Familia grande - Kouchner Camille - ebook + książka

Familia grande ebook

Kouchner Camille

5,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 159

Data ważności licencji: 8/3/2029

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału francuskiego La familia grande

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Na okładce obraz Rustend meisje (Odpoczywająca dziewczyna) Johana Antoniego de Jongego

Copyright © by Éditions du Seuil, 2021

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025

Copyright © for the Polish translation by Magdalena Kamińska-Maurugeon, 2025

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Anastazja Oleśkiewicz

Korekta Monika Paduch / d2d.pl, Patrycja Pączek / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Cet ouvrage a bénéficié du soutien des Programmes d’aide à la publication de l'Institut français.

Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Instytutu Francuskiego w ramach programów wsparcia wydawniczego.

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-160-6

Spis treści

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Dedykacja

Epigraf

I

II

III

IV

Podziękowania

Taka świetna rodzina

Kolofon

Niektóre imiona zostały zmienione przez autorkę.

Dla Marie-France.

Dla Tasia, Elsy i Eliasa

oraz wszystkich ich kuzynów i kuzynek

I moje serce ulega, lecz nie rezygnuje.

Victor Hugo, À Villequier [w:] Les Contemplations

I

Moja matka umarła 9 lutego 2017 roku. Całkiem sama, w szpitalu w Tulonie. W dokumentacji medycznej wpisano: „zgon w obecności bliskich”, ale nie było przy niej żadnego z dzieci.

Moja matka umarła beze mnie, taka malutka na szpitalnym łóżku. A ja muszę z tym żyć.

Miesiąc wcześniej dowiedziała się, że ma raka. Trzy tygodnie badań doprowadziły do niedorzecznej decyzji: operujemy. Segmentektomia, usuwamy guza. Proszę zachować spokój. Napisała do mnie: „Nie martw się, nie jestem sama”.

Moja matka się ulotniła. Przerwano „leczenie” – jeśli można to tak nazwać – nie pytając mnie o zdanie, nie czekając, aż przyjadę, by potrzymać ją za rękę. Skrócono jej cierpienia, wyrywając jej serce. Nie pozwolono, by wysłuchała słów swoich dzieci, słów kojących lub wspierających, słów pożegnania, słów miłości. Moja matka poddała się śmierci, daleko ode mnie.

Piszę te słowa po wielu latach. Piszę: „Moja matka umarła”, lecz w tym konkretnym momencie nie czuję jej braku. Owszem, mam ściśnięte gardło i do oczu napływają mi łzy, ale świadomość, że mi ją wyrwano, jest nierealna.

Moja matka… straciłam ją tysiąc razy, tym razem jej nie stracę.

*

Może tylko jej oczy.

„Oczy. Czy mogą wziąć jej oczy?” Wysyłam pytanie braciom. Wymiana esemesów. „Wygląda na to, że wszystko jest przegniłe, poza oczami. Płuc, serca i wątroby nikt nie chce. Ale oczy chętnie by wzięli. Nie przeszkadza wam to? Oddajemy oczy mamy? A tak w ogóle to co robimy? Luz pyta, czy zgadzamy się, by matka spoczęła w Sanary. Co my na to? „Ona by chyba tego chciała, nie?” Nie ma czasu do namysłu. Trzeba odpowiedzieć natychmiast, by powstrzymać te pytania, by je przerwać. „Tak, tak, okej, jeśli uważasz, że to w porządku, to tak, tak, okej”.

W górach, gdzie się schroniłam, dopinam ostatnie detale pogrzebu matki. Moja młodsza siostra Luz jest w szpitalu w Tulonie. Mówi mi przez telefon: „Będzie mieć dżinsy i błękitny sweter z kapturem, ten, który lubiła. Jak myślisz? Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby włożyli jej majtki? Powiedziałabym, że nie ma mowy! Moja matka nigdy nie nosiła majtek. Oszaleliście czy co? Sprawdzimy!”.

Wiemy to, Luz i ja, bo ta historia z majtkami czyni z nas sieroty szczególne. Dla nas, córek, strata matki wiąże się z obawą o utratę takich wspomnień. Z ryzykiem, że któregoś dnia zapomnimy o widoku matki kucającej w trawie w Sanary i wydającej westchnienia ulgi. I tak co wieczór. „Dzieci, pora na siusianie w trawie!” znaczyło dla niej: „Pora spać”. Na drodze prowadzącej do Farmy, zawsze w tym samym miejscu, powtarzała: „Tyłki na wierzch i wszystkie razem, jak wspaniale! Rozkoszujcie się źdźbłami, dziewczynki! Jakie to szczęście, że żadna z nas nie jest facetem!”. Dla mnie i dla mojej siostry był to wspólny język, wymiana spojrzeń z myślą o jutrze, o przyszłym życiu i o własnych córkach, o tym, że trzeba będzie spróbować. I pozostać buntowniczkami.

*

Odwiozłam dzieci do ojca. Jadę na Południe z Victorem, moim bratem. Kierunek: Tulon.

W pociągu – wrzaski maluchów, dzwonki telefonów, jedzący ludzie – zamieszanie. Mój brat bliźniak i ja mamy po czterdzieści dwa lata, siedzimy naprzeciw siebie i rozmawiamy spojrzeniami: Myślisz, że sobie poradzimy? Kocham cię. Jestem tu. Co my, do cholery, robimy? Nadszedł najgorszy dzień naszego życia.

Victor prowadzi auto aż do Sanary. Hotel La Farandole na końcu nadbrzeżnej drogi, tuż za plażą ośrodka Les Pieds dans l’Eau, tą, na której gdy byłam mała, poparzyła mnie meduza. Zawsze widzieliśmy ten hotel. Z daleka robił na nas wrażenie. Pomyślałam, że to dobrze, że będziemy mieli dokąd pojechać.

Dzień wcześniej zadzwoniłam na recepcję. „Na ile dób hotelowych?” Pomyślmy… trzeba jechać do szpitala, sprawdzić, czy osoba, którą mamy pochować, rzeczywiście jest naszą matką, odebrać jej rzeczy, przespać się. Jedna noc. Pogrzeb, wyjazd. Nie opłaca się rozgaszczać. „Tylko na jedną, poproszę”. Zdanie, którego wolałabym nigdy nie wymawiać. W słuchawce słyszę śpiewny, południowy akcent: „Więc to krótki pobyt. Przyjeżdża pani w interesach?”. Jedno „nie” musi wystarczyć. Bo jak to inaczej powiedzieć?

*

Docieramy. Kwaterujemy się. Ruszamy. Nie ma co zwlekać. Kierunek: szpital Sainte-Musse w Tulonie. Czekają tam na nas Colin i Luz, nasz starszy brat i młodsza siostra.

Jesteśmy niezbyt żwawi, nie do końca rześcy, mocno przetrąceni, lecz po raz pierwszy od dawna – razem. Milczące uściski. Zawieszone spojrzenia. Nie potrzeba słów. Ciężkie niebo. Wyraźnie staramy się śledzić nawzajem swoje reakcje, nikt nie wie, co zrobić z tym smutkiem. Uśmiechamy się do siebie łagodnie.

Jak reaktywowany, dość już przejrzały zespół rockowy błądzimy po szpitalu, szukamy kostnicy.

Dotarliśmy. Pytanie „A państwo to…?” eksploduje nam w głowach.

Słowa odklejają mi się od ust, język uderza o podniebienie. Ledwo mnie słychać. „Dzieci pani Pisier. Jesteśmy jej dziećmi”. Sanitariusz nie zmienia tonu, on też wygląda na wykończonego: „Tu jej nie ma. Nie, nie u mnie. Nie ma tu żadnej pani Pisier. Nie mam pani Pisier. Przykro mi”. Oto, co śmie powiedzieć. Moja siostra próbuje inaczej: podaje jej nazwisko po mężu. Znalazła się zbłąkana matka! Wystarczyło zmienić tożsamość. „Możecie wejść. Próbowałem doprowadzić ją do ładu, ale niewiele to dało…” Faktycznie.

Tak bardzo bałam się wejść do tego pomieszczenia. Tak bardzo bałam się, że się obudzi, że będzie zniekształcona, bałam się, że nie będzie chciała mnie wysłuchać, że nie dam rady płakać, a ona zapomni, że byłam jej córką, i nie pozwoli mi do siebie podejść.

Każde z nas po kolei, jedno po drugim, poszło sprawdzić. Co? Sama nie wiem. Każde z nas weszło, popłakało i wyszło. Ja całowałam ją mocno, mocno, bardzo mocno całowałam jej gładką i lodowatą skórę. A potem prosiłam ją o wybaczenie. Długo.

*

Gdzie jest winda, oddział onkologii?

Żywe trupy szukają w szpitalu rzeczy po swojej matce.

Tym razem się nie mylimy. „Przyszliśmy po rzeczy kobiety zamężnej”. Zmotywowany zespół rockowy!

Młoda pielęgniarka pcha wózek z olbrzymim workiem na śmieci. „Proszę, nie znalazłam nic lepszego. Niech państwo od razu sprawdzą, czy wszystko jest”. Wybór pada na najstarszych.

Colin rozchyla worek. Silne wyziewy perfum naszej matki. Rockmani są do cna naćpani. Niewesoły ten remanent. Zacznijmy.

Nasz brat bierze pierwszy przedmiot i patrzy na nas, zakłopotany: „Pilot od telewizora? Co to za pilot?”. Niespełna dwudziestoletnia pielęgniarka z dumą ucina nasze wątpliwości: „To jest polityka szpitala. – Szeroki uśmiech. – Pilot podąża za pacjentem. Gdzie jest państwa mama?”. Moi bracia, siostra i ja po raz pierwszy mówimy chórem, z serdeczną odrazą: „Ona nie żyje! Ile razy trzeba to powtarzać!”.

No dobra… Jej telefon, ciuchy, komputer, książki… Późno już, jedźmy stąd, jutro ciężki dzień!

Jemy kolację na plaży. Przy stoliku – ci, którzy zostali: najstarszy Colin, bliźnięta – Victor i ja, i dwoje adoptowanych: Luz i Pablo. W sumie pięcioro. Duma mojej matki: pięcioro dzieci, dwa porody. Kto da więcej?

Trochę poobijany ten nasz zespół rockowy.

Jest z nami moja kuzynka Rose. Będzie jutro przy otwarciu rodzinnego grobowca. Jej brat Timothée wolał nie przyjeżdżać. Rozumiem go. Marie-France, ich matka, którą tam pochowano, wyjrzy na światło dzienne. Czy mieliśmy wybór? Siostry Pisier wyszły za kuzynów. Jednak popełniliśmy błąd, godząc się, by spoczęły tak daleko od ich własnej matki i Paryża! Tak daleko od nas. W rodzinnym grobowcu swoich mężów. Co nas podkusiło?

Duży stół w restauracji. Są tu niemal wszyscy koledzy mojej siostry, ci, których nazywa kuzynami. Jej kuzyni, czyli dzieci przyjaciół mojej matki. Są delikatni, mili i smutni. Są tu z nami, ale ja ich nie słyszę. Wpada też ojciec Rose. Wuj przychodzi nas ucałować.

*

Nazajutrz dżinsy i gruby sweter. Muszę wydostać się z hotelu La Farandole. Wrócić do kostnicy z braćmi i siostrą. Odebrać matkę.

Przed tym jednak Colin, Victor i ja prosimy, by pozwolono nam zajechać do posiadłości Plaine du Roi – ostatniego miejsca zamieszkania naszej matki. Mamy godzinę. Możemy iść do jej pokoju, lecz uprzedzono nas: „Wszystko albo prawie wszystko zostało już rozdane”.

Godzina w posiadłości, godzina na piętrze w pokoju matki, jej przyjaciele są na tarasie – nie widzą nas i kontynuują rozmowę.

Godzina w posiadłości – spędzamy ją zamknięci w pokoju jak włamywacze, jak sępy, które zajrzą w każdy kąt.

Godzina w posiadłości, podczas której moi bracia szukają pamiątek po matce. Nie ma już ani jednego zdjęcia, ani jednego listu.

Biorę sweter, koszulkę, jej perfumy, dwie–trzy tandetne broszki.

Tym razem już na zawsze opuszczamy posiadłość.

Pędzimy do kostnicy. Znów trzeba się spieszyć. Kondukt złożony z pięciorga dzieci.

W małym, sterylnym pomieszczeniu, gdzie po raz ostatni dotykam skóry swojej mamy, tli się jeszcze powolne życie. Gilles, brat matki, i Cécile, jego ukochana, są z nami, by w milczeniu domknąć czas. Bierzemy się pod ręce. Powietrze gęstnieje. Pokoik jest za mały dla pięciorga dzieci i dwójki rozbitków. Gałązka mimozy w trumnie. Znużony pracownik pyta nas: „Jak rozumiem, mimoza odchodzi razem z szanowną panią…”.

Cisza w samochodzie. Tulon–Sanary. Jedziemy za karawanem. Ostrożnie.

Autostrada Esterel. Matka jej nie cierpiała. Gdy byliśmy mali, przyjeżdżała po nas w okolice Fayence, gdzie cały lipiec spędzaliśmy z ojcem. Rzadkie chwile, w których prowadziła długodystansowo. Była zmuszona. Planowała podróż jak zawody: pierwszy etap do wjazdu na autostradę; drugi etap – stacje poboru opłat przy wyjeździe; trzeci etap – dotarcie do Sanary. Za każdym razem buziaki w nagrodę. Przez całą drogę, rytualnie, masakrowaliśmy piosenki Alaina Souchona, mieliśmy takie radosne, pełne ulgi głosy na myśl, że ją odzyskaliśmy: „On avance à rien dans ce canoë […] Tu ne pourras jamais tout quitter, t’en aller”[1]. Zawodowy kanon! I wreszcie – meta w posiadłości. „Wygrałam! Wasza matka jest mistrzynią. Ależ macie szczęście”. Ależ – przede wszystkim – czuliśmy ulgę, że po nas przyjechała!

*

Cmentarz w dzielnicy La Guicharde. Colin i ja idziemy sikać w trawie, zatrzymać się! A potem noga za nogą. Zjechać w dół ulicy, ominąć rondo. Zobaczyć ich z daleka. Podjechać. Przyjaciele mojej matki. Masa. Ludzie, którzy w pewnym momencie, w większości, byli dla mnie jak rodzice: Luc, Zazie, Janine, Geneviève, Jean… mój ojciec. Wyglądają na zajętych, wymieniają całusy, przytulają się, ale trzymają z dala od nas, z boku.

Ode mnie – nikogo. Nigdzie żadnych przyjaciół. Nie zdążyłam ich poinformować. Opowiedzieć o swoim smutku i strachu, o ogniu w sercu i o lodzie w kościach. O zawrocie głowy, jaki mnie czeka, o koszmarnym zejściu w dół cmentarnej alei, napotykaniu spojrzeń ludzi, których tak kochałam, a którzy się odsunęli. Skąd miałam to wiedzieć? Matkę chowa się tylko raz.

Przy wejściu na cmentarz gubię się na czterech metrach kwadratowych. Widzę chaotyczną plątaninę ciał. Obijam się o jedno z nich. Podnoszę głowę. Ściskam Luca, jest zaskoczony i być może wzruszony. Luc poznał moją matkę na uniwersytecie. Filozofia i nauki polityczne. Luc zna mnie od dawna. Rzuca mi: „Jesteś, króliczku”, i te słowa na sekundę dają mi poczucie ulgi. Obejmuję go, jakbym chciała ulżyć także jemu.

Szukam jakiegoś zajęcia. Szukam braci. Jestem przerażona. Jakbym zawaliła organizację koncertu, a oni wszyscy czekali tu na mnie z zapasem pomidorów i kpin. Ludzie rozstępują się wokół. W głuchej, nieprzyjaznej ciszy tłum woli dać mi dostęp do powietrza. To na nic. Duszę się jak matka.

Karawan wjeżdża w centralną alejkę. Pora iść. Biorę pod ramię Pabla, swojego młodszego brata, a z drugiej strony chwytam starszego. Tworzymy ścisły szereg. Victor, Luz, Colin, ja i Pablo. Osamotnieni. Ruszamy. ¡Adelante! Wokół nas nie ma nikogo. Jest masa ludzi, którzy są dla mnie nikim, masa, a jakby nie było nikogo. Ta masa ludzi jak lista imion.

Pośrodku tego niczego, w oddali, mąż matki, ojciec Luz i Pabla, uwiesił się na ramieniu Borisa. Wpasował się w ukochanego swojej córki. Dwaj mężczyźni idą środkiem alejki jak małżeństwo, otoczeni garstką wczorajszych i dzisiejszych przyjaciół.

Śmierć przed nami, śmierć za nami. Na czele procesji sunie nasz zespół rockowy. Jak w powolnym tańcu – sklejeni bracia i siostry. Śmiejemy się wśród szlochów. Żeby sobie ulżyć. Żeby tylko nie upaść. „Pomyślał ktoś o pilocie? Bez kitu! Żar młodości! Przecież ona koniecznie musi oglądać telewizję”. „Szlag, nie sprawdziliśmy majtek. Wyobrażasz sobie, że mogliby włożyć jej stanik?” „A ta mimoza to od kogo, bo chyba nie od ciebie?”

Karawan przystaje. Masa za nami rozlewa się na jego przód i na boki. Niczym Indianie na wzgórzu, gotowi na dany sygnał zaatakować dyliżans.

Stoimy sami, w pięcioro, obok trumny matki, tuż przy ciotce, której grób jest otwarty na oścież. Podchodzi moja kuzynka, znów się przytulamy. Mówię: „Mama nazywała mnie »Camillou«. Kto teraz będzie tak do mnie mówił?”.

*

Jakby lewitując, obserwuję tę uroczystość, lecz nie uczestniczę w niej. Myślę o swoich dzieciach. Próbuję w głowie usłyszeć ich głosy: „Mamo, dlaczego nas tu nie ma?”. Nadaremnie czepiam się braci, jakby mogli mi je zastąpić.

Mistrz ceremonii otwiera uroczystość: „Najpierw, zgodnie z wolą dzieci zmarłej, Julien Clerc, a następnie przemowy jej przyjaciół”.

„On s’en fout, ma Doudou, on s’en fout […] / Un beau jour / On mourra, ma Doudou”[2].

Przesuwam wzrokiem po ludziach, którzy zjednoczyli się z dala od nas. Wyglądają, jakby czegoś się domagali, jakby czekali, aż się załamię, wyglądają, jakby chcieli, żebyśmy wyrazili żal i zapadli się pod ziemię.

Przemowy są puste, ci, którzy je wygłaszają – fałszywi lub źle poinformowani. Moja matka i nauki polityczne, moja matka i dyrekcja Instytutu Książki, moja matka i jej feminizm, moja matka i jej swoboda seksualna… Jakie to wszystko długie, jakie beznadziejne. Kobieta, która głosi swoje nauki, „wierząc – jak twierdzi – że pomoże nam lepiej zrozumieć”, kim była nasza własna matka, klepie egocentryczną i źle napisaną tyradę. Moi bracia i ja przestępujemy z nogi na nogę, Pablo wychodzi z szeregu. Wszystko to jest nieszczere, nieciekawe. Mdłe, niekonkretne. Przyprawiające o rozpacz.

Ceremonia dobiega końca. Nareszcie.

Luz, Pablo i większość przyjaciół matki jadą do Plaine du Roi, do domu. Prawdopodobnie organizują tam pożegnanie we własnym stylu. Colin, Victor i ja wracamy do Paryża. Każdy w swoją stronę. Jednodniowy zespół rockowy. Mam nocny pociąg o dwudziestej drugiej. Wcześniej – ostatni kieliszek w porcie w Sanary, w barze Nautique, jej ulubionym.

*

Z pogrzebu matki zapamiętam kwiaty, które były wszędzie, i ludzi, których przez długi czas kochałam. Z pogrzebu matki zapamiętam ludzi, którzy stali daleko, lecz nie podeszli. Ludzi z dzieciństwa, z Południa, patchworkową rodzinę. Naszą familia grande.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

[1]On avance à rien dans ce canoë […] Tu ne pourras jamais tout quitter, t’en aller (fr.) – „Nie płyniemy naprzód w tym kajaku […] Nigdy nie dasz rady rzucić wszystkiego i odejść”. Fragment piosenki Rame Alaina Souchona (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

[2]On s’en fout, ma Doudou, on s’en fout […] / Un beau jour / On mourra, ma Doudou (fr.) – „No to co, słonko me, no to co […] / Kiedyś i tak umrzemy, słonko…” – fragment piosenki Juliena Clerca Ma Doudou.

Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2025

Wydanie I