Coś podkoloryzować, coś przemilczeć. Czegoś zwyczajnie nie pamiętać. Między rozmowami godzinami oglądałem więc mecze i pro­gramy sprzed lat, przesiadywałem w bibliotecznych archiwach, przeczesywałem roczniki gazet, żeby jak naj­dokładniej odtworzyć życie Smudy.

Franz żył za dwóch, zjeździł pół świata, tysiące ludzi zjednał i z setkami się skłócił. Nie chciałem ulec mitom, przez lata uznawanym za jedyny obowiązujący środek do relacjonowania jego losów. Te mity sprowadzały go do głupkowatego bohatera anegdot spod znaku językowych lapsusów i szatniowego kombatanc­twa. Wiedziałem oczywiście, że odżegnywanie się od dykteryjek w wypadku prawdo­podobnie naj­barwniejszej postaci polskiego futbolu na początku XXI wieku byłoby niewybaczalnym błędem, ale gdybym skupił uwagę tylko na nich, umknąłby głębszy sens tej historii.

Jak to się stało, że pro­sty chłopak, bez matury czy choćby zawodowego wykształcenia, zaprzyjaźnił się z Kazimierzem Deyną, palił marihuanę z Pelém, odnalazł się na imprezach Hollywood z Geo­rge’em Bestem i poradził sobie z myś­lami o samo­bójstwie po utracie 200 tysięcy dolarów? Jak trenerski naturszczyk bez licencji i papierów zdobył trzy mistrzostwa Polski, wprowadził bankrutujący klub do Ligi Mistrzów, pomógł wedrzeć się na salony Robertowi Lewandowskiemu i dostał zadanie przygotowania drużyny do mistrzostw Europy, które odbywały się w Polsce?

Czy to było tylko szczęście?

Czy talent do szczęścia?

Oto 44 sceny z życia Franciszka Smudy, 44. selekcjonera w historii reprezentacji Polski. Trochę więc jak z III części Dziadów wieszcza Mickiewicza: „a imię jego czterdzieści i cztery…”.

LINCZ

Franciszek Smuda wzniósł oczy ku Bogu. Z dłońmi na policzkach przypominał postać z obrazu Krzyk Muncha. Małgorzata Drewniak­-Smuda, jego żona, wróciła do domu, włączyła telewizję i już wiedziała, że Polacy nie wybaczą mu przegranego Euro 2012.

W erze Hiszpanów i ich tiki-taki, Włochów i prężącego mus­kuły Mario Balotellego, Portugalczyków z posągowym Cristiano Ronaldo, nawet Niemców z  Lukasem Podolskim i Miroslavem Klose nie mogliśmy wygrać. Nie z tą naszą atmo­sferą przaśności: Koko Euro spoko Jarzębiny, prezesem Grzegorzem Latą robiącym setkę w trzy sekundy, minister sportu Joanną Muchą, stadionową diwą Natalią Siwiec, reklamą Biedronki z Adamiakową, oddającymi ducha tych dni skeczami Marcina Dańca z intonowanym między jednym a drugim żartem okrzykiem „Polska, Polska!”, trzecią naj­popularniejszą przyśpiewką polskich stadionów po Jebać PZPN i Polacy, nic się nie stało.

Gdy jednak przed Euro 2012 wydaliśmy fortunę na budowę stadionów, hoteli i autostrad, wyjście z grupy stało się obowiązkiem. Co śmielsi roili nawet o medalu. Apetyt rozbudziły bohaterskie wejście Przemysława Tytonia, który obronił rzut karny na wagę remisu z Grecją, i gol Jakuba Błaszczykowskiego z ciemiężącą nas przez setki lat Rosją. Aż tu 0 : 1 z Czechami – i klęs­ka, i rozpacz, i upadek, i narodowa żałoba.

Winny numer jeden i wróg publiczny: selekcjoner Smuda.

„Nieudacznik” to naj­lżejsze określenie, jakie się do niego przykleiło.

– Dziękujemy, dziękujemy! – skandowało kilkudziesięciu żarliwców pod hotelem Hyatt w Warszawie, kiedy przed trzecią w nocy z auto­karu wysiedli polscy piłkarze, wracający na tarczy z Wrocławia.

Na popołudnie zaplanowano oficjalne spotkanie Biało­-Czerwonych z rozczarowanym tłumem w stołecznej Strefie Kibica. Reprezentację na placu Defilad przywitała Hanna Gronkiewicz­-Waltz, prezydent miasta. 20 tysięcy zgromadzonych okrąg­łymi słowami przepraszali Jakub Błaszczykowski i Robert Lewandowski.

Brakowało Smudy.

Dariusz Dudka, jeden z reprezentantów Polski: – Dlaczego ktoś w ogóle zorganizował takie wydarzenie? Totalna porażka dla Polski i PZPN-u. Kibice fantastycznie się zachowali, jeszcze nas wspierali. Śpiewali, że nic się nie stało. Nie powinni, bo nie umieliśmy nawet zagrać całego dobrego meczu, tylko połówki. Nie zasłużyliśmy na podziękowania.

– Dlaczego nie pojawił się Smuda?

– Przed wyjazdem pod Pałac Kultury byliśmy w pokoju trenera z Błaszczykowskim i Wasilewskim, czyli grupą trzymającą władzę. Smuda nie chciał wyjść do kibiców. Był załamany. Zdruzgotany. Mówiliśmy, że wszyscy czekają na niego na dole. On tylko: „Nie pojadę. Nie dam rady”.

– Bał się?

– Bał.

– Czego?

– Linczu.

Rok później pisarz Janusz Głowac­ki w Przyszłem, czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy tak ujął naj­głębsze zakamarki polskiej duszy: „Bo coś takiego jest nad Wisłą, że bardzo lubimy kogoś podrzucać do góry, a potem upuścić i wdeptać w ziemię, ale po ludzku, tak żeby włosy wystawały”1.

1 J. Głowac­ki, Przyszłem, czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy, Warszawa 2013, s. 42.

OBIEŻYŚWIAT Z PGR-U

– Będę mieszkał wszędzie i nigdzie – powiedział Smuda po nominacji na selekcjonera reprezentacji Polski.

Urodził się 22 czerwca 1948 roku w Lubomi, na Śląs­ku, niedaleko granicy z Czechami. Podczas II wojny światowej wieś zajęli Niemcy. Naziści z H-Sonderkommando zbierali tu informacje o starogermań­skich mitach, gusłach, wierzeniach, diabłach i czarach. Sięgali aż do 1667 roku – wtedy w pro­cesie wiedźm w Raciborzu na stosie spłonęły wieśniaczki gromadzące się podobno na dzikich orgiach w noc Walpurgii. Duża część z nich pochodziła właśnie z Lubomi.

Fanatycy III Rzeszy na rozkaz Himmlera zagłębiali się w badaniach nad czystością rasy aryjskiej, a jedno­cześnie zmuszali Ślązaków do podpisywania volkslist i posyłali ich na front w mundurach Wehrmachtu. Taki los na początku wojny spotkał 17-letniego Gerharda Smudę, ojca Franciszka. Był działonowym, czerwone maki pod Monte Cassino oglądał po stronie Niemców. Dopiero kiedy alianci zdobyli ruiny klasztoru, przeszedł na zwycięską stronę i wstąpił do armii generała Andersa.

Krystyna Smuda, młodsza siostra Franciszka: – Na jego oczach kula wybuchła w niewłaściwą stronę. Widział kolegę z rozprutym brzuchem, krwawiącego ze wszystkich otworów, trzymającego w rękach flaki, błagającego: „Pomóż mi, pomóż mi”. A jak tu pomóc? Dlatego w domu o wojnie nie mówił. Wspominał, że Anders zarządził: „Na prawo ci, co do Polski. Na lewo ci, co do Anglii”. Poszedł na prawo. Dlatego jesteśmy w Polsce.

Urszula Smuda, młodsza siostra: – Trochę żartowaliśmy: „Tato, trzeba było na lewo, to w Anglii byśmy mieszkali”. A on milczał.

Po wojnie Gerhard stał się Gerardem. W Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej ani przeszłość w Wehrmachcie, ani w armii generała Andersa nie pomagały, milczenie podszyte było więc troską o rodzinę. Tę Gerard założył z Martą, którą poślubił w Lubomi. Mieli czwórkę dzieci: pierworodnego Franciszka, drugą w kolejności Krystynę, trzecią Urszulę i naj­młodszego Jana, spłodzonego kilkanaście lat później.

Ojciec pracował jako maszynista podmiejskich pociągów – Katowice, Opole, Racibórz. Do domu wracał zmęczony. Dziećmi zajmowała się matka.

Krystyna: – Rodzice nauczyli nas pokory. Mama dbała o dom. Ojcu na kolei płacili grosze. Tworzyliśmy skromną rodzinę, cieszyliśmy się z każdej złotówki, którą kapnęli nam dziadek albo ciocia. Jak później wyrzucali Franka z pracy, to lepiej to znosił, bo miał w sobie tę pokorę, że będzie dobrze i jeszcze wszystkim pokaże, na co go stać.

Urszula: – Byliśmy wychowani w głębokiej wierze. Musieliśmy chodzić do kościoła. Obowiązkowo w każdą niedzielę. Poza tym na różańce, drogi krzyżowe, na modlitwy bożonarodzeniowe, wielkanocne, majowe.

Krystyna: – Franek nigdy wiary nie zaniedbał.

Urszula: – Zawdzięczamy to mamie.

Krystyna: – Wiara uczy dobrych uczynków i jeszcze nigdy nikogo na złą drogę nie sprowadziła.

Urszula: – Z wychowania Franek wyniósł też porządność, choć u niego to było posunięte do krnąbrnego perfekcjonizmu. W domu musiał być błysk. Patrzył, czy szklanki są czyste. Jak zostały smugi od mieszania, których nie dało się wymyć, to pytał: „A co to za filiżanka?”.

Krystyna: – I jak jeść, to do samego końca, a nie zostawiać na talerzu. Uwielbiał niedzielny obiad: pieczeń w sosie, śląs­kie klus­ki, modra kapusta, na deser ciasto drożdżowe z kruszonką.

Smudowie wybudowali dom na sto metrów kwadratowych. Na końcu ulicy, z oknem na ogródek, w którym uprawiali cebulę i ziemniaki. Dalej rozciągały się łąki i ­tereny Państwowego Gospodarstwa Rolnego. Tu od 12. roku życia Franciszek Smuda zaciągał się w wakacje do roboty.

Urszula: – Drogą jechały wozy drabiniaste, brat na nie wskakiwał, przejmował lejce, konie powoził. Obok stała mleczarnia, ale krów nie doił. Orał pole i uczestniczył w sianokosach.

Krystyna: – Dostawał grosze. Kupował sobie zeszyty, książki, czasem nawet jakieś ładne ubranie. Lubił eleganc­ko wyglądać. Rodzice nigdy nie mieli z nim pro­blemów, był grzecznym dziec­kiem.

Urszula: – Więcej go w domu nie było, niż był. Jak tylko miał wolny czas, to się nie uczył, tylko piłka pod pachę i z innymi chłopakami grali do nocy na łące między stodołą a torami.

Krystyna: – Raz tylko, przy zachodzącym słońcu, bezmyślnie kopał piłką w ścianę świeżo otynkowanego domu. Murarze sobie poszli, a tu zostały łaciate plamy. Franek dostał od ojca tęgie lanie.

Smuda opowiadał w „Magazynie Sportowym”, że tata podobną karę wymierzył mu, gdy „zapierniczył komuś zabawkę”, bo „jeżeli komuś coś się ukradnie, kogoś oszuka, to wchodzi to w nawyk” 1.

W Lubomi wiódł intensywne życie towarzys­kie. Arkadiusz Staniek, kolega ze szkoły, relacjonował w „Gazecie Krakowskiej” 2, że na WF-ie ścierali się klasami – A przeciwko B. Na łąkach zaś toczyła się nieustanna piłkarska bitwa między Grabówką a ich wsią, czasami zdradzaną przez Smudę dla „dzielnicy” Paprotnik, do której geo­graficznie należał jego dom.

Irena Burek, koleżanka z tamtych lat, wspominała w „Newsweeku” 3, że miał kowbojski błysk w oku, uganiał się za dziewczynami, nie bał się flirtować, podrywać, stosować koń­skich zalotów.

W rodzinnej wsi poznał pierwszą poważniejszą miłość, Halinę. W późniejszych latach doczekają się dwójki potomstwa: Grzegorza i Sabiny. Ale nie będą szczęśliwi. Halina została kierowniczką w Gminnej Spółdzielni „Samo­pomoc Chłopska”. Smudę ciągnęło do świata. Lubomia, choć urok­liwa, wydawała mu się za ciasna.

Krystyna: – Rwało go w siną dal. Wyjeżdżał już jako młody chłopak. Ale wracał, szanował dom. Mama była w niego tak zapatrzona.

Urszula: – Z siostrą zawsze śmiałyśmy się, że tylko jego dostrzegała. A my na boku.

Krystyna: – Bardzo interesowała się sportem. Nie tylko ze względu na syna kochała piłkę. Jako młoda dziewczyna mieszkała w Lubomi blis­ko bois­ka, chodziła na mecze, kibicowała.

Urszula: – Rodzice akceptowali, że Franek poszedł w sport.

Krystyna jest absolwentką Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu, Urszula ukończyła Akademię Ekonomiczną w Katowicach, Jan ma dyplom Akademii Górniczo­-Hutniczej w Krakowie. A Franciszek Smuda edukację porzucił jeszcze w raciborskiej budowlance.

Krystyna: – Szkoła mało go interesowała, ale nie był złym uczniem.

Urszula: – Nawet nie wiem, czy zdał maturę.

Krystyna: – Do matury nie dobrnął. Wiem, że uczył się na dziale hydraulicznym. Któregoś razu kazaliśmy mu zrobić coś przy rurach w domu. On na to, że nic nie umie. Zamiast chodzić na zajęcia praktyczne, uciekał na treningi w Unii Racibórz.

Ryszard Majkowski, kolega z Unii Racibórz: – Miałem 14 lat, Franek był o niecałe dwa lata starszy. Kierownik drużyny Jerzy Las­ka, człowiek zatrudniony również w szkole Smudy, jeździł po regionie i wyłus­kiwał talenty. Jego zauważył w klasie, mnie na wsi. Zorganizował spotkanie chłopaków w hali sportowej. Bramkami były materace oparte o ścianę, graliśmy trzech na trzech. Ja wziąłem dwóch kolegów, Franek też. Drużyn było co naj­mniej 10. Po tych testach wybrano kilka osób, w tym nas. Tak znaleźliśmy się w Unii.

Gerard czasami przypominał synowi, żeby pamiętał o zdobyciu fachu. Marta męża popierała. Kiedyś widziała w pierworodnym dziec­ku kandydata na kominiarza, żeby można było łapać się przy nim za guzik. Ale gdy młody Smuda zaczął przynosić do domu pierwsze pieniądze z ­kopania piłki, już rzadko pouczali. Powtarzali: „Wszystko, byle nie polityka i bijatyka”.

Naj­bardziej ukontentowany z takiego obrotu spraw był dziadek, tata ojca. Smuda odziedziczył po nim imię i nazwis­ko. Dziadek Franciszek brał udział w zwycięs­kim III powstaniu śląs­kim. Na starych zdjęciach pozuje w towarzystwie Alojzego Segeta, dowódcy 4 Raciborskiego Pułku Piechoty. Albo Józefa Cieślika, innego powstańca. Szlachetne rysy twarzy, bystre spojrzenie, szeroki uśmiech, zaczesane do tyłu siwe włosy, szczupła i wysportowana sylwetka. Wnuczki mówią, że naj­lepiej opisywał go śląs­ki przymiotnik „herny”, czyli dumny.

Krystyna: – Mieszkał przy ulicy Rybnic­kiej, naprzeciwko stadionu Unii. Franek był jego ulubionym wnukiem. Dziadek bardzo często brał go do Raciborza.

Urszula: – Brat odziedziczył po nim wiele cech. Był stanowczy. Jak coś powiedział, to wszyscy go słuchali.

Krystyna: – Nikt mu się nie sprzeciwiał. A ten nasz brat naprawdę był jego ulubieńcem, byli do siebie tak podobni. Dziadek chciał, żeby dzieci i wnuki coś umiały, coś osiągnęły, dążyły do wielkiego. Byłby z niego dumny, że z takiej małej Lubomi, z takiej wsi, wyrósł ktoś taki: znany nie tylko w Polsce, ale też na całym świecie. Takiego tu nie mieliśmy.

1 M. Wawrzynowski i in., Widział śmierć, stracił wszystko, podniósł się i wszedł na szczyt. Franciszek Smuda, jakiego nie znaliście, https://przegladsportowy.onet.pl/pilka-nozna/franciszek-smuda-stracil-wszystko-ale-podniosl-sie-i-wszedl-na-szczyt, dostęp 1.02.2025.
2 K. Kochel, A. Górska, Cała Lubomia trzyma kciuki za pieruna Franza Smudę, https://gazetakrakowska.pl/cala-lubomia-trzyma-kciuki-za-pieruna-franza-smude, dostęp 1.02.2025.
3 A. Szulc, R. Kim, M. Marczak, Smuda. Trener uparty, https://www.newsweek.pl/franciszek-smuda-trener-uparty-prawda-o-franciszku-smudzie, dostęp 1.02.2025.

SEKTA

– Franiu, koniecznie przynieś jutro worek.

– Worek?

– Dostaniemy cukier.

Jan Kłosek, nowy nabytek Unii Racibórz, były dwukrotny mistrz Polski z Górnikiem Zabrze, upewnił się, że Smuda wsiadł na rower i popedałował w stronę Lubomi.

– A my już tym cukrem Franka się zaopiekujemy – rzucił, rozbawiony, do kilku młodszych kolegów.

Następnego dnia Unia ruszyła w stronę Jeziora Goczał­kowic­kiego na sparing z Cukrownikiem Chybie, klubem sponsorowanym przez lokalny zakład przemysłowy pro­dukujący sacharozę z buraków cukrowych.

– Po meczu Smuda zgłosił się po nagrodę – śmieje się Ryszard Majkowski. – Taki był zadowolony, dumny z siebie. O cukier w PRL-u nie było łatwo. Tylko nie wiedział, że do woreczka nasypaliśmy mu pias­ku. W drodze powrotnej do Raciborza z auto­busu jak zwykle wysiadł wcześniej. W domu rozsupłał woreczek, a tam cukru ani widu, ani ­słychu.

Andreas Rim, autor książek o Unii Racibórz i jej były piłkarz: – O Franku krążyły dowcipne historie. Pochodził ze wsi, a Racibórz był wtedy ważnym punktem na mapie Polski, drugim naj­większym miastem w województwie opolskim z ponad 60 tysiącami mieszkańców. W dzielnicy obok Zakładu Elektrod Węglowych, gdzie był stadion i klub sportowy, talenty rodziły się jak grzyby po deszczu. Trzon zespołu stanowili ludzie stąd i ich dzieci. Jeśli tylko ktoś się tu osiedlił, nawet z blis­kiej okolicy, to już pytali: „A skąd ty jesteś?”. Obcych, choć z tego samego miasta, traktowali z nieufnością.

– Smuda w ich oczach był wieśniakiem?

– Miał ciężko. Między sobą kawałów nie robili, a Franiowi wykręcali, co tylko umieli, wyśmiewali się, cokolwiek by powiedział. W każdym meczu chciał grać, piłkarze dostawali numery od 1 do 11. Jak ktoś miał numer 12, to był rezerwowym. W szatni koszulki, spodenki i getry rzucało się na podłogę, a gospodarz obiektu oddawał do prania. Kiedyś zauważył, że nie ma numeru 7. Franek wziął siódemkę do domu, tam wyprał. Za wszelką cenę chciał w następnym spotkaniu wystąpić. Wiadomo, nielogiczne, decyzja należała do trenera. Ale Smuda tak wykombinował: „Mam koszulkę, to gram”. Albo w karczmach na złość wkładali mu do teczki widelce, noże, łyżki. On to wyjmował, rozkładał ręce i dziwił się naiwnie: „Kto mi to dał?”.

Unia Racibórz borykała się z kacem po naj­lepszym okresie swojej historii. W sezonie 1963/64 zajęła ósme miejsce w I lidze. Smuda podziwiał bohaterów tamtego zespołu: Konrada Klimaszkę, Stefana Michalskiego, Gintera Lazara, Manfreda Urbasa, Jerzego Zaczka, Joachima Finka, Antoniego Hibnera, Reinholda Kitla. Ale w 1965 roku, kiedy dostał się do drużyny juniorów Unii, seniorzy próbowali odnaleźć się po spadku do II ligi.

Ryszard Majkowski: – Smuda był w juniorach ważną postacią, potrzebnym środkowym obrońcą, do końca biliśmy się z Chemikiem Kędzierzyn­-Koźle o mistrzostwo ligi raciborskiej. Ale w dorosłej II lidze nie zagrał.

Andreas Rim: – Tam rządziła stara klika, która zdobyła mistrzostwo Polski juniorów w latach 1954 i 1956, a potem wywalczyła awans do I ligi i z niej spadła, i za nic nie chciała dopuścić młodych. Powód? Unia ratowała od wojska. W Raciborzu nie mieliśmy kopalni, ale działał wspomniany Zakład Elektrod Węglowych. Władze ZEW przekazywały, że potrzebują piłkarza do zakładu, a ten wymigiwał się od kamaszy. Rocznie należało im się 10 miejsc, chętnych nie brakowało: synka dyrektora czy sekretarza z partii trzeba było jakoś od koszarów uratować. Ostatecznie na zawodników przypadało mniej miejsc: jedno, dwa, może pięć. Nie dla Franka.

Smuda dostał powołanie na obóz przygotowawczy w Głuchołazach. W hotelowym pokoju mieszkał z Kitlem. Ten zlitował się nad zagubionym chłopakiem. Podpowiadał, jak zachowywać się w grupie, która podejrzliwie przyglądała się każdemu, kto mógłby odebrać starszyźnie etat w Zakładzie Elektrod Węglowych.

Właściwie jedyne wspomnienie Smudy z tamtego okresu zachowało się w książce Deyna, czyli obcy Romana Kołtonia1 i dotyczy ono jego alkoholowej inicjacji. Podczas jakiejś suto zakrapianej imprezy Kitel, Hibner, Lazar, Klimaszka i Michalski raz po raz wysyłali go do supersamu po wiśniówkę cherry cordial. W drodze powrotnej do domu Smuda zwymiotował w auto­busie. Do torby konduktora. Był nim kuzyn od strony rodziny mamy. Gdy po latach przeczytali to Majkowski i jego kolega Józef Siara, nie mogli uwierzyć, że starszyzna z Unii Racibórz w ogóle dopuściła takiego młokosa do swojego hermetycznego grona.

W 1967 roku Smuda skończył 19 lat, nie miał matury, ani myś­lał o studiach. W głowie była mu tylko piłka, więc szukał klubu, który pozwoliłby mu wykręcić się od zasadniczej służby wojskowej. Z otwartymi rękoma na kopalniany etat przyjęto go w trzecioligowym GKS-ie Wodzisław Śląs­ki, w kolejnych latach przechrzczonym na Odrę.

Po zimowym zgrupowaniu „Tygodnik Regionalny Nowiny” wymienił Smudę wśród „uzdolnionych juniorów wykazujących zadatki na dobrych piłkarzy”2. Na czarno-białych drużynowych zdjęciach młody piłkarz w pasiastej koszulce Odry wyglądał na alienującego się od grupy – stał zazwyczaj z boku, ze skrzyżowanymi na klatce piersiowej rękoma i wzrokiem wbitym w buty. Weselszy był za to na foto­grafii z pochodu pierwszomajowego, w którym maszerowali piłkarze GKS-u.

Dziennikarzom zdarzało się przekręcić jego nazwis­ko. Niekiedy podpisywali go „Żmuda”. Ale w lokalnej prasie zazwyczaj go chwalili. Po meczu z Orłem Między­rzecz Smuda występował w gronie tych, którzy „naj­bardziej się podobali” – obok Bronisława Majcherka i Tadeusza Szyi. Po sparingu z młodzieżową reprezentacją Polski można było przeczytać, że „wykazał zwyżkę formy”3. Wyróżniał się też podczas spotkań ze Stilonem Gorzów Wielkopolski i Ślęzą Wrocław. Odra trzymała się czołówki grupy zachodniej III ligi. W pierwszym sezonie Smudy przegrała walkę o awans z Piastem Gliwice, w drugim – z Uranią Ruda Śląs­ka.

Koledzy nadali Smudzie pseudo­nim „Szałot”, od śląs­kiego słowa oznaczającego sałatę, w nawiązaniu do jego wiejskiego pochodzenia. Bronisław Majcherek, wówczas czołowy napastnik GKS-u, po latach opowiadał w „Gazecie Wyborczej”4, że podczas dwóch lat wspólnego kopania w Odrze dekadę młodszego kolegę cechowała przerysowana w dziecięcy sposób ambicja, przejawiająca się w nieumiejętności godzenia się z drobnymi porażkami. Gdy trener Eugeniusz Sobesto zorganizował sprawdziany biegowe i na metę pierwszy dobiegł Majcherek, a drugi Smuda, młody obrońca Odry kłócił się z czasem pokazywanym przez stoper. Pół godziny później Sobesto zarządził powtórkę biegu. Smuda pędził co tchu, ale wskazówka sekundomierza pozostała bezlitosna. Pobiegł wolniej niż wcześniej. Doprowadziło go to do furii.

Latem 1970 roku rozegrał w barwach Odry dwa mecze towarzys­kie ze Spartakusem Budapeszt i w poszukiwaniu poważniejszych wyzwań zgłosił się do wicemistrza Polski – Ruchu Chorzów. Niebiescy nie byli już legendarną drużyną sprzed II wojny światowej z Ernestem Wilimowskim, Teodorem Peterkiem i Gerardem Wodarzem, słynnymi Trzema Królami. Drużynę rozbili naziści – wymusili grę dla III Rzeszy, wcielili do Wehrmachtu, przemianowali klub na Bismarckhütter Sport Vereinigung 1899 e.V. W zespole nie było też nikogo o statusie porównywalnym do Gerarda Cieślika, reprezentanta Polski z lat 1947–1958 i naj­lepszego strzelca w historii Ruchu.

Ale przy ulicy Cichej, gdzie mieścił się klub, nie brakowało postaci, które w historii polskiej piłki zapisały się ligowymi rekordami, mistrzostwami kraju, występami w euro­pejskich pucharach i reprezentacji: Joachim Marx, Zygmunt Maszczyk, Antoni Piechniczek, Antoni Nieroba, Eugeniusz Faber, Józef Janduda, Piotr Czaja.

Na ich tle Smuda był piłkarskim żółtodziobem. Usłyszał, że ma trzy miesiące, by udowodnić swoją przydatność. Zamieszkał w hotelu Batory. Obok trenera Tadeusza Forysia – nestora polskiej myśli szkoleniowej, asystenta Józefa Kałuży na mistrzostwach świata w 1938 roku, podporucznika AK i uczestnika powstania warszawskiego, w PRL-u trzykrotnie samo­dzielnego selekcjoner kadry Biało­-Czerwonych.

– Antoni Piechniczek może potwierdzić, że uśmialiśmy się przy nim co niemiara. Pamiętam jeden numer. Przyjechaliśmy z Magdeburga z towarzys­kiego spotkania z tym enerdowskim klubem. Bramy były już zamknięte i musieliśmy przechodzić przez płot. Trener Foryś zawisł na kolczatce i wołał o pomoc. Musiał poczekać na żonę, ponieważ ja umierałem ze śmiechu, nie byłem w stanie się ruszyć – opowiadał w latach 90. Smuda w „Przeglądzie Sportowym”5.

Ruch w tym czasie jeździł dużo po świecie: Irak, Syria, USA. Smudę zabrali na tournée po Gruzji. Z wyjazdu wrócił z przekonaniem, że ekipa Niebies­kich to sekta, w której władzę trzymają Piechniczek, Janduda, Faber i Nieroba. Starsi koledzy, bardziej utalentowani i utytułowani, ignorowali Smudę, nie zapraszali go na wyjścia do Delty. W modnym lokalu dawnego Chorzowa piłkarze przesiadywali w towarzystwie mężczyzn w garniturach, kobiet w sukienkach i cinkciarzy handlujących dolarami, zamawiali parzoną kawkę, rzadziej piwko, okazjonalnie śniadanie wiedeń­skie: szynka, grzanka, jajko w szklance. Alternatywnie odwiedzali Dom Turysty PTTK, żeby rżnąć w skata i remika. Do tych klimatów Smuda także nie był dopuszczany.

Naj­dziwniejsza była jego relacja z Piechniczkiem. W Gruzji Smuda dwukrotnie zmienił go na prawej obronie. Zapamiętał, że na treningach ćwiczyli czasami w jednej parze, nieszczęśliwie: przy próbie powtórzenia po Piechniczku salta pas­kudnie skręcił stopę, doznał urazu kostki, opuchlizna długo nie chciała zejść. Był to początek serii kontuzji, które naznaczyły jego karierę. Do historii rodzimego futbolu obaj przeszli przede wszystkim jako selekcjonerzy.

Piechniczka unieśmiertelniły medal MŚ ’82 i wyśpiewywany przez Bohdana Łazukę początek piosenki Tajemnice mundialu: „Entliczek, pentliczek, co zrobi Piechniczek, tego nie wie nikt” – nawet jeśli wyłączne prawa do sukcesu w turnieju w Hiszpanii rościł sobie Zbigniew Boniek.

W 1996 roku Piechniczek przejął reprezentację po raz drugi. Smuda wyrastał akurat wtedy na czołowego polskiego trenera w Widzewie Łódź. I czasami chwalił się, że dobrze zna selekcjonera z czasów wspólnej gry dla Ruchu. Błogość tej wizji wyparowała, gdy Piechniczek ze zgrupowania przed meczami z Cyprem i Niemcami wyrzucił pięciu piłkarzy RTS-u – Marka Citkę, Ryszarda Czerwca, Radosława Michalskiego, Macieja Szczęsnego i Pawła Wojtalę. Ci za zgodą Smudy przedłużyli świętowanie po awansie do Ligi Mistrzów i spoźnili się na zbiórkę w Bełchatowie o kilkanaście godzin. Wywiązała się medialna strzelanina. Selekcjoner publicznie powiedział, że nie podałby ręki trenerowi mistrza kraju.

– Czy nie można jakoś załagodzić pana stosunków z trenerem Smudą? – spytali dziennikarze.

– Pewnie, że można. Tylko ja panom zadam pytanie pomocnicze i nie odbierajcie mnie za bufona. Kto to jest Smuda? – odpowiedział Piechniczek6.

Wzajemną wrogość i niechęć podsycały kiepskie wyniki reprezentacji przy jedno­czesnym fantastycznym trenerskim starcie Smudy w Łodzi. Źródeł poczucia wyższości Piechniczka należało jednak szukać w Ruchu od czasu wakacji 1970 roku.

– Powiem szczerze. Z czasów, kiedy w mojej dość bogatej karierze piłkarskiej na bois­ku miałem między innymi styczność z Lucjanem Brychczym, Marcelim Strzykalskim czy Józefem Woźniakiem, człowieka o nazwis­ku Smuda nie pamiętam. W archiwach Ruchu trudno doszukać się takiego piłkarza. Może zagrał w jednym meczu Niebies­kich? Nie wiem. Nie kojarzę go w ogóle z Cichej – kąsał Piechniczek7.

Smuda nie pozostał mu dłużny. Jego słowa przed­rukował „Przegląd Sportowy”8.

– On nie potrzebuje podać mi ręki i ja jemu także nie. Piechniczek zaczął czepiać się, że nie byłem znanym piłkarzem. Nie pamięta mnie w ogóle z Ruchu. Na marginesie: w Ruchu akurat nie znalazłem miejsca i dlatego przeszedłem do Stali Mielec. Mnie nie interesuje, czego dokonał Piechniczek jako piłkarz, czy rozegrał dziesięć, sto czy pięćset meczów w Ruchu. W papiery mu nie zaglądam, nie grzebię w życiorysie.

1 R. Kołtoń, Deyna, czyli obcy, Poznań 2014, s. 485, 486.
2Piłkarze rozpoczęli przygotowania do rewanżowych spotkań, „Tygodnik Regionalny Nowiny”, 1968, nr 3, s. 6.
3Team juniorów bez zwycięstw, „Tygodnik Regionalny Nowiny”, 1968, nr 10, s. 8.
4 P. Czado, M. Zichlarz, Smuda, Franciszek, https://wyborcza.pl/7,75248,91981.html, dostęp 1.02.2025.
5 A. Godlewski, J. Kmiecik, Alfabet Franciszka Smudy, „Przegląd Sportowy”, 1996, nr 125, s. 8.
6 Ciż, Serce boli tatusia, że lanie dostała lalusia, „Przegląd Sportowy”, 1996, nr 172, s. 4.
7 J. Kmiecik, Pięciuroześmianych wagarowiczów, „Przegląd Sportowy”, 1996, nr 167, s. 7.
8 Tenże, W cztery oczy z Franciszkiem Smudą, „Przegląd Sportowy”, 1996, nr 175, s. 6.

FJANEK SZCZĘŚLIWKA

Smuda jako piłkarz nie zdobył mistrzostwa Polski. W jego mniemaniu z „przyczyn politycznych”. Tak to okreś­lał. Stal Mielec w połowie lat 70. dwukrotnie zatriumfowała w I lidze, wychowała gwiazdy Orłów Górskiego z MŚ ’74, otarła się o półfinał Pucharu UEFA, na europejskich bois­kach rozegrała całkiem wyrównany dwumecz z Realem Madryt. Andrzej Szarmach powiedział, że to jedyny polski klub, w którym „wyprasowane są nawet skarpetki”. Ale w sezonie 1970/71 była jeszcze ekstraklasowym beniaminkiem. Smuda więc na złote dni mielczan się nie załapał.

W nowym klubie i I lidze zadebiutował 19 czerwca 1970 roku. Na bois­ko wszedł za Ryszarda Rachwała w meczu ze Stalą Rzeszów, przegranym 0 : 3. Tydzień później z Legią wybiegł już w pierwszym składzie. I nie pękł. Ani wobec gwiazd rywali – Kazimierza Deyny i Roberta Gadochy. Ani wobec liderów własnego zespołu – Grzegorza Laty i Henryka Kasperczaka. Stal zremisowała 0 : 0, choć powinna wygrać: rzut karny Stanisława Stója obronił Władysław Grotyń­ski. Smuda zebrał komplementy za hardość, czujność, zdecydowanie w interwencjach.

W podkarpac­kim klubie zagrał jeszcze tylko sześć razy. Tomasz Leyko, autor mono­grafii Biało-niebies­ka. 80 lat FKS Stali Mielec, twierdzi, że to efekt kontuzji kolana. Smuda uszkodził łąkotkę, rehabilitacja się przed­łużała. Gdy wrócił do zdrowia, wyjściowa jedenastka była zabetonowana.

Włodzimierz Gąsior, piłkarz Stali Mielec w latach 1968–1977: – Odbił się od ściany. Zabrakło mu umiejętności.

Smuda uważał jednak, że powód był inny: konflikt z Edwardem Kieżelem, kierownikiem drużyny. W jego wersji zdarzeń Kieżel z nieskrywaną uporczywą złośliwością wyzywał piłkarzy śląs­kiego pochodzenia – czyli Smudę, ale i Henryka Kasperczaka – od „Hanysów”. Na początku XX wieku ludzie z innych rejonów Polski stworzyli pogardliwą językową wariację od imienia Hans i przykleili ją do Ślązaków, by skojarzyć ich z Niemcami. Z biegiem lat zadziałał mechanizm stary jak świat: mieszkańcy Śląs­ka obelgę przekuli w część tożsamości. Nie tyle oswoili bycie „Hanysami”, ile sami zaczęli się tak tytułować. Naj­wyraźniej jednak nie wszyscy: Smuda po którymś kolejnym przytyku Kieżela rzucił się na kierownika Stali z pięściami i wyleciał z drużyny.

– Chyba to przekreśliło moją wielką karierę – ubolewał po latach1.

Ludzi w Mielcu dziwią opowieści o „politycznych przyczynach” ostracyzmu wobec Smudy. Kieżela zapamiętano jako człowieka wielkiej klasy, elegancji i kultury: zasłużonego wielo­letniego kierownika Stali, tancerza Zespołu Pieśni i Tańca „Rzeszowiacy” i członka Chóru Męs­kiego Towarzystwa Śpiewaczego „Melodia”.

Gąsior: – Kieżel to ostatni człowiek, który mógłby w ten sposób mówić o ludziach. Nie słyszałem, żeby kogokolwiek wyzywał od „Hanysów”. Banialuki i bzdury. Trudno mi też uwierzyć, że Smuda chciał kogoś bić. Złego słowa o nim nie powiem, ale ludzie, którzy nie łapią się do składu, nie spełniają swoich marzeń, mogą później szukać sensacji i opowiadać niestworzone rzeczy.

Niezależnie od tego, czy jego karierę w Mielcu przerwał skandal, czy niedobór umiejętności, Smuda faktycznie znalazł się na zakręcie, wypchnięty z dziesiątego klubu tamtego sezonu Ekstraklasy, w swoim przekonaniu z łatką narwańca, wyrzutka piłkarskiego środowis­ka.

Z podkulonym ogonem wrócił na Górny Śląsk. Do królestwa „Hanysów”. Trafił do drugoligowego średniaka, Piasta Gliwice. Ściągnął go tam trener Edward Drabiń­ski, weteran operacji desantowej pod Arnhem i walk w Normandii, odznaczony Orderem Virtuti Militari. Dawny skandalista: swojego czasu uciekł na statku Batory z trzema kolegami z Legii za dolarami do Stanów Zjednoczonych i w Polsce został ukarany półrocznym zawieszeniem. W komunistycznej rzeczywistości Drabiń­ski został drugorzędnym szkoleniowcem, po Piaście nie poprowadził już żadnego zespołu.

Smuda lawirował między etatami w Hucie 1 Maja i Hutniczym Przed­siębiorstwie Remontowym. W szatni Piasta przebierał się obok zawodników w podobnym wieku, też dopiero wchodzących do poważnego futbolu. Większość z jego nowych kolegów pochodziła z Gliwic. Jan Jonda, jeden z tutejszych, wyliczał, że tylko dwóch członków drużyny było przyjezdnych: Karol Fajferek, ulubieniec kibiców, i właśnie Smuda. Wszyscy godali po śląs­ku.

Marcin Żemaitis, wielo­letni piłkarz, później prezes Piasta Gliwice: – Dwa razy na obozach lądowałem z nim w pokoju. Wesoły, specyficznie się wypowiadający człowiek. Nie chciałbym powiedzieć, że śmieszny, ale umiał rozbawić towarzystwo. Wołaliśmy na niego „Fjanek”, miał kłopoty z prawidłową wymową spółgłos­ki „r”, która zamieniała się u niego na „j”. Albo „Fjanek Szczęśliwka”, od szczęścia w kartach. Cały czas wałkowało się skata, na zgrupowaniach do wieczora, z przerwami na treningi, w Gliwicach po każdych zajęciach, kłótnie o dwa grosze potrafiły być na noże. Smuda się w tym specjalizował.

– Lepszy w kartach niż na bois­ku?

– Karol Fajferek, chłopak z Janowa, były hokeista, dobry napastnik, strzelający dużo goli, wiedział, że Smuda jest strasznie ambitny i okrutnie się wkurza. W gierce czterech na dwóch jego ulubionym zadaniem było polowanie, żeby tylko Smudzie założyć siatkę. Franek miał nogi długaśne, skrzywione, jak do beczki, cały czas wchodziły przez nie dziury, nienawidził tego. Kiedyś, jak mu Fajferek wykręcił taki numer, to go Smuda złapał za szyję i zaczął dusić.

– Typ furiata?

– Nie był ani trochę konfliktowy. Mas­kotka drużyny. Wszyscy ciągle próbowali coś mu zrobić. Widoczne postaci w zespole tak mają. Jego przypadłością był na przykład wilczy apetyt. Szczupły, silny, koń, ale zjeść mógł tyle, ile nikt. Byliśmy kiedyś na obozie na Lechii w Gdań­sku. Stołowaliśmy się w stoczniowej stołówce, mieliśmy wydzielone miejsce. Na obiad każdy dostał pół gęsi. Lato, upał, po jednym treningu, przed drugim, dzióbnąłem kilka kęsów. „Franek, chcesz?”, pytam. „Nie bedziesz jodł?”, nie może uwierzyć własnemu szczęściu. Wsunął dwie porcje. Poszliśmy odpoczywać. Wzięło go. Nogi na ścianę. Krzyczy: „Zdechnę!”. Tak go brzuch bolał. Wezwaliśmy karetkę.

– Przyjechała?

– Tak. Nadaliśmy mu pseudo­nim „Taśma”. Od tasiemca.

II liga była silna. Przewijały się przez nią Lech Poznań, Arka Gdynia, Śląsk Wrocław, GKS Katowice, Widzew Łódź czy Lechia Gdańsk. Smuda boleśnie zderzył się z Andrzejem Szarmachem, snajperem Arki i królem strzelców drugoligowych rozgrywek, jeszcze rok wcześniej kolegą ze stoczniowej kantyny elektryka Lecha Wałęsy. 28 maja 1972 roku przyszły gwiazdor reprezentacji Polski, bezskutecznie kryty przez Smudę, strzelił Piastowi cztery gole. Wynik: 0 : 7.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

1 Tenże, Nie byłem Władkiem, „Przegląd Sportowy”, 1993, nr 215, s. 4.

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

WSTĘP

LINCZ

OBIEŻYŚWIAT Z PGR-U

SEKTA

FJANEK SZCZĘŚLIWKA

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Prawa autorskie

Epigraf

Meritum publikacji