Fotograf poeta. Katastrofa humanistów - Marcin Buras - ebook

Fotograf poeta. Katastrofa humanistów ebook

Marcin Buras

5,0

Opis

Książka zawiera 9 felietonów o fotografii i pozycji fotografa w dzisiejszym świecie.

Od wydawcy: Buras ma na fotografię swoje spojrzenie. Jedni powiedzą: ma zbyt klasyczny ogląd sprawy. Inni, urażeni, westchną głęboko i dość głośno. Jeszcze inni dowiedzą się od niego, że sztuka dokumentu to nie zdjęcia “do dowodu” ani hasztag #documentaryphotography na instagramie. Przyswoją sobie nazwiska, poznają opinie autora. Potem nie zrobią błędu, jeśli odszukają zdjęcia – niech wyrobią sobie własne zdanie. Odniesień, haczyków i linek pomocniczych w tej książce jest bez liku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 64

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Kolekcje



Mar­cin Bu­ras

 

Od wy­daw­cy

 

 

 

 

Wie­cie, jak to jest... Kry­ty­cy, hi­sto­ry­cy sztu­ki, ku­ra­to­rzy, od­bior­cy czy wresz­cie sami fo­to­gra­fo­wie mają róż­ne po­dej­ście i spoj­rze­nie na fo­to­gra­fię. Za­trzy­ma­ne w ka­drze ob­ra­zy, szcze­gól­nie te, któ­re mają opo­wia­dać hi­sto­rię i opi­sy­wać czło­wie­ka, jego ży­cie, sy­tu­ację, w któ­rej się znaj­du­je, po­wsta­ją dzię­ki pro­ce­so­wi mniej lub bar­dziej kre­atyw­ne­mu.

Pro­ces ten nie jest wol­ny od wpły­wów – mniej lub bar­dziej trwa­łych i uza­sad­nio­nych „mód”. Cią­gle też musi ko­re­lo­wać z tzw. kla­sy­ką – spu­ści­zną le­gend i mi­strzów ga­tun­ku.

Fe­lie­to­ny Bu­ra­sa po­wsta­wa­ły w róż­nych od­stę­pach cza­su, na po­cząt­ku – co pół roku, póź­niej – na­wet co kil­ka lat. Pi­sał je dla pierw­sze­go, dziś już le­gen­dar­ne­go, in­ter­ne­to­we­go ma­ga­zy­nu fo­to­gra­fii do­ku­men­tal­nej 5kla­tek.pl.

Po ze­bra­niu ich ra­zem ukła­da­ją się w opo­wieść o roz­wo­ju sy­tu­acji fo­to­gra­fa, któ­ry na­dal chce po­ka­zy­wać czło­wie­ka po to, żeby je­den dru­gie­go ro­zu­miał lub cho­ciaż po­znał. Żeby nie był mu obcy, a tyl­ko inny.

Z my­ślą o książ­ce po­wstał fe­lie­ton dzie­wią­ty, ostat­ni. Dzie­li go od na­pi­sa­nia pierw­sze­go dzie­sięć lat. Pro­ces, jaki w cią­gu nich za­szedł, nie wy­da­wał się tak trwa­ły, na jaki wy­glą­da te­raz. Każ­dy z tek­stów przed­sta­wiał ja­kiś jego frag­ment. Dla­te­go też fe­lie­ton dzie­wią­ty jest naj­dłuż­szy: w ostat­nich la­tach symp­to­my ka­ta­stro­fy się namno­ży­ły, twier­dzi au­tor, a cho­dzi o to, by­śmy – przy­naj­mniej nie­któ­rzy – nie szli nad prze­paść jak ślep­cy.

Bu­ras ma na fo­to­gra­fię swo­je spoj­rze­nie. Jed­ni po­wie­dzą: ma zbyt kla­sycz­ny ogląd spra­wy. Inni, ura­że­ni, wes­tchną głę­bo­ko i dość gło­śno. Jesz­cze inni do­wie­dzą się od nie­go, że sztu­ka do­ku­men­tu to nie zdję­cia „do do­wo­du” ani hasz­tag #do­cu­men­ta­ry­pho­to­graphy na in­sta­gra­mie (po­le­ca­my spraw­dzić). Przy­swo­ją so­bie na­zwi­ska, po­zna­ją opi­nie au­to­ra. Po­tem nie zro­bią błę­du, je­śli od­szu­ka­ją zdję­cia – niech wy­ro­bią so­bie wła­sne zda­nie. Od­nie­sień, ha­czy­ków i li­nek po­moc­ni­czych w tej książ­ce jest bez liku.

 

01 | Pa­skud­na po­zy­cja

 

 

 

 

Na wy­sta­wie współ­cze­snej fo­to­gra­fii au­striac­kiej pani ku­ra­tor z Za­chę­ty po­wie­dzia­ła, że au­tor zro­bił zdję­cia zwy­czaj­ne jak do al­bu­mu ro­dzin­ne­go, ale ujął je w kon­kret­ne ramy. Ten kon­kret to dwu­let­nia ob­ser­wa­cja ro­dzi­ny w trak­cie wspól­ne­go z nią za­miesz­ki­wa­nia. Uwa­gi pani ku­ra­tor nie zwró­ci­ła zni­ko­ma ory­gi­nal­ność prac oraz sa­me­go po­my­słu, na­mięt­nie po­wie­la­ne­go przez m.in. ar­ty­stów-pla­sty­ków, któ­rzy lu­bią obec­nie zaj­mo­wać się „fo­to­gra­fią ar­ty­stycz­ną”.

God­ne spe­cjal­nej re­ko­men­da­cji ku­ra­tor­skiej oka­za­ły się da­lej zdję­cia au­tor­ki, któ­ra co ty­dzień ro­bi­ła ma­ło­ob­raz­ko­we por­tre­ty swo­jej cór­ce. Przez osiem­na­ście lat, w trak­cie ca­łe­go z nią wspól­ne­go po­ży­cia. Chcia­ło­by się po­wie­dzieć: dzie­ło ży­cia. Chcia­ło­by się zo­ba­czyć DZIE­ŁO ŻY­CIA; w koń­cu – osiem­na­ście lat, szmat cza­su. Za­miast tego po­wsta­ły plan­sze z kwa­dra­ta­mi bliź­nia­czych ka­drów, w któ­rych isto­ta por­tre­tu się gubi, naj­bar­dziej zaś wpa­da­ją w oko bia­łe pola – zna­ki nie­obec­no­ści cór­ki pod­czas wa­ka­cji. Bez nich „pra­ca nie po­ka­zy­wa­ła­by aspek­tu re­al­no­ści cza­su” – na­pi­sa­ła pani ku­ra­tor.

Wy­sta­wa au­striac­kiej fo­to­gra­fii no­si­ła ty­tuł „Kim jest inny”. Waż­ny te­mat w do­bie in­te­gra­cji Eu­ro­py i jed­no­cześnie na­ra­sta­ją­cej w niej fali na­cjo­na­li­stycz­nych za­cho­wań. Waż­ny bar­dzo w Pol­sce, dła­wią­cej się se­rią klau­stro­fo­bicz­nych wy­stą­pień. Dla­cze­go więc spro­wa­dza się pra­ce tak mało za­an­ga­żo­wa­ne, po­ru­sza­ją­ce, tak mało mówiące? Su­ge­ro­wa­nie dys­kur­su o „in­nym” na tę mo­dłę jest ko­niunk­tu­ral­nym uda­wa­niem za­an­ga­żo­wa­nia w dzie­ło to­le­ran­cji. „To­le­ran­cja” to mod­ne sło­wo. Po­wiedz­my le­piej: w dzie­ło ro­zu­mie­nia dru­gie­go czło­wie­ka (bo­daj­że Le­szek Ko­ła­kow­ski wy­tknął, że sło­wo „to­le­ran­cja”, po­cho­dzą­ce od ła­ciń­skie­go cza­sow­ni­ka o zna­cze­niu: wy­trzy­my­wać, zno­sić, ścier­pieć, jest w ta­kim kon­tek­ście zgo­ła chy­bio­ne).

W fo­to­gra­fii, któ­ra szyb­ko oka­za­ła się do­ku­men­tem nie do prze­ce­nie­nia i nie do za­stą­pie­nia, bar­dzo wcze­śnie o ta­kie po­szu­ki­wa­nie dro­gi zro­zu­mie­nia dru­gie­go czło­wie­ka cho­dzi­ło. Utrwa­la­nie lud­no­ści ko­lo­ni­zo­wa­nej Afry­ki przez za­fa­scy­no­wa­nych po­dróż­ni­ków nie­ko­niecz­nie się jesz­cze aku­rat z tym łą­czy­ło, na­to­miast por­tre­ty przed­sta­wi­cie­li po­szcze­gól­nych sta­nów społecz­nych au­tor­stwa Au­gu­sta San­de­ra, a po­cząw­szy od Hen­ri Car­tier-Bres­so­na – re­por­ta­żo­we chwy­ta­nie na go­rą­co ży­cia miesz­kań­ców każ­de­go do­stęp­ne­go kra­ju, były ko­lej­ny­mi od­sło­na­mi „in­ne­go”, szu­ka­niem po­ro­zu­mie­nia przez współ­od­czu­wa­nie i choć­by czę­ścio­wą iden­ty­fi­ka­cję. Zmie­rza­no do bu­do­wa­nia po­czu­cia wspól­no­ty.

Ob­ja­wi­ła się za­ra­zem po­tę­ga ob­ra­zu fo­to­gra­ficz­ne­go, i to tego pier­wot­ne­go, czar­no-bia­łe­go, tym moc­niej za­an­ga­żo­wa­ne­go, im bar­dziej mi­ni­ma­li­stycz­ne­go. Taka fo­to­gra­fia współ­two­rzy­ła etos pra­sy.

Dziś, w re­ak­cji na otrzy­ma­ny ma­te­riał zdję­cio­wy, pan re­dak­tor z Po­li­ty­ki nie ba­wił się z fo­to­gra­fem w po­li­ty­kę, a tym bar­dziej w dy­plo­ma­cję, i po­wie­dział, że te czar­no-bia­łe zdję­cia jemu oso­bi­ście nie wa­dzą, ale ko­le­gom się nie spodo­ba­ją. Za trud­ne na dzi­siej­sze cza­sy, nie za­ak­cep­tu­ją, stwier­dził nie­chęt­nie.

Do­my­ślam się, że ko­lo­ro­we są lep­sze, bo są ta­kie zwy­czaj­ne jak do al­bu­mu ro­dzin­ne­go. Bo prze­cięt­ny od­bior­ca bę­dzie je oglą­dał rów­nie ła­two, co zdję­cia ze swo­ich wa­ka­cji czy ko­mu­nii cór­ki, może tro­chę po­iry­to­wa­ny wi­do­kiem nie­któ­rych współ­uczest­ni­ków, lecz za­raz mile po­łech­ta­ny, że tak do­brze na ich tle wy­szedł. Wol­ne me­dia po­ty­ka­ją się o pro­blem wol­no­ści po­nad­prze­cięt­nej wy­po­wie­dzi. Są opę­ta­ne przez ba­da­nia opi­nii czy­tel­ni­ków: po­do­bam się czy się nie po­do­bam, bar­dziej się sprze­dam czy mniej się sprze­dam. Cho­ro­ba son­da­żu wła­snych od­bior­ców, za­pew­ne z po­wo­du nowo na­ro­dzo­nej kon­ku­ren­cji Dzien­ni­ka, do­tknę­ła na po­cząt­ku roku na­wet Ga­ze­tę Wy­bor­czą. Jej czy­tel­ni­cy po­skar­ży­li się na tro­chę trud­ny ję­zyk i te­raz w ana­li­zie syl­wet­ki no­we­go sze­fa wło­skie­go rzą­du moż­na prze­czy­tać, że gdy wy­pa­dał on nie­udol­nie jako szef Ko­mi­sji Eu­ro­pej­skiej, za­chod­nie me­dia za­czę­ły „jeź­dzić po nim jak po ły­sej ko­by­le”.

Oczy­wi­ście naj­więk­sza co­dzien­na ga­ze­ta ogól­no­pol­ska ma pra­wo czuć się wśród kra­jan jak wśród sa­mych swo­ich i kre­ować ję­zyk swe­go prze­ka­zu we­dług wzor­ców z „Sa­mych swo­ich”. Jest naj­więk­sza, lecz za chwi­lę może taką nie być, musi więc ro­bić wszyst­ko, żeby się ra­to­wać, choć wie­lu jest jesz­cze ta­kich, któ­rzy pa­mię­ta­ją, że w cza­sach zde­cy­do­wa­nie ogra­ni­czo­nej wol­no­ści sło­wa i prze­ka­zu ho­no­rem do­brej pra­sy była kre­acja po­zio­mu ko­mu­ni­ka­cji z od­bior­ca­mi we­dług wła­snych wzor­ców i to tak, żeby am­bi­cją czy­tel­ni­ka było swo­im po­zio­mem do ta­kiej pra­sy do­ra­stać. To były hi­sto­rycz­ne cza­sy li­te­rac­kie­go re­por­ta­żu i hu­ma­ni­stycz­ne­go fo­to­re­por­ta­żu, my zaś ży­je­my w cza­sach ogól­ne­go zaniża­nia am­bi­cji kul­tu­rotwór­czych oraz po­mie­sza­nia ga­tun­ków tak w me­diach, jak w sztu­ce. I tak, ar­ty­ści-pla­sty­cy wy­sta­wia­ją fo­to­gra­fie z al­bu­mów ro­dzin­nych, pra­sa za­czy­na dru­ko­wać ama­tor­skie zdję­cia z te­le­fo­nów ko­mór­ko­wych, a pro­fe­sjo­nal­ny fo­to­graf, np. Mar­tin Parr, o znaczącym do­rob­ku, pra­cu­ją­cy dla pre­sti­żo­wej agen­cji Ma­gnum, pu­bli­ku­je na­gle ob­raz­ki dzie­sią­tek wol­nych miejsc par­kin­go­wych, któ­re przy­po­mi­na­ją żmud­ną i nud­ną do­ku­men­ta­cję glo­bal­ne­go wy­dzia­łu ko­mu­ni­ka­cji.

Sy­tu­acja pol­skie­go fo­to­gra­fa, któ­ry nie dość, że nie jest współ­pra­cow­ni­kiem Ma­gnum, to jesz­cze za­cho­wał am­bi­cje, wy­glą­da pa­skud­nie m.in. za spra­wą schył­ku eto­su wol­nej pra­sy. Na ogól­nie wol­no­ścio­wym eto­sie wy­ro­sła Ga­ze­ta Wy­bor­cza, przy oka­zji ana­li­zy na­sze­go ryn­ku fo­to­gra­ficz­ne­go, miast do­być sza­bli i o po­pra­wę tego ryn­ku choć pió­rem za­wal­czyć, nie waha się za­mknąć te­mat opi­nią mar­szan­da, któ­re­go co naj­mniej draż­ni wy­so­ka po­zy­cja fo­to­gra­fii na ryn­kach za­chod­nich: „Lu­dzie myślą, że zbie­ra­jąc fo­to­gra­fie, nie idą na in­te­lek­tu­al­ną ła­twi­znę, ale idą, idą”1. Cóż, w ta­kiej sy­tu­acji pol­skie­mu fo­to­gra­fo­wi po­zo­sta­je zło­żyć uszy po so­bie. Rów­nież i wte­dy, gdy fo­to­edy­tor naj­po­pu­lar­niej­sze­go ty­go­dni­ka prze­sy­ła mu zle­ce­nie ra­zem z roz­ry­so­wa­ną kom­po­zy­cją za­ma­wia­ne­go zdję­cia, choć ad­re­sat ma czter­dziest­kę na kar­ku i tu­zi­ny na­gród w kon­kur­sach (co praw­da tyl­ko fo­to­gra­ficz­nych).

Zresz­tą kon­kur­sy prze­sta­ją wy­zna­czać mia­rę z po­wo­du te­ma­tycz­ne­go sa­mo­ogra­ni­cze­nia. Zna­kiem cza­su są bo­wiem uty­ski­wa­nia Ste­phe­na May­esa, se­kre­ta­rza jury World Press Pho­to 2006, któ­ry nie chciał się po­go­dzić z tym, że „ma­te­ria­ły po­ka­zu­ją­ce ży­cie co­dzien­ne, styl ży­cia, pro­ble­my każ­de­go roz­wi­nię­te­go pań­stwa, ta­kie jak cho­ciaż­by edu­ka­cja, w ogó­le nie są przy­sy­ła­ne na kon­kurs”2. Jed­no­cze­śnie na­wy­kiem więk­szo­ści ju­ro­rów sta­ło się na­gra­dza­nie te­ma­tów ka­ta­stro­ficz­nych: wo­jen, trzę­sień zie­mi, po­wo­dzi i in­nych ka­ta­kli­zmów, któ­re do­dat­ko­wo zy­ska­ły w ostat­nich la­tach ab­sur­dal­nie es­te­tycz­ną opra­wę, czy­nią­cą z nich ob­ra­zy pięk­ne i do­sko­na­le oczysz­czo­ne z emo­cji. Ob­ra­zy kom­plet­nie nie­za­an­ga­żo­wa­ne. Nie ma chy­ba sku­tecz­niej­sze­go spo­so­bu na zde­pre­cjo­no­wa­nie wła­sne­go śro­do­wi­ska. To wina nie tyl­ko ju­ro­rów, taki jest ry­nek pra­sy i ta­kie zdję­cia przy­sy­ła­ją na kon­kur­sy fo­to­gra­fo­wie. Po­je­dyn­cze uwa­gi na­wet naj­znacz­niej­szych oso­bo­wo­ści nie są w sta­nie za­trzy­mać po­stę­pu­ją­cej de­gra­da­cji po­zy­cji fo­to­gra­fa. W Pol­sce. Na Za­cho­dzie chro­ni ją pas­sa fo­to­gra­fii ar­ty­stycz­nej na ryn­ku sztu­ki. U nas na­to­miast nie bro­nią jej rów­nież domy wy­sta­wien­ni­cze, pre­zen­ta­cje or­ga­ni­zu­je się naj­chęt­niej pio­nie­rom pro­fe­sji, sła­wom sta­rym i naj­le­piej z za­gra­ni­cy (nie­daw­na pre­zen­ta­cja prac Arno Fi­sche­ra we wro­cław­skiej Ga­le­rii Awan­gar­da/BWA), bo prze­cież to znacz­nie pew­niej­sze niż wspie­ra­nie no­wych ta­len­tów. Nie­ste­ty pre­zen­ta­cje mię­dzy­na­ro­do­wych sław wy­kra­cza­ją czę­sto poza moż­li­wo­ści fi­nan­so­we pol­skich ga­le­rii. I wte­dy za­pew­ne spro­wa­dza się ta­kie wy­sta­wy, jak „Kim jest inny” z Au­strii.

„Te zdję­cia są jak splu­nię­cie w twarz in­nym fo­to­gra­fom” – wy­ce­dził przez zęby je­den z pol­skich fo­to­gra­fów, gdy zo­ba­czył „par­kin­go­we” zdję­cia Mar­ti­na Par­ra na stro­nie eli­tar­nej agen­cji Ma­gnum. Nie moż­na się dzi­wić, że czło­wiek wy­ra­ża się do­sad­nie, gdy czu­je bez­sil­ność. Bo Mar­ti­no­wi Par­ro­wi uda­ło się nie tyl­ko sa­mo­dziel­ne po­mniej­sze­nie wła­sne­go zna­cze­nia. Jemu się uda­ło po­ka­zać, że do­bry fo­to­graf po­tra­fi się i dziś za­an­ga­żo­wać, tyle że w ba­na­li­zo­wa­nie hu­ma­ni­stycz­ne­go wy­cho­wa­nia przez sło­wo i ob­raz. Sku­tek jest po­waż­ny: on już nie