Ewangelia Nowego Świata - Maryse Condé - ebook + książka
NOWOŚĆ

Ewangelia Nowego Świata ebook

Conde Maryse

3,5

Opis

Garbaty posłaniec, niepełnoletnia matka, dziecię, któremu gwiazdy zwiastowały niezwykły los, przedsiębiorczy zdrajca…

Opowieść laureatki Nagrody Akademii Francuskiej w zaskakujący sposób łączy odległe kontynenty i stulecia.

Czy mieszaniec o oczach barwy antylskiego morza – jako niemowlę znaleziony w szopie między kopytami osła, a jako młody mężczyzna dokonujący cudów, gromadzący uczniów i rozkochujący w sobie kobiety – może być nowym Mesjaszem?

Nazwany Pascalem zapragnie rozwikłać zagadkę swojego pochodzenia w długiej podróży poprzez tropikalne wyspy, afrykańskie kolonie, aszramy, brazylijskie fawele i zachodnie metropolie. Stawiając czoło nierównościom społecznym, rasizmowi czy wyzyskowi i przeplatając je z własnym doświadczeniem piękna i brzydoty, miłości i złamanego serca, nadziei oraz porażki, wierzy, że powierzono mu misję: uczynić świat lepszym.

To ostatnia książka „cesarzowej literatury karaibskiej”. Podyktowana, a nie napisana przez autorkę, błyskotliwa i bogata w znaczenia proza jest zachwycającym dziełem literatury mówionej.

„Wspaniała gawędziarka”.

Bernardine Evaristo

„Jej pisarstwo należy do literatury światowej”.

jury alternatywnej Nagrody Nobla

„Powieść zwodniczo prosta, pełna mądrości i wyczuwalnej czułości autorki wobec ludzi i świata”.

jury Międzynarodowej Nagrody Bookera (2023)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 284

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (15 ocen)
3
7
1
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: L’Évan­gile du No­uveau Monde
Opieka re­dak­cyjna: AN­DRZEJ STAŃ­CZYK
Re­dak­cja: ANNA RUD­NICKA
Ko­rekta: BAR­BARA GÓR­SKA, JAN STRZAŁKA, KRY­STYNA ZA­LE­SKA
Pro­jekt okładki: ALICE PE­RON­NET
Ad­ap­ta­cja okładki, opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie: ANNA PA­PIER­NIK
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Li­bella, Pa­ris 2021 © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Marta Sza­frań­ska-Brandt © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2024
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07973-7
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Pas­cale – nie było przy­ja­ciółki, która sta­łaby się lep­szą se­kre­tarką.

Dla Se­riny, Ma­hily, Fa­dela, Le­iny, w hoł­dzie José Sa­ra­mago.

CZĘŚĆ PIERW­SZA

*

1.

Jest to zie­mia ze­wsząd oto­czona wodą – wy­spa, mó­wimy – nie tak duża jak Au­stra­lia, ale i nie­mała. Ra­czej pła­ska. Po­nad po­ziom wzno­szą się tylko gę­ste lasy oraz dwa wul­kany, z któ­rych je­den, na­zy­wany Wiel­kim Ko­tłem, roz­ra­biał po swo­jemu do roku 1820, kiedy to znisz­czył po­ło­żone na jego zbo­czu uro­cze mia­steczko, wresz­cie stał się cał­ko­wi­cie nie­czynny. Po­nie­waż na wy­spie pa­nuje „wieczne lato”, cią­gną tu­taj tu­ry­ści, ce­lu­jąc śmier­cio­no­śnymi apa­ra­tami fo­to­gra­ficz­nymi we wszystko, co piękne. Nie­któ­rzy z czu­ło­ścią na­zy­wają wy­spę „swoim kra­jem”, ale to nie jest kraj, to re­gion le­żący za oce­anem, de­par­ta­ment za­mor­ski, prawda?

Tej nocy, kiedy On przy­szedł na świat, Za­bu­lon i Za­pata wcho­dzili ze sobą w ko­niunk­cję po­środku nieba, pro­mie­niu­jąc świa­tłem przy każ­dym po­ru­sze­niu. Nie był to po­spo­lity wi­dok. Kto zwykł ba­dać skle­pie­nie nie­bie­skie, wi­dzi czę­sto Mały Wóz, Wielki Wóz, Ka­sjo­peę, We­nus, Oriona, ale uj­rzeć dwa ta­kie gwiaz­do­zbiory wy­ła­nia­jące się z ogrom­nej dali było czymś nie­sły­cha­nym. Ozna­czało, że tego, który się owej nocy na­ro­dzi, czeka nie­zwy­kły los. Jed­nak na ra­zie nikt się ni­czego szcze­gól­nego nie spo­dzie­wał.

Nowo na­ro­dzony, sku­lony mię­dzy ko­py­tami osła, który go ogrze­wał, przy­ci­skał do ust ma­leń­kie piąstki. Maya, uro­dziw­szy w szo­pie, gdzie pań­stwo Bal­lan­dra trzy­mali worki na­wozu, po­jem­niki ze środ­kiem chwa­sto­bój­czym i na­rzę­dzia rol­ni­cze, ob­myła się z grub­sza wodą z ka­le­basy, którą na szczę­ście za­brała ze sobą. Po jej krą­głych po­licz­kach spły­wały łzy.

Nie my­ślała, że tak ciężko jej bę­dzie po­rzu­cić wła­sne dziecko. Nie spo­dzie­wała się tego bólu szar­pią­cego wnętrz­no­ści że­la­znymi kłami. Ale nie miała wyj­ścia. Zdo­łała ukryć swój stan przed ro­dzi­cami – przede wszyst­kim przed matką, która wciąż ro­iła o cze­ka­ją­cej córkę świe­tla­nej przy­szło­ści. Maya nie mo­gła po­ka­zać się w domu z bę­kar­tem na rę­kach.

Kiedy tam­tego dnia nie zo­ba­czyła swo­jej krwi, za­marła. Dziecko! Ta mała lepka rzecz, która siu­siała i ro­biła kupkę – oto, czym się skoń­czyły jej go­rące, jakże po­etyc­kie noce.

Na­pi­sała w końcu do swego ko­chanka, męż­czy­zny o imie­niu nie­zbyt pa­su­ją­cym do po­tęż­nej syl­wetki: Co­ra­zón, po hisz­pań­sku „serce”. Po­nie­waż jej trzeci z rzędu list po­zo­sta­wał bez od­po­wie­dzi, udała się do biura po­dróży – wła­ści­ciela statku „Em­press of the Sea”, na któ­rym pod­czas in­au­gu­ra­cyj­nego rejsu po wy­spach po­znała Co­ra­zóna. Gdy zja­wiła się w biu­rze, by o niego wy­py­tać, pa­ra­du­jąca na wy­so­kich ob­ca­sach Me­ty­ska cha­bine – o mu­rzyń­skich ry­sach i krę­co­nych wło­sach, ale ja­snej kar­na­cji – od­pra­wiła ją szorstko: „Nie udzie­lamy żad­nych in­for­ma­cji na te­mat na­szych pa­sa­że­rów”.

Maya na­pi­sała do męż­czy­zny jesz­cze raz. Ale znów nie do­cze­kała się od­po­wie­dzi. Za­częły ją ogar­niać złe prze­czu­cia. Czy nie miała się oto zna­leźć wśród licz­nej rze­szy po­rzu­co­nych ko­biet, bez męża czy bez ko­chanka, które w cięż­kich tru­dach wy­cho­wują swoje dzieci? Co in­nego obie­cy­wał jej Co­ra­zón. Obie­cy­wał złote góry. Ob­sy­py­wał ją po­ca­łun­kami, na­zy­wał naj­droż­szą i przy­się­gał, że ni­gdy żad­nej ko­biety nie ko­chał tak jak jej.

Co­ra­zón i Maya nie na­le­żeli do tej sa­mej klasy spo­łecz­nej. On po­cho­dził z za­moż­nej ro­dziny Te­jara, która od czasu znie­sie­nia nie­wol­nic­twa wy­dała wielu kup­ców, wła­ści­cieli ziem­skich i ad­wo­ka­tów, le­ka­rzy i pro­fe­so­rów. Wy­kła­dał hi­sto­rię re­li­gii na uni­wer­sy­te­cie w Asun­ción, gdzie się uro­dził. Miał w so­bie butę bo­ga­tego pa­ni­cza, ła­go­dzoną de­li­kat­no­ścią i cza­rem uśmie­chu. Po­nie­waż wła­dał bie­gle czte­rema ję­zy­kami – an­giel­skim, hisz­pań­skim, por­tu­gal­skim i fran­cu­skim – zo­stał za­trud­niony przez ar­ma­tora statku, by wy­gła­szał po­ga­danki dla pa­sa­że­rów pierw­szej i dru­giej klasy.

Mayę naj­bar­dziej nie­po­koił po­wta­rza­jący się co noc sen. Wi­działa ubra­nego w błę­kitną tu­nikę anioła trzy­ma­ją­cego li­lię kanna – pa­cio­recz­nik. Anioł za­po­wia­dał jej, że uro­dzi syna, któ­rego mi­sją bę­dzie od­mie­nić ob­li­cze świata. Na­zwijmy go Anio­łem, po­nie­waż, mię­dzy nami mó­wiąc, była to naj­dziw­niej­sza istota, jaką Maya w ży­ciu wi­działa. Na no­gach miał lśniące botki z la­kie­ro­wa­nej skóry. Siwe pu­kle opa­dały mu na ra­miona. Ale naj­bar­dziej za­gad­kowe było coś jakby ukryta na ple­cach wy­pu­kłość. Czyżby garb? Kie­dyś obu­dziła się roz­złosz­czona i prze­go­niła go ki­jem od szczotki, ale na­stęp­nej nocy zja­wił się znowu jak gdyby ni­gdy nic.

Nie­mowlę usnęło i sły­chać było re­gu­larne wes­tchnie­nia przez sen. Osioł po­sa­py­wał nad jego głową. Kie­dyś pań­stwo Bal­lan­dra trzy­mali w tej szo­pie krowę o imie­niu Pla­cida. Ale pew­nego dnia biedne zwie­rzę prze­wró­ciło się, to­cząc z py­ska ob­fitą pianę. „Prysz­czyca”, stwier­dził we­zwany po­spiesz­nie we­te­ry­narz.

Maya od­wró­ciła się od nie­mow­lę­cia, wy­mknęła z szopy i spo­koj­nie ru­szyła w stronę ulicy krętą ścieżką za do­mem pań­stwa Bal­lan­dra. Wie­działa: o tej po­rze, mimo że było jesz­cze ja­sno, na pewno żadne z mał­żon­ków nie po­jawi się na­gle i jej nie zo­ba­czy. Jak wszy­scy miesz­kańcy tej kra­iny, która nie­spe­cjal­nie ofe­ro­wała roz­rywki, oglą­dali te­le­wi­zję, sie­dząc przed ku­pio­nym nie­dawno pięć­dzie­się­cio­ca­lo­wym od­bior­ni­kiem. Mąż, Jean-Pierre, drze­mał uko­jony wie­loma ły­kami sta­rego rumu, żona, Eu­la­lie, w ra­mach swo­ich nie­zli­czo­nych za­jęć cha­ry­ta­tyw­nych dzier­gała na dru­tach ka­fta­nik.

Maya, po­pchnąw­szy drew­nianą ba­rierkę od­dzie­la­jącą ogród od ulicy, po­czuła się tak, jakby wkro­czyła w ob­szar sa­mot­no­ści i bólu, który od tej pory miał się stać prze­strze­nią jej ży­cia.

Gdy po­sta­wiła stopę na as­fal­cie, za­uwa­żyła Démétera, czło­wieka zna­nego w ca­łej oko­licy z pi­ja­tyk i krwa­wych burd, a obok niego jego dwóch rów­nie nie­trzeź­wych kum­pli. Le­żąc w rynsz­toku, w plą­ta­ni­nie rąk i nóg – ale by­naj­mniej się tym nie przej­mu­jąc – wy­krzy­ki­wali coś o pię­cio­ra­mien­nej gwieź­dzie, którą rze­komo uj­rzeli nad do­mem, a Déméter pod­jął ba­ra­nim gło­sem starą ko­lędę: „Oto gwiazda be­tle­jem­ska”. Maya im się nie przy­glą­dała. Szła da­lej, z twa­rzą za­laną łzami.

Co by było, gdyby nie Pom­pette, suczka go­spo­dyni, bez­czelna i roz­piesz­czona, która z re­guły ro­biła, co chciała? Ale tego wie­czoru na­prawdę prze­sa­dziła. Kiedy tylko Maya znik­nęła, chwy­ciła swoją pa­nią za skraj sukni i po­cią­gnęła ją do szopy. Drzwi były otwarte na oścież i oczom Eu­la­lie uka­zał się nie­ocze­ki­wany, bi­blijny zgoła wi­dok.

Na sia­nie le­żało nie­mowlę, mię­dzy ko­py­tami osła, który je ogrze­wał od­de­chem. Wie­czo­rem w Nie­dzielę Wiel­ka­nocną! Pani Bal­lan­dra zło­żyła ręce i wy­szep­tała:

– Cud. Dar od Boga, nie­ocze­ki­wany. Dam ci na imię Pas­cal.

Nie­mowlę było śliczne, miało śniadą cerę, pro­ste czarne wło­ski, jak u Chiń­czyka, ład­nie za­ry­so­wane usteczka. Przy­tu­liła je do piersi. Otwo­rzyło oczy, sza­ro­zie­lone, barwą przy­po­mi­na­jące mo­rze, które ota­czało ich kra­inę.

Wy­szła z szopy i przez ogród wró­ciła do domu. Jean-Pierre uj­rzał żonę z nie­mow­lę­ciem na rę­kach, a obok pod­ska­ku­jącą Pom­pette.

– Co ja wi­dzę?! – wy­krzyk­nął. – Dziecko! Ale, za­raz, chłop­czyk czy dziew­czynka?

Py­ta­nie to może brzmieć dziw­nie, je­śli ktoś nie wie, że Jean-Pierre miał kiep­ski wzrok, a w tam­tej chwili zdą­żył już wchło­nąć sporą dawkę rumu. Poza tym od pięt­na­stego roku ży­cia – od­kąd ga­łązka gwa­jawy prze­biła mu ro­gówkę – no­sił oku­lary.

– Chło­piec – od­po­wie­działa su­rowo Eu­la­lie, po czym ujęła męża za rękę i ka­zała mu klęk­nąć obok sie­bie. Za­częli od­ma­wiać bło­go­sła­wień­stwo, po­nie­waż oboje byli bar­dzo wie­rzący.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki