Dzwon Islandii - Halldór Laxness - ebook + książka
NOWOŚĆ

Dzwon Islandii ebook

Halldór Laxness

0,0

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Pierwsza powieść historyczna w dorobku islandzkiego mistrza, zdobywcy literackiej nagrody Nobla.

Na przełomie XVII i XVIII wieku Islandia jest ubogą, zaniedbaną, głodującą i wyzyskiwaną duńską kolonią. Tran z islandzkich wielorybów oświetla ulice Kopenhagi, a dochody ze zmonopolizowanego handlu finansują królewskie bale i wojny. Biedny gospodarz i złodziej sznurka Jón Hreggviðsson ukarany zostaje chłostą za obrazę majestatu. Podczas powrotu z miejsca wykonania kary ginie królewski kat i znów podejrzanym staje się Jón Hreggviðsson. Ponownie staje przed sądem i znów zostaje skazany. Na śmierć. Udaje mu się jednak uciec i przez kolejne trzydzieści lat żyje jako zbieg, zmagając się z islandzkim i duńskim wymiarem sprawiedliwości i władzą. Staje się pionkiem w walce o wpływy i cześć między dwojgiem kochanków: szlachcianką z najznakomitszego islandzkiego rodu Snæfríður, zwaną także Słońcem Islandii, a królewskim antykwariuszem i przyjacielem królewskim, Arnasem Arnæusem, pragnącym poprawić byt islandzkiego gminu.

Powieść powstała w latach czterdziestych XX wieku, a bezpośredni impuls do jej napisania stanowił opublikowany w 1922 roku list żyjącego na przełomie XVII i XVIII wieku przestępcy… Jóna Hreggviðssona. Jej karty zaludnia galeria iście dickensowskich postaci, a autor, opisując ich losy, nie stroni od elementów realizmu magicznego i tajemnic świata staronordyckich wierzeń i magii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 586

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Halldór Laxness

Dzwon Islandii

Przełożył i opatrzył wstępem Jacek Godek ArtRage

Wstęp

Dzwon Islandii to istotny zwrot w karierze Halldóra Kiljana Laxnessa – jego pierwsza powieść historyczna. Wcześniej pisał głównie powieści i opowiadania współczesne, ewentualnie z niedalekiej przeszłości. Tymczasem tu w inny sposób niż dotychczas traktuje narrację, inaczej opowiada historię. Zresztą było to pierwsze dzieło autora, które wzbudziło powszechny zachwyt. Podziw oczarowanej publiczności nie trwał jednak długo, bo już następną powieścią, Atómstöðin (wydana w Polsce pod tytułem Sprzedana wyspa), Laxness roztrwonił ten ogromny kapitał zaufania. Powszechne uznanie wróciło do niego, dopiero kiedy w 1955 roku otrzymał Literacką Nagrodę Nobla.

Tło historyczne

Kiedy Laxness usiadł do pisania Dzwonu Islandii, trwała wojna. Świat stał w ogniu, wielkie mocarstwa podbijały i okupowały mniejsze i słabsze kraje, okradano jednostki z prawa do życia i wolności. W 1940 roku Brytyjczycy zajęli Islandię – po to, by już dwa lata później przekazać ją Amerykanom. Ale równie dobrze pierwsi mogli być Niemcy, którzy szarogęsili się już w krajach ościennych (o ile oczywiście można o takich mówić w przypadku wyspy).

Nic dziwnego zatem, że Laxness umieścił akcję swojej ówcześnie pisanej powieści – a właściwie trylogii – w czasach największego upodlenia Islandii. W kraju trapionym plagami, nieprzychylnymi warunkami atmosferycznymi, klęskami żywiołowymi i codzienną walką o przetrwanie panowała skrajna bieda, potęgowana jeszcze dokręcaną przez monarchę absolutnego i podległych mu urzędników śrubą podatkową i celną. Do tego władca Islandii, czyli król Danii, wprowadził na wyspie monopol handlowy i jedynym, jak byśmy dziś rzekli, podmiotem gospodarczym upoważnionym do szeroko rozumianej działalności kupieckiej była Det islandske, færøiske og nordlandske Kompagni. Na takim to tle śledzimy losy kilkorga bohaterów: jednych prawdziwych, innych będących wariacją na temat postaci historycznych, jeszcze innych zaś – całkiem wymyślonych.

Bezpośrednim motywem do stworzenia powieści był niewątpliwie list napisany 31 lipca 1708 roku przez niejakiego Jóna Hreggviðssona, skazanego wyrokiem sądu, do Árniego Magnússona, opublikowany w wydanym w 1920 roku Arne Magnussons private brevveksling, opisujący perypetie związane z procesem i prowadzące doń zdarzenia. List ten zaczyna się tak:

Wielce szacowny i uczony pan Secreterer:

Będąc ubogim, nierozumnym, starym, podupadłym na zdrowiu i wielekroć poturbowanym przeciwnościami, biedą i trudami, ze łzami w oczach błagam Was w imię Boga, abyście Pan, którego najprędzej Bóg zawiedzie do Kopenhagi, przedłożyli w moim imieniu supplicatię mojemu najmiłościwiej panującemu Królowi tej treści, by Jego Królewski Majestat okazał mi tę łaskę i na wokandzie prawowitego sądu stanąć mogła sprawa, której jestem od dawna uczestnikiem, a ludziom jest znana, żem został skazany za mord na kacie imieniem Sigurður Snorrason. Historia mojej sprawy jest następująca:

Wraz z naczelnikiem okręgu Borgarfjörður, Guðmundurem Jónssonem, przyjechałem do gospodarstwa, co się zwie Miðfell; mieszkał tam człek imieniem Sigurður Magnússon. Udzielił on naczelnikowi okręgu i mnie oraz innym podróżującym poczęstunku gorzałką. Pili ludzie więcej, niźli nakazywała przyzwoitość, a potem pojechaliśmy samosześć, wszyscy opici nadmiernie, prócz jednego, co zwał się Benedikt. Podczas podróży tej kat, Sigurður Snorrason, był jako inni pijany do nieprzytomności. Chcieliśmy jechać do Katanesu, ale opojstwo tak nas zmogło, że nikt tego wieczora do domu nie dotarł prócz wyżej wzmiankowanego Benedikta.

I dalej Jón Hreggviðsson opisuje swoje perypetie, o których przeczytać można na kartach Dzwonu Islandii – w powieści oczywiście przetrawione przez wrażliwość twórczą i wielki talent noblisty.

Postaci

Postaci zamieszkujące karty trójksięgu miały swoje pierwowzory w prawdziwych mieszkańcach siedemnasto- i osiemnastowiecznej Islandii. Tu przede wszystkim Jón Hreggviðsson wydaje się wyjęty z życia w stosunku jeden do jednego. Postać przedstawioną przez Laxnessa można z całą pewnością uznać za autora cytowanego listu – mamy zbliżony język, te same personalia oraz opisane w liście zdarzenia, niektóre wręcz niespotykane.

Podobnie jest z Arnasem Arnæusem, tyle że postać literacka została ulepiona z dwóch Islandczyków: kolekcjonera manuskryptów Árniego Magnússona i pierwszego gubernatora narodowości islandzkiej Skúlego Magnússona. To właśnie Árni wraz z Pállem Vídalinem toczyli bój przeciwko lögmadurowi Sigurðurowi Björnssonowi, zakończony po dwudziestu latach w Sądzie Najwyższym w Kopenhadze skazaniem tego ostatniego na utratę czci i urzędu za wydawanie podejrzanych wyroków. W walce tej sprawa Jóna Hreggviðssona była jedną z ważniejszych.

Trzecią postacią opowieści jest Snæfríður Słońce Islandii – i ta jest głównie wytworem wyobraźni, choć można w niej dostrzec pewne cechy Þórdís Jónsdóttir, żony Magnúsa Sigurðssona z Bræðratungi. Þórdís i żona biskupa ze Skálholtu były wprawdzie siostrami, ale nie córkami lögmadura.

Wiele innych postaci pojawiających się w powieści trafiło na jej karty z życia. Inaczej być nie może, skoro to powieść historyczna, odnosząca się do prawdziwych wydarzeń. Śmiało można powiedzieć, że Laxness miał w czym wybierać. Samo w sobie to oczywiście nie wystarczy, potrzeba jeszcze talentu literackiego, żeby przekuć ten materiał w dobrą powieść.

Język i narracja

Wszystkie wcześniejsze dzieła Laxnessa zostały napisane w „starym” stylu – autor zafascynowany był w tamtym okresie wielkimi pisarzami rosyjskimi, szczególnie Tołstojem, i lubił sobie pofolgować w opisach uczuć bohaterów. O pracy nad Dzwonem Islandii mówił natomiast tak: „[…] koniecznie trzeba jak najwięcej skreślić, bo czytając swoje wcześniejsze książki, zauważyłem, że można by wyrzucać całe zdania, połowy zdań, czasem nawet co drugie zdanie albo i całe rozdziały. Dzwon Islandii jest zwarty w formie. […] nigdy nie mówi się, co dana osoba myśli, bo to by trwało bez końca”[1].

Nie znaczy to oczywiście, że powieść napisana jest językiem oszczędnym. Laxness lubił zabawy językowe, odkrywanie zapomnianych słów. Ponadto język islandzki sprzyja słowotwórstwu jak chyba żaden inny na świecie. Mimo że jest językiem nielicznych, szczyci się ogromną spuścizną literacką, a ponieważ Islandia przez wiele wieków pozostawała w izolacji od świata, jej mowa nie zdążyła nasycić się latynizmami czy francuszczyzną, choć wyższe sfery oczywiście uczyły się języków i chętnie wtrącały obce zwroty. W powieści mnożą się natomiast wtręty duńskie czy niemieckie, wszak władza pochodziła właśnie z tamtych rejonów.

Laxnessowi nigdy nie było po drodze z ortografią. Pisze tak, jak mówi albo słyszy, zamienia litery, czasem jedną na dwie, innym razem odwrotnie. Ten niegdysiejszy protestant, potem katolik, a następnie wielbiciel idei lewicowych z lubością pisze „bóg” od małej litery – ani to imię, ani nazwa własna, co najwyżej zawód (przepłacany i zaniedbywany). Przyznaję, że jako tłumacz nie brałem pod uwagę gwałtu na ortografii, bo po co zamieniać „ż” na „rz” lub odwrotnie, zamiast „eunuch” pisać „ęnuch” albo też „zaczął” zapisywać jako „zaczą” (jak pewnie uczyniłby Laxness) i komplikować w ten sposób lekturę, skoro powieść dzieje się w odległych czasach, realiach i krainach, które same w sobie nie są dla współczesnych czytelników oczywiste. Starałem się natomiast nie naruszać duńskich, francuskich, holenderskich, łacińskich czy niemieckich wtrętów, to one bowiem bardziej niż łamane zasady pisowni stanowią o atmosferze tekstu. Aby ułatwić czytanie powieści, wyjaśniam w przypisach niektóre zwroty i nazwy własne. Nie uwzględniam w nich latynizmów – tych można poszukać w słowniku, część może być znana z kościoła. „Boga” pozostawiam małą literą.

Na koniec wypada jedynie dodać, że neologizmy stosowane przez Laxnessa, podobnie jak jego nieortodoksyjna ortografia, znalazły miejsce w słownikach języka islandzkiego. Dziś w najbardziej popularnym internetowym słowniku islandzkim znaleźć można setki, jeśli nie tysiące słów użytych przez autora – z podaniem źródła, którym jest Dzwon Islandii.

Jacek Godek

[1] Skeggræður gegnum tíðina. Halldór Laxness og Matthías Johannessen rabba um allt og ekkert, Helgafell, 1972. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

Dzwon Islandii

Rozdział pierwszy

W starych księgach piszą, że był taki czas, gdy naród islandzki miał tylko jedną wspólną własność uważaną za cenną – dzwon. Dzwon ten wisiał uwiązany do belki w kalenicy nad szczytową ścianą budynku lögretty[2] w Thingvellir na rzeką Öxará. Bito weń, gdy wzywano na sąd i obwieszczano egzekucje. Był tak stary, że nikt nie wiedział, ile naprawdę liczy lat. Ale gdy opowieść niniejsza się rozpoczyna, dzwon od dawna już był pęknięty i tylko najstarsi pamiętali jego niegdysiejszy jasny dźwięk. Mimo to starzy mieszkańcy kochali ów dzwon. Często w spokojny dzień okołoświętojański, w obecności prefekta, sędziego i kata, a także męża skazanego na ścięcie czy kobiety na utopienie, w lekkim powiewie wiatru od góry Botnsúlur, wśród woni zarośli z lasu Bláskógur, przy szmerze Öxará usłyszeć można było jego brzmienie.

W roku, w którym do rodaków dotarł rozkaz oddania królowi całej miedzi i spiżu na odbudowę Kopenhagi ze zgliszcz powojennych, również po prastary dzwon w Thingvellir nad Öxará posłano ludzi.

Kilka dni po rozwiązaniu thingu dwóch mężów, prowadząc kilka jucznych koni, jechało od zachodu wzdłuż jeziora, w dół do wąwozu naprzeciwko ujścia rzeki i dalej brodem. Zsiedli z koni na skraju pola lawy koło lögretty: jeden różowy, o pełnych policzkach i małych oczach, z rękami opartymi o boki niczym dziatwa udająca dobrze urodzonych, odziany w złachane suknie możnego, ciasno przylegające do kości, drugi – czarny, brzydki łachmaniarz.

Od pola lawy zmierza ku nim stary człowiek z psem i zachodzi konnym drogę:

I kimże są?

Odpowiada grubas: Jestem befalingsman i profos[3] jego wysokości.

Wciórności, mruknął stary schrypniętym głosem jakby z oddali. Ale to stwórca jest najwyższy.

Mam na to list z pieczęcią, zapewnił królewski befalingsman.

A to wiadomo, odparł stary człowiek. Listów dziś dużo. I to najrozmaitszych.

Zarzucasz mi kłamstwo, stary czarcie, pogroził mu królewski befalingsman.

Starzec nie zaryzykował podejścia bliżej, usiadł na kawałku murku okalającego lögrettę i przyglądał się konnym. Niczym się nie różnił od innych starych ludzi: siwa broda, czerwone oczy, czapka frygijska, koślawe nogi. Zacisnął sine dłonie wokół swojego kostura i oparł się na nim, skulony. Jego pies wszedł za ogrodzenie i nie szczekając, obniuchał przybyszów, jak to złe psy mają w zwyczaju.

Drzewiej żadnych listów nie było, pomrukiwał starzec pod nosem.

Wtedy zawtórował mu ów czarny, towarzysz różowego:

Prawdę powiadasz, koleżko. Gunnar z Hlíðarendi[4] nie miał nijakich listów.

A ty kto? – zapytał starzec.

A, to złodziej sznurka z Akranesu. Od Wielkanocy w buchcie niewolników w Bessastaðir[5] siedzi, przedstawił go befalingsman królewski i w złości kopnął psa.

Tu odezwał się ten drugi, Surtur[6], i uśmiechnął się, połyskując białymi zębami:

Tamten to kat królewski z Bessastaðir. Wszystkie psy na niego szczają.

Starzec na okaleczałym murku zbył to milczeniem, a i jego mina niczego nie wyrażała, dalej jednak na nich patrzył, lekko mrugając oczami i drżąc jednocześnie.

Wleź no tam na dach, Jónie Hreggviðssonie, łachudro nędzna, warknął kat królewski, i odetnij dzwon z powroza. Radość we mnie wzbiera, gdy słyszę, że w dniu, w którym mój najłaskawszy pan zabifaluje[7] mi tu w tym miejscu założyć ci sznur na szyję, żaden dzwon nie zadzwoni.

Nie mówcie takich herezji, dobrzy ludzie, ozwał się senior. To stary dzwon.

Jeśli jesteś człowiekiem pastora, rzucił kat królewski, przekaż mu ode mnie, że tu nie pomogą żadne jęki i kwękania. Mamy listy na osiemnaście dzwonów i ten dziewiętnasty. Rozbijemy je i przewieziemy do Hólmur[8] na statek. Nikomu poza królem nie muszę się z tego tłumaczyć.

Niuchnął tabaki z rogu, nie poczęstowawszy swego towarzysza.

Boże, błogosław króla, powiedział stary człowiek. Wszystkie te dzwony, które niegdyś należały do papieża, dziś są własnością króla. Ale to nie jest dzwon kościelny. To dzwon kraju. Urodziłem się tu, w Bláskógarheiði[9].

A tabakę masz? – zapytał czarny. Przeklęty kat żałuje nawet szczypty.

Nie, odpowiedział starzec. W mojej rodzinie nigdy nie było tabaki. Ciężkie mieliśmy życie. Latem pomarło dwoje dzieci mojego syna. Ja sam już stary jestem. Ten tu dzwon zawsze należał do kraju.

A kto ma na to listy? – spytał kat.

Mój ojciec urodził się tu, w Bláskógarheiði, powiedział stary człowiek.

Każdy ma tylko to, na co ma list.

Podobnież w starych księgach stoi, rzekł starzec, że gdy przybysze ze wschodu[10] osiedlili się tu, na niezamieszkałej ziemi, znaleźli ten dzwon w jakiejś grocie nad morzem. Razem z krzyżem, który zaginął.

List mój od króla jest, powiadam, powtórzył kat. I won na dach, Jónie Hreggviðssonie, złodzieju czarny.

Tego dzwonu nie wolno rozbijać, rzekł stary człowiek i wstał. Nie wolno przewozić go do Hólmur na statek. Towarzyszy wydarzeniom na Althingu nad Öxará od samego początku, na długo przed nastaniem króla; niektórzy powiadają, że nawet przed nastaniem papieża.

Wszystko mi jedno. Kopenhagę trzeba odbudować. Mamy wojnę i przeklęci Szwedzi, co są szubrawcami i plugawcami, zbombarderowali miasto.

Mój dziadek mieszkał w Fíflavellir, głębiej w Bláskógarheiði, odezwał się stary człowiek, jakby zaczynał długą opowieść. Ale dalej nie zaszedł.

Król ramieniem swym solidnym nie przytuli żadnej panny, choćby była piękna, żadnej panny, choćby była piękna…

To czarny złodziej, usadowiwszy się okrakiem na dachu, majtał nogami i zaintonował rimy[11] starsze o Pontusie. Dzwon umocowany był do belki grubym powrozem, który Jón przeciął toporem, tak że ten runął na ścieżkę przed drzwiami gmachu.

…żadnej panny, choćby była piękna  – chyba że jest młoda i majętna.

I teraz rzekomo mój najłaskawszy pan dziedziczny wziął sobie trzecią nałożnicę, dodał z wysokości dachu, jakby nowiny przekazywał staremu człowiekowi, patrząc w ostrze topora. A ta rzekomo jest z nich wszystkich najtłustsza. Nie to co ja i Siggi Snorrason.

Stary człowiek nic nie odpowiedział.

Te słowa będą cię drogo kosztować, Jónie Hreggviðssonie, ostrzegł kat.

Nie bardzo musiałby się Gunnar z Hlíðarendi nabiegać, żeby uciec przed takim spaślakiem z Álftanes[12], szydził Jón Hreggviðsson.

Befalingsman, ów różowy, wyjął z juków młot kamieniarski, oparł prastary dzwon Islandii na kamiennej płycie przed wejściem do lögretty, uniósł młot wysoko i uderzył. Lecz dzwon przekręcił się, wydając głuchy jęk przerażenia. Jón Hreggviðsson zagrzmiał z dachu:

Rzadko pęka kość na miękkim, człowieku, jak powiedział Axlar-Björn[13].

Ale gdy kat królewski umościł dzwon w taki sposób, że mógł uderzyć w jego środek, traktując kamienną płytę jako pieniek, spiż rozpadł się wzdłuż pęknięcia. Starzec ponownie zajął miejsce na pozostałości po murku. Drżąc, patrzył w dal i zaciskał kościste dłonie na kosturze.

Kat znowu niuchnął tabaki. Na dachu widać było podeszwy butów Jóna Hreggviðssona.

Cały dzień będziesz galopował tam na górze? – krzyknął kat do złodzieja.

Jón Hreggviðsson zaintonował z dachu lögretty:

Ja ramieniem mym solidnym nie przytulę żadnej panny, choćby była piękna, żadnej panny, choćby była piękna, żadnej panny, choćby była piękna  – chyba że jest młoda i majętna.

Zapakowali skorupy dzwonu do skórzanego wora, którym następnie obarczyli konia, jako przeciwwagę wieszając młot i toporek. Potem na grzbiety wsiedli. Czarny prowadził juczne konie. Różowy pańskim zwyczajem jeździł swobodnie wzdłuż karawany.

Bywaj zdrów, stary diable z Bláskógur, rzekł kat. Przekaż boskie i moje pozdrowienia pastorowi z Thingvellir i powiedz, że był tu befalingsman jego wysokości króla i profos, Sigurður Snorrason.

Jón Hreggviðsson zaintonował:

Naprzód jedzie kraju król z giermkami, w towarzystwie panien pomykają, w towarzystwie panien pomykają, w towarzystwie panien pomykają, a ogiery kiełzna zagryzają.

Karawana odjechała tą samą drogą, którą przybyła, przez bród na Öxará, z wąwozu w górę naprzeciwko ujścia, i na zachód wzdłuż jeziora, ku południowym krańcom Mosfellsheiði.

[2] Lögretta (lögrétta) – sąd ustawodawczy, który po likwidacji Islandzkiej Wolnej Wspólnoty zamienił się w izbę sądową, potem zaś ustanowiono sądy okręgowe.

[3] Befalingsman – z duńskiego: nadzorca. Profos – kat.

[4] Gunnar z Hlíðarendi – bohater jednej z najważniejszych islandzkich sag – Sagi o Njálu.

[5] Bessastaðir – dziś siedziba prezydenta Islandii.

[6] Surtur – olbrzym z mitologii nordyckiej, bóg ognia; słowo to oznacza również „czarny”.

[7] Bifalować – powierzać

[8] Hólmur – Stykkishólmur.

[9] Bláskógarheiði – las w Thingvellir.

[10] Przybysze z Norwegii, czyli osadnicy.

[11] Rimy (rímur) – niegdysiejszy rap, tradycyjna rozrywka dawnych Islandczyków.

[12] Álftanes – półwysep w południowo-zachodniej części Islandii, około 6 km od stolicy, na którym znajduje się Bessastaðir.

[13] Björn Petursson (1555–1596), jedyny znany seryjny zabójca w historii Islandii, przyznał się do zabicia 18 osób, stracony w 1596 roku; jego syn w 1648 roku został powieszony za gwałt.

Rozdział drugi

Jónowi wprawdzie i tym razem niczego nie udowodniono, za to jak zawsze pociągnięto go do odpowiedzialności. Swoją drogą, gdy na półwyspie Akranes panowała ciężka wiosna, każdy, kto tylko mógł, kradł z szop gospodarzy trudniących się połowem – jeden ryby, inny sznurek do węd. Zresztą wszystkie wiosny były ciężkie. W Bessastaðir od dawna brakowało ludzi do roboty, więc naczelnik radował się, gdy mu prefekci przysyłali złodziei do kozy, zwanej także buchtą niewolników, a podejrzani o grabież byli w tym miejscu witani równie mile co ci za nią skazani. Z początkiem sianokosów jednak władze Borgarfjörður przysłały naczelnikowi polecenie, by odesłał urwisa Jóna do domu w Rein na Akranesie, bo nie ma kto się zająć jego głodującą rodziną.

Gospodarstwo stało pod górą, narażone na lawiny zarówno błotne, jak i śnieżne. Ziemia wraz z majątkiem, odpowiadającym wartości sześciu krów, należała do Chrystusa. Dawno temu któryś ze skálholtańskich biskupów podarował ją temuż władcy jako fundację dobroczynną z myślą o jakiejś wielodzietnej, bogobojnej i czci godnej wdowie w hrabstwie Akranes, a gdyby takowej tam nie było, szukać należało w hrabstwie Skorradalur. Od dłuższego czasu jednak w obu hrabstwach nie dało się znaleźć wdowy spełniającej te warunki, więc to Jón Hreggviðsson stał się podnajemcą Jezusa.

Jak się można spodziewać, sytuacja w gospodarstwie wyglądała tak, że domownicy mieli albo trąd, albo debilizm, albo jedno i drugie. Dotarłszy do domu, Jón Hreggviðsson, który już zdążył się napić, zaraz jął okładać swą małżonkę i skretyniałego syna. Czternastoletniej córki, choć się z niego śmiała, nie bił zbyt mocno, podobnie jak steranej wiekiem matki, która uściskała go ze łzami w oczach. Jego siostra zaś i kuzynka, obie trędowate, pierwsza gładka i bez czucia w kończynach, druga kostropata z ranami, przycupnęły, okutane czarnymi chustami, za gnojowiskiem, trzymały się za ręce i chwaliły boga.

Nazajutrz bóndi[14] naostrzył kosę i wziął się do roboty. Głośno zawodził rimy o Pontusie. Czarne chusty wyległy na podwórzec i zaczęły poruszać grabiami. Kretyn i pies siedzieli na kępie trawy. Czarnowłosa, blada i chuda córka w porwanym gieźle wylazła boso do drzwi, by odetchnąć zapachem świeżego siana. Z komina dobywał się dym.

Minęło kilka dni.

Nagle w Rein zjawił się młodzian, konny bardzo, z niejakim fasonem, w celu dostarczenia Jónowi Hreggviðssonowi polecenia, by ten stawił się za tydzień przed sądem akranesańskim u prefekta. W danym dniu Jón osiodłał swoją szkapinę i pojechał na półwysep. Tam już wcześniej zjawił się był kat Sigurður Snorrason. Poczęstowano ich kwaśną serwatką. Sąd zebrał się w świetlicy prefekta i Jóna Hreggviðssona oskarżono o to, że w Thingvellir nad Öxará nieprzystojnymi słowy obraził najwyższą cześć i majestat księcia Holsztynu, najłaskawiej panującego nam króla i pana, pomawiając go, że wziął sobie trzy nałożnice pozamałżeńskie. Jón Hreggviðsson zaprzeczył, iżby kiedykolwiek wypowiedział podobne słowa na temat swego umiłowanie panującego króla i najlitościwszego pana, najwyższej czcigodności majestatu, księcia Holsztynu, i zapytał o świadków. Wówczas to Sigurður Snorrason zeznał pod przysięgą, że Jón Hreggviðsson wypowiedział rzeczone słowa. Jón Hreggviðsson poprosił, by wolno mu było złożyć przeciwną przysięgę, ale w tej samej sprawie nie dopuszczano dwóch wykluczających się przysiąg. Kiedy bóndiemu odmówiono, ten oświadczył, że choć to prawda, iż słowa te wypowiedział, boć i historia ta głośna była w buchcie niewolników w Bessastaðir, to niedorzecznym jest twierdzić, by chciał tym urazić swego króla, wręcz przeciwnie, pragnął podkreślić, jak nadprzeciętnym jest król taki, który może z trzema nałożnicami naraz, prócz małżonki, poza tym żartował sobie ze swojego dobrego druha, Sigurðura Snorrasona, który podobnież nigdy nie miał mieć okoliczności z niewiastą. Ale choćby nawet i powiedziały mu się te słowa o jego najłaskawiej panującym panu, to przecie ma nadzieję, że taka czcigodność w swej dobroci wybaczy bezrozumnemu biedakowi i zagubionemu żebrakowi tę pozbawioną ładu i składu paplaninę. Sąd zakończył obrady i orzekł, co następuje: Jón Hreggviðsson zapłaci królowi trzy talary grzywny w ciągu miesiąca, a jeśli tego nie uczyni, zostanie mu wymierzona kara chłosty. W orzeczeniu stwierdzono, że wyrok „wydano na podstawie nie tyle liczby świadków, ile wagi ich zeznań”. Z takim to wyrokiem Jón Hreggviðsson pojechał do domu. Nic innego ważnego nie wydarzyło się do końca sianokosów. Bóndiemu jednak nieskoro było uregulować swoje zobowiązanie wobec króla.

Jesienią odbywał się thing w Kjalardalur. To tam skierowano sprawę Jóna Hreggviðssona, więc z upoważnienia prefekta posłano po niego dwóch gospodarzy. Zanim wyruszył, matka wyłatała mu trzewiki. Kobyła bóndiego z Rein kulała, toteż jazda szła im nieskoro i przybyli do Kjalardalur późnym popołudniem, gdy thing miał się już ku końcowi. Okazało się wówczas, że Jóna Hreggviðssona czeka chłosta w wymiarze dwudziestu czterech batów. Przybyły na miejsce Sigurður Snorrason przywdział katowski płaszcz i czekał ze swymi biczami. Wielu gospodarzy zdążyło opuścić thing, ale kilku młodzianków z okolicznych zagród zebrało się, by dla uciechy popatrzyć na chłostę. Karę wymierzano w ruinach obory, gdzie latem dojono owce. Przez środek ciągnęło się tam koryto i to na nim podczas wymierzania sprawiedliwości kładziono złoczyńcę. Co ważniejsi mężowie stali w tym czasie w nawie po obu stronach koryta, a dzieci, psy i włóczęgi – na gruzach murów.

Niewielka grupka gawiedzi zebrała się tu mniej więcej w chwili, gdy Jóna Hreggviðssona wprowadzano w ruiny. Sigurður Snorrason zapiął swój katowski płaszcz pod szyją i odczytał Ojcze nasz; wyznanie wiary czytał wyłącznie wtedy, gdy miał skrócić skazańca o głowę. Wyjął rzemienie z sakwy i pieścił je z szacunkiem, czekając na przybycie prefekta i świadków thingu, z namaszczeniem i sumiennie przymierzał się do rękojeści – sine dłonie miał grube i zrogowaciałe, z postrzępionymi skórkami wokół paznokci. Dwaj gospodarze trzymali skazanego między sobą, Sigurður Snorrason zaś szykował harapnik. Padało. Jak to często podczas deszczu bywa, ludzie mieli roztargnione miny, a zmokniętym włóczęgom oczy na wierzch wybiegły; psy się parzyły. W końcu Jón Hreggviðsson zaczął się nudzić.

Te nałożnice coraz bardziej prześladują mnie i Siggiego Snorrasona, powiedział.

Pojedyncze twarze zebranych rozszerzył spóźniony, ale pozbawiony wesołości uśmiech.

Przeczytałem już Ojcze nasz, oznajmił kat stoicko.

To daj nam też posłuchać wyznania wiary, kochanieńki, poprosił Jón Hreggviðsson.

Nie dziś, odparł Sigurður Snorrason z uśmiechem. Kiedy indziej.

Powoli, ostrożnie i czule gładził pejcz.

Powinieneś przynajmniej zawiązać supły na tych nędznych rzemieniach, Siggi, prowokował Jón Hreggviðsson. Choćby tylko z powodu królowej.

Kat się nie odezwał.

Chyba tak wierny poddany królewski jak Sigurður Snorrason nie ścierpi szyderstwa z ust Jóna Hreggviðssona, zakrzyknął w stylu pradawnych sag jakiś łazik na murze.

Król najumiłowańszy, zawołał Jón Hreggviðsson.

Sigurður Snorrason zagryzł wargę i zawiązał supeł.

Jón Hreggviðsson zaśmiał się z błyskiem w oku, obnażając białe zęby spod czarnego zarostu. Teraz zawiązał za pierwszą nałożnicę, powiedział. Nie masz ci on kobylego serca. Zawiąż jeszcze jeden, kochanieńki.

Zebrani ciekawscy zaczęli się ożywiać niczym gapie obserwujący karciarzy podbijających stawkę.

O, sługo królewskiego majestatu, wspomnij pana naszego! – rozległ się z muru ów podniosły głos, który wcześniej przemawiał w stylu sag pradawnych.

Kat poczuł, że wszyscy ludzie w tym miejscu trzymają stronę jego i króla, i zawiązując drugi supeł na rzemieniach, z uśmiechem rozejrzał się od ściany do ściany; zęby miał drobne i rzadkie, za to dziąsła wielkie i nagie.

No, to doszliśmy do tej ostatniej i najgrubszej, odezwał się Jón Hreggviðsson. Niejeden porządny chłop oddałby wszystkie swoje włości, żeby ino dopuściła go do swojego supła.

W tejże chwili zjawił się prefekt z dwoma świadkami sądowymi, grubymi gospodarzami; rozepchnęli zebranych na boki i weszli w ruinę. Zauważyli, że kat wiąże supły na rzemieniach, więc najważniejszy w okręgu oznajmił na wstępie, że tu ma panować sprawiedliwość, a nie swawola, i polecił je rozwiązać. Potem zażądał, by przystąpiono do dzieła.

Bóndiemu kazano poluźnić szaty, na koryto nałożono sukno. Następnie Jóna Hreggviðssona położono na brzuchu na karmidle, a Sigurður Snorrason ściągnął mu portki i zarzucił koszulę na głowę. Skazaniec chudy był, acz kształtnej budowy, wyraźnie zarysowane mięśnie napinały się przy każdym ruchu; jędrne pośladki i uda aż do kolan porastały czarne włosy, poza tym ciało miał białe.

Przeżegnawszy się, Sigurður Snorrason splunął w dłonie i zabrał się do roboty.

Na pierwsze razy Jón Hreggviðsson nie zareagował, ale przy czwartym i piątym uderzeniu jego ciało zesztywniało i dostał skurczów; nogi, głowa i górna część klatki piersiowej uniosły się lekko, a cały ciężar spoczywał na spiętym brzuchu, dłonie się zacisnęły, stopy wyprostowały w kostkach, stawy zdrętwiały, a mięśnie stwardniały; widać było podeszwy jego dopiero co załatanych trzewików. Psy wlazły na krawędź murku i jęły ujadać w stronę koryta. Po ośmiu uderzeniach prefekt kazał na chwilę przerwać chłostę – złoczyńca ma prawo odsapnąć. Jego plecy ledwie zaczęły się czerwienić. Ale Jón Hreggviðsson nie miał ochoty na odsapkę i ryknął z koszulą na głowie:

W imię diabła, dawaj dalej, człowieku.

Bez zbędnej zwłoki kontynuowano więc dzieło.

Po przyjęciu dwunastu batów plecy Hreggviðssona nabiegły krwią, a przy szesnastym skóra na łopatkach i w okolicach krzyża zaczęła pękać. Psy na murku szczekały jak wściekłe, a człek leżał sztywny niczym kłoda i ani drgnął.

Po szesnastym uderzeniu prefekt oznajmił, że skazanemu znów przysługuje prawo do wytchnienia.

Usłyszano krzyk Jóna Hreggviðssona:

Przeklinam go, przeklinam go, przeklinam go.

Kat królewski ponownie splunął w dłonie i poprawił ułożenie rękojeści rzemiennego harapnika.

Teraz zabiera się za ostatnią i najtłustszą, ryknął chłop na murze, cały czas pokładając się ze śmiechu.

Sigurður Snorrason przeniósł ciężar ciała na lewą nogę, prawą usiłując znaleźć solidne oparcie na śliskiej posadzce ruin, zagryzł wargę i wzniósł bat w górę. Błysk w przymrużonych oczach świadczył o tym, że całym sercem oddaje się swojej pracy; posiniał na twarzy. Psy nie przerywały szczekania. Przy dwudziestym uderzeniu krew sączyła się niemal z całych pleców bóndiego i gromadziła wzdłuż kręgosłupa, na koniec zaś rozbryzgiwała się we wszystkich kierunkach, pstrząc ludzkie twarze; rzemienie tak zmokły, że aż się kleiły, rozgrzany bat się pienił, a plecy skazańca przypominały jedną krwawą ranę. Kiedy władza dała znak, by przestać, bóndi nie był zmożony na tyle, aby przyjąć pomoc przy naciąganiu portek, śmiał się z rozpromienionymi oczami do stojących na murku ludzi i psów, a pośród jego czarnego zarostu połyskiwały białe zęby. Opasając się, zaintonował głośnio tę oto rimę ze starszych o Pontusie:

Papież ucztę wydał znakomitą, cesarz i królowie grubi radzi pili i ich sługi.

Wieczorniało już, gdy maruderzy ruszali z thingu do domów, każda grupa w swoją stronę. W ostatniej znaleźli się prefekt i dwaj świadkowie: zacni gospodarze Sívert Magnussen i Bendix Jónsson, oraz kilku innych z półwyspu Akranes, a także kat Sigurður Snorrason i niezapomniany Jón Hreggviðsson z Rein.

Bendix Jónsson mieszkał w Galtarholt, a że mieszkańcy półwyspu mieli przed sobą jeszcze długą drogę, zaprosił gromadkę do siebie na poczęstunek przed dalszą podróżą. W spiżarni trzymał beczkę gorzałki, bo wielkim był panem i siniorem. Zaoferował się też pożyczyć Jónowi Hreggviðssonowi ciężarek, co w obliczu braku rynsztunku połowowego i śmierci głodowej doświadczającej naród było gestem wspaniałomyślnym.

W najdalszym zakątku spiżarni znajdowało się odgrodzone deskami pomieszczenie i to tam zawiódł dobry gospodarz prefekta, królewskiego kata i monsjera Síverta Magnussena, a w jej frontowej części, na kulbakach i skrzyniach z mąką, usadził pozostałą trójkę wraz z wychłostanym. Bendix szczodrze polewał i w składziku rozpoczęła się wielka ogólna biesiada. Wkrótce też niepotrzebne okazały się jakiekolwiek podziały między pomieszczeniami. Wszyscy usiedli na kupie w części frontowej – i nuże snuć opowieści o bohaterskich dokonaniach, wieść dysputy, deklamować wiersze i zażywać innych uciech. Rychło też zapomniały się ludziom codzienne waśnie, ustępując miejsca najprzeróżniejszym między nimi braterstwom, uściskom dłoni i objęciom. Królewski kat położył się na podłodze i z płaczem całował stopy Jóna Hreggviðssona, podczas gdy ten ze śpiewem na ustach wywijał kielichem. Jedynym trzeźwym w towarzystwie był sinior Bendix, jak przystoi roztropnemu gospodarzowi.

Ciemna noc już zapadła, gdy mężczyźni wyruszyli z Galtarholtu, wszyscy pod przyzwoitą datą. Aliści za przyczyną otumanienia gorzałką zbłądzili, nie wyjechawszy jeszcze za opłotki gospodarstwa, i nagle wszyscy znaleźli się na szpetnych bagniskach, upstrzonych głębokimi lejami, trzęsawiskami, mokradłami i torfowiskami. Landszaft ów zdawał się nie mieć końca, przeto długo w noc brodzili w tym przedgrodziu piekieł. Monsjer Sívert Magnussen ugrzązł w torfowisku i wzywał imię boga nadaremnie. Zwyczaj zakorzenił się taki, że w tego rodzaju wodach psy się topi, stąd i współtowarzysze podróży mieli kłopot z wyciągnięciem kompana z bagniska, bo jak tu odróżnić żywego człowieka od zdechłego psa? W końcu wyciągnęli go na brzeg, głównie dzięki opatrzności bożej, i tam zasnął. Ostatnim, co zapamiętał Jón Hreggviðsson, było to, że po wyciągnięciu z grobu monsjera Síverta Magnussena chciał wsiąść szkapie swojej na grzbiet. Siodło jednak okazało się bezstrzemienne, nie mówiąc o tym, że koń wyraźnie podrósł, a jeszcze wierzgał nieustannie. Ale czy wspiął się na grzbiet, czy wydarzyło się co innego, co uniemożliwiło mu ten zamiar w ciemności tej jesiennej nocy, za nic nie pamiętał.

Przed brzaskiem obudził Galtarholcian – a był w opłakanym stanie, ubłocony i przemoknięty – i dzwoniąc zębami, kazał zawołać siniora Bendiksa. Siedział na grzbiecie katowskiego konia, a głowę wieńczył mu katowski kaptur. Bendix pomógł mu zejść z czworonoga, zaciągnął go do domu i rozebrał do snu, a bóndi, okrutnie obolały, położył się twarzą w dół, bo plecy miał spuchnięte, i usnął.

Obudziwszy się ponownie rano, zwrócił się z prośbą do Bendiksa, by ten udał się z nim na bagnisko, gdzie Jón Hreggviðsson zgubił swój kapelusz i łapawice, bat, ciężarek i klacz.

Szkapina znalazła się niedaleko, w stadzie koni, z siodłem pod brzuchem. Bagno okazało się nie tak wielkie jak w nocy. Przez czas jakiś szukali zgubionych przedmiotów wzdłuż wąskiego strumyka, tam gdzie Jónowi Hreggviðssonowi zdawało się, że leżał – i słusznie, odnaleźli bowiem i jego legowisko na brzegu cieku: bat spoczywał w uścisku jednej z łapawic, a ciężarek obok. Kilka kroków dalej w dół potoku odnaleźli martwego kata. Klęczał wciśnięty między brzegi strumienia, tak wąskiego, że starczyły zwłoki jednego człowieka, by go zatamować. Ponad ciałem zmarłego utworzyło się niewielkie jeziorko, tak że woda, sięgająca zwykle do kolan, zakryła denata po pachy. Nieboszczyk miał zamknięte oczy i usta. Bendix przyglądał mu się chwilę, a potem przeniósł wzrok na Jóna Hreggviðssona i spytał:

Dlaczego masz na głowie jego czapkę?

Obudziłem się z gołą głową, odparł Jón Hreggviðsson. I kiedy przeszedłem kilka kroków, znalazłem ten kaptur. Potem głośno krzyczałem: ho-ho, ale nikt nie odpowiedział, tom go włożył na głowę.

Dlaczego on ma zamknięte oczy i usta? – zapytał signor Bendix.

Diabli wiedzą, odparł Jón Hreggviðsson. Nie ja go tam położyłem.

Chciał podnieść swój bat, łapawicę i ciężarek, lecz Bendix zastąpił mu drogę i rzekł:

Na twoim miejscu najpierw wezwałbym sześciu świadków, by przyjrzeli się okolicznościom.

To była niedziela. Jón Hreggviðsson pojechał do Saurbær i z grona uczestników mszy wywołał sześciu ludzi, by przyjrzeli się znalezionym zwłokom Sigurðura Snorrasona i ułożeniu ciała. Z ciekawości pojechał z nimi cały tłumek zbadać martwego kata, a sześciu wyraziło wolę złożenia przysięgi, że na ciele nie znaleziono obrażeń ani oznak świadczących o tym, iż ktokolwiek dopomógł Sigurðurowi Snorrasonowi zejść z tego świata, poza tym, że oczy, nos i usta miał zamknięte.

Ciało kata zaciągnięto do Galtarholt, a potem ludzie rozjechali się do swoich domów.

[14] Bóndi – rdzeń społeczności nordyckiej: wolny kmieć, gospodarz, rzemieślnik cieszący się przywilejem uczestnictwa w thingu; to z bóndich wyrosła nordycka klasa średnia.

Rozdział trzeci

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Jacek Godek (ur. 1958) – tłumacz literatury islandzkiej na polski. Debiutował w wieku 14 lat przekładając wraz z Þrándurem Thorodssenem i Ludmiłą Mariańską wiersze romantycznego poety islandzkiego Jónasa Hallgrímssona. Potem poszło. Tłumaczył sztuki teatralne, poezję, filmy, prozę, staroislandzkie sagi. Lubi wracać do przekładu 101 Reykjavík, w którym wciąż dla zabawy stara się szuka nowych translatorskich rozwiązań. Oprócz wymienionych tytułów do najważniejszych realizacji zalicza: sztukę teatralną Svavy Jakobsdóttir Ostatnia próba (Teatr TV w 1986 roku) tomik poezji Lindy Vilhjálmsdóttir Wolność (nagroda Europejski Poeta Wolności w 2018 roku), traktat O czasie i wodzie Andrego Snæra Magnasona oraz wszystkie wyzwania translatorskie, które go jeszcze czekają.

Tytuł oryginału: Íslandsklukkan

Redaktor inicjujący: Michał Michalski

Redaktor prowadzący: Krzysztof Cieślik

Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa

Opieka promocyjna: Ewelina Lebida

Projekt okładki: Łukasz Piskorek

Projekt makiety: Mimi Wasilewska

Redakcja: Gabriela Niemiec

Korekta: Hanna Trubicka, Aleksandra Marczuk-Radoszek

Copyright © Halldór Laxness, 1943–1946

BookLab A.M. Łapińska Sp.k ul., Poland, literatura.com.pl, and

Reykjavik Literary Agency, Iceland, www.rla.is

Książka została opublikowana przy wsparciu finansowym:

Seria Cymelia Wydanie pierwsze, Warszawa 2025

ISBN 978-83-68295-34-4

Wydawnictwo ArtRage

wydawnictwo.artrage.pl

Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek