Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Ewa Polak-Pałkiewicz, znana z odważnego podejmowania tematów nielubianych przez salon i z ostrego pióra, przedstawia sylwetkę francuskiego hierarchy, stosując oryginalne połączenie szkicu biograficznego, reportażu i eseju historycznego. Pomaga zrozumieć fenomen „Żelaznego biskupa”, przywołując wątki polskie i analogie historyczne. Książka imponuje bogatą faktografią i precyzją wywodu. Zaciera białe plamy w najnowszej historii Kościoła. Pisana z pasją i swadą – może zaboleć, ale i głęboko poruszyć.
Bractwo św. Piusa X, założone przed 50 laty w Szwajcarii za zgodą miejscowego biskupa oraz Watykanu, znalazło się w konflikcie ze Stolicą Apostolską za krytykę oświadczeń Soboru Watykańskiego II. W 1988 r. wyświęcenie przez abp. Lefebvre’a czterech biskupów bez zgody Rzymu doprowadziło do ekskomuniki samego Arcybiskupa, jego biskupów i bp. de Castro Mayera, który był obecny podczas konsekracji. Benedykt XVI podjął bardzo ważny krok w celu normalizacji sytuacji. W 2007 r. wydał motu proprioSummorum Pontificum, dając księżom wolność odprawiania Mszy św. w tradycyjnym rycie. Za pontyfikatu papieża Franciszka zostało udzielone kapłanom FSSPX prawo do słuchania spowiedzi na całym świecie, a biskupi i proboszczowie zostali upoważnieni do udzielenia tym kapłanom uprawnień do kanonicznej asystencji przy ślubach. Sytuacja jest zatem coraz bliższa normalizacji i może niebawem zostać rozwiązana, zaś dzieło i myśl abp. Marcela Lefebvre’a może okazać się tym, co służy dobru Kościoła i jego duchowej odnowie. – ks. prof. Robert Skrzypczak
EWA POLAK-PAŁKIEWICZ Pisarka, publicystka. Autorka książek, m.in.Patrząc na kobiety,Rycerze wielkiej sprawy,Powrót pańskiej Polski,Czego chcą od nas biedni Niemcy,Bitwa o Gietrzwałd,Café Katedra.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 774
Projekt okładki i stron tytułowych
Fahrenheit 451
Redakcja
Katarzyna Litwinczuk
Korekta
Małgorzata Ablewska
Wybór zdjęć
Ewa Polak-Pałkiewicz
Wydawnictwo Ora pro Nobis wyraża podziękowanie Bractwu Kapłańskiemu Świętego Piusa X za udostępnienie zdjęć
Skład i łamanie, postprodukcja zdjęć
TEKST Projekt
Dyrektor projektów wydawniczych
Maciej Marchewicz
ISBN 9788380793842
Ora pro Nobis jest marką wydawnictwa Fronda
Copyright © by Ewa Polak-Pałkiewicz
Copyright © for Fronda PL Sp. z o.o.,
Warszawa 2025
Wydawca
Fronda PL, Sp. z o.o.
ul. Łopuszańska 32
02-220 Warszawa
tel. 22 836 54 44, 22 877 37 35
faks 22 877 37 34
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
www.twitter.com/Wyd_Fronda
Jakiekolwiek nieautoryzowane wykorzystanie tej publikacji do szkolenia generatywnych technologii sztucznej inteligencji (AI, SI) jest wyraźnie zabronione z wyłączeniem praw autora, współautora oraz wydawcy. Wydawca korzysta również ze swoich praw na mocy artykułu 4(3) Dyrektywy o jednolitym rynku cyfrowym 2019/790 i jednoznacznie wyłącza tę publikację z wyjątku dotyczącego eksploracji tekstu i danych.
Przygotowanie wersji elektronicznej
Epubeum
Pani Fatimskiej
Skąd te wymówki, dlaczego te ociągania, dlaczego ta ślepota w poznaniu i ukochaniu Boga, powszechna nawet wśród ochrzczonych? (abp Marcel Lefebvre)
Książka Ewy Polak-Pałkiewicz stawia nas wobec opowieści, z której wyłania się wiele frapujących postaci i zdarzeń, lecz najważniejszym jej bohaterem jest francuski arcybiskup Marcel Lefebvre. Podzielam wraz z Autorką przekonanie, że nadszedł czas, by spojrzeć w sposób dojrzały na to, co na przestrzeni ostatnich sześćdziesięciu lat, w epoce posoborowej, wydarzyło się w Kościele. Od uważnej i mądrej analizy faktów i wiedzy na temat ich okoliczności zależy także mądre przeżywanie wiary w Chrystusa w ramach jego katolickiej owczarni. Mógłbym powtórzyć za brytyjskim historykiem Henrym J.A. Sire’em, nieco parafrazując jego słowa, iż „niegdyś uważałem, że arcybiskup Lefebvre się mylił, dziś jednakże, po trzydziestu latach od jego śmierci, uważam, że jego postać i dorobek zasługują na uwagę”.
Niedawno amerykańska dziennikarka Maike Hickson zacytowała ówczesnego prefekta Kongregacji Nauki Wiary, kardynała Josepha Ratzingera, który w 2003 roku w gronie kapłanów miał powiedzieć: „Trudno jest nie dostrzec, co Kościół zawdzięcza arcybiskupowi Lefebvre’owi – nie tylko w «okresie afrykańskim», lecz także później”. I dodał: „Gdyby ówczesny episkopat francuski okazał arcybiskupowi Lefebvre’owi choć trochę więcej miłosierdzia i chrześcijańskiego braterstwa, sprawy mogłyby się potoczyć inaczej”1.
Możemy tylko dywagować, dlaczego nie doszło do porozumienia między francuskim liderem tradycjonalistów katolickich a polskim papieżem Janem Pawłem II pochodzącym z kraju, w którym z racji komunistycznych prześladowań i rozsądku pasterzy przemiany soborowe nie podryfowały w stronę zeświecczonego progresizmu jak na Zachodzie. Zresztą Polacy zawsze czuli się przywiązani do ciągłości Tradycji w myśli i w modlitwie.
Spotkanie, do którego doszło w listopadzie 1978 roku, okazało się trudne i zaskakujące dla siedemdziesięciotrzyletniego francuskiego duchownego. Towarzyszącym mu dwóm kardynałom – Giuseppe Siriemu i Silvio Oddiemu – abp Lefebvre wcześniej zakomunikował, że nie przybył do Pałacu Apostolskiego, by „wysłuchiwać reprymend” i „godzić się na ustępstwa”. Tymczasem usłyszał od życzliwego, aczkolwiek zdeterminowanego polskiego papieża, że to nie tradycyjna msza stanowi problem, lecz raczej to, co w ciągu tych trzynastu lat od soboru wypowiedział i zrobił. Ojciec Święty nie życzył sobie więcej słyszeć wypowiedzi na temat pomylonej reformy Kościoła i tonu debaty w stylu J’accuse2, a także wygłaszanych komentarzy purpurata o „bękarcich obrzędach, bękarcich sakramentach i bękarcich kapłanach” posoborowego Kościoła.
Dziś, z perspektywy czasu i duchowych owoców pracy Marcela Lefebvre’a, Autorka usiłuje wyjaśnić powody napięć i poczynionych błędów, wydobywając na jaw wiele słusznych i ważnych obserwacji oraz zasług arcybiskupa. Czytelnik nie ze wszystkim musi się zgodzić, niemniej wysiłek pani Ewy Polak-Pałkiewicz w zaprezentowaniu jak najbogatszego wizerunku założyciela Bractwa Kapłańskiego Świętego Piusa X zasługuje na szacunek.
Bractwo, powołane przed pięćdziesięciu laty w Szwajcarii za zgodą miejscowego biskupa i Watykanu, później znalazło się w konflikcie ze Stolicą Apostolską za krytykę oświadczeń Soboru Watykańskiego II. Problemem stała się także tradycyjna msza łacińska, którą odprawiano w Bractwie, nie uznając tzw. nowej mszy.
Nieufność narastała. Wyświęcenie przez Marcela Lefebvre’a w 1988 roku czterech biskupów bez zgody Rzymu doprowadziło do ekskomuniki samego arcybiskupa, jego czterech biskupów i biskupa de Castro Mayera, który był obecny podczas aktu konsekracji.
Za pontyfikatu papieża Benedykta XVI podjęto dwa bardzo ważne kroki w celu normalizacji sytuacji. W 2007 roku papież wydał motu proprio Summorum Pontificum, dając księżom wolność odprawiania mszy w rycie trydenckim. Dwa lata później Ojciec Święty zdjął ekskomunikę z konsekrowanych przez abp. Lefebvre’a biskupów. Pozostawały jednak nierozwiązane problemy kanoniczne. Za pontyfikatu papieża Franciszka podjęto dwa kolejne ważne kroki. Otóż papież udzielił kapłanom FSSPX prawa do słuchania spowiedzi na całym świecie, a potem upoważnił biskupów i proboszczów do udzielenia tym kapłanom uprawnień do kanonicznej asystencji przy ślubach. Sytuacja jest zatem coraz bliższa normalizacji, problemy mogą niebawem zostać rozwiązane, zaś dzieło i myśl abp. Marcela Lefebvre’a może okazać się elementem sprzyjającym przyszłemu dobru Kościoła i jego duchowej odnowie. O ile nie zabraknie prawdziwego ducha nawrócenia i zmysłu inteligencji wiary wszystkim zamieszkującym owczarnię Chrystusową.
ks. Robert Skrzypczak
sierpień 2025
Gilbert K. Chesterton mawiał, że w historii Francji ujawnia się szczególny typ człowieka – wyjątkowo walecznego w sprawach wiary. Wręcz zaciekle upartego i wytrwałego w jej obronie. Nigdy nie rezygnuje wobec przeciwności, są dla niego niczym ostrogi dla konia. Gdy postanowiłam polskim czytelnikom przedstawić sylwetkę abp. Marcela Lefebvre’a, założyciela Bractwa Kapłańskiego Świętego Piusa X, ta myśl angielskiego pisarza, konwertyty na katolicyzm, dźwięczała mi w uszach niczym refren.
Arcybiskup Lefebvre pozostaje dla szerokich kręgów katolików w Polsce postacią enigmatyczną, a tak naprawdę zupełnie nieznaną, co z uwagi na jego zasługi dla Kościoła jest czymś nieco żenującym. W opinii niejednego z tych, którzy coś niecoś o nim słyszeli, uchodzi za postać złowrogą. To sekciarz, schizmatyk – mówią ludzie przekonani, że bronią Kościoła. Czarna legenda obrońcy Mszy św., katolickiego kapłaństwa i społecznego panowania Jezusa Chrystusa jest mocno ugruntowana. Pora, by te nieprawdy sprostować. A białych plam w historii arcybiskupa Marcela Lefebvre’a jest naprawdę dużo. Zasadniczą część książki poświęciłam zatem jego życiu i okolicznościom, w jakich musiał toczyć swoją walkę.
Ale jak doszło do tego, że ją napisałam? Jest w postaci francuskiego biskupa coś wyjątkowo pociągającego dla Polaka. Prawdziwy – nie z broszur i legend podszytych antykatolicką propagandą – arcybiskup Lefebvre to ktoś nie tylko fascynujący, lecz także bliski nam, polskim katolikom. Warto zobaczyć go w szerszej perspektywie, na tle związków kulturowych Polski i Francji. Istnieje niezliczona ilość wątków, historii oraz postaci potwierdzających unikalną więź intelektualną i duchową między naszymi narodami. W pierwszej części książki przypominam niektóre z nich – mało znane, a w moim przekonaniu doniosłe: francuskie lata króla Stanisława Leszczyńskiego i jego córki Marii, królowej Francji (żony Ludwika XV); okres paryski Adama Mickiewicza (w tym fatalne zauroczenie towiańszczyzną); związek z naszym krajem poety i dramaturga Paula Claudela; historię francuskiego oficera, który – na przekór rozpowszechnionemu mitowi – oddał życie właśnie „za Gdańsk”3; powstanie w Wandei; dzieje nawróconego we Francji polskiego malarza Jana Henryka Rosena oraz inne znamienne epizody i postacie.
Wyjątkiem jest rozdział o księdzu Piotrze Skardze TJ. Opowiadam o tym kapłanie i zakonniku, także wpływowej osobistości w świecie polityki, jako o kimś, kto zajmował w XVI wieku poniekąd podobną postawę jak abp Marcel Lefebvre cztery wieki później. Walczył z protestantyzmem na ziemiach polskich świadom – jak niewielu jego współczesnych, także władców – spustoszenia, jakie wywołuje ten nurt religijny w ludzkich umysłach, jak fałszuje prawdy wiary, szydzi z Kościoła, przyczynia się do zamętu w społecznościach cywilizacji chrześcijańskiej.
Abp Lefebvre niejednokrotnie dowodził, że zasady liberalne, które wkradły się do Kościoła i uderzyły w wiarę, wywodzą się z protestantyzmu. Protestantyzm jest ze swej istoty liberalny – co rzadko się dziś dostrzega – i to jego duch zrodził filozofów XVIII wieku: Woltera, Rousseau, Diderota i innych, którzy stali się tubami liberalnej filozofii. Liberałem jest bowiem człowiek, który pragnie uwolnić się od wszelkich ograniczeń nakładanych przez prawdę. Prawda nakłada na nasz intelekt obowiązek akceptacji prawdziwej natury rzeczy. Liberał jednak (…) chce sam tworzyć własną prawdę. Pragnie wyzwolić się od dogmatów i nie chce zaakceptować prawdy narzucanej mu z zewnątrz przez wiarę, Objawienie czy Kościół, w imię nauki odrzuca wszelkie dogmaty. W imię intelektu i swego ludzkiego rozumu odrzuca wiarę, mówił Arcybiskup4. Taki ktoś pragnie zarazem uwolnić się od prawa, co dziś jest tak dobrze widoczne w Polsce. Uważa, że jego własne sumienie całkowicie mu wystarcza – w konsekwencji odrzuca wszelkie prawo moralne. Tak bohater mojej książki nakreślił fundamenty liberalizmu (w wykładzie wygłoszonym w 1975 roku w Barcelonie).
Mówi się, że Polska – w przeciwieństwie do innych krajów znaczących w kulturze europejskiej – nie wydała w swoich dziejach żadnego wielkiego mistyka, filozofa i heretyka. Brzmi to bardziej jak przytyk niż komplement. Jest jednak w istocie, jak wskazał jeden z księży Bractwa św. Piusa X, świadectwem pewnej rzadkiej, niezbyt dziś docenianej, a przecież godnej podziwu cechy, która zwie się romanitas (rzymskość); połączenie umiaru, wytrwałości, stałości, konsekwencji, wierności Kościołowi, lojalności wobec Stolicy Apostolskiej oraz odwagi. Oparcia się w praktycznym życiu na fundamencie myśli greckiej, etyki chrześcijańskiej i prawa zakorzenionego w kulturze starożytnego Rzymu, które stanowią podstawę kultury europejskiej. Pomimo braku owych „trzech wielkich” w naszych dziejach, którzy zapisaliby się w historii świata geniuszem lub szaleństwem, mamy prawo chlubić się naszym przywiązaniem do Matki Najświętszej, której zawdzięczamy ten szczególny rys polskiego charakteru. Kapłani Bractwa św. Piusa X, którzy przybywają do Polski z różnych krajów, zauważają i doceniają, jak bardzo wyróżnia nas polska romanitas.
W ciągu kilkudziesięciu lat, które poprzedzały dzisiejszy rozpad chrześcijańskich społeczeństw i uporczywe próby podejmowane przez międzynarodową klasę polityczną budowania świata bez Boga, nie brakowało ludzi Kościoła, którzy byli świadomi nadciągającej katastrofy. Mimo że tuszowano stan rzeczy, posługując się mniej czy bardziej zręcznymi sylogizmami i zakrzykując hasłami wielkiego otwarcia, niemała grupa duchowieństwa zdawała sobie sprawę z upadku autorytetu Kościoła i gwałtownie słabnącej wiary. Bardzo nieliczni jednak potrafili nie tylko o tym mówić, przestrzegać, bić na alarm, ale wskazywać przyczyny, wyciągać wnioski. A nawet – jak w przypadku abp. Marcela Lefebvre’a – czynnie przeciwstawiać się kościelnym liberałom, odważnie działać, ryzykując utratę własnej pozycji i wreszcie, najwyższą karę kościelną, ekskomunikę. Bohater mojej książki jest bez wątpienia postacią najwybitniejszą wśród grona obrońców Kościoła XX wieku. Jednak lata płynęły, ubywało bezpośrednich świadków jego walki i dziś traktowany bywa jak osobistość niemal egzotyczna, którą nie wiadomo, do czego przypiąć, zamknięta w hermetycznym kręgu teologicznych czy eklezjalnych sporów.
Ukazanie najważniejszych wydarzeń, a także – bez retuszu – osobowości człowieka przejętego głęboko losem nie tylko kapłanów, lecz także świeckich katolików, którym odmówiono dostępu do największych skarbów Kościoła – tradycyjnej liturgii Mszy św., sakramentów sprawowanych w niezmienionym rycie, nauczania tego, co Kościół głosił zawsze (tak wyglądała rzeczywistość po 1965 roku, zwłaszcza na Zachodzie) – wobec ogromu materiału, mnogości historycznych faktów, relacji, pism, dokumentów wydawało się wyzwaniem ponad siły. Dlaczego jednak je podjęłam?
Cóż, wypada stwierdzić, że zawdzięczam to Arcybiskupowi. Abp Marcel Lefebvre znany był z tego, że nie popadał w zniechęcenie – i nie kierował się urazami wobec ludzi. Ten dobrze wykształcony duchowny (od 1930 roku posiadacz dwóch doktoratów zdobytych na Gregorianum) o wybitnie intelektualnym zacięciu z pewnością nie był też zimnym, kostycznym akademikiem, który za wszelką cenę chce przyszpilić przeciwnika, wykazując mu błąd. Ci, którzy znali go blisko, podkreślali łagodność arcybiskupa Dakaru5 pośród druzgocącej nieraz jego wysiłki nawałnicy przeciwności.
Jego seminarzyści wspominają go jako człowieka bardzo prostego, a jednocześnie niezwykle uduchowionego. Wiedzieli, że powołaniem abp. Lefebvre’a była walka toczona na najwyższych szczeblach hierarchii. Najbardziej zapadły im jednak w serca jego wykłady z duchowości. „Duchowość to zjednoczenie z Bogiem”, wspomina jego słowa jeden ze studentów, późniejszy biskup. Zapamiętał, w jaki sposób mówił o mszy: „Msza św. była celem Wcielenia. A wy, księża, będziecie ją odprawiać jako ofiarę każdego dnia”. Uderzająca była jego osobista kultura, nigdy nie mówił o papieżach „Montini” czy „Wojtyła”. A przecież wszyscy wiedzieli, że gdy chodziło o napiętnowanie błędów, był „hardy, stanowczy i bardzo cięty” także wobec rozmówców z najwyższych pięter hierarchii.
Wstępne rozdziały książki to preludium do właściwej opowieści, a zarazem ukazanie szerokiego kontekstu historycznego i politycznego owej epoki wielkiego posoborowego zamętu, w którym Arcybiskup toczył swoją wielką batalię o prawdę Kościoła; walkę z błędami liberalizmu na gruncie filozofii i modernizmu na płaszczyźnie teologicznej. Jednocześnie od podstaw musiał zbudować pewną niewielką początkowo kościelną strukturę, która szybko okazała się mocnym oparciem dla powołanych do kapłaństwa – i dla katolików pragnących ustrzec tradycyjną wiarę – zyskała siłę i międzynarodową sławę. Wszystko to niebywale drażniło jego antagonistów. „Ekscelencja powinien podporządkować się Kościołowi żywemu, dzisiejszemu Kościołowi”, pisano do mnie z Rzymu około 1976 roku – wspominał – jakby dzisiejszy Kościół mógł nie być tożsamy z Kościołem z wczoraj. „W takim razie to, co mówicie dzisiaj, jutro nie będzie już prawdziwe!”, odpowiadał.
Wiedział, że posoborowe zmiany nie dotyczą tylko tego, co dzieje się w kościołach, seminariach i kuriach biskupich. Zwykli katolicy gubią się dziś także dlatego, że oddychają liberalizmem, w ich umysłach pojawiają się sprzeczności nie do pogodzenia, muszą walczyć z nacierającym chaosem. Liberalizm jest stanem umysłu codziennie wdychanym w naszych społeczeństwach, brzmiała jego diagnoza. Nie uważał, że jest to czymś normalnym, nieuniknionym i trzeba się z tym pogodzić. To skutek rewolucji. W mniejszym lub większym stopniu jesteśmy nim skażeni i zatruci, ponieważ nie potrafimy wyobrazić sobie katolickiego społeczeństwa, pisał. Nigdy go nie widzieliśmy, gdyż trzeba by było powrócić do okresu sprzed rewolucji… Dzisiaj żyje się w klimacie ateistycznym lub w najlepszym wypadku teistycznym, ale już nie w atmosferze chrześcijańskiej. Najbardziej dobitnym tego przejawem jest odejście od prawdy o społecznym panowaniu Jezusa Chrystusa – ponieważ narzuca nam On swe dogmaty i swój sposób myślenia. (… ) rozum ludzki nie może dziś przyjąć tego, czego nie pojmuje, to znaczy prawdy narzuconej z zewnątrz. Dlatego nawet w nauce człowiek powinien trzymać się poglądów, które rozumie i które sam sobie kształtuje… to zupełna rewolucja. Przeciwnie, Pan Jezus mówi wyraźnie: «Idźcie i nauczajcie wszystkie narody, chrzcząc je w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Ten, kto uwierzy, będzie zbawiony, ten, kto nie uwierzy, będzie potępiony…». Oto co charakteryzuje Kościół katolicki.
Opowieść o człowieku nazywanym „Żelazną ręką w aksamitnej rękawiczce” zamyka w mojej książce garść tekstów publicystycznych odnoszących się do jego duchowego i intelektualnego dziedzictwa w naszych polskich realiach (także do dziedzictwa myśli ludzi podobnych do niego) zamieszczonych w części trzeciej.
Musimy jako katolicy zmierzyć się dziś nie tylko z kryzysem instytucji Kościoła o niespotykanym zasięgu, lecz także z nachalną obecnością antykatolickiej ideologii we wszystkich obszarach życia, ze skutkami nihilistycznego światopoglądu w wychowaniu dzieci, życiu rodzin, sztuce religijnej i świeckiej, o polityce, kulturze, nauce i oświacie nawet nie wspominając.
Marcel Lefebvre nie miał problemu, by mówić o tym jasno i mocno pięćdziesiąt i sześćdziesiąt lat temu, nie tłumacząc się i nie usprawiedliwiając, nie zastrzegając się przy każdym słowie, że on tylko dopowiada, cichutko radzi, sugeruje, „obawia się”, bo przecież jest na drodze dialogu z „tym” światem. Czynił to, pamiętając, do czego zobowiązują go wiara, kapłaństwo i sakra biskupia. Zapewne także jego narodowa tożsamość, historia jego kraju. Jak bowiem pointuje łowca i wielbiciel paradoksów Gilbert K. Chesterton: Francuz może być dumny, że jest śmiały i logiczny – i dalej zostać śmiały i logiczny.
Arcybiskup Lefebvre mógłby powiedzieć za Chestertonem, przyjacielem Polaków i Francuzów: żeby te tendencje odwrócić i skutki tych dramatów zniwelować, „trzeba nam religii i filozofii, a nie żadnej zmiany w zwyczajach czy społecznej rutynie”.
Żył wystarczająco długo, by oglądać na własne oczy efekty tego, że Kościół na soborze postanowił pogodzić się ze światem. Przewidywał je na długo przedtem. Nie szczędził okazji do nazywania rzeczy po imieniu. Niczego nie łagodził, z nikim się nie układał. Nie gryzł się w język i nie cedził słówek. Zapłacił za to wysoką cenę, ale pozostawił wspaniałe dzieło – Bractwo Kapłańskie Świętego Piusa X, które jest jego chlubą. Warto przyjrzeć się mu z bliska i wysłuchać go uważnie.
Ewa Polak-Pałkiewicz
wrzesień 2025
Słowa wielkiej wdzięczności należą się kapłanom Bractwa św. Piusa X, którzy pielęgnują pamięć o Założycielu i zawsze służą pomocą przy przypominaniu faktów i szczegółów biograficznych. Dziękuję w tym miejscu za pomoc Księdzu Karolowi Stehlinowi FSSPX, Przełożonemu dystryktu Polski Bractwa św. Piusa X.
Szczególnie wiele autorka zawdzięcza biskupowi Bernardowi Tissier de Mallerais FSSPX – zmarłemu w październiku 2024 roku – autora monumentalnej publikacji dokumentującej z ogromną starannością koleje życia i dokonania Arcybiskupa: Marcel Lefebvre. Życie, z 2009 roku. Jest to pierwsza książka historyczna poświęcona Arcybiskupowi, która – jak sam autor podkreślał – została napisana także po to, by uprzedzić prace niektórych historyków, chętnych przedstawić swoje wersje jego biografii z gotową tezą.
Księdzu Robertowi Skrzypczakowi, znawcy najnowszej historii Kościoła i pisarzowi, autorka pragnie podziękować za uważną lekturę całości oraz pełne życzliwości uwagi.
Autorka dziękuje wydawnictwu Te Deum za możliwość skorzystania ze zbioru fotografii Arcybiskupa.
Pani Katarzynie Litwinczuk należą się słowa wdzięczności za wykraczającą poza zwykły profesjonalizm współpracę przy redagowaniu książki.
Przedziwnie splatają się losy Polski i Francji. Pomijając poparcie Napoleona (wymuszone naszą sytuacją polityczną) i bohaterski czyn zbrojny Polaków na rzecz cesarza Francuzów, poprzez różne epoki przewija się specyficzny rodzaj więzi, której nie daje się ująć w kategorie ściśle polityczne czy kulturowe. Przykładem wykłady Adama Mickiewicza w Collège de France. Co takiego porywało Francuzów w wykładach polskiego poety? Mickiewicz, ukazując literaturę słowiańską – jak życzyli sobie jego pracodawcy – wygłosił de facto cykl błyskotliwych prelekcji o historii i kulturze Polski wrośniętej w kulturę Zachodu. Udowodnił nie tyle jej słowiańskość, ile głębokie osadzenie w chrześcijaństwie, w łacińskiej cywilizacji, w filozofii klasycznej, brzemienne dla największych jej dokonań.
Wieszcz nie był pierwszym Polakiem, który odcisnął piętno na kulturze francuskiej. Wcześniej pojawił się polski król Stanisław Leszczyński (1677-1766); nasz władca w latach 1704-1709 oraz 1733-1736. Postać dość zagadkowo w pamięci Polaków zatarta. Kto dziś pamięta o królu pozbawionym korony, zmuszonym dwukrotnie do opuszczenia ojczyzny, którego losy obfitowały w tragiczne, dramatyczne, ale też zupełnie fantastyczne epizody niczym z awanturniczego filmu?
Pozbawiony władzy przez stronnictwo Sasów monarcha stał się znamienną postacią francuskiego życia intelektualnego na progu oświecenia. We Francji jego pamięć jest żywa, o czym mogłam przekonać się osobiście, odwiedzając Alzację i Lotaryngię, gdzie Leszczyński spędził kilkadziesiąt lat życia jako władca prowincji. Imię polskiego króla wywołuje tu zaskakująco żywe reakcje. Słysząc je, ludzie się uśmiechają. Mówi się o nim jako o „królu filozofie”, „królu dobrodzieju”, „dobrym i mądrym królu Stanisławie”. Trzeba zaznaczyć, że Stanisław Leszczyński zrzekł się – pod naciskiem – korony, ale nigdy tytułu królewskiego.
A przecież nieznany szerzej w Europie, podstarzały i zubożały polski szlachcic zmuszony do abdykacji w swojej ojczyźnie i obejmujący rządy w Księstwie Lotaryngii na zasadzie politycznego dealu wzbudzał początkowo nieufność, nawet rodzaj lekceważenia. Czym mógł ten przegrany Polak zaimponować frankofilskim Lotaryńczykom? Co mogło poruszyć społeczność, choć nominalnie zależną przez pewien czas od austriackich książąt, pozostającą nieprzerwanie w zasięgu kultury francuskiej? Potrafił jednak szybko zyskać niezwykłą popularność wśród mieszkańców prowincji, którą rządził przez trzydzieści lat, być władcą szanowanym i podziwianym. Ujawnił wielką pasję społecznika.
Największe szczęście polega na uszczęśliwianiu innych – powtarzał. Głowił się, co zrobić dla sierot, jak kształcić najuboższe dzieci. Aby obdarzyć błogosławieństwem Bożym kraj, nic nie byłoby milsze Bogu niż zniesienie żebractwa, zauważył, powołując „Fundację na rzecz biednych wstydzących się [żebrać] z miast Lotaryngii i Baru”. Sam nie należał bynajmniej do bogaczy, był zależny finansowo od swojego zięcia Ludwika XV, założył jednak kilkadziesiąt fundacji, by objąć opieką m.in. ofiary klęsk żywiołowych i głodu. Z wielką energią budował w swoim księstwie szpitale, przytułki, szkoły i magazyny zbożowe. Działał, wznosił, unowocześniał, naprawiał. Nie szczędził grosza. Pamiętają mu to tutaj do dziś.
Król Prus Fryderyk II – przecież niepałający przesadną sympatią do Polaków – nie mógł powstrzymać się, by złożyć hołd Stanisławowi Leszczyńskiemu jako społecznikowi: Wasza Wysokość daje w Lotaryngii wszystkim królom przykład tego, co powinni czynić. Dzięki temu Lotaryńczycy są szczęśliwi, i na tym polega profesja monarchów, stwierdził kiedyś rzeczowo, jakby zaskoczony. (Cóż, potwierdza to także Gilbert K. Chesterton: Fryderyk, kiedy okoliczności tego wymagały, potrafił przemawiać językiem zimnego humanitaryzmu, ulubionymi sloganami swoich czasów).
Król Francji, zięć Stanisława Leszczyńskiego, hojną ręką ofiarował mu tę rozległą i bogatą połać francuskiej ziemi – Księstwo Baru i Lotaryngii – ale tylko na czas jego życia (nikt z jego potomków nie mógł jej dziedziczyć; król Stanisław był na pensji rządu francuskiego, nie czerpał też żadnego dochodu z podatków). Bo to właśnie jego córkę Marię Leszczyńską poślubił w 1725 roku piętnastoletni wówczas Ludwik XV, młodszy od swej wybranki o sześć lat. Była królową Francji w latach 1725-1768 i babką Ludwika XVI.
Jako dziecko i młodzieniec Ludwik XV był wątły i chorowity. Obawiano się, że może w każdej chwili umrzeć. Postanowiono ożenić go jak najrychlej z damą, której kondycja fizyczna i wiek mogły gwarantować przyjście na świat następcy tronu. Lista odpowiednich kandydatek była długa i musiała uwzględniać pochodzenie, usposobienie, osobiste przymioty. Król Francji to przecież najlepsza partia Europy, to jest „świata”! Większość dobrze urodzonych panien, do jakich drogami dyplomatycznymi zdołano dotrzeć, nie była jednak w stanie spełnić wszystkich wygórowanych kryteriów. Maria Leszczyńska, dwudziestodwuletnia córka polskiego króla na wygnaniu, kandydatka bez królestwa i posagu, tryskająca wszakże zdrowiem, ciesząca się nienaganną reputacją, wykształcona ponad ówczesne standardy, władająca biegle kilkoma językami, prostolinijna i pobożna zdystansowała – niczym Kopciuszek z baśni – wszystkie możne panny.
Projekt ślubu króla Francji z kandydatką biedną i nieznaną wzbudził wiele domysłów, plotek, komentarzy, często w formie złośliwych pamfletów, czytamy w jednym z opracowań. Nie obyło się bez potoku gwałtownych łez, zawiedzionych nadziei i ciężkiej obrazy. Król miał przecież wcześniej narzeczoną, hiszpańską infantkę (która liczyła w chwili zaręczyn całe dwa lata). Skandal i kryzys międzynarodowy stał się faktem, stosunki dyplomatyczne z Hiszpanią zostały zerwane.
Ślub odbył się najpierw per procura 15 sierpnia 1725 roku w katedrze w Strasburgu. Następnie młoda królowa ruszyła w długą podróż przez Francję, aby po raz pierwszy spotkać swego męża 4 września 1725. Uroczyste zaślubiny odbyły się następnego dnia w Fontainebleau7, podaje Agnieszka Wolnicka, autorka opowieści o małżonkach.
Przez dziesięć lat byli przykładnym i szczęśliwym małżeństwem. Maria obdarzyła Ludwika dziesięciorgiem dzieci. Pod koniec lat 30. XVIII wieku Ludwik XV zaczął się separować psychicznie od żony, spędzając czas z licznymi kochankami. Królowa mimo tej upokarzającej sytuacji prowadziła nienaganne życie, trzymając się z daleka od dworskich intryg. Wypełniała swoje obowiązki stanu, ciesząc się zarazem niezależnością nieznaną królewskim żonom we Francji. Skomplikowany ceremoniał dworski nużył ją, ale i w jakiś sposób też bawił, bo była inteligentna i posiadała zmysł autoironii; nigdy jednak nie uchybiła wersalskiej etykiecie. Robiła, co mogła, by nie popaść w bezczynność, a zarazem nie schlebiać rozrywkom dworu, które uważała za nudne i głupawe. Otoczona gronem przyjaciół, literatów, malarzy mogła więcej czasu poświęcać temu, co kochała: muzyce, lekturze i konwersacji – która była kanonem ówczesnej kultury, a nie tylko obyczajem. Królowa Maria słynęła z ciętych ripost i poczucia humoru.
Haftowanie ornatów dla księży i biskupów było jednym z jej ulubionych zajęć – i jej najstarszej córki – co wzbudzało lekko tylko maskowane złośliwe komentarze w towarzystwie. Przyjmując rolę mecenasa artystów, sama uczyła się malować. Była bardzo muzykalna. Dobrze grała na lirze, klawesynie i gitarze. Zajmowała się też edytorstwem. Na niewielkich rozmiarów prasie drukarskiej, którą sporządzono na jej prośbę, składała aforyzmy i ofiarowywała wydruki bliskim. Jej syn, następca tronu, otrzymał kiedyś tekturowy arkusik ze słowami: Dobrzy królowie są niewolnikami, za to ich narody są wolne.
Przez całe życie absorbowała ją dobroczynność; tak jak jej ojciec znana była z hojnych darowizn i jałmużny, patronowała dziełom miłosierdzia – w tajemnicy przed dworem, gdzie i tak uchodziła za zdziwaczałą dewotkę, przypadek beznadziejny. Krążyły tu nieustannie wieści, których słuchano z płonącymi uszami, że wspomaga klasztory, szkoły, szpitale i przytułki, nie waha się też spłacać długów tych, którzy trafiali za nie do więzienia. W Wersalu zainicjowała budowę szkoły dla dziewcząt z ubogich rodzin.
Za jej karetą zawsze ciągnął tłum żebraków, którym rozdawała pieniądze, tzw. regiment królowej. Finansowała też pensje dla córek wydziedziczonej szlachty, by mogły zdobyć uczciwy zawód. Nie zapomniała o rodakach – ufundowała gabinety astronomiczno-fizyczne w kolegiach jezuickich w Warszawie i Poznaniu, opiekowała się polskimi jezuitami studiującymi we Francji8, wymienia Agnieszka Wolnicka. Broniła – z dobrym, ale niestety tylko doraźnym skutkiem – jezuitów przed kasatą ich zakonu, do której władcy kilku krajów nakłaniali coraz bardziej niecierpliwie papieża Klemensa XIII.
Historyk Kościoła, Henry J.A. Sire, zaznacza, że na dworze Ludwika XV Towarzystwo Jezusowe miało zaprzysięgłego wroga. Była nim wieloletnia faworyta króla markiza de Pompadour, „gdyż należący do zakonu spowiednik królewski usiłował przekonać Ludwika XV do zakończenia budzącego powszechne zgorszenie romansu”9. Król ugiął się pod naciskiem zarówno metresy, jak i ministra spraw zagranicznych Choiseula, którego była protegowaną, a który doprowadził do kasaty zakonu we Francji w 1765 roku. Francja została pozbawiona rozległego szkolnictwa prowadzonego przez zakon i zerwała z jego systemem edukacji.
W ciągu następnych dekad rozlała się tu plaga bezbożnictwa i rozpusty, zamieniając tę ostoję europejskiego katolicyzmu w kraj niemal pogański. Pogłębianie się przepaści między kulturą intelektualną a duchową oraz francuski absolutyzm sprzyjały rozplenianiu się coraz bardziej nienaturalnych form życia społecznego. Sztuczne francuskie życie naśladowały księstwa niemieckie z ich absolutystycznymi monarchiami i francuskojęzycznymi dworami. Oba te społeczeństwa zostały zniszczone przez rewolucję francuską, przypomina Sire10.
Po śmierci madame de Pompadour królowa Maria zamówiła mszę za jej duszę. Gdy jedna z dam dworu zdumiona spytała o motywy decyzji, królowa odparła zupełnie niespeszona: To przecież naturalne, moja droga, pani de Pompadour była damą dworu i nigdy nie mogłam się na nią skarżyć. Reszta mnie nie obchodzi, to sprawa między Bogiem a królem.
Maria miała intuicję co do tragicznej przyszłości monarchii we Francji. Widząc całą sztuczność życia tej instytucji, oglądając z bliska jej rozkład, przepowiadała, że „to już długo nie potrwa”. Dwadzieścia pięć lat po jej śmierci zginął pod ostrzem gilotyny jej wnuk Ludwik XVI.
Choć Stanisław Leszczyński nie utrzymywał specjalnie bliskich relacji z Ludwikiem XV, zachował serdeczne i czułe stosunki z córką i jej dziećmi; odwiedzał ich często w Wersalu, pisywał do Marii długie listy. Przez całe życie byli przyjaciółmi.
W czasie ostatnich miesięcy jej życia Ludwik XV odkrył na nowo żonę, odwiedzał ją kilka razy dziennie, był czuły i troskliwy – zaznacza Agnieszka Wolnicka. – Zmarła na jego rękach w dniu swoich 65. urodzin. Francuzi pielgrzymowali gromadnie do zwłok „Naszej Dobrej Królowej” wystawionych na osiem dni na widok publiczny. Diuk de Croÿ pisał: „Ta królowa, która przez całe życie czyniła tylko dobrze, zasługuje na szacunek swego narodu”. Opat Proyart i arcybiskup Bordeaux prorokowali, że monarchini zostanie wyniesiona na ołtarze. Wśród ludu krążyła opinia o jej świętości i zapewne tylko z powodu rewolucji nie doszło do kanonizacji.
Ostatnie lata życia spędziła w ascezie, odwiedzając klasztory karmelitanek i wizytek i poświęcając się szerzeniu kultu Najświętszego Serca Jezusa. Jej spowiednikami byli zawsze Polacy. To właśnie francuskiej królowej Marii zawdzięczamy fakt, że święto Najświętszego Serca Jezusa zostało wprowadzone po raz pierwszy w świecie właśnie w Polsce, w 1765 roku, na prośbę naszych biskupów.
Wykształcony i oczytany poliglota, elokwentny i dowcipny, zwany przez Francuzów Le sage de l’Europe – mędrzec Europy, król Leszczyński zostawił po sobie dzieła świadczące nie tylko o zmyśle gospodarczym i żywej wyobraźni społecznika, lecz także o wybitnej umysłowości i talentach mecenasa sztuki i nauki w wielkim stylu. Zwany mędrcem z racji swoich prac filozoficznych, zyskał także przydomek Enchanteur – Czarodziej. Obdarzyli go nim przyjaciele i goście składający mu wizyty w rokokowym pałacu w Lunéville pod Nancy, gdzie zamieszkał z żoną Katarzyną z Opalińskich z powodu niezwykłej atmosfery, jaka tu panowała. Unowocześniony i wyposażony przez polskiego króla pałac nazywano Wersalem Lotaryngii. Zachwyt budził ogromny park wraz z ogrodem botanicznym, dzieło naszego byłego władcy, gdzie królowały kaskada na rzece Vezouze i wodne labirynty, rwały oczy egzotyczne pawilony, zdumienie budziły pierwsze parkowe automaty. Na lunewilskiej Skale, czyli murze podtrzymującym taras, król postawił wioskę idealną, gdzie prawie setka drewnianych postaci naturalnej wielkości poruszanych wodnym mechanizmem wykonywała codzienne prace wiejskie (Agnieszka Wolnicka). Tu w otoczeniu dworu polski król przyjmował przyjaciół, filozofów, artystów i pisarzy.
Znana była jego pasja podróżnicza. Ale nie jeździł wygodną karetą z towarzyszącym mu orszakiem. Jakby drwiąc z wystawności życia francuskiej arystokracji, zwłaszcza dworu, i na przekór luksusom, w które wyposażył własną siedzibę w Lunéville, objeżdżał francuską prowincję – postanowił poznać ją osobiście – chłopskim pojazdem bez dachu, którym sam powoził, zaprzężonym w jednego konia, zatrzymując się często po drodze i gawędząc ze spotkanymi wieśniakami. Znała go cała Francja.
Ten przekorny Polak wsławił się też jako pisarz i myśliciel, który dbał o intelektualny rozwój mieszkańców swojego księstwa. W Nancy, stolicy Lotaryngii, założył Królewskie Kolegium Medyczne oraz Bibliotekę Publiczną – pierwszą taką instytucję w Europie. Znawca sztuki i architektury, pasjonat urbanistyki (pierwsze pomysły urbanistyczne realizował jeszcze w Wielkopolsce – w rodzinnym Lesznie oraz w Rydzynie, rezydencji ojca), był także pomysłodawcą i projektantem ogromnego placu w centrum miasta, który uznawano za cud techniki ze względu na nowatorskie rozwiązania inżynieryjne i architektoniczne11.
To oryginalne założenie urbanistyczne zintegrowało dwie części miasta, tworząc nowe centrum. Jak napisał Jacques Levron: „Stanisław i jego architekci wyposażyli stolicę Lotaryngii w najpiękniejszy zespół monumentalny, który XVIII wiek przekazał Francji”. Do dziś podziwiany, stanowił wzór dla projektujących place w Paryżu, Brukseli, Kopenhadze, Lizbonie i Madrycie. Dziś na środku tego placu wznosi się okazały pomnik króla Leszczyńskiego; w 1831 roku wybudowali go z własnych kieszeni mieszkańcy Lotaryngii. Symboliczny jest fakt, że wcześniej w tym miejscu stał pomnik Ludwika XV (zwany kolumną Ludwika XV; ufundował go sam Leszczyński), który zniszczyli rewolucjoniści. Jednak Lotaryńczycy, gdy minęły czasy rewolucji, nie chcieli Ludwika, tylko Stanisława.
Król Leszczyński powołał też Akademię Stanisława w Nancy (stowarzyszenie naukowe i literaturoznawcze, które istnieje do dziś i słynie z prężnej działalności). Jednym z jej bywalców był Monteskiusz (wł. Charles Louis de Secondat), prekursor francuskiego oświecenia. Mało kto dziś potrafi dostrzec, że jego główne dzieło O duchu praw z 1748 roku jest wyraźnie inspirowane książką Stanisława Leszczyńskiego Głos wolny wolność ubezpieczający z 1733 roku.
Założona przez króla Stanisława w Lunéville Szkoła Rycerska istniała w latach 1737-1766. Rocznie kształciło się tam pięćdziesięciu młodych ludzi. Król połowę miejsc rezerwował dla synów polskiej i litewskiej szlachty. Na niej wzorowali się założyciele słynnej warszawskiej Szkoły Rycerskiej i Collegium Nobilium.
Dbając o wysoki poziom nauczania, właściwe zachowanie i kulturę osobistą uczniów, król Stanisław przykładał wagę do prawości w myśl filozoficznej zasady, że „życie jest praktykowaniem cnoty”. Szkoła wspierana przez doświadczenie i wiedzę jednego z najlepiej wykształconych ludzi epoki, ojca Stanisława Konarskiego, pijara, poety, pedagoga, publicysty i reformatora, zyskała we Francji wielką renomę. Konarski, stronnik i przyjaciel króla, był tu częstym gościem.
Szkoła Rycerska w Lunéville miała za zadanie kształtować charakter młodego człowieka, ze szczególnym uwzględnieniem cnót obywatelskich, mniej uwagi poświęcając zdobyciu przez kadetów erudycyjnego wykształcenia. Poziom nauczania był wysoki w porównaniu z większością ówczesnych szkół, w czym niemała zasługa słynnego pijara.
Był on szczerze przekonany o konieczności wspierania Stanisława Leszczyńskiego i wysiłków zmierzających, by powrócił na polski tron; posłował do Paryża, zabiegając o poparcie dla niego. (W 1771 roku król Stanisław August Poniatowski w uznaniu osiągnięć Stanisława Konarskiego na zawsze uwiecznił jego imię w dziejach nauki i oświaty w Polsce, nakazując wybić medal z napisem: „Sapere auso”, czyli „Temu, który odważył się być mądry”).
Stanisław Leszczyński tłumaczył na język polski dzieła religijne Francuzów, m.in. D.-X. Clémenta Rozmowy duszy z Panem Bogiem wybrane ze słów św. Augustyna oraz Historię Nowego i Starego Testamentu Nicolasa Fontaine’a. W 1760 roku ogłosił w Nancy swoją rozprawę L’incrédulité combattue par le simple bon sens, która była polemiką z deizmem szerzącym się wówczas w salonach arystokratów pod wpływem Woltera. Głos wolny wolność ubezpieczający zdołał opublikować w Polsce dopiero kilkanaście lat po napisaniu (tytuł tej książki znalazł się na winiecie wydawanego w podziemiu przez wiele lat przez Antoniego Macierewicza i jego współpracowników pisma „Głos”). Jej główna teza to taka reforma państwa, by jego niepodległość i dobrobyt stały się dobrem wszystkich jego mieszkańców: konieczność zniesienia pańszczyzny w Polsce, postulat prawnej opieki nad chłopami, zagwarantowanie praw dla mieszczan (ich reprezentacji w sejmie, prawa do posiadania ziemi, likwidacji ich upośledzenia jako obywateli w stosunku do szlachty), opodatkowanie stanu szlacheckiego, zniesienie przez sejm liberum veto, utworzenie silnej armii, zniesienie wolnej elekcji, zaprowadzenie monarchii dziedzicznej i konstytucyjnej oraz konieczność wzmocnienia władzy administracyjnej i wykonawczej.
Książę Lotaryngii z żarliwością argumentuje na rzecz uznania niemałej roli pospólstwa w ówczesnym społeczeństwie, wzywając w ślad za tym do zerwania z powszechnym w jego opinii, niegodnym sumienia chrześcijanina, a nade wszystko destabilizującym i zubożającym Rzeczpospolitą traktowaniem «ludu pospolitego» jak niewolników, czytamy w jednym z opracowań. Do tego dzieła Stanisława Leszczyńskiego wyraźnie nawiązuje późniejsza historycznie praca o. Stanisława Konarskiego O skutecznym rad sposobie zawierająca fundamentalne postulaty reformy państwa. Nie masz tedy inszego sposobu, tylko odważyć się trzeba na inszy, gruntowny, piękny, doskonały budynek – apeluje Konarski. Zarówno on, jak i Leszczyński wykazali się niemałą odwagą w formułowaniu żądań reformowania kraju w duchu republikańskim, z intelektualną rzetelnością i moralną odpowiedzialnością za los ojczyzny.
Głośne stały się też, zwłaszcza we Francji, przepełnione osobistymi refleksjami, a zarazem eksponujące silnie sensus catholicus Rady dla córki Stanisława Leszczyńskiego. Książka zapoczątkowała oryginalny gatunek literacki: poradnik rodzinny (wkomponowany w niektórych wydaniach w osobisty pamiętnik autora); ten typ literatury stał się bardzo popularny w sferach wyższych, miał licznych naśladowców i przetrwał blisko sto lat.
Autor wskazuje, czym jest prawdziwa wielkość człowieka. Zaleca, by córka, afirmując swoją godność królowej, nie zapominała nigdy, że prawdziwa wielkość polega na chwale Bożej, na szlachetności serca, subtelności i wzniosłości uczuć, walce z namiętnościami i zwyciężaniu samego siebie. Wzywa do starannego badania sumienia, moralnej czujności, rozliczania się z miłości własnej, nierezygnowania z codziennej walki o duszę.
Codzienne uczestnictwo Stanisława Leszczyńskiego we Mszy św. było czymś wyjątkowym na tle życia religijnego arystokratów tamtego czasu, nie tylko we Francji. Król nie ulegał snobizmowi i modom, nie zależało mu na popularności w sferach towarzyskich Francji. Zdawał sobie natomiast aż nadto dobrze sprawę z niebezpieczeństwa antychrześcijańskiej, demagogicznej i niezwykle przy tym efektownej publicystyki Woltera – zwanego także w kręgach bliskich Wersalowi – „filozofem”, i otwarcie nazywał fałszem lansowany przez niego deizm. Élie Fréron, konserwatywny filozof francuski, publicysta i krytyk, obrońca monarchii i Kościoła, w swojej gazecie „L’Année Littéraire” bezkompromisowo polemizował z Wolterem. Był świadom, że to od niego „ludy łacińskie uczyły się obłąkańczego sceptycyzmu”, jak podsumował nauki Woltera Chesterton – tak jak od jego przyjaciela Fryderyka II „lud teutoński nauczył się obłąkańczej pychy”. Stanisław Leszczyński regularnie czytywał ten periodyk i podtrzymywał go hojnymi datkami. Élie Fréron nazwał swego syna na cześć króla Stanisława jego imieniem.
Stanisław Leszczyński polemizował także otwarcie z Jeanem Jacquesem Rousseau (który bywał w Lunéville jako gość), obnażając fałsz jego tezy o przeciwieństwie natury i kultury.
Król wygnaniec zmarł tragicznie 23 lutego 1766 roku w wieku 88 lat. Gdy zasiadł przed kominkiem, by zapalić ulubioną poranną fajkę, od iskry zapalił się jego długi szlafrok z indyjskiego jedwabiu. Rany od oparzeń okazały się śmiertelne. Został pochowany w Notre-Dame-de-Bon-Secours w Nancy (jednym z dwóch barokowych kościołów, które ufundował). Świątynia została zdewastowana w niszczycielskim szale podczas rewolucji francuskiej; szczątki królewskie dwukrotnie sprofanowano. W 1814 roku zdołał je odszukać Michał Sokolnicki, który przewiózł je do Poznania, a następnie starał się o pochówek Leszczyńskiego w katedrze wawelskiej. Ciało króla jednak w tajemniczych okolicznościach zaginęło; dopiero w roku 1924 odnaleziono je w podziemiach kościoła św. Katarzyny w Leningradzie. Stamtąd udało się je przemycić do Warszawy i w roku 1938 trafiło do katedry wawelskiej.
Dlaczego musimy umierać za Gdańsk? (Pourquoi mourir pour Dantzig?), ten slogan zamieścił francuski aktywista polityczny Marcel Déat w artykule opublikowanym 4 maja 1939 roku w „L’Œuvre”, wpływowym liberalno-lewicowym czasopiśmie o pacyfistycznym zabarwieniu – pisze historyk Michał Wenklar. – Déat przekonywał, że Francja powinna za wszelką cenę uniknąć wojny z Niemcami z powodu Polski. Jednak hasło to nigdy nie zyskało wśród Francuzów popularności (76 proc. Francuzów opowiedziało się wówczas za wojną z powodu Gdańska, 17 proc. przeciw). Wykorzystywali je jednak zręcznie przeciwnicy sojuszu polsko-francuskiego. Nagłaśniano je w Polsce jako symbol zdrady sojusznika, a wręcz francuskiego tchórzostwa, wygodnictwa i braku wyobraźni politycznej. Déat zakończył swój artykuł efektowną frazą: Walczyć u boku naszych przyjaciół Polaków we wspólnej obronie naszych ziem, naszych dóbr, naszej wolności to perspektywa, przed jaką możemy z odwagą stanąć, jeśli ma przyczynić się do utrzymania pokoju. Ale umierać za Gdańsk, nie!12.
Znany z radykalnych socjalistycznych poglądów autor stał się podczas okupacji jednym z największych kolaborantów w swoim kraju. Założył ugrupowanie, które w pomysłach podporządkowania się Hitlerowi szło nawet dalej niż rząd Vichy. Po wojnie uciekł do Włoch, gdzie ukrywał się do końca życia. W swojej ojczyźnie został skazany zaocznie na śmierć.
W historii Francji pojawia się jednak – znacznie wcześniej – ktoś, kto właśnie odważył się „umrzeć za Gdańsk”, i to na Westerplatte. Ludwik XV podjął bowiem – dość niekonsekwentnie – próbę doprowadzenia do powrotu swego teścia na tron Polski. Stało się to realne po śmierci Augusta II w 1733 roku. Stanisław Leszczyński, wsparty finansowo przez zięcia, wyruszył z zamku Chambord, w przebraniu kupca, w niebezpieczną podróż na elekcję do Warszawy. Przemieszczał się wieloma przygodnymi środkami lokomocji; znaczny fragment trasy przeszedł piechotą. Jego przeciwnicy świadomi zagrożenia, jakie stanowił dla władzy stronnictwa rosyjsko-saskiego nad Rzeczpospolitą, wysłali za nim list gończy. Ponowny jego wybór – zdecydowaną większością głosów elektorów – stał się przyczyną wojny o polski tron. Rosja, Austria i Saksonia popierały Augusta III, interweniując zbrojnie, zamierzały szybko rozgromić zwolenników Leszczyńskiego. Pomoc militarna i polityczna nadeszła ze strony francuskiej.
Przebieg kilkumiesięcznych krwawych zmagań o Gdańsk, silnie ufortyfikowaną twierdzę oporu stronnictwa króla, układa się w dramatyczną opowieść pełną nagłych zwrotów akcji (sam Stanisław Leszczyński ukrywał się przez kilka miesięcy w pobliżu oblężonego portu, czekając na pomoc swoich stronników, jednak wierne mu oddziały polskiego wojska nie zdołały przedrzeć się do Gdańska). Zderzyły się tu ze sobą dwa skrajnie różne nastawienia francuskich oficerów wobec starcia z armią rosyjską.
Pomimo niezakłóconego lądowania możliwość rozwinięcia działań została przez francuskiego dowódcę, brygadiera Lamotte de la Peirouze, oceniona negatywnie. Ku ogromnemu zaskoczeniu i rozczarowaniu oblężonych Francuzi bez uprzedzenia podjęli decyzję o wycofaniu się i powrocie do kraju, rezygnując z walki na okręty. Odwrót nastąpił w nocy z 14 na 15 maja 1734 roku. Powracająca wyprawa, pozbawiona bojowego ducha, trafiła do kopenhaskiego portu. Tutaj jej uczestnicy z poczuciem porażki stanęli przed obliczem rycerskiego pułkownika Ludwika Roberta Hipolita de Bréhan hrabiego Plélo, ambasadora Francji w Danii, pełnego energii i wiary w słuszność sprawy francusko-polskiej, pisze gdański historyk Adam Koperkiewicz w szkicu Hrabia de Plélo, francuski obrońca króla Stanisława Leszczyńskiego.
Kim był ten dzielny szlachcic? Wywodził się ze znakomitej rodziny bretońskiej, urodził się w Rennes w 1699 roku. Karierę wojskową wybrał jako młody chłopak. W wieku osiemnastu lat był już podporucznikiem żandarmerii, mając dwadzieścia cztery lata osiągnął stopień pułkownika. Pomimo absorbującej służby wojskowej poświęcał się studiom literackim, naukom ścisłym, filozofii, historii i astronomii. Władał łaciną, włoskim i angielskim. Znajomość tego ostatniego wyróżniała go w ówczesnych elitach francuskich. Nic dziwnego, że Ludwik XV wybrał go do służby dyplomatycznej i skierował na trudny wówczas dla Francji odcinek do Kopenhagi, do której przybył z żoną w 1729 roku. Stąd uważnie śledził zmagania Stanisława Leszczyńskiego o tron. Współorganizował pierwszą wyprawę i wspierał ją własnymi funduszami. Odwrót spod Gdańska potraktował jako klęskę prestiżu Francji, swojego władcy i własnej osoby. W interweniujących listach do Paryża grzmiał: «W grę wchodzi honor króla (…) oraz całego narodu», a do Ludwika XV pisał rozżalony: «Okoliczności tego, do czego doszło, wzbudzają przerażenie rozmiarem hańby, jaka pokryła naród»; «Nigdy, Panie, armia Waszej Wysokości nie doświadczyła podobnie haniebnego afrontu». Nic go nie mogło powstrzymać, by osobiście wyruszyć do Gdańska z odsieczą Leszczyńskiemu.
Z pamiętnika świadka jego śmierci, markiza d’Argensona: Hrabia de Plélo dowodził trzema batalionami (ok. tysiąc pięćset żołnierzy), usiłując bronić miasta, ale ze względu na ogromną przewagę Moskali, blisko trzydzieści tysięcy nieprzyjaciół, nie miał szans na powodzenie. Pomimo tego walczył dzielnie do końca. Mimo ran, ociekając krwią, trzykrotnie prowadził atak, próbując podnieść na duchu naszych żołnierzy, którzy widzieli bezsens dalszej walki. Zginął po odniesieniu piętnastu ran.
10 listopada 1734 roku żona hrabiego de Plélo, Ludwika-Franciszka, przypłynęła do Dunkierki i stąd udała się do Paryża, jak odnotowuje Adam Koperkiewicz. W przeddzień śmierci męża urodziła bliźniaki. Wdową i dziećmi zaopiekowała się królowa Maria. Jedna z córek hrabiego, Luiza-Felicyta de Plélo, została jej damą dworu. Ciało ambasadora przywieziono do Francji i pochowano w rodzinnych stronach w Saint-Brieuc. A król wygnaniec? Po półtorarocznym pobycie w Królewcu przedostał się do Paryża, gdzie zrzekł się korony, zachowując tytuł królewski, a z rąk zięcia króla Ludwika XV otrzymał Księstwo Baru i Lotaryngii, by tutaj, na obczyźnie, wykazać się pełnym talentem władcy, humanisty, organizatora, inwestora, budowniczego i społecznika.
W rezultacie Lotaryngia znalazła się bezapelacyjnie w rękach francuskich (wcześniej należąc do Habsburgów). Historycy ocenili po latach cały przemyślny zabieg przejęcia księstwa z udziałem naszego króla – raczej w roli figuranta – jako polityczny majstersztyk. Ostatni faktyczny wielki sukces dyplomacji francuskiej przed rewolucją. Może to brzmieć nieco cynicznie, bo przecież nie obyło się po stronie Francuzów bez licznych ofiar.
Król Leszczyński tymczasem z najwyższym trudem, klucząc i myląc przeciwnika, w przebraniu wieśniaka zdołał się wydostać z pierścienia oblężenia gdańskiej twierdzy i po kilkutygodniowej wędrówce – także przepłynięciu wielu kilometrów łodzią przez jeziora, rzeki i bagna – przeprawił się do Królewca.
Ucieczka króla przerwała cierpienia obrońców i mieszkańców Gdańska spowodowane wielomiesięcznym ostrzałem – na oblężonych spadło ponad 5400 pocisków armatnich różnych kalibrów, około 1800 domów zostało zrujnowanych lub uszkodzonych. Poddali się 7 lipca za cenę znacznej kontrybucji i uznania króla Augusta III. Los wziętych do niewoli Francuzów okazał się okrutniejszy, niż mogli sobie wyobrazić. Dla nich konsekwencje desantu nie zakończyły się pod Gdańskiem. 27 sierpnia zaokrętowani na rosyjskie jednostki zostali przewiezieni do Petersburga i Narwy wbrew kapitulacyjnym ustaleniom gwarantującym powrót do ojczyzny – Francja i Rosja nie były w stanie wojny. Uwolnienie jeńców zwycięska strona uzależniła od zwrotu przez Francuzów zagarniętej w czerwcu na Bałtyku rosyjskiej fregaty „Mittau” z 200-osobową załogą. Jedynie starsi oficerowie byli podejmowani na dworze carycy Anny Iwanowny, która będąc pod wrażeniem nadzwyczajnego poczucia honoru i bezgranicznego oddania ryzykownej misji, zażądała portretu największego bohatera tych wydarzeń, hrabiego Plélo, i trzymała go w swoim pałacu aż do śmierci. Dopiero między 2 a 5 listopada rosyjskie okręty zabrały zwolnionych Francuzów i przewiozły do Kopenhagi. Ale trudne warunki żeglugi, zimno, mrozy, choroby zaczęły dziesiątkować byłych jeńców. Już wcześniej w Narwie zmarło 380 żołnierzy i 11 oficerów. Katastrofa statku „Young Thomas” pod Łebą pochłonęła kolejne 31 ofiar, w Danii zmarło dalszych 85. W sumie od kapitulacji do czasu powrotu do ojczyzny utracono ponad 700 osób13.
Wyważony i ostrożny jak czapla kard. Fleury, który zawiadywał polityką Francji w czasach Ludwika XV, nie był skłonny poświęcać dobrych układów z sąsiadami za dalsze inicjatywy zmierzające do powrotu na polski tron królewskiego teścia. Francja uznała Augusta III jako króla Polski, w zamian Stanisław Leszczyński został dożywotnim władcą Lotaryngii.
Ci, którzy nie wahali się „umierać za Gdańsk”, pozostają zapomnianymi bohaterami mało dziś znanego fragmentu historii naszych obydwu krajów, sprowadzanego do awanturniczego epizodu pozbawionego znaczenia, a przecież niezwykłego, pełnego doniosłej treści.
We wspomnieniach François-René Chateaubrianda znaleźć można wzmiankę o jego spotkaniu z wandejskim chłopem w czasie, gdy w Wandei trwało krwawe powstanie przeciw rewolucji francuskiej. Sam Chateaubriand był uciekinierem przed masakrą, jaka stała się udziałem jego najbliższej rodziny; spotkanie miało miejsce w Londynie. Przybysz zza kanału La Manche, skromny człowiek, rojalista, miał za zadanie odebrać ładunek w londyńskiej nieformalnej ambasadzie powstańców. (Tak nazywa pisarz ośrodek pomocy Wandejczykom – prowadził go francuski szlachcic14, organizowano tu zaopatrzenie armii wandejskiej w proch). Uderzony niepozornym wyglądem owego przybyłego rodaka pisarz zaczął rozpytywać o niego i ktoś z londyńskich sąsiadów, emigrant z arystokracji, stwierdził z pobłażliwym uśmiechem: „Ach, to nikt, zero, wandejski wieśniak, dostarczyciel listu od swoich przywódców”. Chateaubriand nie omieszkał uzupełnić po latach tej charakterystyki:
Ten człowiek, ten „nikt”, uczestniczył w dwustu walkach o wsie, miasta i bronione posterunki, w siedmiuset potyczkach i w siedemnastu regularnych bitwach; walczył z trzystutysięczną regularną armią, sześcioma czy siedmioma tysiącami rekwirentów i narodowych gwardzistów; pomagał w transporcie pięciuset armat i stu pięćdziesięciu tysięcy strzelb: przedzierał się przez „piekielne kolumny”… był w samym środku oceanu ognia, który trzy razy przetaczał swe fale nad lasami Wandei; widział wreszcie, jak ginęło trzysta tysięcy tych Herkulesów pługa, towarzyszy jego trudów, i jak zmienia się w spopielałą pustynię sto mil kwadratowych żyznego kraju… Dwie Francje spotkały się na tej ziemi, którą zrujnowały do szczętu…15
Gdy europejscy rolnicy zmuszeni są dziś demonstrować przeciwko decyzjom Brukseli, zapominamy często, że ludzie, którzy uprawiają własną ziemię, są zawsze (oprócz Kościoła!) największym wrogiem rewolucji. Ich protesty bierze się często za czysto partykularną obronę własnych interesów. Andrzej M. Cisek w książce Kłamstwo Bastylii poświęconej rewolucji francuskiej przypomina, że tym, którzy znają wieś tylko z filmów, łatwo jest przypisywać jej mieszkańcom naiwność. Chłop, w odróżnieniu od tego, co myślą o nim tak zwani ludzie z miasta, jest wielkim indywidualistą i wie dokładnie, czego chce. A chce bardzo niewiele, bo tylko żyć życiem swych przodków. Z własnego doświadczenia wie, że każda interwencja z zewnątrz, każda nowa idea może zagrozić jego istnieniu, odrzuca ją. Nie pozwala sobie dyktować, co ma robić i jak się zachowywać16.
Jeśli utożsamia się inteligencję z gotowością do przyjmowanie nowinek, łatwo oskarżać chłopów o głupotę, ograniczoność i zatwardziałość. Nazywać tępym uporem trwanie przy swoich przekonaniach. Nie przyjmować do wiadomości, że jest to obrona człowieka myślącego, który nie czuje się nigdy częścią stada, przed wykorzenieniem i narzucaniem statusu niewolnika. Wolą uchodzić za kulturowy relikt, którego nikt z „ludzi nowoczesnych” nie rozumie i traktuje jak skamienielinę. Ten tępy upór – dodaje A.M. Cisek – w odrzucaniu nowego pozwolił przechować tradycje narodowe. Gdyby nie on, to być może zniknęłyby na zawsze takie języki jak czeski, ukraiński czy litewski… Upór oznacza u chłopów zawsze to, że nie dają się nikomu na nic nabrać. Potrafią walczyć o swoje.
Pierwsze ludobójstwo w czasach nowożytnych dokonane zostało w trakcie rewolucji francuskiej przez jakobinów na chłopach z prowincji Wandea. Jego celem było ostateczne rozwiązanie kwestii obecności na tej ziemi tysięcy ludzi niepoddających się rewolucyjnej indoktrynacji. Powstanie wandejskie, które ogarnęło także dużą część tutejszego mieszczaństwa i które popierała szlachta, było inspirowane przez lud. Chłopi oczekiwali od panów w zasadzie tylko przywództwa militarnego. Była to insurekcja ludowa, a nie „polityczna” ani nawet „społeczna”, podkreśla Vittorio Messori, przeciw próbom dechrystianizacji, którą wprowadzała drapieżna mniejszość w stolicy17. Kilkadziesiąt lat wcześniej prowadził tu swoje słynne misje św. Ludwik Maria Grignion de Montfort (od niego zapożyczył Jan Paweł II zawołanie „Totus Tuus”).
Historia wandejskiego zrywu nie cieszy się dziś ani szczególnym zainteresowaniem, ani uznaniem oficjalnych historyków, także ludzi posoborowego Kościoła. Jest czymś niewygodnym, nie bardzo wiadomo, co z nią zrobić w epoce, gdy ideologiczne zasady rewolucji przeniknęły nawet do nauczania Kościoła. Uważa się, że to, o co walczyli wandejscy chłopi, to anachronizm, skazana na przegraną obrona starego porządku przed światłą awangardą postępu. Całe szczęście, że obalone zostały wreszcie bastiony przedrewolucyjnego państwa, które było tak mocno związane z Kościołem, w myśl przestarzałej koncepcji świata – tak stawia się dziś sprawę Wandei w kręgach uniwersyteckich, artystycznych, wśród postępowego duchowieństwa.
Tematyką powstania bardziej wnikliwie zajmowali się we Francji głównie utalentowani historycy amatorzy, których nie zaliczano do poważnych autorów. Najbardziej ceniony w tym kraju dziewiętnastowieczny historyk Jules Michelet nie poświęcał mu większej uwagi, ale pozwalał sobie na wygłaszanie bezceremonialnych opinii typu: masowe topienie przez republikanów wandejskich kobiet i dzieci w Loarze to nic innego jak „filantropijna eutanazja”.
Dziś „oficjalne traktowanie Wandei jest bardziej skuteczne i podstępne”, zaznacza Pierre Chaunu, jeden z nielicznych naukowców francuskich z Sorbony na poważnie zajmujących się historią powstania. Po tym, jak jej mieszkańców potopiono, okaleczono i rozszarpano (sadystyczna pomysłowość kolumn karnych Turreau równa jest pomysłowości SS, gułagów i Czerwonych Khmerów), zapomniano o nich...18
Vittorio Messori przypomina, że podczas uroczystego świętowania dwusetletniej rocznicy rewolucji francuskiej wielu katolików, a nawet niektórzy biskupi zachowali krępujące milczenie na temat trzech tysięcy zamordowanych księży, wielu zgwałconych zakonnic i setek chłopów poćwiartowanych w tych prowincjach, w których wzniecili powstanie, gdyż nie chcieli zrezygnować ze swojej religii19.
Moja znajoma, Polka, doktor historii, która odwiedziła przed kilkoma laty lokalny uniwersytet w La Rochelle, nie spotkała tam nikogo, kto by chciał zamienić choćby parę zdań na temat Wandei; wszyscy udawali głuchych.
Powstanie wandejskie w obronie chrześcijaństwa było pierwszym przypadkiem radykalnego odrzucenia przez prostych ludzi jednej ze współczesnych ideologii. Chłopi tak samo odrzucili potem marksizm i faszyzm. Bez szemrania natomiast, jak podkreśla Messori, naród francuski „zgodził się na autorytaryzm napoleoński, który zdławił «nieśmiertelne» zasady 1789 roku”.
W 1986 roku ukazała się książka młodego historyka i politologa Reynalda Sechera pt. Ludobójstwo francusko-francuskie. Wandea – departament zemsty, która wywołała we Francji konsternację, a wkrótce gwałtowne spory i polemiki (poprzedziło ją wydanie niewielkiego tomu Jeana Dumonta Dlaczego nie świętujemy 1789, autor prostował w nim niektóre mity na temat rewolucji). Secher usiłował dotrzeć do dokumentacji wydarzeń z lat 1792-1799 i szybko zorientował się, że publiczne archiwa nie zawierają żadnych dokumentów potwierdzających masakrę dokonaną przez wojska rewolucyjne na ludności Wandei oraz bilansu zniszczeń materialnych, które były częścią zaplanowanej zbrodni. W archiwach prywatnych, w urzędach miasteczek, na plebaniach znalazł jednak cenne dla wnikliwego badacza materiały, m.in. mapy rządowych geodetów, listy, raporty i szereg innych dokumentów. Wynika z nich, że z pięćdziesięciu tysięcy domów w Wandei dziesięć tysięcy zrównano z ziemią (20 proc.). Zagładzie uległo całe bydło, uprawy rolne zdewastowano; program eksterminacji opracowany w Paryżu skazywał na śmierć głodową mieszkańców Wandei, którzy przeżyli, ukrywając się w lasach i niedostępnych jarach.
Niech nam nie mówią o humanitaryzmie wobec tych bestii z Wandei, wszyscy zostaną wykończeni!, wołał generał Carrier do żołnierzy, którym rozkazano mordować wieśniaków. W Paryżu zapadła decyzja, by zamienić Wandeę – tę do niedawna kwitnącą prowincję, jedną z najbogatszych w kraju, słynącą z uprawy pszenicy i hodowli bydła szlachetnych ras – w „narodowy cmentarz Francji”20. Nie wahano się używać broni chemicznej, zatruwać wiejskie studnie; były próby wysyłania konwojów z wódką z dodatkiem arszeniku. Wodzowie rewolucji apelowali o bezwzględność w „oczyszczaniu ziemi ze złej rasy”; groźnej, bo nie zamierzała zaakceptować Deklaracji praw człowieka.
Źle uzbrojeni, ale niezwykle zaciekli Wandejczycy walczyli pod białymi sztandarami Najświętszego Serca Jezusa oraz chorągwiami, na których wyhaftowano burbońskie lilie.
Opisy bezwzględności i okrucieństwa, także wobec kobiet, dzieci i starców, mogą dziś rywalizować z utrwalonymi zapisami najbardziej makabrycznych masowych zbrodni największych w historii morderców, w rodzaju Stalina i Hitlera. Reynald Secher użył jako pierwszy słowa „ludobójstwo” wobec metod rozprawienia się z Wandejczykami, którzy chcieli tylko jednego: by nie zmuszano ich do przyjmowania praw rewolucji. (Po publikacji Ludobójstwa francusko-francuskiego droga do kariery akademickiej tego zdolnego naukowca, autora kilku książek, współautora pięciu filmów dokumentalnych została zamknięta).
„Honor Naszego Pana/ Uznajemy tylko jedną chwałę/ Chwałę Naszego Pana”, brzmiały słowa hymnu powstańców. Wandejczycy domagali się przywrócenia swobód Kościołowi, powrotu do parafii ich księży – tych, którzy nie złożyli przysięgi na wierność Republice i zostali wygnani z parafii; nierzadko wymuszano na nich wyjazd z kraju, a ci, którzy zostali, wkrótce stali się zwierzyną łowną rewolucyjnych szwadronów. Hasłem Wandejczyków była wierność Chrystusowi Królowi i obalonemu monarsze. Królewska władza w ich przekonaniu pochodziła od Boga i nie zamierzali z tym dyskutować, władza rewolucyjna – wręcz przeciwnie…
Sceptyczny wobec głównie religijnych motywów wandejskich chłopów profesor Jean Meyer, autor Przedmowy do książki Sechera, przyznaje, że wierność religijna pozostaje istotą problemu wandejskiego, choć zaznacza, że nie należy przesadzać z tą głębią żarliwości religijnej Wandejczyków sprzed 1789 roku. Dodaje, że kult Najświętszego Serca Jezusa – niechętnie przyjmowany przez cały religijny XVIII wiek wśród znaczącej części duchowieństwa francuskiego [w przeciwieństwie do duchowieństwa polskiego, bo to polscy biskupi zwrócili się do papieża o ustanowienie tego kultu – E.P.-P.] – stał się najważniejszym symbolem, wokół którego zgromadzili się powstańcy. Na to nałożyło się głębokie rozczarowanie skutkami rewolucji – choć początkowo we wszystkich warstwach niższych niosącej pewne nadzieje i wyobrażenia o bardziej sprawiedliwym ustroju społecznym – poczucie, że zostało się oszukanym, wyszydzonym, zniesławionym zarówno przez miejscowe kadry społeczne, jak i przez państwo będące na drodze bezładnych przemian21.
Jednym z czynników wybuchu społecznego była ustawa o rozwodach, a także dopuszczanie małżeństw księży. Obiecano wam wolność, a narzucono księdza bluźniercę. Obiecano wam równość, a narzucono cenzus, to fragment z wystąpienia jednego z niezaprzysiężonych księży do swoich parafian. W wielu podobnych dokumentach, do których dotarł Secher, cytowana jest nawet Deklaracja praw człowieka i obywatela, wykazane jest łamanie konstytucji i unicestwienie prac Zgromadzenia Narodowego. To wszystko okazywało się tylko zasłoną dymną, a księża, którzy nie zdecydowali się wysługiwać władzom rewolucji, stali się wkrótce ich ofiarami traktowanymi z największym okrucieństwem. W kantonie Paimboeuf władza administracyjna powołała własne – obok oddziałów Gwardii Narodowej, które były nieliczne i nie miały tu szans w starciu z ludnością – brygady „z obywateli od dziewięciu do piętnastu lat” lub kompanie żandarmerii, których zadaniem było okazywać bezwzględność „wobec złoczyńców, opornych księży i innych włóczęgów”. Do tych oddziałów wcielało się ludzi siłą. Za schwytanie księdza ustanowiono nagrodę – od 50 do 100 liwrów.
W odpowiedzi zawiązują się lokalne wspólnoty solidarności z kapłanami – wielu wygnanych proboszczów wraca do parafian i sprawuje swą posługę w ukryciu – które utrwalają, jak podkreśla Secher, przywiązanie do praktyk i doktryny chrześcijańskiej. Współcześni historycy – dodaje – pod wpływem modnych doktryn systematycznie pomniejszali ów czynnik czysto ideologiczny w postawie wieśniaków zachodniej Francji. Animator represji jakobińskich, generał Turreau, pierwszy podkreślał wielki autorytet tych księży, wynikający z integralności ich obyczajów, wysokiej jakości ich formacji doktrynalnej i szczegółowej znajomości środowiska. Większość niezaprzysiężonego duchowieństwa mogłaby pójść na wygnanie, oczekując na lepsze dni. Zmusili się jednak do życia w heroicznych warunkach nie tylko ze względu na posłuszeństwo władzom kościelnym, ale także dlatego, że byli pewni poparcia miejscowej ludności. Ta ze swej strony była gotowa uczynić wszystko dla księży ryzykujących życie, by trwać na swoim posterunku22.
Jednym z pierwszych aktów terroru wobec Wandei był atak na nieuzbrojonych parafian w miasteczku Bressuire w sierpniu 1792 roku, którzy nie chcieli dopuścić do eksmisji sióstr z pobliskiego klasztoru. Na miejscu zginęło około stu osób, a potem Gwardia Narodowa w bestialski sposób wymordowała większość z pięciuset wziętych do niewoli. Gwardia Narodowa (....) nie wahała się przed masakrą cywilnej ludności. Składała się z najgorszych elementów, głównie młodych opryszków z dużych miast (...), nawet regularne oddziały wojskowe miały ją w głębokiej pogardzie23.
Bilans tej wojny to 120 tysięcy ofiar; ludzie ci zginęli w ciągu niecałych dwóch lat powstania, a właściwie zostali z premedytacją wymordowani. Ci, którzy chwytając za broń przeciw monarchii, zapowiadali „rozpoczęcie świata na nowo”, zajmowali się pozbawianiem życia głównie przedstawicieli ludu francuskiego, w imię którego „praw” wywołali rewolucję. Chłopi z Wandei stanowią większość ofiar rewolucji.
Powstańcy – zorganizowani w oddziały według przynależności do parafii – wykazywali wyjątkową pomysłowość, refleks i talenty organizacyjne. W Wandei wiatraki stawiane były na wzgórzach nie tylko po to, by zapewnić ich największą wydajność. To pozwala czuwać nad okolicą i ostrzegać ludność przed niebezpieczeństwem. Od dawna posługiwano się skrzydłami wiatraków, by obwieszczać śmierć młynarza lub któregoś z jego rodziny. W przypadku ciężkiej choroby skrzydła wiatraka zatrzymywano w pozycji wiatyku, później obracano ku domowi zmarłego. (…) Oddziały porozumiewały się pomiędzy sobą za pomocą skrzydeł wiatraków ustawionych według przyjętego kodu24.
Pod bronią – często własnej produkcji – stanęli mężczyźni, począwszy już od trzynastoletnich chłopców. Kobiety zostawały sanitariuszkami – wiele z nich okazywało męstwo na polu bitew – i zajmowały się zaopatrzeniem; mali chłopcy pełnili funkcję posłańców i doboszów. Dobrze wyposażone parafialne manufaktury pracowały na rzecz powstańców, wytwarzając odzież, akcesoria wojskowe etc. Chłopskiej armii nie brakowało niczego pod względem wyżywienia – żyzne pola, uprawy i winnice zapewniały obfite posiłki. Wsie położone nad Loarą utworzyły prawdziwy obóz warowny, miały własne armaty, niewielką flotyllę: lekkie barki rzeczne, na których „chłopcy z Loroux” prowadzili akcje dywersyjne, zapuszczając się na teren wroga. Ludność z brzegów Loary była zaprawiona w posługiwaniu się bronią, strzelbami i procami. Mieszkało tu wielu wytrawnych myśliwych, polowania stanowiły jedno ze źródeł zamożności tych wiosek. Co więcej, powstańcy mieli swoją służbę medyczną. Armii towarzyszyli chirurdzy. Ranni – zarówno rojaliści, jak i republikanie – byli przewożeni do klasztoru sióstr służebniczek w Saint-Laurent-sur-Sèvre, gdzie znajdowali troskliwą opiekę.
Secher i inni autorzy podkreślają dobrą organizację i wielką dyscyplinę armii powstańczej. Od narodzin powstania w marcu 1793 r. obserwuje się… z jednej strony tworzenie prawdziwych oddziałów wojskowych przez mężczyzn zaprawionych już w żołnierce, z drugiej strony – obowiązkowe szkolenie dla wszystkich pozostałych. Odbywa się to w specjalnie przygotowanych do tego celu obozach, jak obóz w Louée, w Haute-Goulaine. Szlachta wspiera powstańców, oddając im swoją broń, czasem przymykając oczy na wykradanie jej z ich zamków. Wojskowe wyrobienie, podkreśla Secher, wyróżnia zryw Wandei na tle wszystkich innych powstań ludowych. Jeden z dowódców republikańskich musi przyznać: Ci bandyci, z którymi mieliśmy do czynienia, biją się według pewnej metody, mają wielu pieszych i konnych strzelców oraz silną grupę piechoty, która maszeruje w porządnym szyku, z bębnami na czele. Kawalerzyści są prawie wszyscy bardzo eleganccy i dobrze się biją25.
F.-R. Chateaubriand w Pamiętnikach zza grobu cytuje słowa Turreau, generała republikańskiego, który nie wahał się przyznać, że Wandejczycy zajmą miejsce w historii w pierwszym rzędzie walecznych ludów. Inny generał napisał do Merlina de Thionville’a: oddziały, które pobiły takich Francuzów, mogą równie dobrze pokusić się o pobicie wszystkich innych ludów26.
Młody domokrążca z gminy Pin (region Mauges), ojciec sześciorga dzieci, Jacques Cathelineau (1759-1793), zwany „świętym z Anjou”, który cieszył się popularnością i uznaniem wśród chłopów jako człowiek głębokiej wiary, prawy, a zarazem rzutki, energiczny i przedsiębiorczy, został wybrany na przywódcę powstania i ogłoszony „generałem Armii Katolickiej i Królewskiej”. Ten syn prostego murarza i handlarz z zawodu okazał się genialnym wodzem. Miał naturalny dar przywódczy, co w połączeniu z inteligencją i talentem do prowadzenia działań bojowych sprawiło, że stał się legendarnym bohaterem Wandei. Powstańcy ufali mu i kochali go. Ranny na polu bitwy zmarł w wieku trzydziestu czterech lat. Ten (Jacques Cathelineau) otrzymał w darze od natury pierwszą cechę człowieka wojny, natchnienie, by nigdy nie pozwolić odpocząć ani zwycięzcom, ani pokonanym, napisał we wspomnieniach Napoleon, wyraźnie zafascynowany tym człowiekiem spontanicznie obwołanym wodzem. (Zamówił także jego portret). W okresie restauracji członkowie rodziny Cathelineau uzyskali tytuł szlachecki. W sensie politycznym i administracyjnym najważniejszą instancją władzy powstańczej była Wielka Rada Wandei, która wydawała zarządzenia w imieniu małoletniego króla Ludwika XVII (syn zgilotynowanego króla Ludwika XVI przebywał w więzieniu Temple w Paryżu, gdzie zmarł w 1795 roku w wieku dziesięciu lat). W jej gestii leżało również mianowanie głównodowodzącego wojsk powstańczych. Pierwszym został właśnie charyzmatyczny Jacques Cathelineau, chłop z Pin-en-Mauges. Po jego śmierci w lipcu 1793 roku (z ran odniesionych po nieudanym szturmie na Nantes) na jego następcę obrano Maurice’a d’Elbée. Gdy ten zginął, dowodzenie przejął hr. Henri de La Rochejaquelein.
Dowódcy wojskowi Henri de La Rochejaquelein i François-Athanase de Charette de La Contrie oraz kilku innych oficerów arystokratów (m.in. d’Elbée, którego ojciec był oficerem gwardyjskim przy boku polskiego króla Augusta Sasa) męstwem i brawurą dodawali sił walczącym. Istniał jednak także pewien przymus. Odczuła go pewna grupa wandejskiej szlachty, na której powstańcy wręcz wymusili objęcie dowództwa nad poszczególnymi oddziałami Armii Katolickiej i Królewskiej. Legendarnego dowódcę wojsk powstańczych François de Charette’a trzeba było dosłownie wyciągać spod łóżka. Nie tak drastycznie, ale jednak z pewnym przymuszeniem skłoniono do udziału w powstaniu także innych wybitnych dowódców wandejskiego zrywu – markiza Charles’a de Bonchampsa i hrabiego Henriego de La Rochejaqueleina (prof. Grzegorz Kucharczyk). Jeśli będę szedł naprzód – idźcie za mną, jeśli się cofnę – zabijcie, jeśli umrę – pomścijcie – te słowa Henriego de La Rochejaqueleina stały się jednym z najbardziej znanych haseł Wandei.
Wandejczycy stoczyli siedemnaście wielkich bitew i siedemset utarczek. Walczyli na otwartym polu z regularnymi armiami republikańskimi, które liczyły od 25 do 40 tysięcy żołnierzy. Niestety – mimo bohaterstwa powstańców i ich przywódców, wyobraźni, niezliczonych forteli, przemyślnego systemu błyskawicznego komunikowania się, niezwykłego poświęcenia i solidarności z walczącymi całych wiosek – przewaga armii republikańskiej, a zwłaszcza decyzje z Paryża, by wobec tak spektakularnych sukcesów chłopskiej armii jak najszybciej dokonać systematycznego wyniszczenia całej cywilnej ludności, skazała Wandeę na klęskę.
Niewyobrażalne okrucieństwo, z jakim armia i kolumny piekielne obchodziły się z jeńcami, rannymi, kobietami w tej krwawej wojnie francusko-francuskiej, powinno trafić do wszystkich uczciwych podręczników historii, w których nadal pokutuje mit o podburzanych przez księży „ciemnych masach”, które śmiały porwać się przeciwko niosącej światły humanizm Republice, jutrzence nowego świata. Taki scenariusz stale powtarzano w ostatnich dwóch stuleciach z okazji innych rewolucji... Według marksistowskich historyków motłoch, który atakował Wersal, Tuileries i Pałac Zimowy, to były „masy ludowe”. Naród, który stanął w obronie swej tożsamości, wiary i dziedzictwa przeciw terrorowi jakobinów czy przeciw zbirom w rewolucji meksykańskiej, to „ciemne masy”27, przypomina autor Kłamstwa Bastylii.
Gdy w 1989 roku z wielką pompą obchodzono w Paryżu dwusetną rocznicę „matki wszystkich rewolucji”, wśród fajerwerków, pochodów i zabaw pod gołym niebem przedstawiciele arystokracji nałożyli czarne opaski, a potomkowie wandejskich chłopów pikietowali ulice w proteście przeciwko przesadnej wesołości świętujących tłumów” – pisze A.M. Cisek.
Napoleon Bonaparte jako pierwszy oddał sprawiedliwość Wandei. Zrozumiał jej historyczną doniosłość. Nie miał wątpliwości, że Wandejczycy swymi strzelbami umocnili francuski katolicyzm; są oni u zarania konkordatu, gdyż uczynili go niezbędnym… Bez wątpienia Napoleon lepiej zrozumiał Wandeę niż Burbonowie. Ci nigdy nie dowierzali Wandei, pisał prof. Jean Meyer28.
Tożsamość Wandei w kilku zdaniach podsumował pisarz i polityk (senator i mer miasta Vendrennes), Jean Yole, rodowity Wandejczyk:
Podczas, gdy wszystkie prowincje stały się departamentami, Wandea jest jedynym departamentem, który został prowincją. Jednym energicznym ruchem strząsnęła z siebie oficjalny kataster, jaki jej narzucono. Przekroczyła Loarę, owładnęła zakątkiem Deux-Sèvres, który spodobał jej się, zaoferowała swe przymioty pewnej części Anjou, a wszystko to bez wyjątku, w ciągu kilku dni i na zawsze. Dla całego świata była siostrą Polski i Irlandii... Jej bolesne narodziny odbyły się przy biciu parafialnych dzwonów i warkocie werbli, przy śpiewie nabożnych pieśni na północy... I tak, od samych narodzin, zachowała sławę prowincji walecznej i bohaterskiej. Waleczna i bohaterska była z pewnością, ale była także całkiem zwyczajna, i nawet pod bronią pozostała wieśniacza29.
Powstańcy traktowali swych dowódców jak braci, siadali z nimi przy stole, nie czuli się skrępowani, potrafili spontanicznie udzielać im rad. Przypominało to tradycyjne więzi między właścicielami ziemi i dzierżawcami. W Wandei zawsze „właściciele przyjmowali dzierżawców, sadzali ich przy stole i sami obsługiwali”. Gdy Wandejczyk czuje się wolny, „jest szczery i nie skrywa ani przed sobą, ani przed innymi prawdy”, pisał Crétineau-Joly w książce Wojna wandejska, cytowanej przez Sechera. Ten duch swobody przenikał także pieśni powstańcze, wśród których nie brakowało pamfletów na Gwardię Narodową, księży zdrajców, administrację rewolucyjną.
Prof. Meyer przypomina, że sama Wandea i prawda historyczna o niej ucierpiały z powodu klęski powstania. Przede wszystkim dlatego, że powstanie nie udaremniło zwycięstwa rewolucji, a zwycięstwo łatwo przekreśla własne błędy. (…) Niewątpliwie miał rację Péguy, twierdząc, że cała mistyka degeneruje się polityką30. A wtedy moralność historyczna blednie. I brakuje tych, którzy chcieliby zadać sobie trud dotarcia do istoty wydarzeń.
A jednak wymowa wydarzeń sprzed dwustu trzydziestu lat może być pomocą w zrozumieniu mechanizmów napędzających rewolucję i zarazem remedium na zagrożenie z jej strony – w czasie, gdy historia staje się terenem coraz dalej idących manipulacji, pisana jest wciąż na nowo, zwłaszcza w podręcznikach najnowszej generacji. Wtedy staną się jasne źródło i sens manifestacji rolników z całej Europy – także tak wielkiej liczby naszych rodaków – którym „zjednoczona Europa” zamierza odebrać podstawy egzystencji i sprowadzić do poziomu niewolników zależnych od kaprysów różnych oszustów, rzekomych speców od klimatu. Polscy rolnicy czują odpowiedzialność nie tylko za ziemię przodków, za rodziny, ale także za rodaków, za swoich.
Hasło „Żywią i bronią” nie jest pustym sloganem; ujawnione dziś plany dotyczące przyszłości Europy i Polski przywracają mu aktualność. Rolnicy, organicznie niezdolni do przyjmowania fałszu, udowadniają, że Platforma z jej szefem rozumie politykę jako bezwzględną walkę z wrogiem, a wroga widzi w Polakach. Tak jak kiedyś przywódcy rewolucji francuskiej i podburzany przez nich motłoch widzieli go w Wandejczykach.
Rolnicy są naturalnym wrogiem każdej rewolucji. Trzeba być sprawiedliwym wobec własnej przeszłości, zdają się mówić chłopskie rodziny, w których domach wiszą święte obrazy, gdzie szanuje się kapłanów – również ludzi starszych otacza się należytą czcią – aborcja jest czymś nie do pomyślenia, a uprawianie ziemi spełnianiem obowiązku wobec Boga i ludzi.
Skarga? Co może mieć nam do powiedzenia szesnastowieczny jezuita? A poza tym, czy może być dziś większa obelga dla kapłana niż powiedzenie, że jest nietolerancyjny i nazywa protestantów heretykami? A gdy jeszcze do tego zabiera głos w sprawach publicznych, jest doradcą króla, gościem hetmanów, znanym pisarzem… To jakaś szopka, to niesmaczne. Bycie nietolerancyjnym przekreśla całą kulturę, dobre wychowanie, humanizm, umiłowanie człowieka. Wpycha do zaścianka, gdzie pachnie kiszoną kapustą i nikt nie słyszał o „wartościach europejskich”.
Piotr Skarga, zaufany kapłan Stefana Batorego i Zygmunta III Wazy, był wprost modelowo nietolerancyjny – w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. A przecież ten urodzony w rodzinie młynarza w 1536 roku zakonnik był bez wątpienia jednym z najświatlejszych umysłów epoki i symboliczną wręcz postacią dla obrońców wiary w targanej rewolucją protestancką Europie. Swoim dziełem O rządzie i jedności Kościoła Bożego pod jednym Pasterzem (1577 r.) zapoczątkował unię brzeską, która zaowocowała pojednaniem z Rzymem rzeszy prawosławnych; powstał wówczas Kościół greckokatolicki.
Był kochany za swoje kazania i książki – a popularność jego dzieł bliska bywała popularności Trylogii. Budził podziw energią i inwencją jako społecznik i dobroczyńca. Ale irytował i złościł wielu tych, na których nawróceniu najbardziej mu zależało. Widziano w nim postać złowróżbnego królewskiego kaznodziei, który z grupą innych ojców jezuitów judzi, jątrzy i wpływa na króla i nie dość, że popycha go w stronę rozmaitych antyróżnowierczych działań, to jeszcze steruje monarchą w kierunku lodowych dla Rzeczypospolitej gór absolutum dominium31, pisze znawca jego życia i dzieła, prof. Krzysztof Koehler.
Według Koehlera Skarga, będąc kimś więcej niż pisarzem – we współczesnym rozumieniu tego słowa („Można go określić dzisiejszym dziwnym słowem «lobbysta», nazwać go politykiem albo nawet szarą eminencją stojącą za niektórymi decyzjami monarchy”) – był zarazem kimś krystalicznie czystym w swym oddaniu wierze katolickiej, Kościołowi i ojczyźnie.
Wykształcenie filozoficzne i teologiczne, które odebrał w Rzymie, było na najwyższym możliwym wówczas poziomie. Szlachectwo zawdzięczał polskiemu królowi, choć w wielu biogramach pojawia się informacja, że od strony matki wywodził się ze szlachty. Ze szlachtą zresztą, łatwo ulegającą w jego czasach wpływom innowierców, przechodzącą bez problemów na kalwinizm i arianizm, zazdrosną o swoją wolność, wadzącą się i z królem, i biskupami, zapiekłą w sporach politycznych i religijnych, przychodziło mu nie tylko dyskutować, ale także dawać jej przestrogi i gromić ją surowo – słowem nawracać w pocie czoła przez całe życie. A potrafił też tak jej dopiekać, że najwięksi jego wrogowie wykrzykiwali w złości, iż zamiast nauczać i napominać, powinien „w Grójcu karmić świnie”.
Trudno też zaprzeczyć, że nadal, jak za swojego życia, jest dla wielu niewygodną postacią. Zwłaszcza dla tych, którzy uważają, że wszystko jedno, jak i w co się wierzy.
