Dzikie Historie: Norwegia - Przemysław Saracen - ebook

Dzikie Historie: Norwegia ebook

Przemysław Saracen

4,0

Opis

„Dzikie Historie: Norwegia” to błyskotliwa, pełna punktów zwrotnych opowieść Polaka szukającego mitycznej korony w ojczyźnie Wikingówi. Potoczyście napisana, pełna odniesień do nieznanych wad i zalet norweskiego społeczeństwa pokazuje nie tylko prawdę o tym kraju, ale jest czymś w rodzaju krzywego lustra dla Polaka, który w ekspresowym tempie chce osiągnąć wysoki status materialny i społeczny. „Dzikie Historie: Norwegia” to przykład lektury spod znaku prześmiewcy Jeremy`ego Clarksona.” 
 
Fragment recenzji norweskiego magazynu "Razem" - Historie z życia przeplatają się z historycznymi ciekawostkami, opisami zwyczajów kulturowych i relacjami z najpiękniejszych miejsc w Norwegii. Mnogość trafnych spostrzeżeń podana w dobrym stylu i ukazanie przywar norweskiego społeczeństwa, bez koloryzowania i przesady, to wszystko Przemysław Saracen umieścił na kartach swojej książki. Opis norweskiej natury, tak wspaniały, że można w wyobraźni wrócić do miejsc, które już się odwiedziło lub wpisać na listę kolejne, które trzeba odwiedzić. Książka niesie ze sobą świeżość, jakiej brakuje na polskim rynku wydawniczym, gdy chodzi o pozycje pisane przez naszych rodaków na temat Norwegii. Narracja tu płynie, język jest potoczny i zrozumiały, autor na swój niepospolity sposób ubiera w słowa to, o czym od dawna myślimy, ale nie umiemy tego nazwać. Idealna lektura na wakacje dla tych, którzy mieszkają w Norwegii i dla tych, którzy z niej wyjechali, również dla tych, którzy dopiero zamierzają ją odwiedzić. Gwarantuję świetną rozrywkę, połączoną z garścią ciekawostek, którymi będziecie mogli zabłysnąć przy następnej wizycie rodziny w Norwegii.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 255

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Przemysław Saracen

Dzikie Historie: Norwegia

KorektorMałgorzata Kaczmarek

© Przemysław Saracen, 2024

Sobótka 2024

Dzikie Historie: Norwegia.

Copyright © 2024 Przemysław Saracen

Redakcja i korekta: Małgorzata Kaczmarek

Zdjęcia: Przemysław Saracen

Tobie…

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Tobie…

WSTĘP

Pewien znajomy poprosił mnie, bym w kilku zdaniach opisał Norwegię.

Przypomniałem sobie Bakklandet — dzielnicę, w której lata temu mieszkała biedna klasa robotnicza pracująca w porcie, a dziś jedno z najdroższych miejsc w Trondheim.

Aby dostać się tu od strony więzienia, niedaleko którego mieszkałem, należy zejść niemożliwą stromizną, po której jeżdżą samochody.

Po zejściu na wybrukowaną kamienną kostką ulicę siadam na kamiennej ławce i obserwuję ten nowy dla mnie świat. Patrzę na skromną, drewnianą zabudowę po obu stronach drogi.

W tle słychać szum rzeki Nidelvy, po której pływają motorówki, a na skalistym brzegu jakiś młody blondyn właśnie ściąga gacie i nagi wskakuje w obcisłe spodenki. Nie spiesząc się wsiada do czerwonego kajaka i wiosłuje w stronę fiordu. Nie zwraca uwagi na biesiadujących obok bywalców lokalnych restauracji, którzy odwdzięczają mu się tym samym.

Na wodzie lekko buja się zacumowana do drewnianej platformy zalana wodą łódka.

Jest połowa kwietnia i natura dopiero budzi się do życia. Trzeba poczekać jeszcze miesiąc, by przyroda eksplodowała wszelkimi odcieniami zieleni.

Piękna pogoda i ogrom restauracji oraz rustykalnych galerii sztuki — zrozumiałej i tej niezrozumiałej nawet dla jej właścicieli — jak również księgarnie pod chmurką sprawiają, że to miejsce tętni życiem.

Mniej więcej w połowie dzielnicy znajduje się most Gamle Bybro zwany również Mostem Do Szczęścia. Tuż za nim znajduje się imponująca Katedra Nidaros ze swoją prostą, lecz przyjemną dla oka bryłą.

Przy wejściu na most po jego lewej stronie, na rogu jednego z typowo norweskich chatek znajduje się sklep. Równocześnie wpływają i wypływają z niego ludzkie masy zaopatrzone w nieodłączną grillpølse w jednej dłoni i colą w drugiej.

Choć słonko świeci, czuć chłód. To dlatego większość ludzi ubrana jest w sportowe, wodo- i wiatroodporne ubrania, jednak chłopak czytający na drewnianej skrzyni książkę, chyba o tym nie wie. Ubrany w krótkie szorty i przewiewną koszulkę z krótkim rękawem przewraca stronę za stroną.

Wokół rozlega się śpiewny, cudowny norweski świergot i płynące zewsząd uśmiechnięte hei.

Uwagę zwraca rozmowa dwóch mężczyzn. Ale jaka to jest rozmowa! Młody, może dwudziestoletni chłopak siedzi na ławce i ma zaplecione na piersiach ręce. Starzec, być może siedemdziesięcioletni stoi przed nim i drapie się po łysej głowie. Rozmawiają dosyć długo.

Posiedzę tu jeszcze chwilę. Popatrzę. Ponapawam się nowym światem. Już ją kocham, tę Norwegię.

Ten zbiór dzikich historii z kilku lat spędzonych w Norwegii jest zapisem moich obserwacji dotyczących tego kraju i jego obywateli. Mogą zdarzyć się pewne odchylenia od oficjalnych danych statystycznych, może niektórych historycznych, ale też nie zapisałem tej pogadanki jako publikacji naukowej.

Zapisuję, by zachować je głównie we własnej pamięci. Dzieląc się nimi z Tobą, muszę zastrzec parę rzeczy. Nie lubię posługiwania się absolutami. W ten sposób w krótkim czasie krzywdzimy i ludzi, i czasy. Tak naprawdę wszystko zależy od kontekstu, a najlepszym przykładem jest tu lektura Nędzników Victora Hugo.

Tak samo jest w przypadku Norwegii. Możesz nauczyć się na pamięć skandynawskich zwyczajów, lecz nadejdzie moment, w którym zmierzysz się z rzeczywistością i tylko od twojej otwartości zależy, jak rozwinie się zdarzenie, w jakim weźmiesz udział. Możesz czytać o danym miejscu, obejrzeć na jego temat program telewizyjny, a nawet wyjechać tam na wycieczkę, ale umówmy się — nic nie wiesz na ten temat. Nie wiesz, bo i skąd?

Jedziesz na wycieczkę i chcesz widzieć oraz przeżyć to, za co zapłaciłeś. W końcu wypielęgnowałeś w sobie określony obraz, a wizyta na miejscu ma po prostu ten obraz potwierdzić. Ewentualne odchylenia od wyobrażeń możesz zrzucić na karb szoku kulturowego lub uroku miejsca.

Nie jest to również podręcznik, z którego dowiesz się: jak uzyskać zasiłek macierzyński, dodatek mieszkaniowy, zdobyć kartę podatkową, jak zarejestrować się w Urzędzie Pracy i Dobrobytu czy zdobyć poświadczenie pobytu w Norwegii. Od tego masz specjalistyczne podręczniki oraz internet.

Dopiero kiedy zamieszkałem wśród nich, gdy zacząłem pracować z nimi, udało mi się ich poznać, ale nie od razu i nie do końca. Norwegowie są nieufni, mimo iż sprawiają odwrotne wrażenie.

Norwegia to kraj kontrastów. To miejsce, w którym w ciągu dnia doświadczysz czterech pór roku. To ludzie, którzy choć mają problem, aby otworzyć się na ciebie, pomogą ci bez wahania. Ale nie chcą mieć z tobą zbyt wiele wspólnego.

To, co mówię może wydawać się absurdem, ale im bardziej będziesz zgłębiać te opowieści, tym lepiej nabierzesz pewnego wyobrażenia o Norwegii, Norwegach i… Polakach.

Czymś innym jest Norwegia w teorii, a czymś innym w praktyce. Wyobraź sobie teraz samochód na giełdzie samochodowej; patrzysz i widzisz piękną, błyszczącą karoserię, jednym zdaniem auto, które na pierwszy rzut oka trafiła prosto z taśmy produkcyjnej. I dopiero gdy przyjrzysz się albo ktoś zwróci ci uwagę, dotrze do ciebie, że pod tym zbyt błyszczącym lakierem chowa się skorodowana karoseria wypełniona pianką montażową, pokryta szpachlą i najtańszym lakierem.

Norwegia to również z trudem ukrywana pogarda wobec cudzoziemców, a była premier Erna Solberg powiedziała w rozmowie z gazetą „Nettavisen”, że w Norwegii istnieje strukturalny rasizm:

Jeśli zwrot ten oznacza, że jest w kraju system, nawet stworzony w sposób niezamierzony, który sprawia, że ludzie czują, iż są pozbawieni równych szans ponieważ mają inny kolor skóry, pochodzenie etniczne, religię lub inne nazwisko — to tak, taką sytuację znajdujemy w naszym społeczeństwie. To też kwestia zadania sobie pytania o to, jakie uprzedzenia wszyscy mamy w sobie — uprzedzenia, których nawet sami nie jesteśmy świadomi.

Moje doświadczenia z tymi ludźmi są pełne sprzeczności.

Mimo wszystkich głupot, wykluczających się przepisów, niekompetencji urzędników oraz utrudnień wobec obcokrajowców nie widzę lepszego miejsca do życia.

Państwo nie wtrąca się w życie, choć Polacy nie bez powodu mówią, że Norwegia to państwo opresyjne i reguluje niemal wszystko. Może dlatego, że praktycznie każda dziedzina życia jest określona przepisami.

Uważam się za spostrzegawczego, lecz musiało minąć trochę czasu nim zauważyłem, że Norwegowie żyją z sobą, ale obok siebie. Wystarczy podejść do przystanku autobusowego i zaobserwować milczących, unikających kontaktu z sobą ludzi.

Z drugiej strony są strasznymi gadułami, ale są to rozmowy o niczym. Taka wata słowna, która ma zakończyć niepotrzebnie zadzierzgnięty dialog. To dziwne w kraju, w którym od dzieciństwa ludzie uczeni są zespołowości.

Nieważne czy jesteś Norwegiem, Polakiem, Somalijczykiem, Syryjczykiem (choć niemiecki fizjoterapeuta Robert ma na ten temat odmienne zdanie), państwo wspiera rozwój, pomaga tobie i twojej rodzinie.

Norwegia taka jest — rasistowska, niekonsekwentna, dziwaczna, biurokratyczna, droga, depresyjna, wkurwiająca, zacofana, naftowa z jednej strony oraz przyjazna, nowoczesna, współczująca, socjalna, ekologiczna i piękna mimo brzydoty swoich miast z drugiej.

To moja Norwegia. Oswojona.

DALEKO I BLISKO

Zazdroszczę Norwegom. Nie są rozgarnięci, świata poza telefonem nie widzą, jadą ksenofobią na kilometr, żują truciznę, chleją na umór, polują na wieloryby, na wigilię żrą rozpuszczoną w rozpuszczalniku suszoną rybę i ryćkają się z kim popadnie.

A jednocześnie żyją w blasku legendy o wikingach, zimnej północy, zorzy polarnej, surowym życiu oraz funkcjonowaniu zgodnemu z wewnętrznym „ja”.

Nie interesuje ich świat, chyba że świat zainteresuje się nimi. Uważają za gruby nietakt, gdy usłyszą, że to Krzysztof Kolumb odkrył Amerykę, a przecież wg nich prawda jest zupełnie inna!

W końcu to „ich” Leif Eriksson pięćset lat wcześniej przepłynął Atlantyk i dopłynął do Nowej Ziemi!

My za mniej więcej takie same cechy obrywamy kamieniem: nacjonalizmu, ksenofobii, egocentryzmu i głupoty. No ale my nie mamy gazu. Nawet ropy. Nie mamy mądrych polityków. W sumie to oni też, ale jakoś tak to sobie poukładali, że politycy służą ludziom.

Norwegowie nie lubią niewygodnych tematów podważających ich pielęgnowany wizerunek, w myśl którego ich ojczyzna jest najbardziej przyjaznym do życia krajem na świecie.

Dlatego też unikają rozmów o swoich problemach, a niewygodne sprawy pomijają milczeniem. O ile z chęcią sprowadzają naszą katastrofę smoleńską do kwestii ilości wypitej przez pilotów wódki, o tyle nie są już skorzy do żartów z Breivika, który zamordował siedemdziesięciu siedmiu rodaków. Unikają również żartów na temat trwających od tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego roku gwałtów na dzieciach mających miejsce w miejscowości Tysfjord.

Myślę, że norweskie władze zbyt szybko chcą stworzyć nowoczesne społeczeństwo bez uwzględnienia dotychczasowego modelu tożsamości opartej na swego rodzaju odrębności. Pamiętajmy, że norweskie społeczeństwo żyło odizolowane od reszty świata, pogrążone w biedzie, przemocy domowej, alkoholizmie, a przy tym wszystkim starające się za wszelką cenę pielęgnować chrześcijański model życia. Zwrot „za wszelką cenę” jest tu istotny.

Co innego hodowanie nowoczesnego społeczeństwa, jak sobie wymyśliły władze, a co innego wyrośli w określonej tradycji i systemie społecznym ludzie potrzebujący czasu, by dojrzeć do zmian.

Norwegowie zawsze żyli z boku i nie bez powodu trzymają się poza Unią Europejską, a ich autorskie standardy nie bez powodu nie wytrzymują porównania z normami właściwymi dla innych krajów.

Na tej odrębności — a nawet demonstrowanej z dumą zaściankowości — ten kraj morderców egzotycznych zwierząt i wielorybów oparł swoją tożsamość narodową dopiero po drugiej wojnie światowej.

Lubię historie, w których docieram do „strefy zero”, do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. W odległej przeszłości znajduję przyczynę współczesnych zachowań, w których nawet milczenie na niewygodne tematy staje się zrozumiałe.

UCZ SIĘ NORWEGA

Nie ma jednego klucza pozwalającego ogarnąć ten kraj i jego ludzi. Podobnie jak nie ma jednego standardu określającego nas, Niemców czy Amerykanów.

Poczynając to zastrzeżenie, zgadzam się, że są to cechy właściwe tylko dla danej grupy, jednak na przestrzeni lat i pod wpływem różnych czynników, na przykład: migracji wewnątrz kraju, napływu obcokrajowców, zachowań ukształtowanych przez media oraz podróże, powstaje nowy wzorzec zachowania.

Zróżnicowany, niepasujący do oczekiwań i wizerunku. Coraz bardziej indywidualny i… norweski.

Te pozytywne dziwactwa połączone z kształtowaną na przestrzeni setek lat kulturą tworzą coś, co zobaczymy tylko tutaj. Mało tego, przyjmiemy to jako stan naturalny dla przeciętnego Norwega i właściwy tylko dla niego.

Kiedy będziesz rozmawiać z tubylcem, nie zdziw się wydawanym przez niego dźwiękiem zapowietrzającego się człowieka. Takie „A!” na gwałtownym wdechu, jakby cierpiał na astmę. Nie przejmuj się, nie bój, nie uciekaj. Jest to normalna reakcja, która ma wykazać zainteresowanie twoją historią. Najzabawniejsze jest to, że śmiejąc się z tego nawyku, sam go nabierasz.

Nieodłącznym elementem skandynawskiej, a więc i norweskiej kultury, jest hygge. Wystarczy, że zacznie się jesień, a Norwegię opanowuje świeczkowe szaleństwo. Różne kształty, zapachy i kolory. Atmosfera robi się przytulna, kobiety żeńskie i męskie jak szalone pieką ciasta i chleby, opróżniając kolejne butelki wina.

W tym miejscu należy ci się wyjaśnienie dotyczące określenia „kobiety żeńskie i męskie”, ale odnosi się to praktycznie do każdej absurdalnej sytuacji, jaka ma miejsce w tym kraju. Wolność i nakaz poszanowania indywidualnego wyboru stał się norweskim absurdem, z którym nie dyskutuje się, bo, po co wchodzić w spory. Po prostu przytakujesz i idziesz dalej. Nawet wtedy, gdy Jon ogłosi, że od poniedziałku do środy jest kobietą i należy to uszanować. Teraz rozumiesz?

Skąpstwo Norwegów staje się już legendarne. Ci posiadacze małych mieszkań za miliony koron, zapożyczają się tylko po to, by wyjechać na drogi coraz nowszym modelem Tesli, jednocześnie potrafią przejechać dwieście kilometrów do Szwecji tylko po to, by kupić piwko tańsze o parę koron.

Zadziwiające są ich obyczaje kulinarne. Mają świetne ziemniaki, pyszne mięso z łosia, dorsz z patelni to niebo w gębie, a jagody i grzyby są niesamowite. Tylko co z tego, skoro wolą zażerać się pizzą Grandiosa, a w piątki wpychają w siebie: fasolę, kukurydzę, mielone mięso, upychają to w jakieś dziwne placuszki, polewają breją i nazywają tacos.

Norwegowie strasznie narzekają, w czym bardzo nas przypominają: że złe drogi, że ceny wysokie, że cudzoziemcy, że łosoś nie ten co kiedyś, że pieniądze z ropy są źle wydawane… Jednak jeśli ty — cudzoziemiec — nieśmiało skrytykujesz krainę wiecznej szczęśliwości, będą oburzeni, że nie smakuje ci lutefisk, że rzygasz po fiskekake, a po ich drogach nie da się jeździć.

Większość lekarzy uważa, że wszystko możesz wyleczyć kombinacją trzech leków: ćwiczeniami fizycznymi, żarciem paracetamolu i zażywaniem tranu. A jeśli umierasz z bólu? No cóż, to część naszego istnienia, musisz nauczyć się z tym żyć, usłyszysz. A potem i tak kończy się podawaniem opioidów.

Znacie powiedzenie „wyszedł po angielsku”? Coraz częściej można mówić: „wyjść po norwesku”. Siedzisz z norweskimi kumplami w knajpie, którzy nagle tajemniczo znikają. A oni po prostu poszli sobie do domu czy do innej knajpy, z której mogą się równie widowiskowo ulotnić.

Nie zapomnę chwili, gdy pierwszy raz zatankowałem w Trondheim swoje auto. Nalewałem je do pełna, po czym wszedłem do środka i zobaczyłem… TO. Opowiem o tym czymś w dalszej części, zatem cierpliwości, bo historia snusa, a tym jest właśnie brązowe TO, wymaga szerszego omówienia.

Czy wiedzieliście, że Norwegowie wymyślili farbę w sprayu, spinacz do papieru, slicer do sera, a sushi z łososia w japońskiej kuchni to właściwie ich robota? Z kolei bez norweskiego dorsza nie istniałoby portugalskie bacalao?

Zawsze kiedy byłem na zakupach w Ikei, zastanawiałem się skąd biorą się dziwaczne nazwy mebli. Jednak teraz wszystko ma swój sens. Sofy czy półki na książki biorą swoje nazwy ze szwedzkich miejsc; łóżka, garderoby i meble w przedpokojach noszą swe nazwy na cześć miejsc w Norwegii; z kolei nazwy dywanów mają swój rodowód w Danii. I na koniec Finlandia, z której wywodzą się nazwy stołów w jadalniach oraz krzeseł.

Z zazdrością patrzyłem na rozmawiających obcych sobie ludzi. Witających się z sobą kilka razy dziennie, a i tak im mało. Mieszkańcy, niezależenie od wieku, zawodu i pozycji społecznej zwracają się do siebie po imieniu i jest to naturalne.

Nie zdziw się, gdy podczas wizyty w urzędzie usłyszysz następującą rozmowę petenta z urzędnikiem: „Siema, co słychać koleś?” A koleś, znaczy urzędnik: „No bomba ziom, jak po weekendzie?”. „Fantastycznie, gdyż spędziłem upojną noc z twoją żoną ha, ha, ha”. „O widzisz, a jak wróciłem od twojej matki, zastanawiałem się, dlaczego taka zmęczona ha, ha, ha, ha”. I zaczyna się rozmowa o wszystkim i o niczym, a ty zastanawiasz się, co się tu właśnie stało?

Słyszeliście zapewne o żyjących na arktycznej północy Samach, którzy mają monopol na wypasanie reniferów i są kimś w rodzaju Indian w USA. Indianie mają kasyna, a Samowie bydło, które jest kastrowane bardzo praktyczną metodą; wyspecjalizowany Sam odgryza samcom nabiał.

Mało kto wie, że jedną z atrakcji turystycznych w Norwegii jest miejsce nazywające się Trollpikken, czyli Kutasem Trolla. Mieści się niespełna sto kilometrów od Stavanger, w pobliżu miejscowości Eigersund. Zatem jeśli planujecie odwiedzić nieodległe Preikestolen, nie zapomnijcie też o tej atrakcji.

Zresztą jej historia to również opowieść o ludziach. Wkrótce po tym, jak władze Eigersund ogłosiły nową atrakcję turystyczną, ktoś spektakularnie zniszczył kutasinę. Jak wykazało dochodzenie, sprawcy użyli maszyny wiertniczej i długich wierteł, dzięki którym wystająca część skały odpadła.

Niezrażone władze zrekonstruowały członka, który dziś wygląda jak nowy. Niemniej to ciekawa sytuacja, która pokazuje, że ci nowocześni Norwegowie jednak są podzieleni i protestują przeciw wykorzystaniu rubasznej seksualności w promocji ich regionu.

Kutas Trolla był również elementem w kampanii wyborczej. Podczas jej trwania jedna z kandydatek, pani Tajik, siadła dumnie na skalnym dyszlu i w ten sposób rozpoczęła debatę na temat tradycyjnych norweskich wartości.

ZAWSZE SĄ JAKIEŚ POCZĄTKI

Moja Norwegia rozpoczęła się jeszcze w Polsce, gdy zobaczyłem w internecie ogłoszenie o pracę. Największa norweska agencja pracy, którą od teraz będziemy dla niepoznaki nazywać… Agencją, zamieściła ogłoszenie, iż poszukuje zbrojarza, który zazbroi Bergen i okolice.

Zbrojarzem byłem, bo musiałem parę ładnych lat wcześniej, a był to w Polsce beznadziejny czas. Nie było płacy minimalnej, bezrobocie hulało, a warunki socjalne uważano za wymysł komuny. Brało się pracę, jaka była i za wykonanie której w ogóle płacili.

„Piękne” to były czasy i nie zapomnę ich nigdy. Nigdy wcześniej nie zniszczyłem tylu własnych ubrań, bo pracodawcy wymagali ich jako stroje robocze. W życiu nie wypiłem tylu alkoholowych wynalazków przed pracą, w jej trakcie i po jej zakończeniu.

Nalewało się takiej berbeluchy do dolnej krawędzi ucha kubka, szybko wypijało, krzywiło z obrzydzeniem i piło aż oko suche dno kubka ujrzało.

Zdarzało się, że Kopytek podawał na zagrychę gorzką czekoladę, bo legenda ludowa głosiła, że jeśli po wódce skonsumujesz to dobrodziejstwo, woń alkoholu ulotni się i ewentualny nalot ze strony pracodawcy skończy się niepowodzeniem.

Była wiosna, wnętrze baraku cuchnęło wszystkim: brudem, potem, alkoholem, wczorajszą kolacją i… nastał poranek poprzedzający pracę. Dzień rozpoczął się jak zwykle — trunkiem lanym do dolnej krawędzi ucha. Chlup! Grzdyknij, beknij, odkrztuś. Powtórz.

Dwie gorzkie czekolady później otworzyły się drzwi wszyscy zmrużyli oczy i w milczeniu ssali tafelki czekolady. Do wnętrza wtargnęło światło słoneczne i podmuch rześkiego powietrza.

Kopytek mrugnął porozumiewawczo okiem dumny z siebie, że zapobiegł ewentualnej wpadce.

— Panowie, czuję alkohol — rzekł szef. Nawet nie był oburzony, bo spodziewał się tego widoku. Może dlatego kiepsko płacił, bo pozwalał pracownikom pić.

Powiódł po nas wzrokiem i ocenił dzisiejsze straty osobowe.

— Prosiaczek — zwrócił się do Krzysia, który jako jedyny zażerał się jedzonym łyżeczką gulaszem angielskim z puszki — skończ zażerać się tym gulaszem angielskim z puszki, przebierz się…

— Ale ja jestem przebrany — odparł z pełną gębą Krzysio.

— Przebierz się w prywatne ciuchy…

— No właśnie w nich jestem!

— …i idź do domu.

Prosiaczek miał pecha. Czy pił czy nie, wyglądał tak samo. Faktycznie dziś nic nie wypił.

— Teraz to się napiję — zakończył.

— A reszta do roboty! — zawyrokował szef, po czym sam sobie nalał do dolnej krawędzi ucha.

Pamiętacie filmy o średniowieczu? Brud, smród, strumyk, do którego baby wylewały odpadki, dzieci taplały się radośnie, ktoś tam szczał, a na samym końcu jeszcze ktoś inny pił to, co spłynęło. Raz na jakiś czas przyjechał do włości zachodni kupiec, który z przejęciem opowiadał wieści z krańca świata.

Rozumiecie, baba z brodą, cuda i dziwy, bogactwo osiągnięte na hurtowej sprzedaży zdechłych szczurów… Słuchałeś więc o miejscach, w których szedłeś do pracy i zarabiałeś za to, że stawiłeś się w robocie.

Wielu cieśli, zbrojarzy, operatorów dźwigów opowiadało o pracy na eksporcie, jak nazywali pracę w innych krajach. Słuchaliśmy historii o wydarzeniach, które się wydarzyły i tych, które nie miały miejsca. Zresztą nasz szef spędził za granicą wiele lat, a po powrocie założył firmę i zatrudnił w nich w większości swoich kumpli, z którymi biegał po pijaku na niemieckich budowach.

Aż pojawił się Antoni. Ale to już w innej firmie. Też polaczkowej, bo innych w Polsce wtedy nie było. Były to czasy januszexów, gdzie socjal był słowem zakazanym, a umowa o pracę była czymś, o czym się tylko słyszało, a szef opowiadał, jak to lada dzień przekształci swoją jednoosobową firmę, której majątek zmieściłby się w bagażniku, w spółkę akcyjną, która najdalej za pół roku przejmie budowlanych gigantów.

Dlaczego wspomniana firma była januszexem? Chyba z definicji, bo taka była wtedy cała branża. Gdyby istniał w Polsce jakiś cech, który określałby warunki pracy i zasad działania polskich firm budowlanych, to zapewne pierwszą i ostatnią zasadą działania byłoby; chujowo, ale bojowo.

Przyznam jednak, że była to szkoła życia i zawodu. Tu nie było wyjścia, trzeba było nauczyć się dobrze wiązać drutem wiązałkowym, bo od tego dosłownie zależało twoje życie. Po prostu wchodziłeś na deski, które ustawiałeś na tym, co zawiązałeś. Chyba nie muszę mówić, co się działo, gdy wiązanie nie działało.

Gdzie zabezpieczenia, spytasz? Zaraz, czy przed chwilą nie wspomniałem o standardach branży budowlanej?

I wtedy pojawił się Antoni. Wysoki, spokojny, w naprawdę fajnym ubraniu roboczym. Fajnym, bo własnym.

Ten chłop był dla mnie jak objawienie. Alkohol przestał smakować, a najlepszą strawą były dla mnie opowieści Antoniego o Norwegii: socjal, ciepły posiłek, dobre pieniądze, częste przerwy, julebordy, o które wstydziłem się spytać, bo nie chciałem wyjść na prostaka.

Historii o pieczonej łapie niedźwiedzia podawanej na jednym ze wspomnianych julebordów słuchałem jak prawd objawionych jakiegoś hinduskiego stoika, i nie przyszło mi do głowy, że ten niedźwiedź musiałby mieć kilkanaście łap, by wykarmić kilkudziesięciu robotników, bo tylu było na budowie zbrojonej przez Antoniego.

W sumie lata później mi też nikt nie chciał uwierzyć, że jadłem: serce renifera, polędwicę z łosia, barani łeb, rozpuszczoną w ługu rybę, pieczonego głuszca czy stek z wieloryba, że o wykrzywiającym gębę jeszcze przed zjedzeniem sztokfiszem nie wspomnę.

Smartfony nie były popularne, jeśli w ogóle były, a internet był dostępny jedynie w kafejkach internetowych — były to wynajęte salki, w których naprędce sklecone ze wszystkiego komputery podłączało się do sieci, a właściciele tych przybytków zarabiali na wynajmie sprzętu na określony czas.

Wchodziłeś do kafejki, płaciłeś za godzinę i siedziałeś obok małolata, który oliwił sworzeń podczas oglądania seansów porno. Moim porno było maniakalnie wpisywane w wyszukiwarkę, chyba Yahoo wtedy rządziło, hasła „praca w Norwegii”. Oczywiście na nagranej wcześniej płytce CD znajdowało się moje niezgrabnie sklecone CV.

Możesz nie wiedzieć, bo i skąd, że zanim wziąłem się za budowlankę, byłem finalistą polskiej edycji międzynarodowego konkursu scenariuszowego, a mój scenariusz znalazł się w czołowej dwunastce. Napisałem też scenariusz o walkach z UPA i akcji „Wisła”, w międzyczasie pisałem coś dla jednego z portali filmowych, a w rodzinnym mieście odpaliłem nieformalną grupę twórców oraz pismo ich publikujące. Cztery lata z rzędu byłem nominowany do tytułu Lubinianina Roku.

Oprócz tego dla Wujka Czarka C. wymyśliłem oprawę premiery jednego z jego filmów opartego na prozie Witkacego.

Niby fajnie to wygląda, ale wiesz — żyjemy w Polsce, kraju bezinteresownej zawiści, gdzie profilaktycznie dojadą ciebie, byś na przyszłość nie mógł realizować projektów w dziedzinie, którą kochasz. W efekcie podcinasz sobie skrzydła i zaczynasz pracować w branży, której nie lubisz, ale nie masz wyjścia.

I tak stało się też ze mną. Gardziłem sobą, bo porzuciłem to, co lubiłem. Czas mijał, kolejne budowy i rodzaje alkoholi gościły w moim życiu. Zastój i poczucie przegranego życia stawały się codziennością.

Na szczęście w mojej wewnętrznej Narnii zagościł Antoni i jego norweskie przygody oraz kafejka internetowa.

Nie pamiętam, ile „cefałek” musiałem wysłać, ale było ich wiele. Na pewno tygodnie ułożyły się w całe miesiące, zanim zadzwonił do mnie telefon. Nieznany numer sprawił, że z drżeniem kciuka odebrałem połączenie.

— Dzień dobry, tu pani jakaś tam, dzwonię z firmy Agencja, czy rozmawiam z panem Przemysławem?

— Tak, oczywiście. — Ledwie maskowałem radość.

— Mam właśnie przed sobą pańskie CV, które przyznam, jest takie i owakie. — Miała zapewne na myśli to, że zbrojarz ma za sobą nie tylko przeszłość scenariuszową, ale również pocztową, bo i listonoszem byłem, a co!

— Tak, tak — odparłem przejęty, mlaskając w duchu.

— Czy możemy zamienić parę słów po angielsku?

Jasne, uczyłem się angielskiego i byłem raczej pewny swoich umiejętności, ale rozumiecie — to była rozmowa o pracę w raju z opowieści Antoniego w fajnym kombinezonie roboczym, co będzie, jak się zapowietrzę?

Zakląłem w myślach po francusku, nie znając tego języka, mimo iż uczyłem się go cztery lata.

— Of course — rzuciłem odruchowo.

Lekko nie było, aż pani taka i owaka rzekła:

— Chciałabym zaprosić pana do Warszawy, gdzie znajduje się nasza firma.

— Oh, yes, of course — rzuciłem bezmyślnie.

— Prosiłabym, żeby zabrał pan wszelkie dokumenty, które przydadzą się do rekrutacji, w tym proszę o przygotowanie numerów telefonu do osób, które mogłyby posłużyć jako rekomendacje.

Co? Spytałem w myślach, a ona chyba to usłyszała, odpowiadając:

— Proszę się nie martwić, system rekomendacji jest standardem w Norwegii. Także prosiłabym o przygotowanie tegoż?

Czegóż?

— Zanim się rozstaniemy… zanim się rozstaniemy, proponuję spotkanie w przyszłą środę. Adres i godzinę podam panu w mailu.

— Jasne, nie ma problemu. — W tym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że nie tylko przeszedłem pierwszy etap rekrutacji, ale nie mam po co wracać do pracy i do Antoniego w fajnym kombinezonie, bo przecież środa to już za parę dni, a dziś jest piątek po południu!

— Doskonale, panie Przemysławie. Zatem wysyłam informacje dotyczące spotkania oraz informator o pracy. Czy ma pan do mnie jeszcze pytanie?

— Nie, dziękuję serdecznie.

Rozłączyłem się. A zatem najgorsze przede mną.

Dziś wyjazd do Norwegii jest prosty. Wchodzisz na fejsbukową grupę poświęconą pracy w NO, piszesz priva, opowiadasz rekruterowi bajki, który również opowiada ci bajki i bukujesz bilet. Kiedyś trzeba było jechać nocnym pociągiem do stolicy, żeby znaleźć biurowiec, bo nikt wtedy nie myślał o Mapach Google, i w ogóle mało kto słyszał o Google. Potem, jak już znalazłeś ten biurowiec, trzeba było znaleźć odpowiednie piętro i salkę.

Siedziało w niej już kilku mężczyzn, jak się wkrótce okazało, elektryków. Początkowo myślałem, że to grupa znajomych, jednak tacy oni znajomi dla siebie, jak ja dla ich. Poznali się w tym pomieszczeniu, a prym wiódł przeszło pięćdziesięcioletni oblech, który z jakiegoś powodu przekonany był o swojej wyjątkowości. Znacie ten typ określany mianem wuja z wesela, który jak popije, staje się wzorem wszelkich cnót, erudytą, doradcą? Takim, którego po trzech minutach macie ochotę uspokoić siekierą? To był właśnie ten typ.

Spotkanie było połączone z czymś na wzór szkolenia. Było tak istotne, że nic nie pamiętam. Kiedy ogłoszono przerwę, miła pani, która stała się obiektem niesmacznych żartów wujasa, rzekła:

— Panowie, zanim udacie się na przerwę, prosiłabym o pozostawienie dokumentów, które skserujemy, a następnie każdego z panów poprosimy osobno na rozmowę dotyczącą wyjazdu.

Oczywiście wujas podniósł się z krzesła i drobiąc kroczkami oraz wyginając obłe cielsko na wszystkie strony, podszedł do pani, oblizał usta, mrugając okiem i uśmiechnął się lubieżnie. Tu chyba nastąpiło zmęczenie materiału, gdyż pani odrzekła:

— Panu już uprzejmie dziękuję.

Wujas zastygł w uśmiechu, ale nie w takim, o który mu chodziło. Chyba właśnie zdał sobie sprawę, że został uspokojony siekierą. Oblizał się i wyszedł bez słowa.

Rozmowa, którą przeprowadzono ze mną była w zasadzie kopią telefonicznej rozmowy tyle, że odbyła się w języku angielskim plus dokumenty. Miałem mieszane uczucia. Nikt nie udzielił mi konkretnych informacji dotyczących miejsca pracy, jej warunków, nie było żadnego szkolenia związanego z norweską branżą budowlaną.

Rozmówczyni uśmiechnęła się do mnie i powiedziała:

— Panie Przemysławie, w piątek, a najpóźniej w poniedziałek zadzwoni do pana nasz pracownik z ośrodka we Flaszarach.

Uniosłem głowę i wydawało mi się, że podniosłem brew. Prawdę powiedziawszy nie umiem tego robić, więc jak mogłem ją podnieść?

— Flaszary to nasz ośrodek szkoleniowy. Odbędzie się tam tygodniowe szkolenie, podczas którego dowie się pan wszystkiego o miejscu pracy, podpiszemy wstępną umowę i skierowanie do pracy w Norwegii, dokonamy wszelkich formalności związanych z procedurami.

W odpowiedzi zrobiłem dziubek i rzekłem najbardziej obojętnie, jak tylko mogłem:

— Oczywiście.

— Do zobaczenia. — Uśmiechnęła się i brodą wskazała drzwi.

— No — odrzekłem. I wróciłem do domu.

Tydzień później wysiadłem z busa firmy „Szwagropol”, który kursował co pół godziny z Krakowa do Zakopanego. Flaszary znajdowały się mniej więcej w połowie drogi, a kierowca zatrzymywał auto tylko jeśli pasażer zażyczy sobie tego. Dalsza droga do ośrodka była bardzo prosta, ale już jej nie pamiętam, było już ciemno i zimno. W sumie połowa listopada, więc było cholernie brzydko. Pamiętam tylko wąską drogę i zabudowę rodem z baśni fantazy, a zatem było przyjemnie.

Och, kogo tam nie było! Był kierownik ośrodka, który został wydalony z Norwegii bez prawa powrotu, był Darek, który — jak twierdził — wyruchał wszystko, co mu nie uciekło podczas dwuletniego kontraktu w Islandii, a że kraj niezbyt ludny, to nawet foki zaczęły się powoli kończyć.

Był też Gullrot, który miał szesnaście busów i hurtownię pasztetów w puszkach, ale z jakichś powodów chciał zacząć od nowa. Był i Mariusz, piękny i wysoki Mariusz, który miał tak wielką potrzebę błyszczenia, że już w pierwszym dniu pobytu błyszczał otrzymanym w prezencie siniakiem pod okiem. Z tego też powodu nadaliśmy mu pseudonim „Sunshine”.

Ośrodek we Flaszarach był jak mały Hogwart dla szaleńców na przepustce. Każdy miły, ale wiedziałeś, że wystarczy iskra, by coś wybuchło. W sumie miało się wrażenie, że tak, jak łatwo się tu weszło, tak wyjść stąd dać się nie da. Smutny nasz los.

Oprócz cowieczornego pijaństwa program szkolenia obejmował zajęcia z kultury norweskiej, zwyczajów panujących na budowach, jak również szkolenia z pierwszej pomocy, podstawowych norweskich zwrotów przydatnych w miejscu pracy. Na szczęście tydzień minął szybko, zrobiono nam zdjęcia do kart budowlanych, atestów, przedstawiono umowy i zapowiedziano, że pojedziemy do Bergen, które podobno jest bramą do fiordów. Po skromnym śniadaniu pożegnaliśmy się i wróciliśmy do domów.

Mijały miesiące. Nie było tygodnia, bym nie dzwonił do Flaszar lub Warszawy. Bez efektu. Jak niepyszny wróciłem na budowy, na których nie było dnia, by coś się nie wydarzyło. Na przykład w urodziny Andrzeja, który rozpoczął dzień kielichem na budowie, a zakończył lizaniem połamanych żeber we własnym mieszkaniu.

Brzmi wesoło, bo skrótowo, ale kiedy rozwinę tę historię, nie będzie już tak frywolnie.

Andrzej rozpoczynał dzień pracy słuszną porcją berbeluchy własnej produkcji. Tym razem było inaczej, gdyż tego dnia ukończył czterdzieści siedem lat, zatem słuszna porcja przybrała rozmiar pół litra. Tak przygotowany wyszedł z baraku. Na zewnątrz musiał panować mocny wiatr — tak nim zawiewało. Okazało się, że przyczyna była nieco inna i sami już wiecie jaka.

Andrzejek ruszył na stanowisko pracy. Doczłapał do brygady szalującej ścianę. Wlazł po ankrach na spięte nimi czterometrowe szalunki, po czym runął w dół, aż chmura kurzu się uniosła. Tylko śmiech solenizanta świadczył o tym, że na razie wszystko jest ok.

Jak on to przeżył, nie mam pojęcia. Mówią, że ciało pijaka jest gumowate, kości inaczej się układają i takie tam dziwne opowieści. Jak dla mnie tajemnica tkwi w ewolucji. Andrzej jest trochę podobny do małpy, a te są niezwykle zwinne, więc może mu coś po przodkach pozostało.

Po upadku z szalunków Andrzejek otrzepał się, zaśmiał, charchnął krwią i krzyknął „Ha! Ladaco!” Dał paluszkiem znak, by wszyscy poczekali, on zaraz wróci. W sumie nikt nie zwracał na niego uwagi. W końcu był tylko pomocnikiem, a tacy są zawsze do zastąpienia, co bardzo szybko okazało się prawdą.

Aby to udowodnić Andrzej postanowił pójść do baraku po kolejną flaszkę berbeluchy, jednak uznał, że warto udać się na skróty. Polegały one na tym, że nieopodal był element stropu, potem pusta przestrzeń, w jaką jeśli wlecisz, to już raczej nie wrócisz, i dopiero później kolejny element stropu.

Jak pomyślał, tak zrobił i tylko takie dziwne „I!” świadczyło o tym, że deska po której szedł okazała się węższa, niż się mu wydawało. W ostatniej chwili złapał za wystający pręt, ale kiedy wygramolił się, łeb miał zdrowo pokrwawiony.

Ale to nie koniec urodzin, bo majster Zbysio, będąc szwagrem szefa, zadzwonił po niego, ruszył szturmem na solenizanta i zamiast złożyć mu urodzinowe życzenia, wręczył mu wiązankę wyzwisk. A że był furiatem, szybko zeszli się z terenu całej budowy pozostali biesiadnicy.

Znikąd pojawił się szef, który czym prędzej spakował Andrzeja do samochodu, dał mu w urodzinowym prezencie pięćset złotych i zawiózł na afterparty do domu, ostrzegając, by pod żadnym pozorem nie szedł do lekarza.

I tak Andrzej zrobił. Dwa tygodnie później, gdy już pracował z nami kolejny pomocnik, spotkałem Andrzeja na mieście. Ten umięśniony blisko pięćdziesięciolatek ledwo szedł przez miasto. Uśmiechnął się na mój widok i, na pytanie co będzie teraz robił, odpowiedział:

— Wiesz co, Przemuś, chyba wrócę do ściągania haraczy…

— Andrzejku, ty skarpetki nie jesteś w stanie ściągnąć bez bólu, a haracz chcesz ściągnąć? Z której babci?

— Przemuś, ściąganie haraczu to psychologia — odparł z miną niepełnosprytnego Andrzejka, a na poparcie swych słów skierował paluszek wskazujący na swój siny łeb. Gestem dłoni wskazał na ławkę, na której siedliśmy. Pomilczeliśmy parę minut wpatrzeni w powietrze. W końcu Andrzej rzekł:

— Patrz, Przemuś, a mogłem już szykować się na emeryturę… ech… człowiek takie głupoty w życiu robi…

Spojrzałem na niego, nie rozumiejąc nic z tego, co mówi.

— Kiedy przyjechałem do Lubina, poszedłem do kopalni… To znaczy miałem iść do kopalni…

Zaczęło mi się przejaśniać. W końcu mój ojciec w wieku 48 lat przeszedł na emeryturę, gdyż był górnikiem.

— …byłem nawet w kadrach, wszystkie formalności załatwiłem- kontynuował. — To było w piątek, a w poniedziałek miałem stawić się do pracy na Polkowicach Wschodnich.

Kombinat Górniczo-Hutniczy Miedzi, zwany dziś Polską Miedzią, swego czasu zatrudniał nawet czterdzieści tysięcy osób z całego regionu. Kopalnie firmy rozsiane były w różnych miejscach wokół Lubina. W przypadku Andrzejka był to jeden z oddziałów znajdujących się pod Polkowicami, zwany Polkowicami Wschodnimi właśnie.

— I rozumiesz, Przemuś, w piątek wieczorem spotkałem się z przyjacielem, ale wiesz, to był taki przyjaciel, że dziś to ja nawet jego imienia nie pamiętam, i ten przyjaciel pracował w Defilu. I namawiał mnie, tak mnie namawiał, no tak mnie namawiał, że w poniedziałek to ja się stawiłem, ale do kadr w Defilu. I co? I wylądowałem tutaj, Przemuś.

Defil był niezwykle prestiżowym zakładem, który dziś nie istnieje. Dolnośląska Fabryka Instrumentów Lutnicznych w Lubinie była producentem: gitar, mandolin, skrzypiec, zabawek muzycznych i mechanizmów pianistycznych. Ten najstarszy w Europie producent w tej branży wydawał się niezniszczalny, niestety w dwutysięcznym piątym roku upadł. Mam sentyment do tego zakładu, bo będąc uczniem Liceum Ekonomicznego, odbywałem tam miesięczne praktyki.

Andrzejek zakładał, że oprze swoją karierę właśnie w tym zakładzie, niestety nikt nie przewidział, co stanie się w przyszłości.

Pożegnaliśmy się, zdążyłem jeszcze tylko grzecznie odmówić zaproszenia na flaszkę berbeluchy i ruszyłem przed siebie.

W międzyczasie straciłem nadzieję na wyjazd do Norwegii. Antoni i jego fajny kombinezon siedzieli pewnie gdzieś pod Oslo, a ja wciąż w tym beznadziejnym miejscu.

Minął karnawał, nastała wiosna, w końcu nadszedł Prima Aprilis, a ja człap, człap na budowę. Przygaszony, bez prawa do amnestii, no do dupy to wszystko.

Aż dziesiątego kwietnia zadzwonił telefon, a pani w słuchawce przedstawiła się jako Małgosia z Flaszar, ta która zrobiła mi zdjęcie na kartę budowlaną.

— Panie Przemku, Przemysławie musi pan być jak najszybciej w Norwegii, jest pan nadal zainteresowany wyjazdem?

— No jak nie, jak tak, pani Małgosiu!

— Dobrze. Dosko, a nawet wyśmienicie, panie Przemku. Wysyłam panu właśnie maila ze wszystkimi informacjami dotyczącymi wyjazdu. Z tym, że zaszła zmiana i będzie pan budował Trondheim, bo Bergen już pobudowane, he, he, he. Trondheim ładne miasto, bardzo ładne i piękne nawet. Proszę mi powiedzieć, kiedy jest pan w stanie, panie Przemku, Przemysławie dotrzeć do Trondheim?

— Wie pani co, teraz nie mam za bardzo jak rozmawiać, bo chodzę po mieście i rozmyślam, ale jutro dam znać, dobrze?

— Dobrze, świetnie i doskonale. To ja za dwa dni zadzwonię do pana, a najlepiej jak pan mi odpisze, to i ja panu odpiszę. Dobrze?

— Jasne!

— To świetnie i pysznie nawet, panie Przemku, panie Przemysławie. Zatem czekam i na odpowiedź oczekuję. Do usłyszenia!

Trzasnęła słuchawką, ja również trzasnąłem a raczej wcisnąłem przycisk z czerwoną słuchawką i każde z nas poszło w swoją stronę.

Szybkim krokiem ruszyłem do domu i zasiadłem przed komputerem. W nowo nabytym internecie znalazłem wszystko, co zapowiadała mi pani Małgosia, a następnie zacząłem uczyć się o Norwegii ze szczególnym uwzględnieniem połączeń lotniczych do Trondheim. I mina mi zrzedła. Hm… tu jedenaście godzin. Tu dwadzieścia jeden. Ale przez Berlin to może nawet dziewięć. Wszędzie dwie lub cztery przesiadki…

Dwa dni później pani Małgosia powiedziała, że jedna z linii lotniczych uruchamia na dniach bezpośrednie połączenie z Gdańska do Trondheim. A w ogóle to teraz jej rola się kończy i przechodzę pod skrzydła personelu z Norwegii.

— To ze swej i mojej strony wszystko, panie Przemku, panie Przemysławie. Gratuluję wyjazdu i podróży, a zarazem życzę dobrego wszystkiego po prostu, no, no, no to do zobaczenia, do widzenia!

Pik — pik — pik.

Gorączkowe poszukiwania wszelkich informacji pozwoliły mi dowiedzieć się, że to trzecie co do wielkości miasto, po Oslo i Bergen, pracuje tu wielu Polaków, a miasto leży nad jednym z większych fiordów, bo w Trondheimsfjord, który w niczym nie przypomina znanych nam z przewodników turystycznych malowniczych fiordów.

W samym fiordzie znajduje się niewielka rafa koralowa, mnóstwo meduz, a w głębinach pływają spokrewnione z rekinami chimery. Raz na jakiś czas wpływają orki, a czasem trafi się wieloryb. Wtedy ruch na fiordzie jest zatrzymywany i cały akwen monitorowany jest pod kątem aktywności tych pięknych wali, które możesz spotkać w tutejszych sklepach pod postacią porcjowanego steku.

Trondheim uważane jest za norweską Dolinę Krzemową. Lokalne organizacje technologiczne wprowadzają nowinki w zakresie technologii akumulatorów, zielonej energii i zrównoważonych zbiorów owoców morza. Miasto jest pierwszym na świecie oficjalnym obszarem testowym dla statków autonomicznych.

Jest tu największy technologiczny uniwersytet NTNU oraz największa — bo czterdziestotysięczna — społeczność studentów w kraju, a jednym z najbardziej lubianych wykładowców jest Polak, pan Krzysztof, który mieszka tu od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego roku. Były to czasy, w których jakikolwiek Polak był czymś egzotycznym. Do tego stopnia, że uczynni Norwegowie pytali pana Krzysztofa i przyjaciół, z którymi przyjechał, czy na pewno nie potrzebują ubrań i jedzenia!

A ponieważ nasz rodak przyjechał do Trondheim z tytułem doktora telekomunikacji, szybko zaczęto podejrzewać go o szpiegostwo na rzecz komunistów. Nie bez powodu, w końcu w Trondheim dwa lata wcześniej wynaleziono standard GSM. Koniec końców pan Krzysztof został kierownikiem laboratorium multimedialnego na uniwersytecie NTNU.

Z szybko zaczerpniętych informacji praktycznych dowiedziałem się, co zakupić, i aby mój bagaż zdołałby pomieścić: litr wódki czystej (na sprzedaż), dwa kilo makaronu, sosy w torebkach, wagon papierosów (na sprzedaż), kiełbasa, paczkowana wędlina, cztery pary spodni, bielizna, dwie ciepłe kurtki, czapka, dwie pary butów, kubek, talerz, sztućce, kawa fusiasta, herbata, przyprawy w torebkach, ręczniki — dwa, ser żółty i parówki.

Wiedziałem, że co dwa tygodnie Agencja wypłaca wynagrodzenie, zatem byłem przygotowany finansowo i spożywczo na najbliższe czternaście dni.