Fall in love - Marika Krajniewska - ebook + audiobook + książka

Fall in love ebook i audiobook

Marika Krajniewska

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powieść czarująca jak jesienny spacer

Toruń. Miasto z duszą, pachnące piernikami, idealne dla zakochanych. To tu Jagoda i Adam próbują zbudować swoją codzienność i odnaleźć bezpieczne miejsce. Każde z nich ma za sobą życiowe rozczarowania: on związane z dzieciństwem, ona – z małżeństwem. Nadchodzi jednak magiczna jesień, a wraz z nią prawdziwa burza uczuć. Tylko czy bohaterowie będą gotowi stawić jej czoło?

Historia początkującego cukiernika i jego pełnej tajemnic klientki jest opowieścią o odkrywaniu swoich talentów oraz o tym, że drzwi, które czasem trzeba bezpowrotnie zamknąć za sobą, wiodą do kolejnych, stojących otworem. Pachnąca cynamonem, wanilią i goździkami, zachwycająca, ale także mglista i pełna melancholii, czasem kapryśna, ale przynosząca niezwykłe prezenty tym, którzy potrafią docenić jej urok – jesienna miłość będzie wyjątkowa!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 232

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 45 min

Lektor: Marika Krajniewska

Oceny
3,6 (205 ocen)
57
53
52
37
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
magda883

Z braku laku…

Do bólu przesłodzona. Romansowanie pod nosem przemocowego męża, sztywne dialogi. Nie moja bajka.
71
Ewcior

Z braku laku…

W zasadzie to nie wiem jak bohaterowie sie w sobie zakochali, ich kontakt byl znikomy. Ja wiem ze w romansach to sie wszystko dzieje jak za sprawa magicznego pylu, ale tu mamy romans ze slaba fabula.
52
91amelia1991

Z braku laku…

gdzie tu był romans? niestety duże rozczarowanie
41
_ixzca_

Dobrze spędzony czas

Rzadko kiedy sięgam po książki polskich autorów. Nawet jeśli już coś wybieram, to zawsze mocno to muszę przemyśleć. Zdecydowanie jestem zwolennikiem historii obsadzonych w innym państwie. Książka Pani Mariki mnie jednak zaskoczyła, a dodatkowo dostałam coś zupełnie innego niż się spodziewałam. Z książki od samego początku bije jesienny klimat, co idealnie komponuje się z pogodą za oknem. Poza jesiennym klimatem na każdym kroku jesteśmy głodnie względu na wszystkie pyszności jakie serwuje w swojej piekarni Adam. Historia jest spokojna. Autorka płynnie przechodzi z rozdziału na rozdział, nie zostawiając nierozwiązanych kwestii czy niedopowiedzeń. Dialogi są niekiedy przesiąknięte dobrym humorem (szczególnie dwóch starszych pań). Niekiedy brakuje większej interakcji między bohaterami, szczególnie między Jagodą a Adamem. Bohaterowie są bardzo różnorodni, co widać już na pierwszy rzut oka. Główni bohaterowie noszą na swoich plecach duży bagaż doświadczeń. I możemy mieć wrażenie, że Adam ...
31
LuMegi

Nie oderwiesz się od lektury

Słodko-gorzka pozycja. Niezaprzeczalnie smutna, ale i dająca nadzieję. Bardzo mi się podobała
21

Popularność




Prolog

– Wiecie, skąd się wzięła tradycja wydrążania dyń na Halloween i robienia z nich strasznych latarni? – spytała Jagoda. Wyjmowała właśnie wydrukowane scenariusze nowej sztuki, którą miała zaproponować dyrekcji teatru.

Na scenie, na której ustawiono stary drewniany stół, prócz Jagody byli także Artur i Bolek. Obaj trzymali w dłoniach parujące kubki z napisem „Jagoda rządzi”. Zamówili je dla całej ekipy i wszystkich realizatorów po pierwszej udanej premierze Jagody. To było „całe wieki temu” – tak to widzieli, choć prawda wyglądała nieco inaczej. Jagoda dołączyła do zespołu niecałe pięć lat wcześniej. Pewnego dnia weszła do budynku teatru i zapytała, którędy do dyrektor artystycznej. Wykazała się wielką odwagą. Taką, jaka się pojawia w sytuacjach nadzwyczajnych bądź w chwilach zagrożenia życia, gdy adrenalina zalewa ciało i człowiek dostaje od Wszechświata supermoc. Taka sytuacja wydarzyła się właśnie wtedy. Odwaga Jagody była wówczas niepohamowana. I choć ktoś inny na jej miejscu nie przejąłby się zanadto próbą załatwienia sobie angażu w teatrze, dla niej było to mentalne „być albo nie być”.

Z pokoju dyrekcji wyszła z kontraktem. Uświadomiła sobie swój sukces dopiero, gdy znalazła się z powrotem na ulicy, pośród leżących u jej stóp i połyskujących w słońcu kasztanów. Kiedy godzinę wcześniej wchodziła do teatru, padał deszcz.

– Pewnie przez przypadek – odparł Artur. – Fajne wynalazki zazwyczaj tak powstają. – Pochylił głowę nad kubkiem i rozpłynął się w uśmiechu. – Grejpfrut w malinowej herbacie to zdecydowanie najlepsze, co mnie dziś spotkało. – Zerknął na Bolka z wdzięcznością. To ona bowiem, ta wdzięczność, malowała w ich związku poza sceną ilustracje wspólnej codzienności. Gdy spotkali się prywatnie po raz pierwszy, zamiast obiecywać sobie miłość do grobowej deski, postawili na pielęgnowanie wdzięczności. Za wspólne chwile i za te spędzane oddzielnie. To właśnie wdzięczność napędzała ich uczucia; dzięki niej nie zważali na niedociągnięcia, których przecież nie brakowało w każdym związku.

– Albo z lenistwa – wyraził swoje zdanie Bolek, zerkając wymownie na Artura.

Jagoda się roześmiała i pośpieszyła z odpowiedzią:

– Mówi o tym irlandzka legenda o farmerze Jacku. Podobno był to bardzo sprytny i chciwy jegomość, który pewnego dnia oszukał samego diabła. Zdarzyło się to wtedy, kiedy diabeł przyszedł obwieścić Jackowi jego rychłą śmierć. Jak można się spodziewać, ta nowina nie spodobała się farmerowi, który szybko zareagował w naturalny dla siebie sposób. Zaproponował diabłu układ, ale się z niego nie wywiązał. Oszczędzę wam szczegółów, poznacie je ze scenariusza. – Jagoda skinęła na pliki kartek spiętych spinaczami ozdobionymi maleńkimi plastikowymi dyniami. – Musicie wiedzieć, że za swoje zachowanie Jack po śmierci nie miał możliwości trafienia ani do nieba, ani do piekła. Jego dusza została wygnana i tuła się teraz z latarenką z wydrążonej dyni. – Zawiesiła głos, obserwując kolegów.

– Ckliwa ta historyjka – mruknął Artur.

– Będziemy to grać? – spytał Bolek. On akurat był bardziej podekscytowany.

– I tak, i nie – odparła Jagoda. – Zmieniłam legendę.

– O nie, pewnie będzie o miłości. – Artur się zaśmiał. W głębi duszy uwielbiał miłosne historie. Bał się jednak do tego przyznać, dlatego teatralnie podawał w wątpliwość sens powstawania wszelkich love story.

– Fall in love – oznajmiła Jagoda niezrażona. – To tytuł naszego spektaklu.

– Niech zgadnę. – Bolek podniósł rękę, zaznaczając chęć dopowiedzenia czegoś. – Jack się zakocha, a jego miłość uratuje go przed zagładą.

Twarz Jagody rozjaśnił uśmiech. Jej kolega trafił w dziesiątkę. W życiu codziennym nie potrafiła uwierzyć w siłę miłości, która może kogoś uchronić przed czymkolwiek. Dlatego właśnie na przekór sobie i własnym przekonaniom ciągle jej poszukiwała i za wszelką cenę próbowała odmalować ją choćby w swoich spektaklach.

– No dobra, premiera w Halloween? – spytał Artur.

– Mamy niewiele czasu, ale damy radę! – Jagoda westchnęła. – To będzie fajny jesienny czas – dodała, próbując przekonać samą siebie.

– Miłość wszystko zmienia! – krzyknął nagle Bolek. – I smakuje herbatą zrobioną z miłością – dorzucił nieco ciszej.

Jagoda przytaknęła i momentalnie poczuła ukłucie w sercu.

On

Nie wiedział, skąd się brała jego determinacja. Pewnego dnia został o to zapytany przez osobę, która, jak mu się wydawało, mogła być nim zainteresowana. Nie była. Odpowiedzi na to pytanie również wówczas nie znalazł. Dziś zaczynał podejrzewać, że ta może być bardzo prosta. Tak prosta, że gdy doznał na jej temat olśnienia, wybuchnął śmiechem. Podmuch powietrza z jego ust trafił na podatny grunt – mąkę, którą właśnie wsypywał do makutry. Uśmiał się jeszcze bardziej, kiedy pokryła jego zarost, a dokładniej niewielkich rozmiarów brodę i wąsy. Dbał o nie wręcz z namaszczeniem, celebrując chwile zabawy w barbera niczym podczas medytacji. Z pewnością by się tego wstydził, gdyby tylko dzielił z kimś mieszkanie. Z kimś więcej niż Stefanem – grubym szarym persem.

Wracając do olśnienia, które zmaterializowało się wybuchem mąki: prostota odpowiedzi zwalała z nóg. Odkrył, że jego determinacja i niezgoda na „nie chce mi się” to pochodne czegoś, co czuł od bardzo dawna. To coś zawierało się w powiedzeniu: „Nie mam nic do stracenia”.

Uświadomienie sobie tej prawdy uznał za tak bardzo poruszające, że odstawił makutrę i odłożył sito. Nie zważając na palce umazane roztopionym masłem, podszedł do okna. Otworzył je szeroko i wciągnął jesienne powietrze do płuc. Stefan zerwał się na równe nogi, wydał z siebie dźwięk, który nie zwiastował ani zadowolenia, ani zdziwienia. Otarł się o nogi swojego pana, po czym wskoczył na parapet i usadowił się naprzeciwko mężczyzny. Kocia mordka, lekko uniesiona, ze zmrużonymi ślepiami, zdradzała zainteresowanie stanem ducha właściciela. Ten jednak wiedział, że to wszystko to tylko pozory.

Ponowny wdech i długi wydech przyniosły utwierdzenie w przekonaniu, że nieposiadanie niczego do stracenia nie jest przekleństwem – jak mniemał przez wszystkie lata swojej wędrówki – lecz wielkim zbawieniem.

Mężczyzna znów się zaśmiał. Tym razem wyraźnie przestraszył swojego pupila. Szybko wrócił do dotychczasowego zajęcia, zabierając ze sobą powiew chłodnego powietrza. A może to wiatr sam postanowił wpaść w odwiedziny do kogoś, kto właśnie odkrył coś bardzo ważnego.

Adam przykrył makutrę ciepłym ręcznikiem i zrobił sobie kawę. Zawsze w tej samej filiżance, nieco większej niż te podawane w kawiarniach. Kupił ją kiedyś w przypadkowym miejscu i (jak myślał) o przypadkowym czasie i od tamtej chwili miał przy sobie, gdy wędrował przez Polskę, szukając dla siebie domu. Tuż po zakupie dotarło do niego, że jest to pierwsza rzecz, którą podarował sobie w ramach prezentu urodzinowego. Bez żalu, że od dawna nie miał wokół siebie nikogo, kto by pamiętał o złożeniu mu życzeń.

Dodanie do kawy dwóch drewnianych łyżeczek miodu i odrobiny oleju kokosowego sprawiało, że napój był aksamitny. Zaskakiwał przy każdym łyku słodyczą i nietypowym aromatem. Adam wyjął mleko z lodówki, lecz zamiast dodać do napoju, odstawił na blat, by nabrało temperatury pokojowej. Przyda się później.

Masło wymieszane z mąką, cukrem i wanilią roztaczało przyjazny zapach. To dzięki niemu dom stawał się bardziej przytulny. „Dom” to słówko, które Adam zapisał do kolekcji własnych odkryć emocjonalnych. Te notatki zaczął praktykować wieki temu, gdy pierwszy raz trafił do rodziny zastępczej. W tej zabawie definicja domu mogła się nie ograniczać do opisu czterech ścian i dachu. Gdy pani w szkole poprosiła o narysowanie domu marzeń, tylko Adam umieścił na kartce człowieka. Reszta rówieśników prześcigała się w liczbie pięter, wysokości kominów, walczyła również o to, czy dym z danego komina jest wystarczająco imponujący. Kiedy wszystkie kartki z pracami zostały wyłożone na długim stole, dzieciaki zaczęły się śmiać i wytykać Adasia palcami. Cóż za dziwadło! Narysował człowieka! I to w dodatku z kotem! I z krzywym nosem! „Adaś, co ty, kretyn jesteś?!” Pytanie padło i zawisło w powietrzu. Adam zaczął się zastanawiać nad odpowiedzią, lecz tym razem jej nie znalazł.

– Bez człowieka żaden dom nie ma sensu – powiedziała nagle nauczycielka, kładąc dłoń na ramieniu Adama. – Narysowałeś magiczny dom – zwróciła się do niego nieco ciszej. Szkoda, że pozostali uczniowie nie dowiedzieli się, że Adam narysował coś magicznego.

Jego obecny dom składał się z jednego pokoju, nieco większej kuchni i maleńkiej niziutkiej łazienki. I z kota. Co oznaczało, że wszystko się zgadzało. Dodatkowym atutem – jak napisano w ogłoszeniu – był widok. Tak naprawdę stanowił nie atut, lecz prawdziwy skarb. Z dość dużego okna rozciągała się nadwiślańska panorama obejmująca bulwar, rzekę, stary most i zarośla drzew po drugiej stronie Wisły. Adam podziwiał rzekę każdego ranka, stojąc przy oknie z kubkiem earl grey z dodatkiem goździków i plasterka pomarańczy. Witał się z nią, obserwował jej spokój lub wzburzenie. Wisła miała w zwyczaju tańczyć na wietrze albo ze spokojem buddyjskiego mnicha płynąć niezauważenie tam, gdzie czekało na nią przeznaczenie. Adam czasem jej zazdrościł, ponieważ rzeka miała to do siebie, że nigdy nie schodziła z obranego kursu. Nigdy nie wątpiła w swoją drogę.

Pierwsze jesienne liście tańczyły pod nogami przechodniów na chodniku tuż pod oknem starej kamienicy, w której czuć już było chłód. Adam uśmiechał się, sięgając po sweter, ponieważ wiedział, że rozpoczyna się czas aromatycznych herbat wypełnionych cytrusami, goździkami, suszonymi śliwkami, imbirem, rozmarynem, żurawiną i rokitnikiem. Gdyby musiał wybrać swoją ulubioną kulinarną porę roku, miałby zdecydowaną trudność. Zależnie od okoliczności odpowiedzi były cztery: jesień, zima, wiosna i lato. Jesienią prym wiodły ciepłe wypieki i pachnące herbaty. Zima należała do wszelkiego rodzaju kasz, pilawów oraz bogatych, nasyconych smakiem i składnikami odżywczymi zup. Wiosna budziła do życia nowalijkami, ale nie zapominała o nabiale. Natomiast lato… Och, to był zdecydowanie czas owocowych deserów i koczowania w krzewach porzeczki, agrestu i malin. Ślinka pociekła na samą myśl i nagle mężczyzna się poderwał i podbiegł do makutry.

Drożdżowe ciasto powiększyło swoją objętość co najmniej dwukrotnie. Adam delikatnie przełożył je na stolnicę pokrytą mąką i precyzyjnie, stanowczo, lecz zachowując delikatność, wręcz czułość, zamiesił je ponownie. Rozgrzał piekarnik, splótł z ciasta warkocz i pełen napięcia czekał jak przed pierwszą randką. To było dokładnie takie samo uczucie ekscytacji, lekkiego zmieszania i nadziei na coś wielkiego, co mogło się wydarzyć między dwojgiem jeszcze obcych sobie ludzi, których obcość zaczynała tajać z każdą minutą oczekiwania na spotkanie.

Pół godziny później wyjęta z piekarnika złocista chałka wypełniła swym zapachem każdy kąt. Aromat dotarł także do sąsiadów, o czym dała znać Stara Iwaszkiewicz, mieszkająca piętro niżej. Za każdym razem, gdy czuła efekty kulinarnych wyczynów swojego sąsiada, chwytała za miotłę i tłukła w sufit. Trzy razy oznaczały: „Przynieś natychmiast kawałek, niech no ja spróbuję!”. Cztery: „Weź wszystko, co masz, zaraz przyjdzie Mariaszka”.

Mariaszka miała osiemdziesiąt trzy lata, trwałą ondulację i balejaż. Używała błyszczyków i cieni z brokatem. Chodziła w różowym dresie, bo tak wygodniej, mimo że nie lubiła tego koloru. I choć nie tolerowała glutenu, jadła dużo pieczywa. W ogóle Mariaszka mało co tolerowała w życiu.

Stara Iwaszkiewicz poważała literaturę piękną. Kanon lektur szkolnych uważała jednak za coś „obrzydliwego”. Z uwielbieniem malującym się na twarzy przesiadywała oparta o wygodną poduszkę na swoim parapecie. Z lubością obserwowała grupki młodzieży uzbrojone w puszki z piwem na bulwarze Filadelfijskim. To miejsce od wieków było jedną z kultowych przestrzeni toruńskich wagarowiczów. Wagary to najlepsza lekcja wychowawcza, mawiała. Była młodsza od swojej przyjaciółki o niespełna dwa dni, co uważała za całe wieki. Dlatego też pozwalała sobie na zwracanie się do Mariaszki per Stara, podczas gdy od niej wymagała użycia ksywki Młoda. Jednak sąsiedzi, nieznający tych niuansów metryki, z uporem maniaka powtarzali „Stara Iwaszkiewicz”, na co seniorka tylko machała ręką.

Adam polewał właśnie chałkę domowej roboty konfiturą z rokitnika, gdy usłyszał pukanie Iwaszkiewicz. Naliczył cztery stuknięcia, uśmiechnął się pod nosem, zdjął fartuch i chwycił drewnianą deskę z wypiekiem. Kiedy podszedł do drzwi, Stefan mruknął, co miało mu przypomnieć o wciąż otwartym oknie, przez które wiatr wlatywał i wylatywał, zgarniając ze sobą żółte i brązowe liście spadające z drzewa na parapet.

– Masz rację, Stefan. – Adam podszedł do okna, by je zamknąć, ale zanim to zrobił, sięgnął do opakowania z ziarnem dla ptaków, które trzymał przy grzejniku, i wysypał odrobinę na parapet. Pierzaste towarzystwo z pobliskiego klonu nie kazało długo na siebie czekać.

Kot ponownie mruknął, tym razem przyciskając nos do szyby i gapiąc się na zewnątrz. Adam też na chwilę zatrzymał się przy oknie. Wisła była niespokojna. Bulwary puste. Pogoda nie sprzyjała spacerom. W oddali zauważył czerwoną czapkę, a po chwili jej właścicielkę. Kobieta jako jedyna znajdowała się na betonowym nabrzeżu. Jej chód był nerwowy. Jakby goniona podmuchami wiatru dawała mu się zbałamucić, poddając się sile żywiołu. Nie widział jej twarzy, tylko zarys sylwetki. Była za daleko. Wyglądała jak czerwony jesienny liść rzucony na wiatr. Wydawała się zjawiskowa.

Ponownie usłyszał cztery stuknięcia Starej Iwaszkiewicz. Tym razem były okraszone głośnym: „Hej, sokoły!”. Oznaczało to ostatnie ostrzeżenie przed kawalkadą bluźnierstw, na które mógł liczyć każdy, kto jej nie posłucha. Adam momentalnie porzucił obserwację bulwaru i udał się do sąsiadki.

Ta jako jedyna, nie licząc Mariaszki, była gotowa cieszyć się jego obecnością i kosztować efekty jego pracy.

Praca – kolejne odkrycie emocjonalne. Coś, co może być radością. Zapisane w notesie nie tak dawno temu ze znakiem równości. Choć ani Stara Iwaszkiewicz, ani Mariaszka nie wróżyły mu zawrotnej kariery piekarza i cukiernika. Nie z powodu braku talentu – tego miał pod dostatkiem. To dlatego seniorki co wieczór wymykały się na pobliską siłownię plenerową, ukrytą między kamienicami w samym centrum miasta. Były jednak zdania, że Adam nie ma za grosz finansowego przygotowania do prowadzenia biznesu. I nie chodzi o zgromadzenie niezbędnego budżetu. Według seniorek miał zbyt dobre serce. Uważały tak, odkąd zaczęły proponować mu pieniądze za jego wypieki dostarczane pod ich nos po trzech lub czterech stuknięciach w sufit. Lecz Adam tylko kręcił głową.

– Pracy nie szanujesz, koleś – mawiała Iwaszkiewicz i prychała na Mariaszkę, co było ni mniej, ni więcej, tylko prośbą o aprobatę i potwierdzenie jej racji.

Mariaszka chętnie potakiwała i sięgała po kolejną porcję ciasta, które Adam przynosił.

Tego dnia scenariusz wyglądał podobnie. Z jednym tylko wyjątkiem. Czerwony kolor kojarzony z czapką spacerowiczki, którą Adam dostrzegł nad nerwową rzeką, gdzieś zakotwiczył się w jego umyśle, wywołując lekki niepokój.

Ona

Nie wiedziała, jak to jest być na czas. Spóźniała się zawsze, niezależnie od sytuacji, czasu i miejsca. Nawet gdy korzystała z elektrycznej hulajnogi, zwanej rumakiem. Znajomi, których kiedyś miała gdzieś tam w poprzednim życiu, nauczyli się podawać jej wcześniejszą godzinę spotkania, na które się wspólnie umawiali. Dzięki temu spóźniała się tylko odrobinkę. Była wówczas z siebie dumna, dopóki nie dowiedziała się o podstępie. Odnotowała pomysłowość i spryt przyjaciół, ale przestała być z siebie zadowolona. Gdyby była jedną z postaci z bajek, które wciąż tworzyła, zapewne pomyślałaby, że została rzucona na nią klątwa. Być może kilka razy złapała się na takiej myśli, a ta była doprawdy niezwykle kusząca. Nawet swego czasu opublikowała w swoich mediach społecznościowych cały cykl historyjek o Współczesnej Babie-Jadze, w skrócie WBJ, która to z zazdrości o upływający czas rzuca klątwę na młodsze od siebie kobiety, by te wiecznie się spóźniały. Tak jak one była już spóźniona na wszelkie radości płynące z życia: uwagę, lajki, ochy i achy. Profil na Instagramie Jagody wówczas zmienił się w reportaż ulicznych zdjęć z lalką Klarą w roli głównej. Zresztą wizja klątwy, o której Jagoda pisała do swojej dość licznej jak na współczesne standardy społeczności, była bardzo kusząca. Spóźniać się przez kogoś! Przecież zazwyczaj faktycznie te wszystkie spóźnienia były z jakiegoś powodu. Autobus nie przyjechał na czas. Korek na moście, przecież wiecie, jak to jest w tym mieście. Portfel nie leżał tam, gdzie myślała, że będzie się znajdował, więc musiała go poszukać. Rumak zaparkowany w punkcie A na drugi dzień nie został odnaleziony na swoim miejscu. Życie, które codziennie sprawiało kłopoty. A teraz to już w ogóle: plucha, szare i ponure dni nie napawały chęcią, by robić cokolwiek i gdziekolwiek się zjawiać, zwłaszcza na czas.

Jagoda nienawidziła jesieni. Szczerze i ochoczo. Pomimo pięknej kolorystyki cudownie komponującej się na zdjęciach. Pora roku odgrywała się jej za tę niechęć ulewami, które spadały akurat wtedy, gdy decydowała się wyjść z domu, bądź przejeżdżającymi zbyt blisko przystanku rozpędzonymi autami, których koła trafiały prosto w kałużę, rozbryzgując błoto na jej ubraniu.

– Znowu to samo, ta to się nie nauczy – mruknęła z przekąsem starsza kobieta siedząca przy małym starym kineskopowym telewizorku w budce ochroniarskiej na parterze teatru lalek.

– Nadal się pani dziwi? – odgryzła się Jagoda. Próbowała równomiernie oddychać, a nie sapać jak parowóz.

– Kondycji nie masz za grosz – stwierdziła leciwa ochroniarka, z politowaniem kręcąc głową.

– Dobra, wygrała pani – syknęła Jagoda i oparła się o kontuar budki. – Żadna riposta nie przychodzi mi do głowy.

– To słabo jak na pisarkę i scenarzystkę. – Starsza pani się rozkręcała, a w jej oczach pojawiły się chochliki.

– No już, już, wystarczy. – Jagoda się roześmiała, choć wkurzała ją ta kobieta. Jej poczucie humoru i całkiem sprawny umysł były do pozazdroszczenia. – Jak pani to robi? – zagaiła, choć już bardzo, naprawdę bardzo spóźniła się na próbę.

– Krzyżówki, czekolada i zero seksu. – Odpowiedź padła szybko, jakby była zawczasu przygotowana.

– Zero seksu? – Jagoda nie potrafiła powstrzymać swojego zdziwienia.

– Tak, kochana. Seks co prawda przyspiesza oddech, ale… okropnie spowalnia myślenie. Mało to dziewczyn w twoim wieku straciło głowę przez przymioty, przepraszam, przymiot jakiegoś tępego adonisa? A teraz żałują, bo nawet czekolada nie pomoże. – Ochroniarka wyjęła z szuflady trzy piłeczki zaczęła nimi żonglować. Gdy Jagoda zrobiła wielkie oczy, szepnęła teatralnie: – No i żonglowanie oczywiście. To poszerza percepcję i pole widzenia. A to z kolei wpływa na nasz mózg. No co ja ci będę tłumaczyć podstawy neurobiologii. Spróbuj!

– Ja pierniczę – wyrwało się młodszej z kobiet, która po raz kolejny w swoim życiu obiecała sobie w myślach, że zacznie o siebie dbać.

– Idzie już – skarciła Jagodę ochroniarka, zerkając na zegarek. Straciła z pola widzenia piłeczki, które runęły na biurko. – No, już! – ponagliła i zaśmiała się skrzecząco.

Jagoda posłuchała. Gdy weszła do sali prób, zespół był już na miejscu. Niezbyt liczny – kilkoro realizatorów i dwóch aktorów zażarcie ze sobą dyskutujących na jej temat i na temat lalki. Jej ukochane lalki – tylko one stroniły od osądzania i plotkowania na jej temat. Lubiła ich towarzystwo. Lalek. I nikogo więcej.

– Mogłabyś…! – zaczął Artur, ale przerwał, gdy Bolek popatrzył na niego z politowaniem.

– To nie ma sensu – rzucił. – Zaczynajmy – polecił i dał znak, by włączono muzykę.

Na spektaklu będzie grana na żywo, ale teraz, do prób aktorskich, nie było sensu ściągać grającego z nimi w tym przedstawieniu kwartetu toruńskich mistrzów. Ich gra na żywo rozbudzała wyobraźnię i przenosiła w odległe krainy. Dzięki czemu opowiadana historia nabierała głębszej mocy. Była jak dziki las pełen niespodzianek.

Pierwsze takty przyniosły Jagodzie ukojenie. Przymknęła powieki, wciągnęła powietrze do płuc i uśmiechnęła się na samą myśl o tym, że za chwilę poruszy cały świat. Ciepło rozlało się po klatce piersiowej, ale nawet tego nie odnotowała. Chwyciła Klarę, drewnianą kukiełkę – główną bohaterkę przedstawienia o legendarnym Jacku i jego latarni. Bohaterkę jej instastory, którą bardzo lubiła publiczność. Klara towarzyszyła Jagodzie od lat. Grywała w różnych widowiskach, co tylko rozbudzało apetyt widzów. Była jak żywa aktorka, która po jednej sztuce wcielała się w kolejną rolę.

Jagoda wiedziała, że ćwiczyć można bez końca i pewnego dnia zwyczajnie należy pozwolić organizatorom zapełnić widownię. Być na scenie z myślą, że na tę chwilę zrobiło się wszystko, aby spektakl wybrzmiał z największą z możliwych mocy. A moc musiała być. Tu, w tym miejscu, w którym magia nagle pojawia się znikąd. To z kolei według Jagody nie było zasługą ani jej, ani zespołu realizatorów. Przecież to tylko ludzie, zwykli śmiertelnicy. Liście, którymi targa wiatr. Magia po prostu się zjawiała i gdy Jagoda mogła jej doświadczyć, wiedziała, że zrobiła swoją robotę dobrze.

Czy wówczas była z siebie dumna? Nie, tego słowa nie miała w słowniku. Tu raczej kłębiło się od sformułowań: „niedojda”, „idiotka”, „sierotka Marysia”. Czasem pojawiał się „głuptasek”, choć rzadko. Jej słownik był specyficzny. Pękał w szwach. Zapisywała w nim wszystko to, co usłyszała od męża, kiedy tym mężem się stał. Z początku robiła to drżącą ręką. Szybko jednak pismo stawało się pewniejsze. Dezorientacja, która przychodziła za każdym powtórzeniem znajomego już określenia, ciągle miała się dobrze. A Jagoda kiwała tylko głową, nadal nie wiedząc, jak to się stało, że ktoś ją w ten sposób zaczął definiować. Ktoś, kto miał być księciem z bajki.

Dziś Klara była niespokojna, co w Jagodzie budziło frustrację.

– Zupełnie jak ten wiatr na bulwarze – wyrwało się jej.

– Znowu!? Czy mogłabyś łaskawie być tu i teraz i nie zaburzać próby rozważaniami filozoficznymi? – Artur rzucił lalki w kąt i wsparł dłonie na biodrach.

Bolek uniósł brwi i podszedł bliżej. Poklepał Artura po ramieniu i dyskretnie zerknął na wielki zegar wiszący nad drzwiami.

– Tak, wiem, za nadgodziny nam nie płacą – wypaliła Jagoda, czując się beznadziejnie.

– Nie o to chodzi. – Bolek był łagodny jak dobry glina w słynnych filmowych duetach, a co za tym idzie, Arturowi przypadła rola tego złego.

– Nam w ogóle nie płacą! – wrzasnął Artur.

W rzeczywistości mijał się z prawdą, a chęć zanegowania rzeczywistości zrodziła się z poczucia przegranej i cała ekipa wiedziała, co ma na myśli. Trzymanie sztamy z Jagodą kiedyś różniło się od dopasowywania się do niej obecnie. Do jej stanu ducha, który był coraz częściej irytujący. Wyglądało na to, że Klara ma więcej życia w sobie niż jej właścicielka.

– Chłopaki, przepraszam – powiedziała wreszcie Jagoda.

– Sorki, starzy – odezwała się Klara i to był dla wszystkich znak, że Jagoda wróciła do roli.

Muzyka ponownie rozpoczęła pierwszy akt przedstawienia i wszystkie lalki biorące udział w scenie, którą właśnie ćwiczyli, w jednej chwili weszły w rolę. Jakby nie było przerwy, jakby życie na scenie, życie lalek, nie gasło ani na chwilę.

– A tak naprawdę to o co chodzi? – Bolek podszedł do Jagody po próbie, gdy siedziała przy skrzyni z narzędziami w półmroku sali prób.

Była przekonana, że jest sama. Czemuż nie miała być? Zapewne starsza ochroniarka już zakończyła żonglowanie krzyżówkami i też udała się do swojego domu. Teatr był zamykany przez Hilarego, taksówkarza znającego wszystkie pikantne historie Torunia. Najbardziej lubił opowiadać o kursie z Katarzyną Figurą. To było sto lat temu, mawiał, a pani Katarzynka wyglądała zjawiskowo. Zupełnie tak jak teraz, dodawał. Od tego kursu Hilary bardziej zainteresował się polską kinematografią.

– O światło – padła odpowiedź. Ale udzieliła jej nie Jagoda, tylko Klara.

Bolek pokiwał głową, potargał lalkę po jej rudej czuprynie i sięgnął po farmera Jacka – kukiełkę przypominającą nieco Kulfona, którą miał przyjemność grać. Popatrzył jej głęboko w oczy. Robił tak zawsze, gdy brał ją do rąk, jakby pytał o pozwolenie na współpracę i współistnienie przez kolejne sekundy, minuty, godziny. Dopiero po chwili lalka ożyła w dłoniach mężczyzny.

– Coś nie tak z oświetleniem? – wyszeptała i nieoczekiwanie czknęła.

– Nie, coś ty – zaszczebiotała Klara, jakby próba wcale nie dobiegła końca. – Pstryczki działają. Słyszałam, jak włączałeś i wyłączałeś, tylko że ja chyba dziś mam klapki na oczach.

– Ty i klapki? – Jack się zdziwił. – To niepojęte! Ty nigdy nie bierzesz nic do siebie. Czy to nie ty zazwyczaj mawiasz: „To nie ja!”?

– Nie, mylisz mnie z kimś. – Klara nie ustępowała. – Nawet wiem z kim, z Jagodą.

Kukiełka zachichotała, Jack zawtórował, a Bolek wiedział, że znów poniósł porażkę.

– Może zdejmiesz okulary? – spytał farmer Jack trochę naiwnie, ponieważ nic innego nie przyszło mu do głowy.

– Wtedy będzie za jasno – odrzekła Klara głosem Jagody.

Bolek odłożył kukiełkę. Ukłonił się nisko Jagodzie i Klarze jak miał w zwyczaju, okazując szacunek sztuce, teatrowi, kolegom po fachu i swojej wielkiej miłości do zawodu. Odwrócił się na pięcie i wyszedł, zostawiając je sam na sam z oczekiwaniem na magię. Lecz ta dziś się nie zjawiła.

– Czas nas goni. – Taksówkarz Hilary wszedł niepostrzeżenie i zatrzymał się tuż obok drzwi. – Kurs zaraz mam.

– Kurs pod mój adres, jak mniemam – powiedziała tym razem Jagoda, choć nadal wolała, by to Klara zabierała głos. Nie czuła się na siłach, żeby wrócić do domu. To słowo od jakiegoś czasu stawało jej gulą w gardle.

– A żebyś wiedziała! – Hilary zaśmiał się pod nosem i gestem zaprosił Jagodę do wyjścia.

Zamknęła skrzynię. Posadziła na niej Jacka i Klarę i puściła do nich oko, nakazując w myślach grzeczne zachowanie pod jej nieobecność. W drodze do wyjścia zdążyła zatęsknić, a że tęsknota nie należała do jej ulubionych uczuć, czym prędzej opuściła szafę. Toruński teatr lalek miał niepowtarzalny kształt baśniowej Narnii.

Teatr lalek był cudownym miejscem. Opuszczała go niechętnie, niezależnie od tego, czy wracała do domu, czy udawała się na spacer. Upodobany bulwar Filadelfijski podczas jesiennej zawieruchy dodawał jej sił. Dziś jednak zdecydowała się wrócić do domu. Już czas. Wanna z ciepłą wodą i pianą pod samą brodę, a także kubek z naparem z imbiru były tym, czego w myślach trzymała się kurczowo. Choć przecież wiedziała, że to wszystko iluzja i instagramowe piękno, którego w rzeczywistości nie doświadczy. Mała poprawka: to będzie jej rzeczywistość, ale krucha i ulotna. Jagoda jak co dzień będzie udawała przed samą sobą, że wcale się nie boi, że jest inaczej, że żyje na swoich zasadach. I faktycznie zapali świecę, naleje pełną wannę wody z jaśminowym płynem do kąpieli, który poruszy jej zmysły aromatem i aksamitną pianką. Rzeczywiście zaparzy imbirowy napar i doda do niego dwie małe łyżeczki miodu z akacji. I zetrze skórkę z cytryny. Doda jej więcej. Jeszcze więcej, by swoją goryczką przypominała o tym, co może nadejść w każdej chwili. Wraz ze słowami: „jesteś taka piękna” i „jesteś moja”.

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Posłowie

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik

Wydawczyni: Justyna Żebrowska

Redakcja: Ewa Kosiba

Korekta: Beata Wójcik

Projekt okładki: Anna Jamróz

Ilustracja na okładce: © Anna Jamróz

Copyright © 2022 by Maria Krajniewska

Copyright © 2022, Wydawnictwo Kobiece sp. z o.o.

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone.

Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie I

Białystok 2022

ISBN 978-83-8321-102-2

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Aneta Pudzisz