Fałszywe lustra - Siergiej Łukianienko - ebook

Fałszywe lustra ebook

Siergiej Łukianienko

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Książka dostępna w zasobach: 

Miejska Biblioteka Publiczna w Kamiennej Górze

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 502

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




MISTRZOWIE SF I FANTASY

Siergiej Łukianienko

Linia MarzeńImperatorzy iluzji

Labirynt odbićFałszywe lustra

SERGIEJ ŁUKIANIENKO

FAŁSZYWE LUSTRA

AMBER

Tytuł oryginałuFALSZIWYJE ZERKAŁA

Redaktor serii

ZBIGNIEW FONIOK

Redakcja stylistycznaMAGDALENA STACHOWICZ

Redakcja technicznaANDRZEJ WITKOWSKI

KorektaDOROTA PIEKARSKAMARIA RAWSKA

Ilustracja na okładce

THOMAS THIEMEYER/via THOMAS SCHLUCK GmbH

Opracowanie graficzne okładki

STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER

SkładWYDAWNICTWO AMBER

Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetuhttp://www.amber.sm.pl

Copyright © 1999 by Sergey Lukianenko.All rights reserved.

For the Polish edition

Copyright © 2001 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-241-0153-5

Część pierwsza

Deeptown

00

Ten sen śni mi się coraz częściej.

Początkowo nie dzieje się w nim nic strasznego, w ogóle nic się nie dzieje. Szara kłębiąca się mgła. Dopiero później - odległy, niemal niewidoczny płomyk, biała iskierka w tej mgle. Idę w stronę światła i mgła nagle zaczyna rzednąć.

To dziwne - gdy znika ciemność, przestajesz widzieć światło.

Nieruchomieję, próbując zapamiętać kierunek, utrzymać go w pamięci. Ale nie ma już takiej potrzeby. Przede mną jest most. Cienki jak struna naciągnięta nad przepaścią. Chodziłem już nieraz po takich mostach. Ale teraz wszystko jest znacznie trudniejsze. Muszę przejść pomiędzy dwiema ścianami wyrastającymi z mgły. Z lewej strony - błękitny lód, z prawej - czerwony ogień. Nić rozpięta jest pomiędzy nimi.

Idę.

Lód po lewej pokrywają odciski dłoni. W odciskach strzępy skóry i mięsa pokryte szronem. Czasem sterczą kawałki przymarzniętych kości z fragmentami ubrania. Kiedy indziej widać rozkrzyżowane na lodzie postacie obsypane pryszczami śniegu.

Z prawą stroną sprawa jest prostsza. Spala szybko, do końca. Może dlatego rzadziej się ją wybiera.

Idę.

Nić pod nogami wibruje. Może to oddech ognia. Może powiew chłodu. A może ktoś idzie przede mną lub za mną.

Muszę dojść. Muszę.

Ale za każdym razem sen kończy się tak samo.

Nić drga. Może to ja zakołysałem nią zbyt mocno, nie wiem...

Niczym spadający linoskoczek rozrzucam ręce; próbuję utrzymać równowagę, czepiając się lewej ściany - niebieskiego lodu, albo prawej - czerwonego ognia.

01

Już dawno nie spóźniłem się do pracy.

Stoję w korku, który ciągnie się jak okiem sięgnąć. Obok mnie długi niezgrabny samochód, chyba ostatni model lincolna. Szyby opuszczone, posępny kierowca patrzy na mnie tak, jakby to mój motocykl był winien panującego na ulicy chaosu.

- Ma pan zapalniczkę? - pyta w końcu. Chyba zwyczajnie się nudzi. Za nic nie uwierzę, że w tym luksusowym potworze nie ma zapalniczki. Pewnie znalazłoby się tam miejsce dla kuchenki gazowej i grilla...

W milczeniu podaję mu zapalniczkę. Upierścieniona dłoń bierze ją i przypala drogiego cienkiego papierosa z filtrem niewiarygodnej długości. Co tam mówił dziadek Freud o pociągu do wielkich samochodów i długich papierosów? Zresztą Bóg z nim. Pewnie by tu u nas dostał świra, i to szybko.

- Co się dzieje? - pyta kierowca.

Limuzyna jest niska, facet nic nie może zobaczyć.

- Kolumna ciężarówek - odpowiadam.

Ktoś inny na moje słowa zareagowałby normalnie, czyli oburzeniem. Żeby ciężarówki jechały przez centrum miasta! I to przez rosyjską dzielnicę, w porannej godzinie moskiewskiego szczytu!

- Cóż, zdarza się - zgodził się szybko kierowca. - Widocznie muszą.

Więc lincoln to nie zwykłe pozerstwo. Kierowca nigdzie się nie spieszy, a kilkuminutowy korek nie jest dla niego powodem do niepokoju.

Ale dla mnie jest! I to jeszcze jak!

Pięciominutowego spóźnienia może nie zauważą. Dziesięć minut to już wpis do akt personalnych. Kwadrans - i połowę dziennej stawki mam z głowy.

Jestem już spóźniony cztery minuty!

Pas jest zapchany, ale standardowy motocykl to nie samochód wykonany na specjalne zamówienie. A moja ciemnostalowa kurtka, szare dżinsy, twarz pod lustrzanym hełmem... przeciętny wygląd, standardowy strój, ale...

Niepozorność ma swoje zalety.

Daję gazu, silnik ryczy. Właściciel lincolna przygląda mi się z żywym zainteresowaniem.

- Co, masz zamiar... - zaczyna.

Nie słucham.

Zostawiając na asfalcie ślad spalonej gumy, honda pomknęła między samochodami.

- Dawaj czadu! - krzyczą za mną.

Obserwacja cudzej głupoty to odwieczna, w dodatku bezpłatna rozrywka.

Tamujące ruch ciężarówki pełzną po ulicy powoli i leniwie. Zwykłe kamazy, ale z napisami na budach 2T. Jasne, duża firma dostała pilne zamówienie i wołała zapłacić za pozaplanowy przejazd, niż zapłacić karę umowną z powodu spóźnionej dostawy. Odległość pomiędzy samochodami - najwyżej półtora metra, jadą jeden za drugim.

Może przeskoczę...

Widzę odbłyski południowego słońca na szybach ciężarówek, twarze kierowców, czarny dym silników diesla. Szansa wciśnięcia się pomiędzy dwa kamazy jest minimalna.

„Głębio, Głębio, idź precz...”

Moment przejścia z wirtualnej przestrzeni w zwykłą zawsze jest zabawny. Ale teraz różnice są minimalne, byłem w kasku motocyklowym, a zostałem w hełmie wirtualnym; siedziałem na motorze, teraz siedzę w fotelu, w kucki.

Tylko miasto wokół przestało być realne. Wszystko stało się bardziej toporne, utraciło detale, niebo wygląda jak płachta błękitu z lekkimi obłoczkami (które raz na dobę układają się w napis: Pamiętajcie, kto wymyślił i opłacił dla was to niebo!), samochody gubią gdzieś zarysowania, plamy błota, naklejki - wszystko, co podpowiadała wyobraźnia.

Kolumna ciężarówek z logo 2T pozostała.

Przeskoczę!

W słuchawkach słychać czyjeś głosy, ktoś macha ręką z samochodu, próbując mnie ostrzec. Ruchami joysticka wcisnąłem motocykl pomiędzy kamazy. Lekkie pchnięcie - pewnie zderzak zahaczył o tylne koło. To nic.

W wirtualności mógłbym upaść, mógłbym stracić równowagę. Teraz wystarcza jeden ruch joystickiem, żeby wyprostować motocykl.

Zatrzymałem się za skrzyżowaniem, spojrzałem za siebie. Palce same przesunęły się po klawiaturze.

Deep

Enter.

Przez sekundę miałem przed oczami ekrany i podkładkę hełmu. Potem tęczowa fala, która przebiegła po ekranach, zmyła rzeczywistość.

Deep program działa szybko.

Stoję na skrzyżowaniu ulic Gibsona i Czertkowa w rosyjskiej dzielnicy Deeptown. Przez prześwity w kolumnie ciężarówek pełznących w stronę klubu Bajt Bier BBC widać moich niedawnych towarzyszy z korka. Niektórzy gwiżdżą, inni klaszczą lub w inny sposób wyrażają swój zachwyt.

Co za cudowne uczucie.

Jakbym wbił gwóźdź ulubionym mikroskopem.

Znowu dodaję gazu i mknę ulicą. Jest szansa, że spóźnienie nie będzie zbyt duże.

Ciekawe, kim był ten Gibson...

Do szatni podjeżdżam spóźniony o siedem minut. Kiepsko, ale mogło być gorzej.

- Leonid... - mówi z wyrzutem ochroniarz przy wejściu. Rozkładam ręce, próbując lustrzanym hełmem wyrazić całą gamę emocji: pokora, wina, wstyd... - Szybciej!

Wpadam na długi korytarz. Pod sufitem kołyszą się smętnie matowe kule lamp, upodobniając go do na wpół zapomnianych szkolnych korytarzy. Wzdłuż ścian stoją szafki. Niemal nad każdą płonie czerwone światełko, tylko dwa albo trzy są zielone - no proszę, zjawiłem się jako jeden z ostatnich...

- Cześć - rzuca przez ramię Ilia.

Też się spóźnił. Krząta się przy sąsiedniej szafce, otwiera zamek.

- Dzisiaj na rano? - pytam, szybko wystukując kod: trudna do zapamiętania dla prostaków zbitka liter „gfhjkm”.

- Tylko na chwilę... mam trochę wczorajszej roboty. - Ilia wpatruje się posępnie we wnętrze szafki. Wygląda na jakieś trzydzieści lat. jest krótko ostrzyżony, w miarę muskularny. Twarz niestandardowa. Praca dobrego kreatora od image’u, raczej nie własna. - Może zdążę rano...

W końcu sięga do szafki i wyciąga stamtąd obwisłe ciało. Chude i małe, należące do dwunastoletniego chłopca.

- Śmiało, nie ugryzie cię! - zachęcam go.

Chłopiec szarpie się jak od elektrowstrząsu i odwraca do mnie. Teraz on trzyma w ręku mężczyznę, który przed chwilą wyciągnął go z szafki - sflaczałego, jakby spuszczono z niego powietrze, z pustymi oczami, bez śladu myśli.

- Psiakrew... - wzdycha chłopiec cichym głosikiem. - Dobrze ci żartować!

- Tak myślisz? - pytam, zaglądając do własnej szafki.

- Tak! - Chłopiec zaczyna kopniakami wpychać do środka imponującego mężczyznę. Ciało składa się na pół. Stopa w lakierku wygięła się pod dziwnym kątem, krawat wysunął się spod marynarki. - Jak! Mi! To! Obrzydło!

- Zamienimy się? - proponuję. - Podźwigasz paczki, a ja rozniosę telegramy.

Moje ciało „na zmianę” też nic nie waży. To dwudziestoletni mężczyzna w uniformie. Mięśniak o twarzy dobrodusznego idioty. Budowniczy komunizmu z plakatu sprzed lat dwudziestu. Trudno uwierzyć, że narysowali go w Stanach Zjednoczonych.

Nie modelowałem ani nie zamawiałem osobistego ciała. Wystarczy mi standardowa osobowość - „sympatyczny pracownik”. Zaglądam w puste oczy, przywierając czołem do czoła...

Zaczynam wciskać byłego motocyklistę do szafki z nie mniejszym zapałem niż poprzednio Ilia.

- Słuchaj... - chłopiec przebiera palcami po klawiszach, zamykając szafkę. - Czemu wszystkie twoje ciała są takie jednakowe?

Jego nowa postać też jest świetnie narysowana. Sympatyczny rudowłosy młokos, ciepłe oczy i niemal stały uśmiech.

- Indywidualny projekt sporo kosztuje - ucinam rozmowę.

- Daj spokój. - Macha ręką Ilia. - Nic nie kosztuje, po prostu siadasz i rysujesz!

- Kompletnie nie umiem rysować.

Upycham ciasno swoje poprzednie ciało i zamykam szafkę. Nie wiem tylko po co. Przecież ta postać jest zupełnie bezwartościowa. Należy do standardowego zestawu Windows Home - „sympatyczny pracownik”.

Jakby w Deeptown było miejsce dla niesympatycznych.

- Narysować ci? - zapala się Ilia. - Krótka piłka. Przynajmniej byś zaczął lepiej wyglądać.

- Dobra, umówimy się kiedyś - mówię. Mam wrażenie, że ta rozmowa już się kiedyś odbyła. Jego propozycja i moja gotowość to tylko wymiana nic nieznaczących uprzejmości.

- To na razie. - Ilia macha ręką i ucieka, zupełnie po chłopięcemu. Dobra modulacja ruchu obrazu...

Ja mam gorzej. Idę niezgrabnym krokiem tresowanego goryla. Przy wyjściu okienko wydawania zamówień. Ilia już złapał swoją paczkę i uciekł.

Chłopcy-doręczyciele mają rowery.

Tragarzom wydają motorynki.

Ale najpierw zamówienia.

W okienku nudzi się Tania. Fajna dziewczyna, jeśli to naprawdę dziewczyna.

- Spóźniłeś się - zauważa dobrodusznie, no bo co ją to obchodzi? - Są dwa zlecenia. Ktoś został w szatni?

- Chyba nikt.

- Weźmiesz oba?

- Co tam jest?

- Pianino i fortepian.

Dobry żart, nie ma co...

- Daj, każdy grosz się liczy.

- Aha - mamrocze z aprobatą Tania. Podaje mi formularze, podpisuję się i wychodzę. Zerkam na pierwszy - pianino. Na drugi - fortepian.

Nie mam siły się odwrócić. Na pewno Tania chichocze.

Czy może być coś głupszego od zawodu tragarza w wirtualnym świecie? Czy jest coś bardziej zbędnego w świecie impulsów elektronicznych, gdzie tak naprawdę nie ma ani odległości, ani ciężaru?

- Leonid! - krzyczy za mną Tania. - Dzwonił Igor, trochę się spóźni. Poradzicie sobie we dwóch?

Czy jest coś głupszego od narysowanego mieszkania, do którego wstawia się narysowany fortepian? A raczej muzyczny program imitujący dźwięki fortepianu i mający jego postać?

Chodzi o podświadomość. Jeśli wiesz, że nie podniesiesz fortepianu w rzeczywistym świecie, nie zarzucisz także na plecy jego narysowanego obrazu. Jeśli fortepian dostarczą w postaci gumowej zabawki i nadmuchają go na środku pokoju - nie uwierzysz w czystość i prawdziwość jego dźwięku.

Dwóch krzepkich facetów w roboczych kombinezonach musi go na twoich oczach dźwigać po schodach, klnąc i zalewając się potem... Postać sympatycznego robotnika jest uproszczona, ale ma funkcję wydzielania potu.

Nagle ogarnia mnie złość. Złość, którą ostatnio czuję coraz częściej.

Nie zwracając uwagi na przepraszający głos Tani, idę na postój, biorę swój motorower, rzucam okiem na robiący miłe wrażenie, przysadzisty budynek z emblematem HLD na szyldzie. „HLD - i nie masz problemów! HLD - terminowo i solidnie! HLD - wasz ładunek nie zostanie zatrzymany!”

Grunt to dobry slogan reklamowy!

Przy akompaniamencie wesołego terkotu motoroweru wyjeżdżam na ulicę Gibsona i niespiesznie, czwartym pasem, jadę pod pierwszy adres.

Teraz, gdy jestem w pracy, odległości stają się krótsze. W naszym malutkim Deeptown, w naszym kochanym Deeptown wszystko jest zróżnicowane i względne. Nawet słońce wstaje o różnych porach - gdy pracownicy robią przerwę na lunch, dla ich szefa dopiero nastaje świt. Przeskakuję przez Trzecią ulicę Projektantów, Pierwszy zaułek On Linę... oto i wskazany w zleceniu adres.

Ładna willa.

I piękny ogród. Winorośl pnie się po kamiennych schodkach. W misie fontanny rzeźba: obnażony mężczyzna trzyma żmiję, z jej pyska bije w niebo strumień wody. O Boże, co to za alegoria? Czytam napis pod posągiem - Poskromienie Głębi.

Robi mi się smutno.

Zrezygnowałbym z tego zlecenia... niech sobie sami przenoszą nieistniejący fortepian do nieistniejącej willi. Ale w Deeptown jest zbyt wielu bezrobotnych, żeby zadzierać nosa.

- Proszę pana!

Z werandy schodzi dziewczyna. Kołysze biodrami, uśmiecha się. Ma na sobie niezbędne minimum ubrania, wygląd zewnętrzny wymodelowany w stylu manga - ogromne oczy, figura nastolatki.

- Jest pan tragarzem?

- Tak, proszę pani - mówię ponuro.

- Przyjechał pan, żeby nosić nasz fortepian?

„Nosić”! Coś pięknego.

- Tak.

- Niestety, nie przywieźli go dzisiaj... - W jej głosie nie ma smutku. - Podobno mają bardzo dużo zamówień. Może pan przyjechać jutro?

- Proszę złożyć zamówienie. Ktoś na pewno przyjedzie. Aleja...

- Naprawdę, tak mi przykro! Bardzo pana przepraszam! - Dziewczyna jest uosobieniem wdzięku. - Tak mi głupio! Wszystko przez męża, on jest stale zajęty, to jego wina... prosił, żeby zapłacić panu za fatygę!

W milczeniu podaję zlecenie.

Dziewczyna podpisuje, nie patrząc, potwierdza pełną wartość prac załadunkowo-rozładunkowych. Przez chwilę myśli, marszcząc czoło. Potem wyciąga z kieszeni banknot.

- Dziękuję. - Wsuwam pieniądze do kieszonki kombinezonu przewidzianej na napiwki. Za moment już ich tam nie będzie. Połowa pójdzie na rachunek kompanii, połowa na mój. Jak przystało na poważną firmę średniej wielkości.

- Może napije się pan kawy? - Spojrzenie dość intrygujące, ale skromne.

Patrzę na zegarek, wzdycham.

- Nie wiem... mamy dużo zamówień...

- Wie pan co, powinnam przesunąć toaletkę w sypialni! - przypomina sobie dziewczyna. - Pomoże mi pan? Od razu wypisalibyśmy nowe zamówienie.

Wszystko jasne.

Niedoświadczona poszukiwaczka przygód. Ale mąż to mądry facet.

Ja też.

- Pani życzenie, nasze wykonanie - pozwalam sobie na odrobinę dwuznaczności.

Przesunięcie toaletki zajmuje nie więcej czasu niż wypisanie blankietu zamówienia. Potem pijemy kawę z likierem. Uśmiecham się, bo mnie bawi cała sytuacja. Laleczka mruga ogromnymi oczami, przysuwa się bliżej. W końcu ląduje na moich kolanach, całujemy się długo i z przyjemnością. Starannie śledzę ruchy jej figlarnych rączek.

- A... co? - Głos dziewczyny wibruje, teraz już nie tylko podnieceniem, ale i zdumieniem. Oczy stają się jeszcze bardziej okrągłe, przewyższając nawet standardy japońskich komiksów. Niestety, nic z tego nie będzie.

- Proszę pani, jestem pracownikiem poważnej firmy - wyjaśniam. - To ciało przystosowane jest jedynie do poważnej pracy fizycznej, a nie do rozrywek. Naprawdę pani tego nie wiedziała?

- Drań!

Mógłbym się roześmiać, ale zachowuję kamienną twarz. Wstaję z sofy, zsuwam gospodynię z kolan i zapinam kombinezon.

- Proszę pani, jeśli coś w moim zachowaniu było nie dość satysfakcjonujące, może się pani zwrócić do kierownictwa firmy z sugestiami. Ja też uważam, że nie zaszkodziłaby drobna poprawka...

- Idź precz, bydlaku!

Nie jest mi przykro. Bawi mnie to wszystko. Wychodząc z domu i wsiadając na motorower, mógłbym się nawet roześmiać w głos.

Ta funkcja organizmu jest dozwolona.

Ale się nie śmieję.

W Deeptown jest wieczór. Zawsze, gdy tylko kończę pracę, zapada wieczór. Lubię to. Oczywiście, dla tego biedaka, który spieszy po ulicy z teczką, jest wczesny ranek. A dla niektórych wesoły letni wieczór jest zawsze.

No i dobra. Niech tam.

Do HLD przychodzi druga zmiana. Nad sąsiednią szafką pali się czerwone światełko - albo Ilia jeszcze nie wrócił, albo już poszedł do pracy. Gdzieniegdzie przebierają się pracownicy. Prawie ich nie znam - najwyżej mówimy sobie cześć...

Dzień był w sumie niezły. Trzy zamówienia, z czego dwa płatne właściwie za nic. I jeszcze to zabawne nieporozumienie... czy naprawdę są ludzie, którzy nie wiedzą że ciała proletariuszy z Windows Home są bezpłciowe, podobnie jak muły i pszczoły robotnice?

Pogwizdując wesolutki motyw, wyciągam z szafki ciało motocyklisty. To już pełnowartościowy mężczyzna. Jest tylko jeden problem - wygląda tak zwyczajnie, że miłosne przygody mu nie grożą. Zresztą nie to się liczy w jego postaci. Im bardziej niepozorne ciało, tym łatwiej przeskoczyć przez przeciążone serwery. Są tacy, którzy uparcie nie chcą tego zrozumieć, obwieszają się świecidełkami, rysują skomplikowane indywidualne rysy twarzy... Cóż, jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz.

Przykładam czoło do czoła. Patrzę w lustrzany cień, czekam, aż zadziała program, a potem wpycham „sympatycznego pracownika” do szafki. Odpocznij do jutra, mój drogi!

Ja też odpocznę...

W dyżurce ciągle siedzi Tania. Na mój widok uśmiecha się z zakłopotaniem. Podchodzę do okienka.

- Lonia, przepraszam...

- Nic się nie stało, mogłem więcej zarobić.

- Naprawdę zaniosłeś pianino sam?

- Tak.

Patrzy na mnie kompletnie zbita z tropu.

- Tania, jak myślisz, dlaczego poszedłem pracować jako tragarz? - wzdycham. - Siedem lat w sklepie meblowym! Różne rzeczy tam robiłem! Noszenie pianina w pojedynkę to dla mnie nie pierwszyzna. Ciao!

No proszę... teraz dziewczyna zacznie się zastanawiać nad szerokością moich ramion w realu.

Zamieniam motorower na motocykl, myśląc, że moja legenda jest szyta grubymi nićmi. Będę musiał odejść z HLD. W sumie nie ma czego żałować... naprawdę mi to wszystko obrzydło. Idiotyczne ciężary, bezsensowne firmy. Wirtualny ogrodnik, naklejanie ogłoszeń, malarz, tragarz...

Na co jeszcze mogę liczyć, skoro nie ma nic we mnie, kompletnie nic, co byłoby potrzebne temu kolorowemu, pełnemu wszelakiego dobra światu wokół?

10

Ostatnio wolę upijać się w Głębi. To typowe dla bywalców wirtualnego świata. Po pierwsze, mniej szkodliwe dla zdrowia. Kac może się co prawda zdarzyć, jeśli organizm go wymyśli, ale przynajmniej nie zaszkodzisz wątrobie. Po drugie i najważniejsze, w wirtualności alkohol jest znacznie tańszy. Nikt nie będzie płacił za narysowanego drinka tyle co za prawdziwego. Butelka bayleysa kosztuje pół dolara, wyśmienita szkocka - osiemdziesiąt centów. Rosyjska wódka - prawie dolara, ale wódki mogę się napić w realu...

Są oczywiście nielegalne knajpy, gdzie jest jeszcze taniej. Tam możesz kupić pięćdziesięcioletniego burgunda za kilka dolców. Nie wiem tylko po co. Ci, którzy znają smak takiego wina, nie szukają go na dnie życia. A ja nie mam po co go pić - i tak nie odróżnię od mołdawskiego cabernetu.

Więc idę do uczciwej, legalnej knajpy - Car Ryba, która słynie z trzech rzeczy: z obecności ogólnie dostępnych i zrozumiałych dla Rosjanina napojów, ze znakomitej kuchni rybnej i z muzyki „na żywo”. Obcokrajowcy zaglądają tu rzadko; kolejny plus. Trafiają się najwyżej jednostki - ci, którzy mieszkali w Rosji i potrafią docenić uchę, piwo oczakowskie i stary rock.

Zawsze najbardziej lubiłem takie miejsca. Zarówno w realu, jak i w Głębi. Nie przestronne, głośne restauracje, nie popularne i drogie lokale, gdzie walą tłumy turystów, tylko malutkie, niepozorne knajpki. To się sprawdza w każdym mieście świata... może poza Moskwą. W Pradze jest U Fleku i Czerny Wol, w Berlinie Zitadelle i Zur Letzten Instanz, w Paryżu Maxim i La petit wartel. Wybierz, co ci pasuje...

Car Ryba przytuliła się na placu Wolności. Takie lokaliki są niemal w każdej dzielnicy Deeptown, tylko w amerykańskiej czy francuskiej zostały wydzierżawione zakładom rozrywkowym wątpliwego charakteru, a w naszym zajęte przez biura. Cóż, każda nacja ma swoje obyczaje.

Szyld nie rzuca się w oczy, zrobiony jest w prymitywnym stylu. Ale w ten prymityw włożono znacznie więcej wysiłku i talentu niż w kolorowe światła reklam nad drogimi restauracjami. Jarmarczny obrazek, na którym karykaturalni burłacy wyciągają z rzeki potwornych rozmiarów jesiotra, niedbale napisana nazwa...

Pcham drzwi, wchodzę. Miejsca są i to mnie cieszy. W ostatnim czasie Car Ryba staje się coraz bardziej popularna i obawiam się, że wkrótce będę musiał przestać tu przychodzić. Albo knajpa powiększy się i zamieni w znaną restaurację, albo trzeba będzie zamawiać stolik znacznie wcześniej i znosić głośne, obce towarzystwo.

Ale na razie jest miejscem, do którego lubię przychodzić.

Wybieram stolik przy drzwiach do kuchni. Kelnerka nieznajoma, ale podchodzi od razu. Rzucam szybkie spojrzenie na menu.

- Dzisiaj szczególnie polecamy pstrąga pieczonego w folii - mówi dziewczyna.

Pstrąga jadłem... co prawda dawno... ale nie smakował mi. Więc nie docenię go teraz.

- Faszerowany szczupak - decyduję.

Tego dania nie jadłem nigdy. Na pewno będzie ładnie wyglądać, a fantazja dopowie smak.

- Potem uchę... - ciągnę, przesuwając oczami po menu. - I karafkę wódki... zwykłej, żytniej. I ciemne pieczywo.
- To wszystko?

- Sok pomidorowy.

Popijanie wódki sokiem jest wulgarne. Ale mam właśnie chęć na odrobinę wulgarności.

Pozostaje czekać na zamówienie. Oczywiście, wszystko mogą mi podać natychmiast, ale po co psuć iluzję? Siedzę i rozglądam się po sali. Niektóre twarze rozpoznaję, innych nie znam. Na scenie samotny gitarzysta; albo koledzy z zespołu jeszcze się nie zebrali, albo woli występować sam. Wsłuchuję się w niegłośny tekst:

To sposób bardzo prosty

Ulice, chodniki, mosty -

Niczym płótno, lecz on nie był malarzem

Był echem nas, czasu i zdarzeń

Niczym tęcza benzynowa na rzeki wodach

Na czerni asfaltu kreda kolorowa

To my - widzisz, to przecież ty i ja

Nie czekał na nagrody

Dla niego to nie zawody

Dla niego to po prostu być i nie być

Pan i sługa kolorowej kredy

Niczym tęcza benzynowa na rzeki wodach

Na czerni asfaltu kreda kolorowa

To my - widzisz, to przecież ty i ja

Nie przetrwają długo

Spłukane deszczu strugą

Ale nie krzycz zaraz „huzia” ze śmiechem

Pamiętaj, on jest naszym echem.

Niczym tęcza benzynowa na rzeki wodach

Na czerni asfaltu kreda kolorowa

To my - portret niczym feniks z ognia.

Śpiewak opuszcza gitarę i patrzy na salę. Chyba nikt nie słuchał, wszyscy są zbyt pochłonięci jedzeniem. Na chwilę nasze spojrzenia się spotykają i odnoszę dziwne wrażenie, że utwór był przeznaczony właśnie dla mnie.

Tak zazwyczaj bywa z pięknymi piosenkami.

Śpiewak wstaje i odchodzi, trzymając gitarę za gryf. Nie trzyma się w ten sposób instrumentu, ale gest z jakiegoś powodu wydaje się absolutnie naturalny.

Cholera, muszę zacząć częściej tu przychodzić. „Echo nas, czasu i zdarzeń”...

- Można?

Odwracam się.

W Deeptown rzadko widzi się starców. Wszyscy chcą być piękni i młodzi, jeśli nie w życiu, to przynajmniej w słodkim śnie. Zdecydować się na taką postać - to o czymś świadczy.

- Siadaj, Jeżyk - zapraszam.

Jeżyk to przezwisko miejscowego bywalca. Uważałem go za program, aż do dnia kiedy z nim porozmawiałem. O dziwo, człowiek spędzający w Głębi większą część doby okazał się prawdziwy. Wygląda na jakieś sześćdziesiąt lat, jest siwy, pomarszczony, grubawy. Twarz obwisła, ale gładko ogolona. Włosy obcięte krótko, na rekruta. Właśnie od nich pochodzi przezwisko. Trochę zapuszczony, ale bez przesady. Ubrany staromodnie, ale starannie. Nie budzi niechęci, raczej zainteresowanie.

- Słyszałeś o włamaniu? - pyta Jeżyk, siadając, i zerka na kelnerkę niosącą sok i karafkę z wódką.

- Poproszę jeszcze jeden kieliszek - mówię i zauważam, że na tacy stoją dwa kieliszki. Jeżyk nie przesiaduje w Car Rybie dla własnej przyjemności, chyba jest tu na kontrakcie. W domu publicznym dziewczynki naciągają klientów na drogie trunki, a w tej knajpie Jeżyk nakręca gości na pijaństwo. Taka praca.

- Dziękuję - staruszek skinął z godnością głową. Lekko drżącą ręką napełnia kieliszki, stukamy się, pijemy. Jeżyk chrząka, ale nie zagryza. Coś nowego.

- Więc co to za włamanie? - pytam. Wyjmuję paczkę papierosów, podsuwam mu.

- Jest taka firma... eee... New Boundaries...

- Słyszałem - przypominam sobie. - Produkują soft?

Jeżyk chichocze.

- Nie... różne duperele w rodzaju nowych ergonomicznych klawiatur, ekscentrycznych hełmów, specjalnych foteli, na których nie wysiedzisz hemoroidów... różne różności.

- Aha - mamroczę. Na swój alkohol staruszek powinien zapracować ciekawą historią, ale na razie nie zasłużył nawet na papierosa.

- Muszę już iść - wzdycha Jeżyk. - Ech, gdybym miał jeszcze ze dwa dolce, żeby przedłużyć czas...

Ładnie! Patrzę mu w oczy. Czy informacje są aż tak interesujące, że muszę zapłacić za jego czas w Głębi? Dolar to żadna forsa, ale mimo wszystko!

Przez dziesięć sekund patrzymy na siebie; w końcu Jeżyk zaczyna wstawać, a ja się poddaję, łapię go za rękę.

- Siedź. Mam dziś pieniądze.

- Dziękuję. - Staruszek tak zręcznie opada na siedzenie, że nie wiem, czy rzeczywiście chciał wstać, czy tylko poprawiał się na krześle. - Więc, jak mówię, firma nie jest duża, ale ma umowy z wielkimi... z rekinami...

Przynoszą mi uchę. Cudowny zapach. Nie mam zamiaru karmić Jeżyka, zresztą on nie nalega. Zaczynam demonstracyjnie jeść - na znak, że na razie niczego zajmującego nie usłyszałem.

- No i wczoraj się do nich włamali - oznajmia Jeżyk.

Dziwne...

- Wczoraj?

Wirtualność żyje szybko. Wczorajsza wiadomość dziś jest już przestarzała.

- Aha. - Jeżyk rozumie, że doceniłem ten drobny szczegół. - No i... złodzieja złapali od razu.

Czuję lekki ucisk w piersi.

Złodzieja złapali od razu...

Dwa lata temu każdy zadałby pytanie: „Nurek się włamywał czy haker?”

To była zasadnicza różnica w sposobie ochrony i metodyce pracy.

Była... teraz już nikt nie zada takiego pytania.

Nurków już nie ma.

- Zabili go - wzdycha Jeżyk. - Ochrona była fachowa, nie z New Boundaries, od zleceniodawców...

- Co godzina w Głębi gdzieś się ktoś włamuje - mówię, dojadając zupę. Znakomita! Dokładnie taką samą jedliśmy nad Wołgą, nocą, przy ognisku... - Albo i co minuta. Czasem złodziej ucieka, czasem nie. Co w tym dziwnego?

- Dorwali go w realu - oznajmia Jeżyk.

- Oho, zamachnął się widać na coś poważnego.

- Aha. Tylko w realu też był martwy.

Powoli unoszę głowę, opuszczam łyżkę, wycieram usta serwetką. Staruszek przez ten czas napełnia kieliszki.

- Za spokój duszy sługi bożego, Padliny, hakera gruboskórnego, ale nie pozbawionego talentu, o dobrym sercu... - mamrocze szybko Jeżyk. Wypijamy, nie stukając się.

- Padlina...

- Tak na niego mówili. O świeckie imię nie pytałem.

- A co na to policja? - Przezwisko nic mi nie mówi. Ale sam fakt... człowiek, zabity w Głębi, umarł naprawdę!

- Mówią, że to przypadek. Że może miał słabe serce, że się zdenerwował i umarł. Co w tym dziwnego?

Wzruszam ramionami.

Różnie to bywa.

Jeden po hulance w Głębi dostanie zawału w realu. Inny wpadnie w taką depresję, że zdejmie hełm i zamiast niego założy pętlę.

Wszystko może się zdarzyć.

- Życie - zgadzam się. - Posępna historia, staruszku.

- Pewnie, że niewesoła... mówią jeszcze, że policja ciągle jest na nogach.

Bardzo ciekawe.

W różne rzeczy się bawiłem. Na mnie też polowali, za moją głowę też dawali nagrodę. Skończyłem z tym wszystkim - niech się młodzi bawią.

Ale jeśli hakera dorwali zarówno w Głębi, jak i w realu, a polowanie trwa...

- Interesujące - mówię. - Nawet bardzo. Dziękuję, Jeżyk. Zaciekawiłeś mnie.

- Czy moja historia warta jest parszywego dolara? - pyta chytrze staruszek.

Oczywiście, jego opowieść nie jest żadną tajemnicą. Tego wszystkiego mógłbym się dowiedzieć innymi kanałami... gdybym szukał takich informacji. Ale nie sposób poznać wszystkich nowin - na szczęście i niestety. A praca Jeżyka polega na wyszukiwaniu ludzi, którym chce coś konkretnego opowiedzieć. Prawie wszystkim siedzącym tu gościom ta historia byłaby obojętna. Reszta wysłuchałaby i zapomniała...

A mnie z jakiegoś powodu zainteresowała.

- Warta, staruszku - zgadzam się. Podaję mu dolara.

Jeżyk zręcznie chwyta i oddala się. Pewnie zaraz komuś coś opowie... czy to nie wszystko jedno co? Dla każdego znajdzie się coś interesującego... Jeżyk nie jest alkoholikiem, tylko zawodowcem najwyższej klasy.

Dlatego jest dla nas wszystkich taki cenny, począwszy od gości, a skończywszy na właścicielu Car Ryby.

Tymczasem niosą mojego szczupaka.

- Jak to się przygotowuje? - pytam, patrząc na potężną rybę.

- Nasz szef kuchni - uśmiecha się kelnerka - był dumny, że może wykonać tak interesujące zamówienie. Z mięsa szczupaka sporządza się farsz razem z wymoczoną w mleku bułką...

Słusznie. Skoro nie próbowałem tego dania, dobrze jest wiedzieć, co właściwie będę jeść.

I w tym momencie świat drga jak podczas trzęsienia ziemi i zapada w ciemność.

No i już po jedzeniu...

- Lonia!

Pokręciłem głową, zamrugałem. Świat nabierał barw powoli i niechętnie.

- Lonia, jesteś tu?

Vika patrzy na mnie z lekką ironią. Mój hełm wirtualny trzyma w ręku, nie wyjmując nawet kabla, w Głębi nadal przesuwają się jakieś obrazki.

Najpierw popatrzyłem na monitor. Napis Nienormatywne wyjście z Głębimnie nie dziwi. Ale godzina...

Piąta po południu. Do licha, przecież mogłem być jeszcze w pracy!

- Vika, nie rozumiem...

- Lonia, zapomniałeś? - Vika przykucnęła przed fotelem. - Zapomniałeś? Mamy dziś gości. O szóstej. U nas. Goście. W realu.

- Cholera... - przygryzłem wargę. Rzeczywiście, zapomniałem. - Komp, wyjście!

- Zakończyć pracę?

Vika westchnęła, wstała i poszła do kuchni. Zacząłem zdejmować kombinezon wirtualny. Komputer poczekał jeszcze chwilę, potem wyłączył monitor i siebie.

Tak... zakończyć pracę. Kiedyś zapytałby mnie głosem tak podobnym do głosu mojej Viki: „Poważnie?”

Bardzo poważnie. Stałem się taki poważny, że aż mi głupio.

- Co kupić? - krzyknąłem.

- Przypomnij sobie.

- Ziemniaki, włoszczyzna, pomidory, ogórki...

- Zgadłeś. Przypomnij sobie, co jeszcze.

- Kurczaka? - rzuciłem na chybił trafił.

- Mięso już rozmrażam. Zrobię kotlety. Kup olej roślinny, skończył się. No i wiadomo co jeszcze.

- Będziesz piła wódkę?

Czasem Vika lubi napić się wódki. W zależności od nastroju.

- Raczej nie - odpowiedziała po chwili zastanowienia. - Weź dla mnie butelkę wytrawnego wina. Albo piwo.

- Co wolisz?

- Wszystko jedno. I pospiesz się, dobrze?

Tak, nieładnie wyszło. Wczoraj ustaliliśmy, że skoro mają przyjść goście, zacznę przygotowania, zanim Vika wróci z pracy. A potem włożyłem hełm i zanurkowałem.

I zupełnie zapomniałem o naszej rozmowie.

Na ulicy było zimno. Wietrznie, mokro, nieprzyjemnie. I chociaż nie ma jeszcze mrozu, a liście na drzewach są zielone, przenikliwa jesienna wilgoć już zadomowiła się w powietrzu. Wystarczy wyjść na zewnątrz i spada na człowieka, wpełza pod sweter, sprawia, że się kulisz z zimna.

Vika bez trudu przekonała mnie, że w porównaniu ze zgniłą pogodą Petersburga Moskwa to niemal tropik. Osobiście też nie jestem zachwycony klimatem północnej stolicy, ale w ciągu tych dwóch lat po przeprowadzce złotej jesieni Puszkina jeszcze nie widziałem.

Pewnie w niebiańskiej kancelarii nastąpiło ostateczne rozprzężenie. Przez całe lato deszcz, przez całą jesień zimna wilgoć. Żeby już przyszła zima.

Jak ci się podoba rosyjska zima? Ta zielona jeszcze całkiem, całkiem, ale ta śnieżna...”

Machając pustą siatką, ominąłem dom i wszedłem do sklepu. Ziemniaki... pomidory... marchewka... a może niepotrzebna? A, co tam, nie zepsuje się.

Po warzywa ustawiła się nieduża kolejka, normalni ludzie właśnie wracali z pracy. Stanąłem za ładną okularnicą. Dziewczyna czytała samouczek języka ada. Proszę, proszę! Może nawet zagląda do Głębi. Dorabia sobie jako tragarz albo listonosz...

Zaczepianie dziewcząt w realu jest nie w porządku. Zwłaszcza gdy ma się ukochaną żonę. Tylko w wirtualności romanse są wybaczalne.

Tym bardziej dziwne byłoby zawieranie znajomość w kolejce po kartofle...

- Dwie cytryny - mówi dziewczyna.

Przyłapałem się na tym, że przyglądam się jej z ciekawością. I że podoba mi się to, co kupuje. Dwie jasnożółte cytryny, a nie dwa kilo brudnych ziemniaków czy główkę kapusty! Mogę sobie wyobrazić, jak siedzi w fotelu, oczywiście pod lampą, pije herbatę z cytryną i czyta... nie, już nie podręcznik, ale jakąś dobrą książkę. Poważną, prawdziwą, nie beletrystykę.

Albo jak kroi cytrynę na plasterki, posypuje cukrem i kawą, nalewa do malutkich kieliszków koniak i czeka... na kogoś. Na przykład na mnie.

Ale się rozmarzyłem...

- Słucham pana...

Sprzedawca patrzy na mnie. Zabawnego mamy w warzywniaku sprzedawcę, typowy inteligent, który w czasach radzieckich przeszedł do handlu i tam odnalazł swoje miejsce.

- Dwie cytryny - mówię posępnie.

Dziewczyna jeszcze nie wyszła, wciska cytryny do kieszeni kurtki.

- Coś jeszcze? - Cytryny jak żywe skoczyły na wagę i przeleciały do mojej torby.

- Trzy kilogramy ziemniaków. Kilogram tomatów.

Co się ze mną dzieje? Po cholerę nazwałem pomidory tematami? Nigdy w życiu nie mówiłem takich głupot!

- Będzie pan brał coś z roślin okopowych? A może z psiankowatych?

Twarz sprzedawcy pozostaje uprzejma i dobroduszna.

- Bardzo dobry ten facet... - mamroczę. - Jeszcze kilogram ogórków. To wszystko. Dziękuję.

Gdy zapłaciłem i odszedłem od lady, dziewczyny już nie było.

I bardzo dobrze.

Kiedyś widząc na ulicy interesującą twarz albo po prostu zabawną scenkę, albo nawet taki drobiazg, jak te dwie cytryny, wiedziałem, że to zostanie ze mną. Miałem przecież swój dom... wysoki, wielopiętrowy blok. Nie w realu, w wirtualności. I mogłem ulokować w nim, kogo chciałem.

Przyszedłbym do domu, powiedział do komputera: „Vika, zanurzenie...”, przywołał w pamięci twarze i gesty, wyobraził sobie to, czego nie wiedziałem. Umeblowałbym mieszkanie dla tej dziewczyny...

Nie warto żałować przeszłości. A tym bardziej malutkiego mieszkanka, gdzie w zlewie tygodniami zalegały brudne talerze, w lodówce tkwiły mrożone pierogi, tekturowe parówki i piwo, a o wyborze koszuli decydował stopień pogniecenia...

Nie żałuję.

Olej i wódkę sprzedawano w jednym stoisku. Chwilę stałem, podejrzliwie oglądając butelki. Krystall jest lepszy, topaz tańszy... wybór był prosty - kupiłem jedno i drugie. Goście na pewno też przyniosą alkohol, ale wódki nigdy za dużo.

Można wrócić. Algorytm pokonany, program zakończony.

Return

End.

Czasem przyłapuję się na tym, że wszystko, co trzeba zrobić w prawdziwym, ludzkim świecie, rozbijam w myśli na etapy, linijki prymitywnego programu. Za to w Głębi żyję zwykłym, normalnym ludzkim życiem. Po prostu żyję.

Pewnie należałoby opowiedzieć o tym Vice. To jej specjalność... jej pole walki. Ale nic jej nie mówię. Wstydzę się.

Wyszedłem ze sklepu, zerknąłem na niebo. Szare chmury. Lada dzień spadnie śnieg. Mógłby już spaść. Nie ma nic gorszego od brzydkiej pogody, bułgarski pisarz miał rację.

A przecież to też symptom. Wyraźny i niebezpieczny. Nie chcę wychodzić z wirtualności. Nie chcę pojawiać się w normalnym świecie. Tutaj jest źle, brudno i nieprzyjemnie. Czasem tu zabijają.

Zresztą, jeśli wierzyć Jeżykowi, nie tylko tutaj.

Padlina... Spokój jego duszy, duszy uczciwego hakera.

Kiedyś mogłem się uśmiechać na widok hakerów. Byłem im równy, nawet stałem trochę wyżej. Przecież ich było dużo, a nas mało. I my potrafiliśmy to, co dla nich było niedostępne.

Skończyły się tamte czasy.

To nawet nie jest takie okropne. Nie jestem pierwszym człowiekiem, którego zdolności stały się społecznie nieprzydatne. Gdzie jesteście teraz, wirtuozi linotypów, gdzie jesteście, rymarze, i wy, dmuchacze szkła? Odeszliście w przeszłość, do książeczek z obrazkami, do historycznych filmów, na karty encyklopedii.

Po nas nie zostało nawet tyle.

Ale pewnie jestem jedynym z nurków... byłych nurków... który zapadł na psychozę Głębi w najcięższej formie. Na tyle ciężkiej, że nawet Vika nie widzi, co się ze mną dzieje.

11

Nie mogłeś sobie otworzyć? - pyta Vika. Jest w fartuchu, ręce ma w mięsie. Oderwałem palec od dzwonka, jak dziecko, które zadzwoniło do obcych drzwi i zostało przyłapane na psocie.

- Zapomniałem klucza.
- Zanieś wszystko do kuchni...

Vika wróciła do kotletów - pierwsza partia już się smażyła. Pospiesznie wysypałem warzywa do szuflady lodówki, włożyłem wódkę do zamrażalnika, olej postawiłem na stole.

- Pomóc ci? - zapytałem.

Vika zerknęła spode łba na mnie, potem na zegarek.

- Nie trzeba. Zanurkuj, jeśli chcesz. Tylko ustaw timer na pół godziny, nakryjesz do stołu.

Poczułem się nieswojo i zrobiło mi się wstyd. Ale tylko na moment.

- Naprawdę nie trzeba ci pomóc? - zabezpieczyłem się.
- Skoro nalegasz... - Vika nie dokończyła, uśmiechnęła się. - Idź nurkować. Ziemniaki sobie sama obiorę...
- To dobrze - Wyskoczyłem z kuchni. Pół godziny. Timer. Nakryć do stołu.

Komputer ożył, gdy dotknąłem myszy. Monitor jeszcze nie zdążył się nagrzać, gdy wciągnąłem kostium, podłączyłem kabel do gniazdka na pasie, włożyłem hełm.

Palce przebiegły po klawiaturze.

Deep

Enter.

I szalona tęcza, zrodzona przez przypadkowego geniusza Dmitrija Dibienkę, zapłonęła na ekranach hełmu wirtualnego.

Cała rzecz w tym deep programie. W tym chaotycznym migotaniu barw, w zapalających się i gasnących gwiazdach, tęczowych kroplach rozpływających się po ekranikach jak bryzgi benzyny na wodzie. Bez niego Głębia jest martwa. To deep program przemienia schematyczny wirtualny światek w dotykalną i przekonującą rzeczywistość. Nikt do tej pory nie zdołał wyjaśnić, jak oddziałują na świadomość i podświadomość kolorowe błyski na ekranie, dlaczego deep program działa na dowolnym komputerze, na każdej niemal karcie graficznej. Dlaczego wyobrażone detale wirtualnego świata tak są podobne u ludzi różniących się pod względem wieku, płci i kultury? Wydano tysiące monografii i książek popularnonaukowych, publikowano artykuły w gazetach i czasopismach, w laboratoriach akademickich i tajnych laboratoriach prowadziło się i prowadzi eksperymenty...

Wszystko na próżno... Jest deep program i działa. Inne programy rodzą niemal ten sam obrazek na monitorze, ale nie dają tego samego efektu. I nikt nie umie wyjaśnić, dlaczego oddziałujący tylko na wzrok deep program doskonale sprawdza się w przypadku daltonistów, ale nigdy nie zagra u ludzi z wrodzoną głuchotą.

Głębia...

Pierwszy moment jest zawsze najtrudniejszy. Wstaję z fotela, już nie przywiązany kablami. Rozglądam się...

Pokój w tanim hotelu. Można by nawet powiedzieć dosadniej - nora w postradzieckim hoteliku. Łóżko, szafka, szafa. Stół z komputerowym terminalem i obrotowy fotel to jedyne szczegóły nie pasujące do ascetycznego wnętrza. Drzwi, na nich skrzynką pocztowa, obok postawiony zapobiegliwie kosz na śmieci. Okno, za nim ulica, pusta i smętna.

- Cześć-mówię.

Głębia milczy. Bez łaski. Nie obrażam się.

Po co tu przyszedłem? Właśnie teraz, gdy Vika, która dopiero co wróciła z pracy, krząta się w kuchni, przygotowując obiad dla gości - nie tylko jej, ale i moich gości, powiedzmy sobie szczerze. Gdy mam raptem pół godziny... cholera, nie ustawiłem timera...

Przecież spodziewała się, że jej pomogę. Odmówiła zaproponowanej rytualnie pomocy, ale na pewno się spodziewała. Przykro jest wiedzieć, że zachowujesz się jak bydlę. To uczucie słodkie i wstrętne, jak cierpienie masochisty.

- Pół godziny - rozkazuję sobie. - Nie, kwadrans.

Otwieram skrzynkę, sprawdzam pocztę. Dziesięć ulotek reklamowych, paczka gazet, trzy listy. Nic ważnego.

Po co się zanurzyłem?

Chciałem pracować?

Śmieszne. Za mało czasu.

Dojeść obiad w Car Rybie?

Po co, skoro czeka na mnie prawdziwe jedzenie?

Pogadać?

Z kim? A przede wszystkim - po co?

Nagle uświadamiam sobie, że stoję na środku pokoju, przygryzam wargę i patrzę na wyrzuconą do kosza pocztę.

Co mnie ściągnęło do Głębi?

Pokój jego duszy, panie...

W Głębi się nie umiera. Oczywiście, wszystko może się zdarzyć. Słabe serce może nie wytrzymać przeciążenia. Jeśli komuś udało się odłączyć łańcuchy kontrolne, to możliwy jest szok bólowy od wymyślonej rany. Ale niepozbawionego talentu hakera raczej to nie dotyczy.

A mnie?

Haker wpakował się na teren chroniony. Został zauważony i zabity - w Głębi. I umarł w realu. Całkiem możliwe, że wyśledzili go bardzo szybko; że nasłani bandyci zastali go przy komputerze, w hełmie i kombinezonie. Pewnie tak właśnie było. Nie on pierwszy i nie ostatni poniósł karę za wirtualne grzechy z rąk całkiem realnych, łysych ochroniarzy.

Ale przecież ta wiadomość mnie szarpie i niepokoi...

Otwieram drzwi, wychodzę na korytarz. Przyglądam się sobie. Szare, niepozorne ciało motocyklisty nadaje się jedynie do szybkiego przemieszczania po ulicach. Teraz potrzebuję czegoś innego.

Jeśli rzeczywiście potrzebuję.

Stoję oparty o pomalowaną na zielono ścianę. Tak się maluje toalety w tanich domach. Farba gdzieniegdzie odpryskuje. Żarówki pod sufitem słabe, zakurzone. Hotel czasy świetności ma za sobą, większość ludzi woli wchodzić w Głębię z własnych domów, a nie z takich chlewów.

Co ja tu robię?

Co mnie to wszystko obchodzi?

- Źle się pan czuje?

Odwracam się. Dyżurujący na korytarzu mężczyzna podszedł do mnie bezszelestnie. Irytujący brak czujności z mojej strony...

- Nie, w porządku.

Twarz dyżurnego jest standardowa - „uważny urzędnik”. Wprawdzie nie zabrania się używania ciał własnego pomysłu, ale wielu woli nosić standardowe. Zwłaszcza jeśli praca jest nudna i niemiła, jak praca tragarza, sprzedawcy, pracownika hotelu...

- Jest pan w Głębi po raz pierwszy, potrzebuje pan pomocy?

- Dziękuję. Wszystko gra.

Zrozumiał. Kiwa głową i odchodzi. Nie narzuca się, to nie jest przyjęte, przynajmniej pracownicy to rozumieją...

Trudno się zdecydować. Bardzo trudno. A jednak idę korytarzem, spoglądając na numery krzywo przykręcone do drzwi.

2008. Naciskam delikatnie klamkę. Nie dziwię się, że pokój nie jest zamknięty. Wolne, można się zabawić...

A czego się spodziewałem? Że hotel będzie trzymał dla mnie pokój, za który przestałem płacić rok temu?

Dalej...

2017. Drzwi są zamknięte.

To jeszcze o niczym nie świadczy. Opłacony na pięć lat z góry, ale rąbniętą kartą kredytową. W każdej chwili mogło się wydać, że za ten pokój hotel ściąga pieniądze z własnego konta; oddaliby go wtedy innemu bywalcowi wirtualności. Mogli również powiadomić policję - wystarczyłoby otworzyć drzwi, żeby wpaść w zasadzkę.

W myślach powtarzam sobie to wszystko, a ręce już zajmują się własnymi sprawami. Obmacują drzwi, przesuwają języczek zamka, dotykają klawiszy.

Dwanaście cyfr tworzących kod - już ich nawet nie pamiętam. Ale palce pamiętają. Zwlekam jeszcze chwilę i naciskam enter.

Trzask zamka i drzwi stają otworem.

Pokój jest niemal identyczny jak ten, z którego wchodzę zawsze. Tylko obraz na ścianie zakłóca tanią nudę rzekomej przytulności. To nie standardowa reprodukcja któregoś ze starych mistrzów, które tak lubią wieszać na ścianach w Głębi. To nie marynista Ajwazowski czy Szyszkin z jego lasami ani nie Dali.

Stoję na progu i próbuję wziąć się w garść. W piersi stuka zimny metronom.

Zasadzka czy wszystko w porządku?

Posterunek policji jest naprzeciwko hotelu. Najwyżej dwie minuty.

W korytarzu nadal cicho i pusto. Stróżów porządku ani śladu. Fałszywe wejście przetrwało prawie dwa lata. Dobrze Maniak popracował.

Wystarczy po prostu wejść.

I nagle dociera do mnie, że nie potrafię, że nie zdołam tego zrobić.

Wejść tutaj, to jakby otworzyć stary album ze zdjęciami, jakby wsunąć do magnetowidu na wpół zapomnianą kasetę. To przeszłość. Martwa. Pogrzebana, opłakana, zapomniana.

Nigdy nie wracaj po własnych śladach. Spotkasz tylko cienie.

Głębia daje taką możliwość jeszcze pewniej niż zdjęcia i wideo. Przeszłość jest zawsze obok. Wystarczy, byś wyraził ochotę, a ona zmartwychwstanie.

Ale tylko Bóg może podnosić umarłych z grobów.

Zamykam drzwi, ostrożnie, troskliwie, jakbym bał się obudzić kogoś śpiącego w pustym pokoju. Rozczarowane szczęknięcie zamykanego zamka. Do mojego pokoju jest dwadzieścia kroków korytarzem, ale nie mogę zrobić ani jednego.

„Głębio, Głębio... nie jestem twój...”

Zdejmuję hełm i wieszam go na haczyku, który kiedyś w tym celu zamocowałem na ścianie. Mamroczę:

- Komputer, wyjście.

Tak, trzeba się przebrać... powitanie gości w wirtualnym kombinezonie przypominającym strój szalonego profesora z hollywoodzkiego filmu nie byłoby uprzejme. Rozebrałem się do slipek, złożyłem starannie kombinezon, położyłem na parapecie obok biurka. Zerknąłem na stół w pokoju gościnnym - już nakryty. W kuchni było cicho.

- Vika! - zawołałem.

- Jestem w sypialni... Już?

Zignorowałem udawane zdumienie w jej głosie i wszedłem do sypialni. Vika się przebierała.

- Zapnij...

Pomogłem jej zaciągnąć suwak sukienki. Vika naprawdę ładnie wyglądała. Nawet zrobiła sobie nowe uczesanie.

- Długo tam byłem? - zapytałem cicho i wtuliłem twarz w jej włosy.

Vika wzruszyła ramionami.

- Niespecjalnie. Ze czterdzieści minut.

- Przepraszam. Wydawało mi się, że najwyżej kwadrans.

- To nic, myślałam, że ci zejdzie dłużej.

Nadal trzymałem ręce na jej ramionach.

Kiedy między nami wszystko się popsuło? Kiedy stało się przeszłością, do której można zajrzeć, ale nie sposób wrócić?

Nie wiem. Nie mogę zrozumieć. I nie zauważyłem... z Głębi.

Najbardziej przykre było to, że zewnętrznie nic się nie zmieniło - ani w naszym zachowaniu przy ludziach, ani gdy byliśmy sami. Nie kłócimy się, nie tłuczemy naczyń, nie walczymy z powodu pieniędzy, obowiązków domowych, alkoholu, wizyty mamy Viki czy przyjścia moich kumpli.

Wszystko jest okay. Dziewięćdziesiąt procent rodzin mogłoby nam pozazdrościć.

Nie umiem nazwać słowami tego, co minęło.

- Chcesz coś powiedzieć? - pyta Vika, nie odwracając się.

- Kocham cię.

- Ja też cię bardzo kocham. Jak myślisz, włożyć kolczyki?

- Jasne... - Nie mogę zrozumieć, co tak naprawdę tkwi w tym pytaniu: unik przed moimi wyświechtanymi i niepotrzebnymi słowami czy wyczucie mojego nastroju... kolczyki z żółtymi topazami podarowałem jej przed ślubem.

- Będą pasowały do niebieskiego?

- Myślę, że tak.

- Dobrze. Włóż szare dżinsy i koszulę w kratę. Tę, którą dostałeś od mojej mamy. Ładnie ci w niej.

Vika wyśliznęła się z moich dłoni, lekko i bez przymusu. Jeszcze przez chwilę obejmowałem powietrze, potem otworzyłem szafę. Dżinsy były całkiem nowe; odgryzłem plastikową nitkę z metką.

- Nie wymyślili jeszcze nożyczek? - pyta z wyrzutem Vika.

- Nie. Dla leniów noże i nożyczki są zawsze dalej niż własne zęby.

W przedpokoju brzęknął dzwonek.

- Ubieraj się szybko, ja otworzę. - Vika wyskoczyła z sypialni, rzucając w biegu: - Nie zapomnij zmienić skarpetek.

- I umyć uszu... - mruknąłem, wciskając się w zbyt wąskie, nie roznoszone dżinsy. Gdzie ta cholerna koszula? Gdybym jej nie włożył, obraziłbym teściową, czyli obraziłbym Vikę, czyli...

Dowolny postępek, nieważne, czym spowodowany, pociąga za sobą łańcuch następstw. Jakich - to zależy nie od postępku, tylko od stosunku innych do ciebie.

- Dziękuję, Andriej... - dobiegło z przedpokoju. Zapiąłem koszulę. Kołnierzyk cisnął, ale może rzeczywiście nieźle w niej wyglądam...

Nie usłyszałem, co odpowiedział Andriej Niedosiłow. Zawsze mówił łagodnie i cicho.

- Nie zabłądziłeś? - spytała Vika. Andriej był u nas po raz pierwszy.

- To ja zabłądziłem - szepnąłem. - W samym sobie.

- Lonia!

- Idę! - Włożyłem koszulę w spodnie i wyszedłem na korytarz. Kiedyś bardzo lubiłem Andrieja. Jest psychologiem, kolegą Viki, zajmuje się badaniem Głębi i wszystkich związanych z nią fenomenów. A teraz... Teraz sam nie wiem.

- Dobry wieczór, Leonid. - Andriej przywitał się tak, jakbyśmy się rozstali przed południem, a nie rok temu na dworcu Moskiewskim w Petersburgu, gdy wyjeżdżaliśmy z Viką. W jednym ręku trzymał zawiniętą w celofan różę, w drugiej butelkę jakiegoś likieru.

- Nie zabłądziłeś? - powtórzyłem pytanie Viki.

- Wszystko w porządku. Bardzo tu u was ładnie - obrzucił spojrzeniem przedpokój. - Czuje się rodzinne ciepło i przytulność.

Andriej należy do dużych ludzi tego ciężkiego i łagodnego typu, których można sobie łatwo wyobrazić w masywnym fotelu albo na trybunie przed przycichłym audytorium, ale nie sposób za sterem czy z młotkiem. Andriej podejrzanie szybko budzi w ludziach zaufanie i szacunek - już pierwszymi słowami, wypowiedzianymi cichym, lecz pewnym siebie głosem.

- Wchodź - proponuję. - Jesteś sam?

- Moi chłopcy trochę się spóźnią. - Andriej robi dziwny gest, jakby chciał poprawić nieistniejące okulary. Z takich właśnie drobnych szczegółów skonstruowany jest jego wizerunek: chytre leninowskie zmrużenie oczu, olśniewający uśmiech Gagarina, powściągliwy smutek Leonowa. Każdy niezwykły człowiek tworzy sobie - świadomie lub nie - własną aurę: ruchem, mimiką, intonacją. I niesie ją jako sztandar własnego uroku.

- Jak kongres? - pyta Vika, zabierając od niego butelkę i kwiaty. - Lonia, przynieś ten wysoki wazon...

- Bardzo interesujący. - Niedosiłow zaczął się rozbierać. - Witia Arhontow miał ciekawy wykład...

Poszedłem po wazon, jednym uchem słuchając sprawozdania z kongresu.

- Marek Petrowski cały czas rozwija swój stary temat... obawiam się, że w ciągu ostatniego roku do niczego nowego nie doszedł, ale statystykę ma naprawdę interesującą...

Wazon jest zakurzony. Kiedy ostatni raz dawałem Vice kwiaty? Ósmego marca... nie, potem jeszcze w lecie... wracałem ze sklepu, staruszka sprzedawały mieczyki, pewnie z działki, tanio...

- Bagrianow i Bogorodski nieźle się napracowali, początki były trudne, ale rezultaty obiecujące...

Przyłapałem się na tym, że stoję bez ruchu i powoli wycieram wazon. Można być dumnym z pokrytej kurzem butelki wina, ale na pewno nie z zakurzonego wazonu...

- Płotnikow ciągle w formie... wiele osób go krytykuje, a ja uważam ten kierunek za perspektywiczny...

Interesujące, zajmujące, obiecujące, perspektywiczne. Etyka zawodowa, powściągliwość i solidność.

- Wiktorio, dlaczego odmówiłaś uczestnictwa w kongresie? Przecież wysłali ci zaproszenie, prawda?

- Teraz to już nie mój profil, Andriusza... sam wiesz. A jak twój referat?

- Nie mnie go oceniać...

Weszli do pokoju. Przestałem zajmować się głupstwami, poszedłem z wazonem do łazienki.

- Jaki miałeś temat?

Vika udawała obojętność, ale nie mogła ukryć chciwego zainteresowania w głosie. Andrieja nie oszuka.

- Neomitologia na przykładzie legendy o nurkach w subkulturze przestrzeni wirtualnej. Badano już ten fenomen, ale, niestety, zbyt bezkrytycznie...

Zawahałem się, jednak poszedłem do łazienki. Odkręciłem wodę, podstawiłem wazon pod ciepły strumień. Kryształ brzęknął, uderzając o mosiężny kran, ale wytrzymał.

Legendy o nurkach?

Wylałem mętną wodę, znowu napełniłem wazon i wszedłem do pokoju. Może zbyt zamaszyście, lecz Andriej i Vika nie zwrócili na mnie uwagi.

- Teraz badania są kompletne?

- Na razie tak. - Niedosiłow już siedział na kanapie; kręcił się, moszcząc wygodniej. Z ludźmi zżywał się momentalnie, z przestrzenią - nie. Są ludzie, którzy wchodząc do cudzego domu, od razu stają się jego częścią - bez względu na to, czy to luksusowy salon, czy zagracony pokoik w mieszkaniu komunalnym. Andriej do nich nie należał. Pewnie pasował jedynie do swojego mieszkania. - Zebrałem cały istniejący materiał o tak zwanych nurkach...

Zerwałem celofan z róży, włożyłem ją do wody. Vika zerknęła na mnie z niepokojem, wzięła wazon i zmieniła się na twarzy.

- Lonia, zwariowałeś? Przecież to wrzątek...

Skoczyła do przedpokoju, w biegu wyszarpując nieszczęsny kwiatek.

Usiadłem obok Andrieja. Bez słowa otworzyłem butelkę wódki i zerknąłem pytająco na gościa.

- Jeśli pozwolisz... -Niedosiłow otworzył swój likier, jakiś irlandzki, śmietankowy, i nalał biały mętny płyn do kieliszka. - Wiktorio, co będziesz pila?

- Biorąc pod uwagę, że mamy tylko wódkę - powiedziała Vika, wchodząc - to likier.

Cholera. Zapomniałem, że prosiła o wino albo piwo.

- Vika, nie było nic porządnego... - wymamrotałem.

- Nie szkodzi. - Stawiając różę na środku stołu, machnęła ręką. - Na szczęście Andriej się domyślił.

Stuknęliśmy się kieliszkami. Przełknąłem słabo schłodzoną, ale znośną wódkę i spróbowałem wyobrazić sobie następne toasty.

Za gospodynię. Za gospodarza. Za gościa i jego pracę naukową. Za kraj i naród... nie, najpierw za zdrowie obecnych, potem za kraj i naród. Potem za naszą rewizytę.

I tak chyba przeceniam Andrieja - nawet słabiutkiego likieru wypije najwyżej cztery kieliszki. Kraj i naród mogą się wyluzować, nie dojdziemy do nich.

- A jak wasza praca? - zapytał Niedosiłow, zakąszając likier sałatą z oliwą.

Pytanie odnosiło się chyba do mnie i do Viki.

Popatrzyliśmy na siebie.

- Normalnie - odparła Vika. - Rozwój przestrzennego i obrazowego myślenia u uczniów klas młodszych, pisałam ci. Użytkowanie Głębi jako metody korekcyjnej w zakłóceniach percepcji...

- To niedługo praca doktorska? - zapytał rzeczowo Andriej.

- Aha - odparła lekko Vika.

- Koniecznie zaproś mnie na obronę! Napiszę ci dobrą recenzję.

- A jeżeli ci się nie spodoba? - zapytała przekornie Vika.

- Mnie miałaby się nie spodobać twoja praca? - zdumiał się Niedosiłow. - Przecież znam twój poziom! Leonid, a jak twoje sprawy?

- Pracuję w dużej firmie w Deeptown - powiedziałem. - Specjalista od operacji transportowych.

Andriej skinął głową.

- Tragarz - sprecyzowałem.

Niedosiłow uśmiechnął się. Chyba uznał to za dowcip.

- Andriej, powiedz mi, jak to właściwie jest z tymi nurkami? - zapytałem. - Istnieją czy nie?

Psycholog chyba już poczuł się swobodniej na kanapie.

- Widzisz, Leonid - westchnął - biorąc za punkt wyjścia świat rozumiany jako ogół bazowych wyobrażeń społeczeństwa i towarzyszących mu subkultur wielu socjalnych mikrośrodowisk, istnieje absolutnie wszystko. W prawdziwość Kościeja Nieśmiertelnego czy Baby Jagi też nie sposób wątpić, jeśli traktować te postacie w kontekście konkretnej historycznej czy kulturowej sytuacji. Czym tak naprawdę jest mitologia? Wniesieniem w świat brakujących komponentów, ożywających w ludzkiej świadomości, a niemających odpowiednika w materialnej rzeczywistości. Zgadzasz się?

- Tak.

Vika zerknęła na zegarek, wstała i wyszła do kuchni, uprzedzając:

- Zaraz będą kotlety.

- A więc... - Andriej chyba powtarzał fragmenty swojego dzisiejszego referatu - w celu stworzenia pełnowartościowego, żywego, właśnie żywego mitu potrzebne są następujące warunki. Po pierwsze, społeczeństwo, albo chociaż jego zorganizowana i stabilna część, musi potrzebować tego mitu. Czy ten czynnik istniał w początkowym etapie powstawania rzeczywistości wirtualnej? Oczywiście... w związku z niedoskonałością programowego i technicznego oprzyrządowania. Liczne incydenty wymagały stworzenia mitu o zbawcach, nurkach, którzy znajdą, pomogą, obronią... Po drugie, powinny się ujawnić takie czy inne realne przejawy aktywności postaci mitologicznych. Zeus był realny dla starożytnych Greków dlatego, że każdy widział błyskawice.

- To znaczy, że nurków też widziano?

Niedosiłow pogroził mi palcem.

- Nie nurków! Zaobserwowano wydarzenia, które można było im przypisać. Zdarzało się, że w sytuacji gdy zwykły człowiek nie mógł własnoręcznie wyjść z wirtualności, niektórzy wychodzili. Jak to mogło zostać odebrane? Wyłącznie jako potwierdzenie istnienia szczególnego rodzaju ludzi, całkowicie kontrolujących swoją świadomość i nietracących kontaktu z rzeczywistością!

- A jak ty byś wytłumaczył te wypadki?

Andriej zaśmiał się cicho.

- Leonid... przecież to takie proste! Wiem, że regularnie bywasz w świecie wirtualnym, choćby w Deeptown, i przywykłeś do jego slangu, kultury, mitów... lecz spróbuj odciąć się od tego wszystkiego i podejść do problemu z punktu widzenia normalnego, rozsądnego człowieka!

- Ciężko będzie, ale spróbuję... - Nalałem sobie wódki. Z kuchni dobiegały odgłosy krzątaniny. Wypiłem szybko i odstawiłem kieliszek na miejsce. Andriej taktownie udał, że nic nie zauważył.

Albo rzeczywiście nie zauważył.

- Początkowo poszedłem fałszywym tropem - przyznał samokrytycznie Niedosiłow. - Założyłem, że kilku pomysłowych młodych ludzi narysowało na swoich wirtualnych ubraniach specjalne guziki wyjścia. Gdy naciskali je w wirtualności, w rzeczywistym świecie dawali komputerowi komendę wyjścia.

- Nic z tego - stwierdziłem. - Możesz sobie narysować tysiąc guzików, każdy na innej części ciała. Ale świadomość pod działaniem deep programu nie uwierzy w ich istnienie. Głębia to przecież nic innego, jak słodka iluzja. Słodsza od heroiny. Będziesz wciskał guzik wyjścia, a w rzeczywistości nie wybierzesz żadnej komendy. Wiesz dlaczego? Gdybyś to zrobił, przyznałbyś Głębi nierealność. Szczur, któremu wpakowano elektrody w ośrodek przyjemności, nie przegryzie przewodu. Będzie naciskał na pedał, aż umrze z wyczerpania. Ludzie pod tym względem nie różnią się od szczurów.

- Zgoda, zgoda! - Andriej uniósł ręce. - Aleja konsultowałem się z wybitnymi specjalistami świata wirtualnego, którzy bywają tam po kilka godzin dziennie!

Przełknąłem chichot. Kilka godzin... Gdy poznajesz ludzi, którzy chwalą się, że mogą wypić szklankę wódki, masz ochotę oznajmić, że ty wypijasz butelkę. Tylko... jakoś wstyd.

Ile lat przeżyłem, wychodząc z Głębi na kilka godzin dziennie?

- Błędny rezultat jest nie mniej cenny niż prawdziwy - zauważył pouczająco Andriej. - Zacząłem głębiej badać kwestię Głębi, wybacz tę grę słów. Jeśli czynnik techniczny nie daje odpowiedzi, należy poszukać jej w czynniku ludzkim...

- Tak - ożywiłem się. - Naturalnie. Fenomen nurków był właśnie „ludzki". Oni po prostu czuli granicę pomiędzy fantazją a rzeczywistością.

Niedosiłow ze smutkiem pokręcił głową.

- Opowiadasz legendy. A wiesz dlaczego? Wierzysz w mit o bohaterach samotnikach.

- Nie rozumiem - powiedziałem szczerze.

- Nurkowie zawsze pracowali parami - oznajmił ze skąpym uśmieszkiem Andriej.

- Tak, to się zdarzało. - Przypomniałem sobie Romka, skrzywiłem się i sięgnąłem po butelkę. - Ale zasadniczo byli strasznymi indywidualistami i...

- Mit! - zawołał triumfalnie Niedosiłow. - Mit! Nurkowie, tak zwani nurkowie stawiali właśnie na ludzki pociąg do indywidualizmu. Ale sami zawsze pracowali z partnerem. Jeden przebywał w przestrzeni wirtualnej... - Andriej zawiesił głos - a drugi siedział obok, obserwując, co dzieje się na monitorze, i w razie konieczności dając komendę wyjścia!

- Ale... - zamilkłem, próbując wyobrazić sobie podobny schemat.

- Rozumiesz? - Niedosiłow przez chwilę miał chyba ochotę poklepać mnie po ramieniu, ale niechęć do kontaktu fizycznego była u niego wyższa niż u Japończyków, nawet dłoń zawsze ściskał pospiesznie i lekko. - Cały sekret nurków polegał na pracy parami!

- Widzisz, Andriej, ich praca była tego rodzaju, że... - zamilkłem. Niewłaściwy argument. Jak mu to wyjaśnić, cholera. - Andriej, przecież byłeś w Głębi?

- Oczywiście, że nie - odparł Niedosiłow z nutką zdumienia w głosie. - Jestem badaczem, Leonid. Uczonym, a nie królikiem doświadczalnym.

Przełknąłem „królika doświadczalnego" i kontynuowałem:

- W takim razie uwierz mi na słowo, że taka praca, jaką opisuje twój schemat, nie da absolutnie nic. Obraz na ekranie komputera ma niewiele wspólnego z tym, co widzisz i czujesz, znajdując się tam. Żaden, najbardziej nawet uważny i mądry partner nie zdoła pojąć, co się tam z tobą dzieje i że właśnie musisz wyjść z Głębi.

- Tak ci się tylko wydaje, Leonid - uśmiechnął się Andriej pobłażliwie. - A ja rozmawiałem ze specjalistami. Oni są przekonani, że tak to właśnie wyglądało. Mało tego, eksperymenty potwierdziły, że schemat działa.

- W poszczególnych przypadkach... tak, to niewykluczone. - Nie próbowałem kłócić się z jego prawdą. Moja była dokładnie odwrotna, lecz to jeszcze nic nie znaczyło. - Ale nie we wszystkich, zapewniam cię! Tym bardziej, że nie można porównywać dzisiejszej Głębi do tej, która była wówczas! Dwa lata temu większość ludzi wchodziła do Deeptown przez linię telefoniczną, przez modem. Szybkość przekazu była niewielka, obraz świata na monitorze minimalny. Jak sądzisz, po co stworzono te wszystkie kompanie transportowe, na przykład Deep Przewodnik?

- Dla wygody przemieszczania się w wirtualności - odparł spokojnie Andriej.

- Otóż nie! Po prostu przedtem, gdy jechałeś taksówką, komputer pospiesznie ładował dane o tym punkcie, do którego miałeś dojechać. Teraz odbywa się to znacznie szybciej. Wcześniej po Deeptown podróżowało się bez pośpiechu, a im gorszy miałeś komputer i linię telefoniczną, tym dłużej jechało się z jednej punktu do drugiego...

- Bardzo interesujące. - Niedosiłow skinął głową. - Wezmę to pod uwagę. Ale ogólnie nie masz racji.

- Dlaczego?

- Ponieważ tkwisz w niewoli mitu! Pod tym względem wychodzi z ciebie romantyk. Nie ma w tym nic obraźliwego, romantyzm to nic złego. Nurkowie oczywiście istnieli, ale jako mit. Jako element środowiska. Jako symbol. W jakimś stopniu nawet fizycznie, jako zgrana grupa hakerów. To wszystko. Weźmy pod uwagę choćby najsłynniejsze legendy o nurkach. Te, które powstały pod koniec początkowego okresu oswajania wirtualności, w złotej erze wirtualnego mitotwórstwa. Legenda o moście z końskiego włosa, o czarodziejskim jabłku Al Kabaru, legenda o Nieudaczniku, legenda o Labiryncie Śmierci...

- Legenda? - powtórzyłem tępo.

- Chłopcy!

Popatrzyliśmy na Vikę.

- Nie kłóćcie się, dobrze? - Vika postawiła przed nami talerze. - Lepiej zjedzcie coś przed następnym kieliszkiem. A ty, Lonia, nalej mi wódki.

- Przecież miałaś pić likier.

- Zmieniłam zdanie.

Popatrzyliśmy sobie w oczy.

Wszystko słyszała. Albo prawie wszystko. I wie, co teraz czuję.

My to rozumiemy.

Bez względu na okoliczności.

- Dziękuję, Vika - powiedziałem. - Jakoś nie mam ochoty pić wódki sam.

Zdążyliśmy wypić, gdy do drzwi ktoś zadzwonił.

Była mniej więcej jedenasta w nocy, gdy stałem na balkonie z Wasią i Wołodią, młodszymi aspirantami Niedosiłowa. W ręku miałem pełny kieliszek, w głowie szum, w duszy pustkę.

- I co otrzymujemy w rezultacie? - dobiegał z pokoju głos Niedosiłowa. - Jak się przekonaliśmy, niewykwalifikowani programiści słynnego centrum rozrywki Labirynt Śmierci dopuścili do tego, że serwer padł. Przyznanie się do popełnienia błędu pociągnęłoby za sobą grube nieprzyjemności. Najwygodniejsza jest wersja, że wszystkiemu zawinił nurek. Gdyby przeanalizować pozostałe mity, zrozumielibyśmy, że u podstaw każdego z nich leży brak kompetencji i profesjonalizmu oraz zarozumialstwo. W średniowieczu za przyczynę epidemii wygodniej było uznać działalność wiedźm, niż strumienie fekaliów płynące ulicami miasta. W naszych czasach kozłem ofiarnym stali się nieistniejący nurkowie...

Zaciągnąłem się głęboko papierosem, którym poczęstował mnie Wołodia. Rzadko palę, ale teraz miałem ochotę.

Chłopcy chciwie spijali słowa z ust szefa. Bardzo słusznie; niedługo zostaniecie kandydatami nauk. Obalcie wszystkie mity, naprawcie krzywdy, dajcie stabilną bazę pod chwiejną nadbudowę.

- Dlaczego właśnie nurkowie, a nie hakerzy? - zapytała Vika. Już pół godziny siedziała z kieliszkiem przed Niedosiłowem, słuchając natchnionego monologu kolegi.

Ciekawe, czy Andriej rozumie, że właśnie jest poddawany badaniu?

- Za hakerów uważają się wszyscy albo prawie wszyscy programiści - wyjaśnił natychmiast Niedosiłow. - Uznać hakerów winnymi, to jakby podpisać się pod własną niekompetencją. Co innego nurkowie, ludzie o szczególnych zdolnościach. Oni nie boją się przegranej... Wiktorio, przecież ty też zajmowałaś się badaniem nurków.

- Znudziło mi się to, Andriej.

- Szkoda, wielka szkoda... bardzo interesujący temat.

- Ale przecież ich nie ma, Andriej.

Ironia w jej głosie była ukryta tak głęboko, że z trudem ją wyczułem.

- Istnienie przedmiotu badania nie jest ważne, Vika! Badanie jest cenne samo w sobie!

Popatrzyłem na zamyśloną twarz Wasilija. Skinąłem mu głową, uniosłem kieliszek.

- Za znaczenie tego, co nie istnieje.

Stuknęliśmy się.

- Pora na nas. - Wołodia popatrzył na towarzysza. - Powiedz Andriejowi Pietrowiczowi, że niedługo mamy pociąg.

- Sam powiedz - odciął się Wasilij.

- Andriej! - krzyknąłem odwracając się. - Zdążycie na pociąg? Chłopaki się niepokoją!

Zapadła niezręczna cisza.

- Rzeczywiście... - Przez tiul firanki zobaczyłem, jak Andriej niechętnie odrywa się od kanapy. - Wiktorio, powinnaś koniecznie przyjechać do Petersburga. Spróbujemy odświeżyć twoje stare opracowania. Obiecujesz?

- Spróbuję. - Vika też wstała.

Zebrali się szybko, Niedosiłow i jego aspiranci. Cenię w ludziach umiejętność błyskawicznego żegnania się.

- Leonid, będzie mi bardzo miło gościć was w Petersburgu. - Andriej uścisnął mi dłoń niezwykle mocno jak na siebie. Chyba jemu wieczór naprawdę się podobał. Pewnie, po błyskotliwym wystąpieniu na kongresie drugi wykład, przed niegdyś znaną, a obecnie pogrążoną w życiu codziennym koleżanką i jej naiwnym mężem...

- Wzajemnie - odpowiedziałem.

Drzwi za nimi zamknąłem bardzo starannie. Chyba za dużo wypiłem.

- Lonia...

Popatrzyłem na Vikę. Oparła się o ścianę, zmęczona i jakby postarzała.

- Nie ma mnie - odparłem. - To zostało udowodnione. Nie ma mnie i nigdy nie było. Jestem legendą. Mitem. Kilkoma akapitami w cudzej pracy doktorskiej.

Milczała.

- Nie szedłem do Al Kabaru. Nie wyciągałem Nieudacznika z Labiryntu. Nie ukrywałem się w domu publicznym... przecież jego właścicielka też nie istniała. Jestem tylko uosobieniem cudzej niekompetencji. Człowiek, który nigdy nie wchodził w Głębię, udowodnił to.

- Leonid, zrozum, to naprawdę wspaniały uczony...

- Właśnie widzę.

- Po prostu jest zanadto uparty. Jak już przyjmie jakąś tezę za prawdę, nigdy nie przyzna, że nie miał racji. Obali wszystko, co nie będzie pasowało do jego teorii, i udowodni najbardziej wątpliwe fakty.

- Doprawdy, wspaniały uczony...

- Pod jednym względem ma rację. - Vika spojrzała mi w oczy. - Nurków nie ma. Teraz nie ma. I musisz to przyznać.

Mógłbym powiedzieć, że zrozumiałem i przyznałem dawno temu. Ale wołałem się nie odzywać.

- Posprzątamy jutro? - spytała cicho Vika.

- Jutro.

- Pójdziemy spać?

- Nie chce mi się spać... naprawdę mi się nie chce.

- Sowa - powiedziała z leciutką kpiną.

Przez chwilę zapragnąłem olać to wszystko, położyć się spać, a jutro rano zacząć obdzwaniać znajomych w poszukiwaniu normalnej pracy.

- Nie jestem sową. Skowronkiem też nie. Nie ma takich zwierząt, które spałyby tak jak ja.

- Dobrej nocy, Leonid. - Vika odwróciła się i weszła do łazienki.

- Dobrej nocy - wymamrotałem. Dwa lata temu sama myśl, że mogę siąść do komputera, gdy Vika kładzie się spać, wydałaby mi się paranoiczna.

Jak to się wszystko zmienia...

Gdy drzwi łazienki zamknęły się i zaszumiała woda, poszedłem do pokoju. Za dużo wypiłem. Po drodze ściągnąłem koszulę i dżinsy, rzuciłem je na kanapę. Chwyciłem ze stołu kawałek sera, popiłem sokiem pomarańczowym.

Kombinezon był w środku wilgotny. Tyle razy miałem go wysuszyć... Podłączyłem się do komputera i patrzyłem, jak ożywa ekran.

Nie ma mnie. Żadnego z nas już nie ma. Naprawdę?

W duszy zapłonęła mi wściekłość - zimna i jasna.

Żółty piasek pod nogami. Bardzo gorąco, porywy wiatru zmuszają do mrużenia oczu. Przede mną przepaść. Za nią wschodnie miasto. Minarety, kopuły, wszystko pomarańczowo-żółto-zielone.

Nie było tego. Naprawdę?

Strome zbocze pokryte niskimi krzaczkami. Wieje bardzo silny wiatr, przymykam oczy. Niebo zaciągnięte chmurami. Rzeka - nie górska, ale rwąca, z progami. W oddali widać stado jakichś dużych ptaków - nie wiem jakich, nigdy nie podlatują bliżej.

Nie było tego! Nie było!

Błękitny płomień lśni w trawie, nie parząc i nie rzucając cienia. Gwiazda spadła do wąwozu pomiędzy dwoma wzgórzami. Nieco dalej skupisko skał, zupełnie tu niepasujące, jakby wyrwane z innego świata.

To wszystko zostało wymyślone przez niedoświadczonych użytkowników i pozbawionych talentu programistów, którzy zawiesili własny serwer. Nowa mitologia. A były i są jedynie zakurzone ekrany monitorów, przegrzane z wysiłku komputery, szklane oczy i zastygłe twarze ludzi, którzy włożyli wtyczkę kombinezonu w deep port swojego komputera...

Palce dotknęły klawiatury. Poczułem, że do bólu zagryzam wargę. Za chwilę Vika wyjdzie spod prysznica i znajdzie mnie w zwykłym miejscu, przy komputerze, z sunącymi po klawiaturze palcami, z zasłoniętymi hełmem oczami - oczami, które przywykły patrzeć w nicość, w strumień obojętnych impulsów płynących przez sieć. Vika popatrzy na mnie, może podejdzie i poprawi poplątany kabel, może przymknie drzwi od balkonu, żeby za bardzo nie wiało...

I pójdzie spać w samotności. Jej stojący na szafce nocnej notebook nie doczeka się na swoją właścicielkę.

Deep.

- Takich zwierząt nie ma... - powiedziałem nie wiadomo do kogo. Może do Niedosiłowa, który wiercąc się w taksówce, tłumaczy coś kierowcy, swoim uważnym aspirantom, zimnej nocy wokół...

Enter.

Tęcza zwinęła się w pierścień, zaczęła zjadać własny ogon.

Głębia.

100

Zatrzasnąłem za sobą drzwi pokoju hotelowego i znalazłem się na korytarzu. Jak zawsze w Głębi, upojenie alkoholem znikło. Została tylko porywczość ruchów, przemożne pragnienie działania.

Nie ma mnie?

Jeszcze zobaczymy!

Idę do pokoju 2017 i oglądam się - korytarz jest pusty. Pięknie. Przecież nie ma nic nienaturalnego w człowieku, który wyszedł z jednego pokoju i idzie do następnego.

Wystukuję kod, drzwi się otwierają.

To, co kilka godzin temu wydawało się niemożliwe, teraz dzieje się samo. Przekraczam próg i zamykam za sobą drzwi. Cisza. Nie taka jak w zwykłym, zamieszkanym pokoju hotelowym. Cisza grobowca, porzuconego hangaru, wilgotnego parowu. Nawet jeśli sam wymyśliłem tę ciszę, teraz stała się rzeczywistością.

Starając się nie patrzeć na wiszący na ścianie obraz, podchodzę do szafy. Tu nie ma zamka; jeśli już ktoś otworzył drzwi wejściowe, drzwiczki od szafy go nie powstrzymają.

Mam nadzieję, że tam, w prawdziwym świecie, Vika nie patrzy na mój monitor....

Otwieram szafę. Ciche, smutne skrzypnięcie.

- Witajcie... - mówię.

Wymięte, jak nadmuchiwane lalki, z których spuszczono powietrze, w pachnącym naftaliną wnętrzu szafy wiszą ludzkie ciała.

Wyciągam rękę, dotykam jednego z mieszkańców szafy. Wysoki, szczupły mężczyzna, smagła twarz, oczy w kolorze błękitnego nieba, dwie kabury przy pasie.

- Witaj, Strzelcu...

Milczy. Beze mnie jest niczym.

Wszyscy oni są niczym beze mnie.

Brodacz w dziwnym ubraniu.

- Witaj, Elenium....

Starszawy, szlachetny dżentelmen.

- Witaj, Don...

Rudowłosa kobieta o bujnych kształtach.

- Witaj, Luizo...

Niepozorny mężczyzna w średnim wieku.

- Witaj, Śliski...

Starzec.

- Witaj, Proteus...

Młody, sympatyczny chłopak.

- Witaj, Romeo...

Pociski w magazynku. Pomięte karnawałowe maski. Broń w arsenale.

Albo gorzej: eksponaty muzealne.

Wyciągam rękę, zdejmuję z wieszaka starca. Zaglądam mu w oczy, puste, wyblakłe, zasnute białą mgiełką.

Podtrzymuję upadające ciało - byle jakie ciało motocyklisty, bardzo wygodne do przejazdów po Deeptown. Nie wieszam go w szafie, rzucam w kąt, na łóżko.

Podchodzę do lustra i patrzę na swoją postać. Dotykam dłoni, wygładzam zmarszczki, podciągam w górę kąciki warg, prostuję nos... wyciągam się, poruszam ramionami...

Już nie jestem starcem, tylko mężczyzną w średnim wieku o mądrych oczach.

A jednak to ciągle nie to, czego potrzebuję.

Czuję się jak nadgryziony przez mole, jakby przysypany pyłem. Dwa lata nie znikły.

Mógłbym wejść w seksowną Luizę. Mógłbym naciągnąć twardą skórę Strzelca. Mógłbym nawet wcisnąć się w Śliskiego, chociaż nienawidzę tej postaci.

Ale to nie to.

Zbyt długo na mnie czekali, wierni jak psy, cisi i niemi, zawsze gotowi służyć. Dawne oblicza nurka Leonida zmęczyły się czekaniem.

A ja potrzebuję od nich tylko jednej przysługi. Krótkiej, ostatniej...

Wsuwam rękę do kieszeni starej marynarki i wyjmuję pager. No proszę, działa. Jest na nim prawie setka wiadomości, ale najświeższa została wysłana wiosną tego roku. Kasuję wszystkie, nie czytając.

W odróżnieniu od realu, w Głębi pager jest dwustronnym środkiem łączności. Wywołuję na ekranik spis nazwisk. Bardzo długi spis.

Światełko obok imienia Maniaka pali się na fioletowo. Maniak jest w sieci, ale bardzo zajęty...

Trudno!

Włączam przekaz.

- Witaj, Szurka...

Nie muszę się przedstawiać, i tak zobaczy, od kogo przyszła wiadomość.

- Trzy Prosiaczki, dziś w nocy... będę czekał na ciebie osiem godzin od momentu wysłania tej wiadomości. Postaraj się przyjść.

Przez kilka sekund patrzę na ekranik - jakbym liczył na natychmiastową odpowiedź - i chowam pager do kieszeni.

To chyba wszystko, czego potrzebuję od przeszłości.

- Wybacz, Strzelcu - mówię, wyjmując z jego kabury pistolet. - I wy wszyscy... wybaczcie.

Odsuwam się kilka kroków i otwieram ogień.

Sześć ciał w szafie - sześć kul w rewolwerze. Patrzę, jak płonie i znika ciało zwinnej Luizy, rozsypuje się w popiół romantyczny Romeo, ginie nieprzewidywalny Śliski, zamienia w parę uprzejmy Don, rozlatuje się w obłok iskier mądry Elenium. Strzelec jest ostatni. Przygryzam wargi... i naciskam spust.

Ciało Strzelca szarpie się jak porażone prądem, ale nadal wisi.

No tak... przecież jest chroniony przed własną bronią. Trzeba było wziąć pistolet od Śliskiego albo szczyptę trucizny od Eleniuma. Teraz już za późno.

Proteus, w którego ciele jestem, zabija bez broni. Ale ze Strzelcem tego nie zrobię.

Nawet z własną przeszłością trudno sobie poradzić bez cudzej pomocy.

Waham się sekundę, potem zdejmuję z wieszaka ciało Strzelca, chwytam niepozornego motocyklistę i ciągnę ich korytarzem do swojego obecnego pokoju. Gdy otwieram drzwi, dostrzegam ruch przy schodach. Zamieram i wpatruję się w półmrok korytarza.

Pewnie mi się zdawało.

Rzucam oba ciała na łóżko. Motocyklista i Strzelec leżą twarzą w twarz, przyglądając się sobie zazdrośnie.

Wszystko?

Nie.

Wychodzę, zamykam drzwi, robię kilka kroków, zamieram i znowu się oglądam.

Wydawało mi się.

Wracam do pokoju 2017. Zdejmuję ze ściany obraz i nieruchomieję, patrząc na narysowany pejzaż.

Nie ma w nim nic szczególnego. Po prostu góry - nienaturalnie wysokie, a jednak nie sprawiające dziwnego wrażenia. Na zboczu, przy urwisku, malutka górska chata. Na wysokim niebie nieliczne białe chmury. To wszystko.

Z obrazem w ręku wychodzę na korytarz.

I wtedy ktoś do mnie strzela - z bardzo bliska.

Dźwięk wystrzału jest cichy, stłumiony, nie przypomina ogłuszającego huku policyjnych strzelb, i to mnie cieszy. Ale wybuch oślepia. Padam na plecy, czując tępy ból w piersi. Przed oczami płyną kolorowe kręgi, ciało staje się bezwolne i miękkie.

Ciemna postać pochyla się nade mną, tuż przy twarzy słabo połyskuje lufa pistoletu z dokręconym tłumikiem.

Dawno nikt mnie nie zabijał. Chyba od czasu, gdy umarłem ostatecznie...

- To ostrzeżenie. - Głos jest zdławiony, sztuczny. - Rozumiesz?

Proteus milczy; jest przecież oszołomiony, nie może się odezwać...

- Słyszysz mnie? Hej...

Gdy ręka nieznajomego dotyka mojego ramienia, zaczynam się przeistaczać.

Pazury prują ciało obcego, potężna łapa jednym ciosem wybija pistolet. Już stoję na czterech łapach, szczerząc ostre kły. Śnieżny bars to bardzo duże zwierzę.

Ale ciągle nic nie widzę! Kolorowe plamy, jakbym próbował uruchomić deep program na komputerze ze starą kartą graficzną. Szarpane ruchy, ledwie rozróżnialna sylwetka...

- Powtarzam, to tylko ostrzeżenie...

W głosie ani śladu paniki. Niedobrze.

„Głębio, Głębio, nie jestem twój...”

Nawet nie zdjąłem hełmu. I tak wiem, co się stało. Ekrany hełmu pokazują rozpływający się, toporny rysunek. Szesnaście kolorów nie może wiernie oddać barwności świata Deeptown. Znajdując się w Głębi, widziałem znacznie lepiej niż teraz - podświadomość rozpaczliwie filtrowała zakłócenia, dopowiadała obraz.

Deep

Enter.

- Kim jesteś?! - krzyczę.

Karykaturalna postać rozkłada ręce.

- Wszystko zrozumiałeś?

- Nie!

- Myśl...

Wystrzał.

Bezgłośny. Dźwięki znikły. Wszystkie. Teraz jestem nie tylko oślepiony, ale i głuchy...

Ciało Proteusa reaguje od razu - wybuchem ognia. Bars znika, przemieniając się w ognisty wicher. Teraz mój dotyk niesie śmierć.

Szkoda tylko, że nie wiem, kogo dotknąć! Nic nie widzę, nic nie słyszę... biegnę korytarzem z rozłożonymi ramionami...

Ktokolwiek do mnie strzelał, już go nie ma.

Zrobił to, co chciał zrobić i odszedł.