Ewangelia dzieciństwa - Lydia Millet - ebook

Ewangelia dzieciństwa ebook

Lydia Millet

3,9

Opis

Finalistka Pulitzera i autorka dwukrotnie nominowana do National Book Award, Lydia Millet, powraca z nową przejmującą powieścią o świecie, w którym przyszło nam żyć.

Eve, podobnie jak jedenaścioro innych dzieci, znalazła się w letnim domku wbrew własnej woli. To jej rodzice – którzy właśnie pogrążają się ze swoimi znajomymi w alkoholowym otępieniu – wybrali to miejsce na wspólne spotkanie. No nic, trzeba będzie to jakoś przeżyć.

Letnia sielanka nie trwa jednak długo – zapowiadany wcześniej huragan i gwałtowna burza niszczą część posiadłości. Okazuje się, że dzieci i rodzice mają zupełnie inne podejście do tego, co należy zrobić: wyjechać i ratować życie, czy zostać, żeby chronić to, co jeszcze zostało?

Posługując się kolejnymi metaforami i alegoriami, Lydia Millet kreśli świat zadziwiająco podobny do naszego, nadając mu symboliczny rys czasów ostatecznych. W profetycznym i dającym do myślenia tonie opisuje zaostrzający się konflikt pokoleń, którego rozwiązanie wydaje się niemożliwe.

  • Finalistka National Book Award
  • Jedna z dziesięciu najlepszych książek roku 2020 wg „The New York Times”
  • Wyróżniona przez m.in. „Time”, „Washington Post” i „Esquire”

Mrocznie zabawna i boleśnie ostra... Ewangelia dzieciństwa to najbardziej bezpośrednie dzieło Millet o niszczycielskich skutkach denializmu klimatycznego.

„Los Angeles Times”

Millet zjadliwie oddaje samozadowolenie starszych pokoleń w obliczu apokalipsy oraz słuszny gniew, wytrwałość i praktyczne podejście młodych.

„New Yorker”

Dzięki niezawodnie lekkiemu pióru Millet tworzy cierpką bajkę o zmianach klimatu, nasycając mity założycielskie nowym znaczeniem i – wreszcie – nadzieją.

„New York Times”

Lydia Millet – ma na koncie kilkanaście powieści oraz zbiorów opowiadań. W 2010 roku znalazła się w finale Nagrody Pulitzera, a w 2019 otrzymała nagrodę od Amerykańskiej Akademii Sztuki i Literatury. Dwie powieści jej autorstwa zostały nominowane do National Book Award. Często porusza w swoich utworach temat relacji między ludźmi i zwierzętami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 223

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (28 ocen)
9
6
13
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
maciejkwiat

Nie oderwiesz się od lektury

Arcydzieło, wartka akcja, w której wybrzmiewają czysto wszystkie nuty, akcenty. Wciąga gra z odniesieniami do Biblii.
00

Popularność




1

Kiedyś żyliśmy w letniej krainie. Na drzewach mieliśmy domki, a na jeziorze kołysały się łódki.

Nawet najmniejszy kajak mógł nas zabrać do oceanu. Trzeba było przewiosłować przez jezioro, przejść na drugą stronę mokradeł, potem kawałek strumieniem, aż do ujścia rzeki. Tam woda spotykała się z niebem. Biegaliśmy po plaży, głaskani słonym wiatrem, a łódki zostawialiśmy na piasku.

Znaleźliśmy czaszkę dinozaura. A może żółwia. Znaleźliśmy jaja płaszczki i morskie szkiełka.

Przed zachodem słońca wiosłowaliśmy z powrotem do jeziora, żeby zdążyć na kolację. Niepokojące wołania nurów niosły się po wodzie. Skakaliśmy z pomostu, żeby zmyć piasek z kostek. Krzyczeliśmy. Chowaliśmy się pod wodą i wywijaliśmy kozły pod fioletowiejącym niebem.

Na pagórku niedaleko pomostu daniele przechadzały się po imponującym trawniku. Ich urok był jednak zwodniczy: przenosiły kleszcze, a kleszcze choroby, które potrafiły doprowadzić do obłędu, odebrać wspomnienia, rozdąć nogi opuchlizną. Albo sprawić, że twarz obwiśnie jak u basseta.

Kiedy więc pochylały wdzięczne szyje, by poskubać trawę, zdarzało się, że któreś z nas obrzucało je wyzwiskami. Ktoś inny biegł ku nim, wymachując rękami.

Niektórym z nas ich panika sprawiała przyjemność. Uciekały w wysokich podskokach między drzewa, przerażone naszą władzą. Niektórzy gwizdali i krzyczeli triumfalnie na ten widok.

Ja nie. Ja milczałam. Było mi ich szkoda. To nie ich wina, że miały kleszcze.

W oczach daniela ludzie pewnie byli potworami. A w każdym razie niektórzy. Czasami na widok człowieka stawiał uszy na sztorc i zamierał w bezruchu, jak posąg. Czekał. Obserwował. Nie żywił złych zamiarów.

„Czym jesteś?” – pytały te uszy. I jeszcze, och. „Czym jestem ja?”

Czasami odpowiedź brzmiała: „Jesteś trupem”.

Wtedy pod zwierzęciem załamywały się nogi.

* * *

Na wakacje zabraliśmy ze sobą kilkoro zwierząt: trzy psy i wiecznie obrażonego kota syjamskiego z chorobą skóry. Łupieżem. Przebieraliśmy psy w ubranka znalezione w wiklinowej skrzyni, ale kota nie. On drapał.

Jednemu psu zrobiliśmy makijaż na pysku, umalowaliśmy go szminką i niebieskim cieniem do powiek. Był biały, więc kolory dobrze wyszły. Lubiliśmy robić wrażenie. Po zakończeniu dzieła szminka powędrowała z powrotem do torebki Fendi którejś z matek. Patrzyliśmy później, jak niczego nieświadoma nakłada ją sobie na wargi. Satysfakcjonujący widok.

Wystawiliśmy sztukę z udziałem psów i zaprosiliśmy rodziców, bo poza nimi nie mieliśmy nikogo innego do posadzenia na widowni. Zwierzęta były jednak słabo wytresowane i niechętne do współpracy z reżyserem. W sztuce występowało dwóch żołnierzy i elegancka dama, ubrana w stanik z wypełnieniem, zdobiony falbankami. Żołnierze byli tchórzami. Praktycznie dezerterami. Spłoszył ich sygnał do walki. (Zatrąbiliśmy klaksonem. Robił bii-biip).

Dama się posikała.

– Och, biedactwo, ma wrażliwy pęcherz! – wykrzyknęła czyjaś pulchna matka. – Zaraz, to perski dywan?

Czyją matką była? Nie wiadomo. Oczywiście nikt nie chciał się przyznać. Odwołaliśmy przedstawienie.

– No dawaj, to twoja – powiedział chłopiec imieniem Rafe do dziewczynki imieniem Sukey, kiedy rodzice sobie poszli. Zostawili po sobie kieliszki, wysokie szklanki i butelki po piwie. Niektóre były zupełnie puste. Do ostatniej kropelki.

Tym z rodziców się zatem spieszyło.

– W życiu – odparła Sukey stanowczo i pokręciła głową.

– To która? Ta z wielkim dupskiem? Czy ze szpotawą stopą?

– Ani jedna, ani druga. Spierdalaj.

* * *

Wielki dom, pałacowe schronienie na zielone miesiące, został zbudowany w dziewiętnastym wieku przez baronów przemysłowych. Nasi rodzice, tak zwane autorytety, snuli się po zwieńczonych szerokimi belkami pokojach, dryfowali na wodach celów mętnych i ogólnie nieciekawych.

Lubili pić: to było ich hobby albo – jak stwierdziło jedno z nas – rodzaj kultu religijnego. Pili wino, piwo, whiskey i dżin. A także tequilę, rum oraz wódkę. W południe mówili na to klin. Dzięki niemu wydawali się bardziej zadowoleni. Albo przynajmniej zdolni do dalszego funkcjonowania. Wieczorami zbierali się razem, żeby jeść i znowu pić.

Jedynym posiłkiem, na którym musieliśmy się zjawiać, była kolacja, lecz nawet tego nie znosiliśmy. Sadzali nas przy stole i gadali o niczym. Celowali w nas słowami jak laserem. Jego matowoszary promień uderzał w nas i wprowadzał w otępienie. Mówili rzeczy tak nudne, że napełniały nas najpierw frustracją, a po upływie kilku minut – furią.

Czy oni nie wiedzą, że są pilniejsze sprawy? Pytania, które należy zadać?

Gdy któreś z nas mówiło coś poważnego, oni to zbywali.

Czymogęodejśćodstołu.

Później rozmowy stawały się głośniejsze. Niektórzy z rodziców, wolni od naszych wpływów, wydawali z siebie nagłe, ostre szczeknięcia. To chyba miał być śmiech. Niósł się po okalającej dom werandzie zapełnionej bambusowymi pochodniami, paprociami, fotelami przeżartymi przez mole i roztaczającymi niebieskie światło lampami owadobójczymi. Słyszeliśmy te szczeknięcia z domków na drzewach, kortów tenisowych i z pasieki, którą za dnia opiekowała się powolna sąsiadka, mamrocząca do siebie pod siatką kapelusza pszczelarskiego. Słyszeliśmy je przez popękane szybki walącej się szklarni i na chłodnych, czarnych wodach jeziora, na których unosiliśmy się w bieliźnie o północy.

Lubiłam włóczyć się samotnie w blasku księżyca, skakać promieniem latarki po ścianach z białymi okiennicami, rowerach porzuconych w trawie, samochodach przycupniętych w milczeniu na szerokim półkolistym podjeździe. Zastanawiałam się, czy ktokolwiek z nich byłby rzeczywiście w stanie powiedzieć coś zabawnego.

Z biegiem godzin przychodził taki punkt wieczoru, w którym części rodziców wpadało do głowy, żeby potańczyć. W ich bryłowatych ciałach zapalała się iskierka życia. Smutny spektakl. Trzepotali się do rytmu starych kawałków. Beat on the brat, beat on the brat, beat on the brat with a baseball bat, oh yeah.

Ci bez iskry zostawali na miejscach i obserwowali tańczących. Apatyczni, o sflaczałych twarzach – z technicznego punktu widzenia martwi.

Ale za to mniej żenujący.

Niektórzy rodzice dobierali się w pary i przemykali do sypialni na piętrze, gdzie kilku chłopców z naszej grupy podglądało ich przez szpary między listewkami w szafach. Patrzyli, jak dopuszczają się mrocznych czynów.

Czasami coś się w nich budziło. Wiedziałam o tym, choć się nie przyznawali.

Częściej jednak czuli odrazę.

Większość z nas po wakacjach zaczynała trzecią albo czwartą klasę liceum, ale kilkoro nie weszło jeszcze nawet w wiek dojrzewania – mieliśmy tu cały przekrój wiekowy. Krótko mówiąc, część z nas była niewinna. Inni sami dopuszczali się mrocznych czynów.

One jednak nie były aż tak odrażające.

* * *

Brak informacji o tym, którzy rodzice są czyi, był dla nas zabawą, ale traktowaliśmy to poważnie. Czasami rodzic zbliżał się, grożąc ujawnieniem tajemnicy. Już, już – i wydałoby się, kto z kim jest spokrewniony. Wtedy czmychaliśmy jak zające.

Ucieczkę też jednak należało ukrywać, żeby nie zdradził nas pośpiech, więc bliższe prawdy byłoby powiedzenie, że wymykaliśmy się po cichu. Kiedy pojawiało się któreś z moich rodziców, stosowałam sprawdzoną technikę: udawałam, że dostrzegłam kogoś w pokoju obok. Naturalnym krokiem szłam w stronę zmyślonej postaci, robiąc przy tym zdecydowaną minę. Przejść przez drzwi. Rozpłynąć się w powietrzu.

Na początku czerwca, w pierwszym tygodniu pobytu, rodzice wchodzili na drabinę prowadzącą na przepastny strych, na którym spaliśmy – niektórzy na łóżkach piętrowych, ale większość na podłodze. Dochodziły nas ich głosy, kiedy wołali do najmłodszych: „Już idę dać ci buzi na dobranoc!”.

Chowaliśmy się pod kołdrami, naciągaliśmy koce na głowy, czasami odkrzykiwaliśmy coś nieuprzejmego. Rodzice się wycofywali, być może z urazą. Na drzwiach pojawiła się tabliczka: STREFA WOLNA OD RODZICÓW. Rano zaprosiliśmy ich na poważną rozmowę.

– Macie dla siebie cały dom – powiedział Terry spokojnie, lecz stanowczo. – Prywatne sypialnie. Prywatne łazienki.

Nosił okulary, był przysadzisty i pretensjonalny w obyciu, ale kiedy tak stanął u szczytu stołu i zaplótł ręce na piersi, wyglądał bardzo władczo.

Rodzice popijali kawę. Tu i tam słychać było siorbanie.

– My mamy jedno pomieszczenie. Dla wszystkich. Jedno! – ciągnął Terry. – Na litość boską, dajcie nam odrobinę prywatności. Uszanujcie ten mikroskopijny kawałeczek przestrzeni. Uznajcie strych za rezerwat. Wyobraźcie sobie, że jesteście białymi kolonizatorami, którzy wymordowali nasz lud. A my Indianami.

– Rdzennymi Amerykanami – poprawiła matka.

– Nietaktowna metafora – dodała inna. – Kulturowo.

* * *

– Któraś z matek ma szpotawą stopę? – zdziwiła się Jen. – Hm. Nie zauważyłam.

– A co to właściwie jest? – chciał wiedzieć Low.

Tak naprawdę miał na imię Lorenzo, ale to było zbyt długie, a poza tym był najwyższy z nas wszystkich, więc przezwisko Low – niski – nasunęło się samo. Rafe to wymyślił. Low nie miał nic przeciwko.

– Nie stawia jej normalnie, tylko ciągnie – wyjaśnił Rafe. – Nosi but z grubą podeszwą. Kojarzysz? Matka Sukey to na pewno ta gruba.

– Pewnie, pewnie. Myśl tak dalej – odparowała Sukey. – Moja matka jest o wiele lepsza. Mogłaby jej skopać tyłek.

– Ale ona nie może być niczyją matką – zaprotestował Low.

– W sumie to niewykluczone – zaprotestowała Sukey.

– Przyjechało kilkoro bez pary – poparł ją Śliski. Mówiliśmy tak na niego ze względu na ilości śliny, jakie produkował. Lubił pluć.

– I pary bez dzieci – przytaknęła Jen. – Jałowe.

– Skazane na bezpotomną śmierć – dodał Terry, który uważał się trochę za krasomówcę. Tak naprawdę miał na imię Cośtam Cośtam Trzeci. Jakby tego było mało, „Trzeci” było po łacinie – „Tertius”. Stąd zaś prosta droga do Terry’ego, więc nic dziwnego, że tak go nazywaliśmy.

Prowadził dziennik, w którym być może zapisywał wszystkie swoje uczucia. Było to wyszydzane przez resztę naszego towarzystwa.

– Okej, ale widziałem tę grubą, jak maca się w kuchni z ojcem Sukey – upierał się Rafe.

– Nieprawda. Mój ojciec nie żyje.

– Martwy od lat – przytaknęła Jen.

– I nadal w grobie – potwierdził David.

– To ojczym, mniejsza – uciął Rafe.

– Nie są po ślubie.

– Techniczny szczegół.

– Też ich widziałem – oznajmił Low. – Trzymała mu rękę na gaciach. Centralnie na sprzęcie. Stał mu jak zły.

– Fuj. – Śliski splunął.

– Do jasnej cholery, Śliski, prawie mi nacharałeś na palec – powiedział Low. – Minus.

– Twoja wina, że włożyłeś sandały. Straszna trzoda. Dla ciebie minus.

Mieliśmy system punktacji i rozpiskę na ścianie. Przyznawaliśmy sobie plusy i minusy. Plusy dostawało się za popełnienie imponującego wykroczenia, a minusy – gdy ktoś ściągał na siebie upokorzenie. Śliski dostawał punkty, gdy niezauważenie pluł do drinków, a Low tracił za podlizywanie się ojcu. Prawdopodobnie nawet nie własnemu – bardzo dbał o zachowanie swoich koligacji w sekrecie. Widziano go jednak, jak prosi łysiejącego faceta o poradę w kwestii ubioru.

Low był olbrzymem o dziecięcej twarzy i mongolskim pochodzeniu; w dzieciństwie został adoptowany z Kazachstanu. Ubierał się najgorzej z nas wszystkich – był fanem ciuchów z lat siedemdziesiątych i zazwyczaj nosił podkoszulki w hipisowskim stylu i bardzo krótkie szorty z białą lamówką. Czasami frotowe.

* * *

Nie zdołalibyśmy podtrzymać zabawy w ukrywanie relacji rodzinnych, gdyby nie to, że matki i ojcowie wykazywali niemal zerowe zainteresowanie naszym istnieniem. Uważali, że najlepiej puścić nas samopas.

– Gdzie jest Alycia? – spytała któraś matka.

Alycia była najstarsza z naszej grupy, miała siedemnaście lat. I już zaczęła studia.

– Ledwo ją widziałam od przyjazdu – ciągnęła. – Kiedy to było, dwa tygodnie temu?

Głos matki dobiegał z pokoju śniadaniowego, spoza mojego pola widzenia. Bardzo lubiłam to pomieszczenie: z długim dębowym stołem i trzema przeszklonymi ścianami. Było przez nie widać błyski na tafli jeziora, a promienie słońca przenikały do środka pomiędzy rozkołysanymi gałęziami starej wierzby, ocieniającej dom.

Co rano jednak kręcili się tam rodzice. Nie mogliśmy z niego korzystać.

Próbowałam zidentyfikować głos, ale gdy podkradłam się do wejścia, rozmowa zmieniła kurs: jakaś wojna w wiadomościach, tragiczna aborcja znajomej.

Alycia zdezerterowała i uciekła do najbliższego miasta, uprosiwszy dozorcę, żeby ją podwiózł. Miasteczko składało się ze stacji benzynowej, apteki, która rzadko kiedy bywała otwarta, i jednej speluny. Alycii to jednak nie przeszkadzało, bo był tam też jej chłopak. Starszy o kilka dekad.

Kryliśmy ją, na ile byliśmy w stanie.

– Alycia bierze prysznic – oznajmiła Jen przy kolacji w dniu jej ucieczki.

Obserwowaliśmy rodziców, ale nie potrafiliśmy ich rozgryźć. Pokerowe twarze.

Następnego dnia wymówkę wymyślał David:

– Alycia ma skurcze, leży w łóżku na strychu.

Trzeciego Sukey:

– Alycia nie zejdzie. Jest w paskudnym nastroju.

– Ta dziewczyna powinna więcej jeść – odezwała się któraś z kobiet, nabijając pieczonego ziemniaka na widelec. Czy to jej matka?

– Jest chuda jak patyk – zgodziła się inna.

– Ale chyba nie zwraca, co? – spytał jakiś ojciec. – Wiecie, tak z wymiotowaniem?

Obie kobiety pokręciły głowami. Zagadka nadal nierozwiązana.

– Może Alycia ma dwie matki – stwierdził potem David.

– Dwie matki, możliwe – zgodziła się Val, chłopczyca, która rzadko się odzywała. Zwykle tylko papugowała innych.

Była tak mała i szczupła, że nie dało się oszacować jej wieku. W przeciwieństwie do reszty naszej grupy pochodziła z jakiejś wsi. Najbardziej lubiła się wspinać. Zwinnie właziła wysoko na drzewa, budynki, wszystko jedno, byle pionowe.

– Słowo daję, małpa, nie dziecko – skomentował jeden z ojców, patrząc, jak wdrapuje się na wierzbę.

Grupka rodziców piła na ganku.

– Gibon – dodał inny. – Albo makak berberyjski.

– Kapucynka białoczelna – dorzucił trzeci.

– Pigmejka karłowata.

– Rokselana zadartonosa.

– I kto to mówi, stado głuptaków. – Któraś z matek miała już dość tej wyliczanki.

* * *

Rodziców trzymaliśmy krótko: należało ich dyscyplinować. Kradzieże, szyderstwa, skażenie jedzenia i napojów.

Nie dostrzegali tego. A my sądziliśmy, że kary są współmierne do wykroczeń.

Najgorsze z przestępstw trudno jednak było precyzyjnie zdefiniować, a zatem także wymierzyć odpowiednią karę: chodziło o sam fakt, że istnieją. O esencję ich jestestwa.

* * *

Do niektórych rzeczy żywiliśmy głęboki szacunek. Na przykład do domu – potężnej starej fortecy, naszego zamku, naszego donżonu. Do jego wyposażenia już jednak nie. Postanowiliśmy zniszczyć sporą jego część.

Pod koniec każdego tygodnia osoba z największą liczbą punktów mogła wybrać następny cel. Jaki przedmiot miał stać się ofiarą? Kandydat numer jeden: porcelanowa figurka uśmiechniętego różanolicego chłopca w pludrach, z koszykiem jabłek w ręku.

Kandydat numer dwa: różowo-zielona makatka z haftem w dmuchawce i słowami wyszytymi pełnym zawijasów pismem: „Weź łagodny oddech. Dmuchnij. Rozsiewaj marzenia i pozwól im rosnąć”.

Wybór trzeci: pulchna sztuczna kaczka o napuszonej piersi i niepokojących, pustych oczach, ubrana w dziwaczny namalowany smoking.

– Tłusta pedalska kaczka – oznajmił Śliski. – W muszce. Frank Sinatra z głupim dziobem. Spedalony płetwiak.

Zachichotał jak wariat.

Rafe, który był dumny ze swojej orientacji, kazał mu zawrzeć ryj i wyzwał od homofobów i debili.

W tym tygodniu zwyciężył Terry – i wybrał chłopca z jabłkami. Poszedł do szopy po młotek blacharski i przywalił porcelanowej figurce w łeb.

Na dom jednak nigdy nie podnieślibyśmy ręki. Rafe lubił wzniecać ogień, ale ograniczał piromańskie zapędy do terenu szklarni: zrobił tam ognisko z kijów do hokeja i młotków do krokieta. Palił też różne rzeczy na polanie w lesie – raz złożył w ofierze krasnala ogrodowego. Z topiącego się plastiku wydobywał się gęsty dym i obrzydliwy smród. Ktoś z rodziców zauważył ciemną smugę, unoszącą się spośród koron sosen, ale postanowił zostać na ganku; wytrawne martini nie wypije się samo.

Po jakimś czasie dym się rozpłynął.

Szanowaliśmy jezioro i strumień, a najbardziej ocean. Chmury też, i ziemię, poukrywane w niej nory i wysokie trawy, z których potrafił się nagle wyłonić obłok os, armia jadowitych mrówek albo – zupełnie niespodziewanie: borówki.

Szanowaliśmy domki na drzewie, zbudowane starannie i połączone w przemyślaną strukturę w koronach drzew. Miały porządne dachy, a drabiny i porozpinane wysoko mosty tworzyły z nich podniebną wioskę.

Pokolenia wczasowiczów powycinały w deskach prymitywne rysunki, imiona i inicjały. Widok tych starych liter potrafił szybko zwarzyć mi humor. Może wydrapało je potomstwo baronów – latorośle magnatów przemysłu leśnego, stalowego, kolejowego, dawno już zmienione w opasłe trójbrode matrony z nowojorskiej Upper East Side.

Czasami siedziałam na wysokiej platformie wśród innych dzieci machających nogami, popijających colę z puszki albo piwo z butelek. Od niechcenia rzucało się kamykami w wiewiórki. (Najmłodsi chłopcy położyli temu kres, oskarżając nas o okrucieństwo wobec zwierząt). Zaplataliśmy sobie włosy, pisaliśmy na dżinsach, malowaliśmy jedno drugiemu paznokcie. Próbowaliśmy wąchać klej z tak zwanej świetlicy, z której nie korzystaliśmy. Bez skutku – nigdy po nim nie klepało.

Gapiłam się na te inicjały i czułam samotność. Nawet w tłumie. Przyszłość przelatywała mi przed oczami w ponurych błyskach. Zegar tykał. Nie podobało mi się to.

Owszem, wiedzieliśmy, że nie będziemy wiecznie młodzi, ale ciężko było w to uwierzyć. Cokolwiek by o nas mówić, ręce i nogi mieliśmy silne i smukłe. Teraz to wiem. Nasze brzuchy były napięte i niepomarszczone, podobnie jak czoła. Kiedy biegliśmy, jeśli akurat wzięła nas na to ochota, nasze ruchy były jak gładki jedwab. Mieliśmy w sobie wigor stworzeń dopiero co narodzonych.

Stosunkowo dopiero co.

Ale nie, nie mieliśmy tacy pozostać na zawsze. Na poziomie intelektualnym to rozumieliśmy. Ale pomyśleć, że te złachane postacie, snujące się tu i tam po wielkim domu, to zapowiedź naszej własnej przyszłości – o, nie.

Czy oni też mieli kiedyś cele? Albo chociaż odrobinę szacunku do siebie?

Przynosili nam wstyd. Ich istnienie stanowiło opowieść ku przestrodze.

* * *

Rodzice przyjaźnili się na studiach, ale od tamtej pory nie spotykali się w grupie. Aż wreszcie wybrali sobie to lato na skandalicznie długi zjazd po latach. Jedno z nich powiedziało na to: „Nasz ostatni wyskok”. To zabrzmiało jak kiepska kwestia z jakiejś głupiej sztuki. Ktoś inny rzucił, wcale nie żartem: „Teraz spotkamy się dopiero na czyimś pogrzebie”.

Żadne się nie uśmiechnęło.

Powrzucaliśmy anonimowe karteczki z opisami ich zawodów do kapelusza – składanego cylindra z szafy na zabawki, gdzie trzymano wiele starych artefaktów. (To tam znaleźliśmy klakson, pistolety na kulki i wyświechtany zestaw do gry w Monopol). Pisaliśmy drukowanymi literami, żeby nie dało się łatwo rozpoznać charakteru pisma, a potem wyciągaliśmy je z kapelusza i czytaliśmy na głos.

Kilkoro było wykładowcami uniwersyteckimi na trzymiesięcznych letnich wakacjach. Inni jeździli tam i z powrotem między letniskiem a biurem. Jedno było terapeutą, jedno lekarzem od wagin. (Słysząc to, Śliski głośno zarechotał, na co Sukey kopnęła go w kolano. „Masz coś do wagin? Powiedz: wagina. Wa-gi-na”). Ktoś był architektem, a ktoś reżyserem. (Na karteczce widniała informacja: ROBI GEJOWE FILMY. „Minus za homofobię” – oznajmił Rafe. „Kiedy się dowiem, która niewyoutowana ciota to napisała, to najpierw minus, a potem łomot. Lepiej, żebyś to nie był ty, Śliski”).

To było jasne jak słońce: nasi rodzice byli z wykształconego, artystowskiego światka, ale nie narzekali na brak pieniędzy – w przeciwnym razie nie byłoby ich stać na taki wyjazd. Wynajem wielkiego domu nie był tani, zwłaszcza na całe lato. Domyślaliśmy się, że kilkoro pewnie załapało się na wyjazd w charakterze ubogich krewnych albo że przynajmniej płacą za pobyt proporcjonalnie mniej od reszty. David, typowy nerd, dotkliwie tęskniący za swoim wypasionym komputerem, wygadał się, że mieszka z rodzicami w wynajętym domu. Dostał za to minusa. Nie ze względu na nieposiadanie nieruchomości – nie znosiliśmy takiego snobizmu – ale za mięczakowate zwierzenia nad podebraną z domu butelką jägermeistera.

Pić ich alkohol? Oczywiście, jak najbardziej. Zachowywać się po nim tak jak oni? Minus.

Bo to właśnie pod wpływem rodzice stawali się niezdarni, zrzucali skorupy. A bez nich zmieniali się w ślimaki. Pozostawiali za sobą ścieżki śluzu.

Moi rodzice: matka akademiczka, ojciec artysta. Ona wykładała teorię feminizmu, a on rzeźbił gigantyczne biuściaste kobiety, którym na ustach, piersiach i genitaliach malował jaskrawymi kolorami obrazy, często przedstawiające sceny z miejsc targanych wojną lub dotkniętych klęską głodu. Na wargach sromowych mogły się na przykład pojawić obrazy z Mogadiszu.

Odnosił całkiem spore sukcesy.

* * *

Młodsze rodzeństwo utrudniało nam grę w powiązania rodzinne, bo bez przerwy groziła nam z jego strony dekonspiracja. Z takim ryzykiem musiałam się liczyć ja, a także David i Jen.

Jedenastoletni brat Jen był łagodnym, głuchym chłopcem o imieniu Shel i chciał zostać weterynarzem, gdy dorośnie. Po zaledwie tygodniu wakacji Shel nabawił się zatrucia pokarmowego i trzeba było go oddać pod opiekę rodziców, więc siłą rzeczy musieli zostać zidentyfikowani. Matka miała aparat ortodontyczny i obwisłe ramiona, a ojciec włosy związane w przetłuszczony kucyk. Dłubał w nosie podczas rozmowy. Gadał i dłubał, dłubał i gadał.

Sądziliśmy, że z publicznego grzebania w nosie wyrasta się w podstawówce, ale widocznie się pomyliliśmy. Nie mieściło nam się to w głowie.

Było nam szkoda Jen.

David też był spalony. Jego siostry, Kay i Amy – bliźniaczki z in vitro – były strasznymi bachorami i nie interesowała ich nasza gra. Zdradziły go już na drugi dzień, kiedy zaczęły się kleić do matki – doszło do tego, że wlazły jej na kolana i wtulały się w szyję. Szeptały jakieś słodkie słówka.

Mój własny młodszy brat, Jack, był księciem wśród chłopców. Kiedy poparzył się bluszczem, przyszedł tylko do mnie i odmówił poproszenia o pomoc rodzica. Byłam z niego dumna. Jack rozumiał, czym jest lojalność.

Kąpałam go i siedziałam przy jego łóżku, przykładając mu zimny kompres do nóg. Smarowałam mu skórę różową maścią i czytałam ulubione książki. Prawie nie narzekał, czasami tylko mówił:

– Rzeczywiście piecze, Evie.

Jack był moim ulubieńcem, bez dwóch zdań. Od zawsze.

Mimo to nie mogłam zapominać, że to mały chłopiec – obawiałam się, że się zapomni i wygada. Należało zachować czujność.

W którymś momencie podjęliśmy wspólną decyzję: należało powiedzieć rodzicom o grze. Coraz trudniej było to ciągnąć wyłącznie metodą taktycznych uników.

Oczywiście zamierzaliśmy im to przedstawić jako coś pozytywnego. Nie musieliśmy wyjawiać prawdziwej przyczyny, dla której wymyśliliśmy tę grę. Nie trzeba było mówić głośno, że wszelkie powiązania z nimi są dla nas kompromitujące i naruszające naszą nietykalność osobistą. Nie było powodu wspominać, że jakiekolwiek wzmianki o pokrewieństwie doprowadzają nas do mdłości.

Po prostu musimy się czymś zająć, tak im powiemy. Czy już zapomnieli, że na całe lato pozbawili nas ukochanych zabawek i komunikatorów? Że skonfiskowali nam telefony, tablety, wszystkie urządzenia i sposoby na cyfrowy kontakt ze światem?

– Zamknęli nas w analogowym więzieniu – stwierdził David.

* * *

Kierownictwo było najżyczliwiej nastawione w magicznej godzinie przed kolacją, już po wprawieniu się w stan lekkiego, przyjemnego rauszu. Wcześniej rodzice bywali drażliwi i mogliby odmówić. Później – nawaleni tak, że następnego dnia nic by nie pamiętali.

To zaś była ich pora na picie i rozmowy.

Wtedy podjęliśmy temat.

– Wymyśliliśmy taką grę – zaczęła Sukey.

– Swego rodzaju eksperyment społeczny – dodał Terry.

Niektórzy rodzice słuchali naszych wyjaśnień z łaskawym uśmiechem, a inni byli niechętni, z trudem powstrzymywali irytację. W końcu jednak się zgodzili. Niczego nie obiecują, powiedzieli, ale postarają się nie pomieszać nam szyków.

– Postanowiliśmy też spędzić kilka nocy pod namiotem na plaży – wtrącił Rafe.

– Żeby poćwiczyć samowystarczalność – wyjaśnił Terry.

– No, no, to już zupełnie inna para kaloszy – stwierdził jakiś ojciec.

Był jednym z profesorów. Specjalizował się w temacie palenia czarownic.

– Wszyscy? – upewniła się matka.

Najmłodsze dzieci przytaknęły: z wyjątkiem bliźniaczek z in vitro, które pokręciły głowami.

– No i dobrze – wymamrotał David.

– Ale nie mamy namiotów! – zaprotestowała inna matka.

Ta była nisko w hierarchii. Nosiła długie, zwiewne sukienki w kwiaty albo wzór paisley. Pewnego razu, kiedy tańczyła po pijaku, wpadła na roślinę doniczkową. Aż poszła jej krew z nosa.

Wyczuwałam, że inni rodzice traktują ją protekcjonalnie. Gdyby uciekali przed drapieżnikiem, to ją stado poświęciłoby jako pierwszą. Rzuciliby ją na pożarcie lwicy, by ta rozszarpała ją potężnymi kłami. A potem sępy obojętnie rozdziobałyby resztki.

Smutny koniec. Zapewne.

Tej matki nikt nie chciał. Żałowaliśmy głupca, który zostanie w nią później uwikłany.

– Zajmiemy się tym – powiedział Terry.

– Niby jak? – chciała wiedzieć trzecia matka. – Przez Amazon Prime?

– Zajmiemy się tym – powtórzył. – W szopie jest brezent. Damy sobie radę.

* * *

Jen była pod takim wrażeniem zdolności dyplomatycznych Terry’ego, że zgodziła się iść z nim wieczorem do szklarni w wiadomym celu (zrobiliśmy tam sobie gniazdo z koców w kącie). Jen była znana ze swojej siły, ale i z niskich standardów w kwestii podrywu.

Nie chcąc zostać w tyle, pozostałe dwie dziewczyny i ja przystałyśmy na pomysł gry w butelkę z Davidem i Lowem. Wersja ekstremalna, potencjalnie z oralem. Śliski miał czternaście lat, więc był niedojrzały i zbyt obleśny, a Rafe nie miał skłonności biseksualnych.

– Szkoda – stwierdziła Sukey. – Jest strasznie ładny.

Wtedy Dee oznajmiła, że ona jednak nie gra, więc zostałyśmy tylko Sukey i ja. Dee bała się grać w butelkę, ponieważ była – jak sugerowała Sukey – cichą myszką i prawdopodobnie nawet oralną dziewicą.

Bojaźliwa i nieśmiała Dee była też pasywno-agresywna, neurotyczna, a do tego miała bakteriofobię, borderline i paranoję.

Zdaniem Sukey.

– Weź się w garść, myszo – ofuknęła ją. – To twoja szansa, żeby się doedukować.

– Niby jak doedukować?

– Otóż – wyjaśniła Sukey – Dee ma przywilej rozmawiać z mistrzynią robienia jednominutowej zwalanki ręką. Mogłaby się czegoś nauczyć.

Słysząc to, chłopcy usiedli prościej. Ich uwaga skupiła się na nas z laserową precyzją.

Dee odparła jednak, że nie, ona nie jest taka.

A po tych rewelacjach będzie potrzebować prysznica.

Val też odmówiła udziału. Poszła powspinać się trochę w ciemnościach.

W tym samym czasie rodzice grali w Texas Hold’em i podejrzewali się nawzajem o liczenie kart – któryś z ojców został kiedyś za to wyrzucony z kasyna w Las Vegas.

Młodsze dzieci już dawno spały.

Owszem, gra w butelkę była słabym wyborem, ale mieliśmy bardzo ograniczone możliwości. Nasze telefony leżały zamknięte w sejfie w bibliotece. Szyfru nie udało nam się złamać.

Czułam się nieswojo, ale ponieważ Dee spękała, musiałam być twarda. Miałam jednak szczęście. Skończyło się tylko na przelizaniu z Lowem.

Tak czy inaczej, nie było przyjemnie. Jego język smakował jak stary banan.

* * *

Wyruszyliśmy następnego popołudnia. Pakowanie i załadowywanie łódek zajęło nam kilka godzin.

– Kamizelki! – zaskrzeczała z trawnika matka Jen. Ściskała butelkę wina za szyjkę, w drugiej dłoni trzymała kieliszek, miała na sobie białe bikini w czerwone kropki. Majtki odsłaniały jej rowek, góra też była zabawna: sutki prześwitywały przez jasny materiał jak para ciemnych ślepi.

– Niech ją ktoś zatka – stęknęła Jen.

– Proszę włożyć kapoki!

– Tak, tak. Jezusie Nazareński – skrzywiła się Sukey.

Ogólnie nie bawiliśmy się w kapoki. Nosiły je tylko maluchy. Teraz jednak byliśmy na widelcu, więc przyniosłam z hangaru całą stertę jaskrawopomarańczowych kamizelek, tu i tam poznaczonych plamami pleśni. Drapały i krępowały nam ruchy. Zamierzaliśmy je ściągnąć, kiedy tylko znikniemy z pola widzenia. Bez dyskusji.

Gdy odpychaliśmy się od miejsca cumowania, kilkoro rodziców machało nam z ganku, a reszta zebrała się w stadko na pomoście. Pospiesznie wiosłowaliśmy, obawiając się, że w ostatniej chwili zdradzą nas swoimi matołkowatymi gadkami. I rzeczywiście, już po chwili jakieś cielę krzyknęło: „Masz ze sobą inhalator?” (Było wśród nas dwoje astmatyków).

– Cicho! Cicho bądźcie! – błagaliśmy, zatykając uszy rękami.

Żadne z nas nie chciało patrzeć, jak ktoś idzie na dno w taki sposób.

– A macie EpiPeny? – zawołała matka o niskiej pozycji.

Czytałam wtedy książkę o średniowiecznym społeczeństwie, którą znalazłam w bibliotece wielkiego domu. Podobał mi się zapach jej starych, zakurzonych kartek. W książce występowali chłopi: pańszczyźniani, jak przypuszczałam. Za sprawą tego historycznego filtra i jej powłóczystych sukienek zaczęłam postrzegać tę matkę jako chłopkę.

Ignorowaliśmy ich i wiosłowaliśmy z całych sił. Redukcja szkód.

– Rany boskie, banda imbecyli – żachnął się Low.

Przyjrzałam mu się uważniej, może nawet przechyliłam głowę na bok. Znów poczułam ten bananowy posmak.

– Moi byli totalnie wyluzowani – przechwalał się Terry.

– A moi mieli wyjebane – odezwał się Śliski.

Oddalaliśmy się od brzegu, ale rodzice nadal usiłowali się z nami porozumieć. Kilkoro wykonywało przesadnie zamaszyste gesty, niezdarnie wymachując rękami. Ojciec Jen próbował jej coś przekazać w języku migowym, ale ona odwróciła wzrok od jego podrygujących palców. Matka-chłopka zanurkowała z pomostu – w pogoni za nami? Żeby popływać? Nic nas to nie obchodziło.

Dotarliśmy do strumienia i schowaliśmy wiosła. Prąd pchał nas w stronę oceanu. Koryto było wąskie, więc nasze łódki często obijały się o brzegi i grzęzły na płyciznach, tak że trzeba było je wyciągać z błota.

Niosła nas woda: daliśmy się jej ponieść.

Zwracaliśmy twarze ku słońcu, zamykaliśmy oczy, pozwalaliśmy ciepłym promieniom padać na powieki. Poczuliśmy, jak ciężar spada nam z barków, nurzaliśmy się w rozkosznej wolności.

Ważki zawisały nad powierzchnią wody jak olśniewające małe helikoptery, błyskające zielenią i błękitem.

– Dziewięćdziesiąt pięć procent życia spędzają pod wodą – oznajmił życzliwie Jack. Był fanem insektów. A właściwie to przyrody w ogóle. – Jako poczwarki. No wiesz, kiedy są larwami. Poczwarki ważek mają ogromne szczęki. To bezlitośni drapieżcy.

– Czy to jest interesujące? – spytała Jen, przekrzywiając głowę.

Nie mówiła tego złośliwie, po prostu się zastanawiała. Jeszcze nie wyrobiła sobie zdania na ten temat.

– Pewnego dnia wynurzają się z wody, robią się piękne i uczą się latać – ciągnął Jack.

– A potem padają trupem – wtrącił Rafe.

– Odwrotnie niż ludzie – skomentował David. – My stajemy się brzydcy, zanim umrzemy. Całe dekady przed śmiercią.

Owszem. To było powszechnie wiadome.

Ta niesprawiedliwość unosiła się nad nami wśród ważek.

– Otrzymaliśmy wiele – orzekł Terry ze swojego miejsca na dziobie.

Spróbował wstać, ale Rafe powiedział, że łódka się przewróci. No to usiadł i zaczął mówić głębokim, nadętym głosem kaznodziei.

Środkowym palcem poprawił sobie okulary na nosie.

– Tak, otrzymaliśmy wiele darów – perorował. – My, potomkowie wielkich małp. Przeciwstawne kciuki. Złożony język. I co najmniej pozory inteligencji.

Nie ma jednak nic za darmo.

Kiedy nocami obserwował rodziców z ukrycia w zaciszu ich sypialni, nie mógł uwierzyć, jakie spustoszenie zasiał w nich czas. Mieli rozdęte brzuchy i obwisłe piersi. Do tego podwójne tyłki, u góry tłuste, potem obwisłe, a na dole znowu wielgachne. Wypukłe żyły. Tłuszcz na plecach, piętrzący się jak stosy pączków. Czerwone nosy, podziurawione kraterami porów, z czarną szczeciną wyłażącą kępami z nozdrzy.

Najpierw jesteśmy karani wiekiem średnim, a potem długoletnim rozkładem, podsumował ponurym tonem. Nasz gatunek… Krzywa demograficzna naszego gatunku, poprawił się, rwie naprzód na długo po tym, jak się przeterminuje. Zmienia się w odpad, plagę, zarazę, strup. Zanikłą kończynę. Taki los nas czeka.

Ale teraz nie powinniśmy się tym przejmować, dodał, nagle usiłując zakończyć przemówienie inspirującym morałem. Należy znaleźć w sobie odwagę! Siłę! Niczym Ikar wznieść się na lśniących, opierzonych skrzydłach i lecieć wysoko, wysoko ku słońcu.

Pomedytowaliśmy nad tym przez chwilę.

Brzmiało nieźle, ale było pozbawione treści.

– Ale ty wiesz, że te skrzydła stopiły mu się przez jego własną głupotę, nie? – odezwał się David. – Jego ojciec był genialnym inżynierem. Powiedział mu, żeby nie leciał ani za nisko, ani za wysoko. Na górze za gorąco, na dole zbyt wilgotno. Ikar dostał skrzydła pierwsza klasa. I totalnie zignorował wytyczne starego. Koleś był po prostu debilem.

2

Gdy dotarliśmy do delty, o mierzejach poznaczonych splotami mknącej wody i naniesionymi prądem łachami piasku, z zaskoczeniem odkryliśmy, że należące do nas brzegi zostały skolonizowane przez nieproszonych gości.

Do tej pory zawsze czekały tu na nas puste wydmy, zamieszkane jedynie przez ptaki i rozkołysane kępy traw. Mogliśmy w spokoju odkrywać plażę pełną krabów pustelników, wyrzuconych na brzeg kawałków drewna i wodorostów.

Teraz jednak zastaliśmy tu innych. Robili grilla. Od brzegu niósł się zapach opiekanego mięsa. Dostrzegliśmy plażowe parasole w czerwono-białe pasy.

Skąd się wzięli? Tutaj dało się dotrzeć wyłącznie łodzią… O, proszę, oto i ona. Majestatyczny kremowozłoty jacht kołysał się wyniośle w pobliżu.

Na plaży nastolatki grały w siatkówkę.

Czuliśmy oburzenie, ale nie mieliśmy żadnej strategii. Ani nawet przewagi moralnej. To było miejsce publiczne.

Sytuacja z każdą chwilą jątrzyła coraz bardziej.

Zdecydowaliśmy, że należy uzbroić się w cierpliwość. Słońce niedługo zajdzie i zostaniemy sami. Na razie zaś rozbiliśmy prowizoryczny obóz po drugiej stronie wodnych warkoczy – pawilon bez ścian, z wyświechtanymi plandekami z szopy zamiast dachu.

Przywiązaliśmy brezentowe płachty do krzewów na skraju wydm, podparliśmy wędkami i kijkami narciarskimi. Byle podmuch wystarczyłby, żeby obalić tę konstrukcję. Przywieźliśmy ze sobą śpiwory, a za poduszki miały nam służyć poskładane ubrania. Ale pocieszaliśmy się, że nim nastanie świt, kolonizatorzy pójdą spać w luksusowych kojach, a my odzyskamy swoje imperium piasku i słonej wody.

Przeżuwając zawilgłe kanapki, przyglądaliśmy się, jak grillowicze składają pasiaste parasole. Spod jachtu wyruszyła lśniąca motorówka i z cichym pomrukiem podpłynęła na płyciznę.

Ale, ale! Co to takiego?

Jakieś żeglarzopodobne postacie wyskoczyły na brzeg z pakunkami w ramionach. Ani się obejrzeliśmy, a na brzegu stały już smukłe namioty – wysokiej klasy, perłowokremowe pod kolor jachtu, z logo firmy alpinistycznej na bocznych ścianach. Cztery, równiutko jeden obok drugiego. Małe miasteczko nad znakiem wysokości przypływu.

Przypatrywaliśmy się imponującym namiotom.

Dzieciaki z jachtu uściskały rodziców na dobranoc, a my aż wzdrygnęliśmy się na ten widok. Łódka odpłynęła z cichym parskaniem. Obozowicze przygotowali niewielkie ognisko i rozsiedli się wokół niego na identycznych krzesełkach kempingowych. Nawet kijki do opiekania pianek mieli wyprodukowane fabrycznie – nadziewali słodycze na metalowe szpikulce.

Proszę bardzo. My też rozpalimy ognisko. Ogromne. Przy naszym ognisku ich będzie wyglądać żałośnie.

Przywieźliśmy ze sobą trochę drewna ze sterty na opał i stare jak świat egzemplarze „New York Observera” na rozpałkę. Dzięki Rafe’owi mieliśmy też kanister benzyny. (A pianki są dla przedszkolaków, prawda? No i nie pomyśleliśmy, żeby jakieś zabrać). Śliski wygrał ostatni konkurs, więc wziął ze sobą przedmiot do zniszczenia. Zbudowaliśmy wspaniały stos. Na szczycie umieściłam wybrany przez Śliskiego artefakt: starą drewnianą świnkę w dziecięcym czepku. Miała bardzo długie rzęsy.

Płomienie już po chwili skakały wysoko. Czarny dym i kwaśne opary, zawierające benzynę i być może farbę ołowiową, popłynęły z wiatrem w stronę dzieciaków z jachtu.

Dobrze im tak, orzekł Rafe. Zarechotaliśmy jak czarownice w złotym blasku ognia.

Po jakimś czasie ruszyły ku nam chwiejne światła czołówek. Jachtowi mężnie brnęli przez wodę na drugą stronę delty, bosi i opaleni, w szortach o idealnej długości. Niektórzy z nas dumnie wstali. Inni przyjęli potulniejsze pozy.

– Ej, wy! – odezwał się wysoki na przedzie. Blond kosmyki opadły mu na czoło. Był ubrany w koszulkę polo. Wyglądał jak chodząca reklama Abercrombie & Fitch. – Ej, ziomki! Zajebiste ognisko! Mam trochę zielonego. Chce ktoś zajarać?

Uśmiechał się szeroko.

– No proste – odparł Śliski.

I tak oto upadło imperium.

* * *

W tamtym momencie swojego życia osobistego próbowałam się pogodzić z końcem świata. Albo przynajmniej z końcem tego, który znam. Jak wielu z nas.

Naukowcy mówili, że kończy się właśnie teraz, a filozofowie, że ten koniec trwa od zawsze.

Historycy powtarzali, że przechodziliśmy już przez wieki ciemne. Wtedy wszystko rozeszło się po kątach, bo ci, którzy mieli dość cierpliwości, doczekali oświecenia, a później szerokiego wyboru urządzeń Apple.

Politycy zapewniali, że wszystko będzie dobrze. Że wprowadzane są zmiany. Ludzka pomysłowość nagotowała nam tego bigosu, i ludzka pomysłowość nas przed nim ocali. Może trochę więcej kierowców przerzuci się na elektryczne auta.

Po tym się zorientowaliśmy, że sprawa jest poważna. Bo było oczywiste, że kłamią.

Rzecz jasna, wiedzieliśmy, kto ponosi odpowiedzialność: sprawa była przegrana jeszcze przed naszymi narodzinami.

Nie miałam pomysłu, jak to powiedzieć Jackowi. Był wrażliwym, łagodnym chłopcem. Miał w sobie pełno nadziei i strachu. Często dręczyły go koszmary, a ja go uspokajałam, kiedy się z nich wyrywał – w snach dręczyły go wizje rannych królików i przyjaciół mówiących przykre rzeczy. Po przebudzeniu popiskiwał: „Królik! Królik!” albo: „Donny! Sam!”.

Nie spodziewałam się, że dobrze przyjmie wiadomość o końcu świata. Stanęłam jednak przed dylematem Świętego Mikołaja. Pewnego dnia mój brat i tak dowie się prawdy. A jeśli nie usłyszy jej ode mnie, to w niczym nie będę lepsza od polityczki.

Rodzice zawzięcie stosowali taktykę zaprzeczenia. Niekoniecznie próbowali negować głos nauki – mieli liberalne poglądy. Chodziło raczej o wypieranie rzeczywistości. Kilkoro wysyłało nas na obozy przetrwania, gdzie szczęściarze uczyli się wiązać węzły i naprawiać silniki. A nawet uzdatniać do picia wodę stojącą bez użycia chemicznych filtrów.

Większość jednak przyjęła łatwą do przewidzenia postawę: wszystko po staremu.

Moi ukrywali prawdę przed Jackiem. Już nabierał podejrzeń, bo w drugiej klasie nauczycielce wypsnęło się coś o niedźwiedziach polarnych i topnieniu lodu morskiego. Szóste masowe wymieranie. Jack martwił się też o pingwiny. Miał na ich punkcie obsesję – znał wszystkie odmiany tych ptaków, potrafił wyrecytować je w porządku alfabetycznym i każdą narysować.

Wiedziałam, że musimy przeprowadzić poważną rozmowę w cztery oczy. Tylko kiedy?

Ciągle to odkładałam. Mały miał dopiero dziewięć lat. Nie potrafił jeszcze nawet odczytać godziny na zegarze ze wskazówkami.

Aż nagle przyszli wysportowani, smukli jachciarze z medyczną marihuaną. Wszyscy uczyli się w tej samej szkole z internatem. Pochodzili z południowej Kalifornii, Bel Air, Palos Verdes, Palisades.

Szybko się zorientowaliśmy, że tam sytuacja wygląda inaczej.

– A wasi starzy… – zagadnął zjarany samiec alfa. Przynieśli sobie te swoje markowe krzesełka; żadne nie usiadłoby na ręczniku. – Mają już działki?

– Działki? – powtórzyła Sukey i się zaciągnęła. Przytrzymała dym w płucach. Siedziała odrobinę za blisko niego, jakby chciała ogrzać się w cieple jego aury modela z reklamy Abercrombie. – W sensie, że takie do hodowania trawy?

– Zabawna jesteś – stwierdził alfa i trącił ją umięśnionym ramieniem. Tak figlarnie.

Miał na imię James. Nie przedstawiał się Jim.

– Szalenie – odparła Sukey i podała jointa Śliskiemu.

– Chodzi o taki dom, żeby w nim przetrwać czasy chaosu, kojarzysz? Nasz jest w Waszyngtonie – wtrącił inny chłopak. Pod szyją miał falbaniastą bandanę.

Tragiczny pomysł. Wyglądał jak ich modowy odpowiednik Lowa.

– W stanie Waszyngton, nie w dystrykcie. Wiadomo – doprecyzował.

– Nasz jest w Oregonie – powiedział James. – Mamy całą farmę fotowoltaiczną. Zajebiście wielka, wygląda bez kitu jak elektrownia Ivanpah. Jedenaście generatorów pomocniczych.

Śliski nie miał pojęcia, o czym mowa, ale taka przeszkoda nigdy wcześniej go nie zatrzymała.

– Nie no, jedenaście to rzeczywiście trochę przegięcie.

James przechylił głowę, roztaczając aurę cierpliwej mądrości.

– Przy instalacji sieci elektrycznej na takiej działce nadmiarowość jest kluczowa – wyjaśnił. – Chodzi o to, żeby nie polegać na jednym elemencie, którego awaria rozwali cały układ. Tak się projektuje zintegrowane systemy.

– Bez urazy – odezwałam się – ale nie wiecie, o czym rozmawiacie.

– Mów za siebie – zaprotestowała Sukey.

– Tak? Dobrze, oświeć mnie w takim razie.

– Ej, Jack! – zawołała, zamiast odpowiedzieć. – Chcesz coś słodkiego? Chodź, przynieśli nam pianki!

Klasyczny unik. Musiałam przyznać, że jest w tym dobra.

– Muszę do łazienki – odparł Jack nieco marudnym tonem.

– Młody, rób do oceanu – poradził James. – Jest ogromny. Lecące na łeb na szyję pH może go przerasta, ale z twoimi sikami raczej sobie poradzi.

Zawstydzony Jack pokręcił głową.

Czytał kiedyś książkę o strasznych zwierzętach. Była tam mowa o wandeliach, maleńkich rybach, które potrafią wpłynąć po strumieniu moczu do penisa i się w nim zagnieździć. Są słodkowodne, mieszkają w dorzeczu Amazonki, a być może wyłącznie w krainie podań i legend, ale Jack natrafił na tę informację, kiedy miał osiem lat. Podejrzewałam, że być może teraz sobie o tym przypomniał.

– Ja go zaprowadzę – oznajmiłam, gotowa pełnić obowiązki starszej siostry.

– Chodzi o dwójkę – wyznał Jack naglącym szeptem, kiedy ruszyliśmy ku wydmom.

– Poczekaj, wezmę papier toaletowy.

Wróciłam do pawilonu i przy słabym świetle czołówki zaczęłam grzebać w bagażach. Ze swojego miejsca usłyszałam fragment rozmowy przy ognisku.

– Ponoć Missy T. ma schron w Niemczech – powiedział jeden jachciarz do drugiego. – Taki wielki bunkier w jakiejś górze. Sowieci go zbudowali podczas zimnej wojny, co nie?

– Jej rodzice kupili go od Vivos. Ma własną stację kolejową.

– I jest specjalnie zbrojony na wypadek wybuchu jądrowego w pobliżu.

– Zagrożenie nuklearne. Stare dobre czasy.

– Teraz człowiek o tym słyszy i myśli: „żeby tylko”, co nie?

– Przy katastrofie klimatycznej atomówki wyglądają uroczo. Jakby ktoś bał się armaty.

– Procy.

– Łuku Hyksosów.

– Kanaańskiego chepesza.

Nie byłam na bieżąco z Kanaanitami. Uznałam, że może potem ich wyguglam.

– Zamontowali sobie sejf na DNA. A wy taki macie?

– A, nie. Ale mamy bank spermy. Niehybrydowej.

– Missy. Stary, w życiu już nie zobaczymy jej tyłka. Do tego czasu samoloty przestaną latać. Nawet falcon dziewięćset jej tatusia.

– Pa, pa, kontrolo ruchu lotniczego. Pa, pa, Missy.

– Szkoda. Missy znakomicie robi laskę.

– Oj, tak. Bez kitu.

Nie mogłam ich dopuścić do Jacka.

* * *

Jachciarze rozmawiali o przygotowaniach rodziców do końca świata wyłącznie w nocy, rozluźnieni paleniem szczepu oracle, który – jeśli wierzyć Jamesowi – chodził po osiemset dolarów za dwadzieścia pięć gramów.

Za dnia grali w siatkówkę. Godzinami. Chyba nigdy ich to nie męczyło, a w dodatku wykazywali się naturalnym talentem. Bez trudu wyobrażałam sobie dziewczyny na letnich igrzyskach olimpijskich, jak kuszą obiektywy lśniącą skórą. Czasami robili sobie przerwy, żeby się obściskiwać na wydmach albo poopalać – sądziłam, że ta praktyka skończyła się na dobre razem z dwudziestym wiekiem, ale jachciarze nie bali się raka skóry. Mówili, że jeśli uda im się pożyć dość długo, by dorobić się czerniaka, to otworzą szampana.

Było ich sześcioro – dwie dziewczyny i czterech chłopaków. Mieliśmy nad nimi przewagę liczebną, ale oni górowali nad nami czystą siłą fizyczną. Cała nasza grupa nie była w stanie ich pokonać. Ani nawet zadrasnąć.

Żartowaliśmy sobie z tego. Tylko w ten sposób mogliśmy zachować twarz.

Regularnie meldowali się rodzicom, łasili się do nich. Raz słyszałam, jak ten z bandaną zachwyca się obrzydliwym fioletowo-pomarańczowym sarongiem swojej matki.

James wyjaśniał, że rodzice są ich ubezpieczeniem na życie. I że dlatego należy dbać o stosunki dyplomatyczne.

– Ale przecież by was nie porzucili, nawet gdybyście zachowywali się jak dupki – powiedziała Jen drugiej nocy.

Rodzice jachciarzy zjawiali się późnym rankiem, siadali i zaczynali pić, pozostając w stanie lekkiego paraliżu – nieróżniącym się wiele od tego, w jakim bywali nasi – aż do zachodu słońca, kiedy odchodzili z powrotem na jacht, żeby na jego pokładzie wypić ostatni kieliszek przed snem. Trzyosobowy personel podawał im lunch i obiadokolację na plaży, a do tego robił drinki przy mobilnym barze.

Podczas spaceru po plaży zauważyłam, że jacht ma wypisaną złotymi literami nazwę: „Cobra”. Nie był wynajmowany, tak jak wielki dom, tylko stanowił własność ojca Jamesa, zajmującego się „VC”, jak to określił nasz nowy kolega.

– To znaczy venture capital, czyli kapitał wysokiego ryzyka – wyjaśnił irytująco Terry, jakbyśmy nie wiedzieli.

No, ja może nie wiedziałam dokładnie, ale coś mi tam dzwoniło.

Matka Jamesa była nieobecna. Prawdopodobnie żyła, ale kiedy się o nią pytało, oczy zachodziły mu mgłą. Ojciec miał już trzecią pokazową żonę, cztery lata starszą od syna. Dziewczyna z jachtu, Tess, wyjaśniła, że to modelka.

Położyłam Jacka obok Shela, na końcu pawilonu. Włączył czołówkę, żeby poczytać przed snem swoją ulubioną książkę Żabek i ropuch. Drugą serią, którą uwielbiał, była George i Martha. Opowiadała o przygodach dwójki sympatycznych, żyjących w platonicznej relacji hipopotamów.

Potrafił czytać o wiele trudniejsze książki – takie bez żadnych ilustracji – i też je lubił. Miał jednak słabość do starych złotych przebojów.

– Nadal bylibyście ich dziećmi – upierała się Jen. – Co niby mieliby zrobić, zostawić was za ścianą, żebyście się utopili, kiedy przyjdzie powódź?

– Chodzi o kapitał interpersonalny – odparł James. – Nie chcemy go zmarnować. Trzeba się zachowywać na piątkę z plusem. Doskonale się prowadzić. Nieskazitelnie. Zawsze na czerwony pasek.

Sukey siedziała po jednej jego stronie, Jen po drugiej. Ja zajęłam miejsce naprzeciwko całej trójki, pozostając neutralna niczym Szwajcaria. Osobiście nie czułam chęci przespania się z Jamesem. Był atrakcyjny, niczego sobie, ale przypominał mi margarynę. Albo jeszcze sztywne adidasy, takie prosto ze sklepu. Rolkę grubych białych ręczników papierowych.

– No i jak to godzicie? – chciała wiedzieć Sukey. – No wiesz, z narkotykami. I seksem. Tak na początek. Jaracie zielsko. Sypiacie ze sobą. Takie rzeczy zasługują w południowej Kalifornii na świadectwo z paskiem?

– Cóż. To są strategie przetrwania – stwierdził James.

Na wszystko miał odpowiedź.

– Dyskrecja jest najlepszą częścią męstwa – dodała Tess. – Czy mogę prosić bongosa?

– Henryk IV, część pierwsza – oznajmił James, podając jej przyrząd. – Akt piąty, scena czwarta. Falstaff.

– Popularny błąd – poprawił ich koleś z bandaną. – Wybacz, Tess. „Najlepszą połową męstwa jest dyskrecja; właśnie tą połową uratowałem całe moje życie”. Wersy trzy tysiące osiemdziesiąt pięć–osiemdziesiąt sześć.

– Falstaff udaje martwego na polu bitwy – przytaknął mu James. – A potem broni swojego tchórzostwa.

Jachciarze mieli własną grę. Nazywała się „Szekspir na wyrywki”.

– Minus, minus, minus – mamrotał kwaśno Rafe.

* * *

Trzeciego dnia w porze lunchu straciliśmy jedzenie. Ktoś zostawił największą lodówkę turystyczną otwartą i mewy rozsiadły się na jej krawędziach, mocnymi dziobami porozrywały opakowania z chlebem. Kawałki sera i owoców walały się po piasku, a wkrótce i one zostały porwane – mewy w niczym nie przypominały danieli. Nie rozpierzchły się, kiedy na nie krzyczeliśmy, a nawet jeśli odlatywały, to tylko na pokaz. Od razu wracały.

Wlazły nam do grilla, dziobały, połykały.

Poddaliśmy się.

Z rozgoryczeniem myślałam o paczce ciastek, które trzymałam na później.

– Musimy uzupełnić zapasy – orzekł Terry, kiedy skończyliśmy wytykać winnych palcami. – Dwie osoby popłyną z powrotem.

– Moglibyśmy po prostu wrócić – zasugerował Rafe. – Tęsknię za sedesem ze spłuczką.

– Mowy nie ma – ucięła Jen. – Jeszcze nie skończyłam z Jamesem.

Terry posłał jej zranione spojrzenie. Ona go zignorowała.

– Pociągnijmy słomki – zaproponował David.

Postanowiliśmy użyć źdźbeł turzycy. Nie wyrywaliśmy ich z wydm – Jack nie pozwolił nam niszczyć roślin – tylko ścięliśmy równiutko po kawałku składanym nożykiem. Najkrótsze wyciągnęli Terry i Rafe. Zapakowali puste lodówki do łódki i chwycili za wiosła. Terry był wyraźnie nadąsany.

Kiedy łódź zniknęła za zakrętem strumienia, kilkoro z nas poszło do jachciarzy, którzy objadali się bułkami z pieczonym homarem. Dee znalazła przy stoliku kucharza płyn do dezynfekcji rąk i smarowała się nim jak emulsją do opalania – pewnie zużyła już swój własny. Sukey, Jen i ja wzięłyśmy kilka puszek z colą z lodówki bogatych dzieciaków, a potem usiadłyśmy koło Tess w cieniu jej parasola, a Low wisiał nad nami i prawdopodobnie się gapił. Na kocu plażowym nie było już dla niego miejsca.

– To nasza ostatnia noc tutaj – oznajmiła Tess, maczając krewetkową przystawkę w sosie pomidorowym. – Rano wyruszamy do Newport.

– Już? – zdziwiła się Sukey.

– Serio? – zawtórowała jej Jen.

Obie wydawały się rozczarowane.

– Mieliśmy jechać już wczoraj – odparła Tess, przeżuwając kęs. – Ale James ich przekonał, żebyśmy jeszcze zostali. Nie wiedzieć czemu.

Dziewczyny popatrzyły po sobie. Sukey pociągnęła łyk z puszki, wyciągnęła przed siebie długą nogę, obciągnęła palce, pokręciła stopą w jedną stronę, w drugą. Jen wyłowiła krewetkę z naczynka Tess i włożyła do ust.

Ja przyglądałam się odstającym czarnym oczkom krewetek.

– Uważaj – mruknął Low, kiedy odchodziliśmy we dwójkę. – Zaraz zaczną się bić o prawo puknięcia się z tym aryjskim pajacem.

Kiedy doszło co do czego, okazało się, że jak na jego gust jachciarze za bardzo epatują prestiżem wyższej białej klasy średniej. Lubił mawiać o sobie, że jest kwiatem kazachskiej młodzieży: uczył się historii, żeby się przechwalać podbojami Mongołów. Kiedyś wysłał próbkę śliny do jakiejś firmy testującej DNA i wyszło mu, że jest bratankiem Czyngis-chana.

– Prapraprabratankiem, czy jakoś tak. No, ale tak ogólnie się zgadza – dodał.

Poszłam z Jackiem na plażę, żeby mógł poszukać pobrzeżek (pospolitych, żółtych i europejskich, wyjaśnił). Trochę obawiał się fal, więc nie brodził w wodzie tak jak ja. Zamiast tego godzinami przesiadywał nad basenem pływowym, szukał w nim rybek i innych żyjątek. Starannie odkładał każdy poruszony kamień na miejsce, uważając, żeby nie skrzywdzić po drodze jakiegoś kraba.

Ja siadałam na brzegu i patrzyłam na niebo i falochrony. To było moje ulubione plażowe zajęcie. Próbowałam się rozpłynąć w ogromie wody i powietrza. Przepychałam uwagę coraz wyżej, przez warstwy atmosfery, aż prawie widziałam z góry całą planetę. Tak jak astronauci podczas wyprawy na Księżyc.

Jeśli można stać się niczym, to można też być wszystkim. Kiedy moje molekuły się rozproszą, pozostanę tu na zawsze. Wolna.

Stanę się częścią istnienia poza czasem. Niebo i ocean też byłyby mną.

Molekuły nigdy nie umierają, myślałam.

Przecież uczyli nas tego na chemii, prawda? Mówili, że molekuła ostatniego oddechu umierającego Juliusza Cezara może, statystycznie rzecz biorąc, znajdować się w każdej porcji powietrza, jaką wdychamy. To samo dotyczy Lincolna. Albo naszych dziadków.

Molekuły wymieniają się i mieszają bez końca. Cząsteczki dawniej należące do innych teraz przechodzą przez nas.

– Evie! – zawołał Jack. – Patrz! Znalazłem jeżowca!

To było w moich molekułach najsmutniejsze: że nie będą go pamiętać.

* * *

Kiedy wróciliśmy, personel pokładowy zdążył już wymienić lunch na obiadokolację. Niebo przecinały bladoróżowe smugi, a dwoje rodziców z jachtu pływało w oceanie – rzadki widok. Zauważyłam, że nasza zielona łódka wyłania się z plątaniny trzcin i zarośli przy ujściu strumienia i wpływa do delty.

Teraz siedziały w niej nie dwie, a trzy osoby.

– A to kto? – Jack zmrużył oczy, próbując lepiej przyjrzeć się nowej postaci. Nie potrafiłam mu odpowiedzieć.

Większość naszej grupy siedziała z jachciarzami, bo można było od nich podebrać jedzenie i picie. Tylko Low i Val zostali w naszym pawilonie. Ruszyliśmy w ich stronę, mokre buty zwisały nam ze zgiętych palców. Między nimi coś majaczyło – coś skomplikowanego, ciemnego.

Zbudowali ogromny zamek z piasku, stożkowatą, ostro zakończoną wieżę na planie okręgu, z rzędami tarasowych pięter, pnących się spiralnie ku górze. Val i Low stali po przeciwnych stronach konstrukcji, mieli piasek we włosach i pod paznokciami, w dłoniach ściskali rondle i łopatki do gotowania.

– Miałem wizję – powiedział Low.

– Wizję – powtórzyła Val.

– Wizję potężnej wieży.

– Widzę – odparłam.

– Super – skomentował Jack, zadzierając głowę.

– Ej. – Low odwrócił się w stronę łódki. – Zaraz. Czy to Alycia?

Ledwo pamiętaliśmy, jak wygląda.

Pomachaliśmy do nich i zaczekaliśmy, aż łódka podpłynie bliżej. Rafe zajął się wiosłami, a Terry wyskoczył i wciągnął dziób na piaszczysty brzeg. Alycia, w długiej jedwabnej sukience i srebrnych szpilkach, wyszła ostrożnie na ląd.

Bryza znad oceanu przycisnęła delikatny materiał do jej ciała. Kości biodrowe wystawały po obu stronach wklęsłego brzucha.

Widziałam kiedyś zdjęcie świętych krów nad Gangesem. Takich zagłodzonych.

– Co to za strój? – spytałam.

– Nie miałam czasu się przebrać. Trzeba było szybko wiać. – Zrzuciła szpilki ze stóp, ściągnęła sukienkę przez głowę. Stanęła na piasku w koronkowym staniku i sznurkowych stringach.

Kilku ojców z jachtu odwróciło głowy w naszą stronę.

– Evie! – odezwał się Jack teatralnym szeptem. – Ona jest goła!

– Słuchaj, mały – odparowała Alycia. – Jak ty się nazywałeś?

– Jack – odparł mój brat.

– A, tak, tak. Słuchaj, Jack, jak chcesz zobaczyć gołą babę, to mogę ci pokazać. Na razie jeszcze nie miałeś okazji. Widzisz ten kawałek materiału? To się nazywa bielizna.

– Ale ja widzę twoją pipkę.

– Jack, ależ ci się dzisiaj poszczęściło.

Odwróciła się na pięcie, z pluskiem pokonała kilka kroków w płytkiej wodzie i zanurkowała. Zwinna jak delfin.

Ojcom na jachcie oczy wyłaziły z orbit. Alycia przepłynęła kraulem wzdłuż falochronu.

– Dlaczego mi się poszczęściło?

Poczochrałam mu włosy.

– No, to słuchajcie. Siedziała z tym swoim starszym facetem w barze w miasteczku – zaczął Rafe, wynosząc najmniejszą lodówkę turystyczną na brzeg. – Robiła mu lap dance. I wtedy wchodzi jej ojciec. Dostał szału, odgrażał się, że każe typa aresztować. Chciał złożyć doniesienie o przestępstwie. Że koleś ją zgwałcił. Oczywiście tylko w sensie prawnym, bo jest nieletnia.

– Zgwałcił – przytaknęła Val. – Ale tylko w sensie prawnym.

– Koleś ponoć myślał, że ma dwadzieścia cztery lata. Ale słuchajcie tego: okazało się, że jej stary był tam na randce z Tindera. A Alycia o tym wiedziała, bo widziała, jak jedna laska z nim pisała, zanim przyszedł. No i mówi ojcu: mama nie byłaby zachwycona, co? Więc może oboje trzymajmy język za zębami. Zasadniczo to był szantaż.

– Szantaż – zawtórowała Val. – Zasadniczo.

Nie podobał mi się stosunek Alycii do Jacka, ale musiałam przyznać, że dziewczyna się nie szczypie.

* * *

Z jachtu przyszła wiadomość: w ostatni wieczór pobytu w naszej zatoce na pokładzie „Cobry” odbędzie się przyjęcie. Byliśmy zaproszeni.

Obstawiałam, że zawdzięczamy to pojawieniu się Alycii.

Wszystkie dziewczyny poza Val zamierzały się zjawić. Chłopcy z początku kręcili nosami – z wyjątkiem Rafe’a, który lubił wszystko, co drogie.

Poprosiliśmy ich na słówko.

– Bratacie się z wrogiem – oznajmił Low.

Zgadzałam się z nim, choć ostatnio zawsze gdy doświadczałam poczucia więzi z Lowem, towarzyszyła mi mglista, lecz uparcie powracająca odraza na wspomnienie bananowego posmaku. A także irytacja granicząca z żalem, bo gdyby odświeżyć mu oddech i wymienić garderobę na mniej koszmarną, Low mógłby uchodzić za atrakcyjnego.

Pomyślałam, jak cienka jest granica między byciem a niebyciem atrakcyjnym i że – jeśli rzeczywiście istnieje – to robi ogromną różnicę.

Low miał jednak rację: na jachcie było gęsto od rodziców, równie koszmarnych co nasi, jeśli nie gorszych.

– Czego się tak boisz? – pytała Sukey. – Nie masz jaj? A może po prostu kręgosłupa?

Jacht, modelka, noc palenia oracle. Odrzucenie tego byłoby gorsze niż bratanie się z wrogiem. To forma samookaleczenia.

Jack nie przepadał za imprezami, chyba że oferowały dmuchany zamek i tort. Chciał jeszcze trochę nacieszyć się Żabkiem i ropuchem, ale potem zamierzał zabrać się do innej lektury.

– Dostałem ją od takiej jednej matki – wyjaśnił. – To taka jakby praca domowa. Powiedziała, że muszę to przeczytać.

Jen chciała iść na jacht, co oznaczało, że Shel też będzie potrzebował opieki. Czyli ja musiałam zostać w obozie.

Byłam rozczarowana.

Żeglarze złożyli drogie kremowe namioty, zwinęli je w zgrabne paczuszki i załadowali na motorówkę razem z bogatymi dzieciakami.

– Na razie – zwrócił się do mnie James przed wejściem na pokład. Podaliśmy sobie ręce. – Obawiam się, że już się nie spotkamy. Stąd do wieczności.

– Okej – odparłam.

– Podasz mi swojego Snapa?

– Mam zakaz używania Snapchata.

– To Instagrama.

Kiedy słońce zaczęło się zapadać za horyzont, motorówka przyjechała, żeby zabrać naszą paczkę na jacht. Patrzyłam za nimi z brzegu. Alycia stała na dziobie jak galion, bosa, w cienkiej, lejącej się sukience. Czarne włosy powiewały za nią, gdy łódka przyspieszyła.

Nawet nie włożyła kapoka. Reszta na rozkaz sternika siedziała w niezgrabnych pozach i dusiła się w pomarańczowych kamizelkach. Wyglądało jednak na to, że jej nie powiedział ani słówka. Może go onieśmielała.

Jachciarze zostawili nam swoją paczkę pianek. W pastelowych kolorach, a przy tym w pełnym rozmiarze, nie miniaturowe, rzadkie połączenie. Jack był zachwycony. Piekł nad ogniskiem po sześć naraz, a palce tak mu się lepiły, że musiałam umyć mu ręce w chlupiących morskich falach, kiedy skończył jeść. Usiedliśmy między ogniskiem a wysoką wieżą z wizji Lowa – ja, Jack, Shel, Val i Low. Piliśmy z Lowem ciepłe piwo z puszki.

Po wodzie szło echo rytmicznej muzyki dance, a potem niebo rozświetliły fajerwerki. Nad jachtem rozkwitały czerwone, niebieskie i białe kwiaty iskier. Jak w Dzień Niepodległości.

Nagle uświadomiłam sobie, że to dzisiaj. Czwarty lipca.

Puszczaliśmy własną muzykę z bumboksa, ale mieliśmy tylko płytę z piosenkami folkowymi Lowa. Tak jak można było się spodziewać po jego hipisowskich ciuchach i sandałach, lubił zespoły z lat sześćdziesiątych. And still somehow, it’s cloud illusions I recall. I really don’t know clouds… at all.

Baterie się wyczerpały.

Kiedy skończyła się muzyka, ktoś zaproponował, żebyśmy poopowiadali sobie straszne historie. Zaczęliśmy od tej o jednorękim mordercy, czającym się na parę nastolatków, którzy migdalili się w zaparkowanym pikapie. Usłyszeli drapanie, ale je zignorowali. Kiedy wysiedli z auta, zobaczyli zwisającą z klamki protezę w kształcie haka.

Jack zapiszczał.

Następna była sprytna opowiastka o bladych ślepiach w nogach łóżka małej dziewczynki. Suspens, suspens, rozwiązanie: to były jej własne palce u stóp, oświetlone blaskiem księżyca.

Przez ten czas Low przysuwał się do mnie. Jedną nogą dotknął mojej. Odsunęłam się lekko, udając, że to bezrefleksyjny, naturalny ruch.

Postanowiłam też coś opowiedzieć. Może nadeszła już pora. Niekoniecznie dla Shela – nie mógł czytać z ruchu warg po ciemku – ale dla mojego brata owszem.

– Słuchaj, Jack. Teraz muszę ci opowiedzieć nową historię. Tym razem prawdziwą. O przyszłości.

Jack popatrzył na mnie sennym wzrokiem.

– Evie. Chodzi o niedźwiedzie polarne? I pingwiny?

– Tak. O niedźwiedzie i pingwiny. I o nas.

* * *

Później Jack otarł oczy i obciągnął szczuplutkie ramiona. Mój brat był dzielnym chłopcem.

* * *

Następnego ranka spałam do późna, bo przez całą noc budziłam się przy każdym ruchu Jacka, dręczona obawami, że teraz przeze mnie ma koszmary. Kiedy wstałam, „Cobra” już dawno zdążyła podnieść kotwicę i odpłynąć. Jak okiem sięgnąć rozciągała się przede mną tylko pustka oceanu.

Dookoła spali imprezowicze, zwinięci w śpiworach w ciche kłębki. Z wyjątkiem Rafe’a, który rozwalił się na piasku przy resztkach ogniska, ubrany w coś, co przypominało togę.

A Jack pokazał mi książkę, którą czytał. Powtórzył, że dostał ją od matki.

– Od której? – dopytywałam.

Chciałam to wiedzieć, bo książka miała tytuł Biblia dla dzieci: opowieści ze Starego i Nowego Testamentu.

– Ta… Ta, co nosi sukienki w kwiatki – odparł niepewnie.

Matka-chłopka. Wpadająca na rośliny.

– Ta pani dała ci Biblię?

Dla naszych rodziców wychowanie w wierze nie stanowiło priorytetu. Kiedy wyjeżdżaliśmy z miasta na letnie wakacje, Jack przerwał na chwilę grę w Minecrafta na tablecie i spojrzał przez okno. Wskazał palcem na dach kościoła baptystów i zapytał matkę, co oznacza ten wydłużony plus na jego czubku.

– To tylko zbiór bajek z obrazkami. Są w nich ludzie i zwierzęta, ale nie tak mili jak George i Martha.

– No cóż, z nimi ciężko konkurować – zgodziłam się.

Jack wyjaśnił, że w pierwszej historii występuje mówiący wąż i pani, która bardzo lubi owoce. I ma na imię tak samo jak ja!

– Ale nie podobało mi się, że wąż jest tym złym. To bardzo niemiłe. Wiedziałaś, że węże potrafią wyczuwać zapachy językiem?

– A o czym mówi ta historia?

– Że jak można mieszkać w ładnym ogrodzie, to nie powinno się go nigdy opuszczać.

* * *

Koło południa, gdy reszta zaczęła się wiercić i wstawać, David ziewnął przeciągle, zbyt długo. Mogłam praktycznie obejrzeć jego migdałki.

– Ej – odezwał się. – Gdzie jest Alycia?

– Ee… Została na jachcie – odparła Dee. – Popłynęła z nimi na Rhode Island.

– Co? Och. O, nie – jęknął David.

– Jej tata serio się wpieni – stwierdził Terry. – A właśnie, Rafe go odhaczył. Szach-mat. Przyjechali do domu taką vintage betą, kojarzycie którą? Ona wyskoczyła ze środka, a on za nią. To ten z nalaną szczęką, zakrywa ją kozią bródką.

– Nadal nie wiemy, kto jest jej matką – zauważył Low.

– Wkrótce się przekonamy – zapewnił Terry.

– Poznamy po tym, że zaraz się będą rozwodzić – prychnął Rafe.

Ściągnął togę: pod spodem miał kąpielówki, które, jak zauważyłam, należały wcześniej do Jamesa – i zabrał się do strzepywania piasku z materiału. Okazało się, że to prześcieradło.

– Na byle czym nie sypiają – skomentował, oglądając materiał.

– Ja wczoraj odhaczyłam troje rodziców – oznajmiła Jen, ziewając. – Ktoś chce się dowiedzieć?

– Troje? – powtórzyłam z niedowierzaniem.

– A ja jeszcze lepiej. Odhaczyłam Jamesa – pochwaliła się Sukey.

– Serio? – Rafe przerwał strzepywanie prześcieradła, pokręcił głową. – Ja też.

Przez chwilę gapili się na siebie.

Śliski głośno się roześmiał.

Prześcieradło pochodziło z koi Jamesa, dodał Rafe (jakby to miał być jakiś dowód).

Sukey na to, że zrobili to z Jamesem w kokpicie. Czy tak to się nazywa na statku?

Następnie Dee ogłosiła, że wylądowała z Jamesem w jachtowym pokoju gier, na stole do bilarda. Głównie się całowali. On chciał więcej, ale mu nie pozwoliła.

Cała trójka zweryfikowała wzajemne zeznania, powołując się na znamię na ciele Jamesa, a następnie przeszła do szczegółowej dyskusji na temat jego napakowanej sylwetki.

– Ej, puszczalscy! Dzieci was słyszą – skarciłam ich. – Spuśćcie trochę z tonu.

Jack siedział w forcie z rozpiętych koców i czytał Piękny dzień George’a i Marthy.

Jen zmieniła temat, ewidentnie niezadowolona, że nie załapała się na członkostwo w seksklubie Jamesa. Zwłaszcza że – jeśli wierzyć Dee, do czego nie byłam bezwarunkowo przekonana, bo zdarzało jej się mijać z prawdą – nawet sztywna oralna dziewica ją wysiudała.

Terry zrobił zarozumiałą minę.

– A więc gra jest praktycznie skończona – stwierdziła Jen. – A dlaczego? Bo mamy w naszym gronie lizodupów.

Ktoś z nas zapragnął zrobić wrażenie na jakiejś modelce, więc zaczął się przechwalać, że ma ojca reżysera. Podał nazwisko prosto z mostu. A następnie doprawił listą jego filmów. Wszystko, byle wywołać efekt.

Śliski. Mogliśmy się tego spodziewać.

– Wstyd – powiedział Rafe. – Wstyd, podwójny wstyd.

Śliski pochylił głowę i splunął. Kopnął żarzące się resztki ogniska.

Ktoś inny próbował wkupić się w łaski Jamesa rozmową o bunkrach kryzysowych oraz informacją o matce architektce. Wtedy Jen skojarzyła to z podsłuchaną wcześniej dyskusją rodziców o przeprowadzanej renowacji penthouse’u na Piątej Alei dla saudyjskiego księcia. Chodziło o matkę Dee.

Wreszcie przyszło najgorsze, bo najbardziej zaskakujące. Terry’ego przyłapano na dosadnych, kierowanych do Tess, uwagach o umiejscowieniu punktu G. Skąd tyle wie na ten temat?, spytała ponoć Tess, jeśli wierzyć Jen. Na co Terry: bo ma w rodzinie ginekolożkę.

Wszyscy wiedzieliśmy, która matka jest lekarką. Przy kolacji złożonej z niezbyt dobrych tofu dogów usiłowała przeprowadzić nam zajęcia grupowe z zagrożeń, jakie niesie zarażenie wirusem brodawczaka ludzkiego.

Terry jęknął i sięgnął po piwo.

– Weź, to wszystko przez oracle!

– Próbujesz zwalać winę na zioło? – prychnęła Sukey. – Żałosne.

Zeszło ze mnie powietrze.

– Nie wygrasz, dopóki nie pozostaniesz jako jedyna na placu boju – zwrócił uwagę Low. – Wiele z nas ma jeszcze szansę.

– Ile nas zostało, czworo? – odparła Jen. – Jeśli Evie i Jacka liczyć jako jedno?

– No, ja wciąż jestem w grze – wtrąciła Sukey.

– I ja – dodał Rafe.

– Ja też – zawtórował mu Low.

Mimo to uszło z nas powietrze. Gra straciła na wartości.

– Ale słuchajcie – odezwał się Low. – Teraz na poważnie. Kiedy pojechaliśmy do domu po jedzenie, rodzice mówili, że nadchodzi zmiana pogody.

– Na jaką? – spytała poruszona Dee. Łatwo ją wytrącić z równowagi.

– A jak myślisz? Burza. Powiedzieli, że jeśli dziś rano nie wrócimy, to sami po nas przyjadą.

Przez jakiś czas kłóciliśmy się o to, czy należy im ulec i czy nie zmyślili nadchodzącego załamania aury, żeby ściągnąć nas z powrotem: owszem, trwała pora huraganów, ale burze miały nie być takie groźne aż do sierpnia, może września.

Stawialiśmy jednak opór bez przekonania. W oddali nad wodą majaczył już niski mur ciemnych obłoków. Wiał chłodny wiatr, a powierzchnia oceanu przybrała matowy szary odcień.

Niechętnie się spakowaliśmy, zdarliśmy łuszczące się płachty brezentu i pozbieraliśmy kijki narciarskie, a następnie zapakowaliśmy wszystko do jednostek pływających.

Jen usiadła przy mnie w łódce, wciąż nadąsana przez sprawę z Jamesem. David był zamyślony, niespokojnie podrygiwał jedną nogą, a pogrążony w melancholii Jack rysował w notesie pingwiny złotoczube.

Nikt się nie zaoferował do pomocy, więc odepchnęłam łódkę od brzegu i zaczęłam wiosłować.

Zerknęłam za siebie, ale nie dostrzegłam żadnych śladów naszej bytności na brzegu, jeśli nie liczyć kilku dziur w piachu, odcisków stóp, kawałków zwęglonego drewna i kupki popiołu. Może parę patyków leżało nie tam, gdzie powinno. I jeszcze ta wysoka piaskowa wieża, stopniowo podmywana falami przypływu. Znaliśmy zasady: nic po sobie nie zostawiać.

Rzecz jasna, jakieś ślady zawsze musiały zostać. Cała sztuka polegała na tym, żeby je dobrze ukryć.

Na pewno zostawiliśmy po sobie trochę molekuł, pomyślałam, ciągnąc i pchając. Ale nic, co zdradzałoby naszą tożsamość. Tylko drobinki skóry, włosów i paznokci, niosące się hen, wzdłuż i wszerz, przez ocean.

3

Byliśmy zmęczeni i brudni od wiosłowania pod prąd. Każdy chciał już wziąć prysznic, a wczorajsi imprezowicze marzyli o jakimś remedium na kaca. Ja tęskniłam za chwilą samotności.

Kiedy letnia willa zamajaczyła po drugiej stronie jeziora, poczułam się, jakbym wracała do domu. Potrafiłam sobie wyobrazić, że mieszkałam całe życie tutaj, a nie w ponurym budynku na Greenpoincie.

Oczyma duszy oglądałam wyobrażoną przeszłość: pływanie w jeziorze każdego lata, wylegiwanie się na plecach w wysokiej trawie i szukanie gwiazdozbiorów. Bieganie ile sił w nogach, z rozpostartymi szeroko rękami po ubitej drodze pod sklepieniem splecionych gałęzi drzew, rosnących po jej obu stronach. Włóczęgi po skłębionych leśnych ostępach.

* * *

Rodzice byli już jednak ogarnięci paniką.

Kilka samochodów stało jeszcze na podjeździe, ale większość została zabrana w głąb lądu na wyprawę po zapasy. Kilku ojców wyszło na dwór, żeby poprzybijać płyty ze sklejki do okien. Zatrzymali nas we foyer i poprosili Rafe’a i Terry’ego o pomoc.

– Seksistowskie knury – prychnęła Sukey pod nosem. Ruszyła za nimi na zewnątrz, żądając młotka.

Jack i Shel zniknęli w lesie.

Matki stały pochylone nad wannami w łazienkach i napełniały wiadra wodą. W kuchni sortowały i liczyły baterie, rozkładały na blatach latarki i czołówki. Lodówki turystyczne, które mieliśmy ze sobą na plaży, zostały zarekwirowane.

Ktoś grzebał przy radiu, we wszystkich gniazdkach ładowały się telefony.

Coś trzeszczało w powietrzu.

Pomogłam im pozgarniać kostki lodu z zamrażalników do woreczków strunowych. Palce mi zdrętwiały. Telewizor pokazywał wijące się kłęby nadchodzących prądów. Pogodynki mówiły o stopniach, prędkościach wiatru, kierunkach, wskaźnikach, pasmach. Już słyszeliśmy te terminy wcześniej. Wprowadzono obowiązkową ewakuację, choć byli też tacy, którzy uparli się, żeby „przeczekać sytuację”. Część z nich miała umrzeć z czystej głupoty.

Niektórzy mieli stracić życie przez miłość do swoich domów. Inni – przez własną starość i kruchość. I tacy, na których czekała śmierć podczas prób ratowania innych.

Kilkoro z nas korzystało ze świeżo poluzowanych zasad: niosąc wiadro z lodem dla którejś z matek, minęłam otwarte drzwi sypialni i zobaczyłam, jak Low wyleguje się na rodzicielskim łóżku. Celował pilotem w telewizor i skakał po kanałach dla czystej przyjemności olewactwa.

– Truteń! – powiedziałam, wskazując na niego palcem.

Koło mnie zjawił się ktoś jeszcze. Niski ojciec. Z brzuszkiem.

Wsparł po kobiecemu ręce na biodrach i zajrzał do środka.

Jego twarz wyrażała święte oburzenie. Low natychmiast zorientował się w sytuacji. Mina mu zrzedła.

– Lorenzo, proszę mi natychmiast wstać z tego łóżka.