Dziewczyny jego życia — LATO - Henryk Konkol - ebook

Dziewczyny jego życia — LATO ebook

Henryk Konkol

0,0

Opis

Aspekty, lubimy czytać „Asia Czytasia”. Recenzja zbiorcza dla całości: WIOSNA-LATO-JESIEN-ZIMA. „Należy przyznać, ze autor pięknie udźwignął sceny erotyczne, które w jego wydaniu są naprawdę zmysłowe, świeże, pozbawione żenady, wulgarności czy infantylności. Okazuje się, ze można pisać o seksie w sposób piękny, żywy i plastyczny.”. Bohaterem, postacią wiodącą jest Kuba i historia Jego życia, młodośći, lat dojrzalych i czterech malzenstw.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Henryk Cyprian Konkol

Dziewczyny jego życia — LATO

czy wszystko musi być prawdą

Copyright © by Henryk Cyprian Konkol, Berlin 2022

Copyright © by Ridero, Krakow 2022

IlustratorJerzy Bahr

© Henryk Cyprian Konkol, 2023

© Jerzy Bahr, ilustracje, 2023

Aspekty, lubimy czytać „Asia Czytasia”. Recenzja zbiorcza dla całości: WIOSNA-LATO-JESIEN-ZIMA.

„Należy przyznać, ze autor pięknie udźwignął sceny erotyczne, które w jego wydaniu są naprawdę zmysłowe, świeże, pozbawione żenady, wulgarności czy infantylności. Okazuje się, ze można pisać o seksie w sposób piękny, żywy i plastyczny.”. Bohaterem, postacią wiodącą jest Kuba i historia Jego życia, młodośći, lat dojrzalych i czterech malzenstw.

ISBN 978-83-8324-889-9

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Książki z serii Dziewczyny:

Tom pierwszy — „WIOSNA”

Tom drugi — „LATO”

Tom trzeci — „JESIEŃ”

Tom czwarty — „ZIMA”

„ŚLADAMI MINIONEGO CZASU”

Dla dzieci”

„LEŚNA SZKOŁA”

„SZEPTANKI” ZBIÓR

„WOJSKO CIENI”

„CHCIWY KLUKA”

„DYMARKI”

„DWIE BRZÓZKI”

„DIABELCE”

„POGMATWAŁO”

„KSIĘGA BORÓW”

„PASTORAŁKI”

W przygotowaniu:

Recenzja

Asia Czytasia 2021

Oczami mężczyzny.

Gdy odebrałam wiadomość od Wydawnictwa NowoCzesnego z propozycja tzw. współpracy recenzenckiej, poczułam się zaintrygowana. Dlaczego? Powodów było kilka.

Po pierwsze: książka pt. „Dziewczyny jego życia” będąca powieścią obyczajową, była napisana przez mężczyznę. Już ta informacja była pewna nowością dla mnie, gdyż tego rodzaju publikacje zazwyczaj są autorstwa kobiet.

Po drugie: zelektryzowało mnie jedno zdanie z okładki. Brzmiało: „Uwaga. Książka tylko dla dorosłych”. Czyżby publikacja zawierała jakieś erotyczne podteksty? A jeśli tak, to… w jaki sposób zostaną przedstawione przez mężczyznę? Jak zaprezentują się w jego oczach relacje z kobietami? Należy stwierdzić, ze autor pięknie udźwignął sceny erotyczne, które w jego wydaniu są naprawdę zmysłowe, świeże, pozbawione żenady, wulgarności czy infantylności. Okazuje się, ze można pisać o seksie w sposób rozmaicony, piękny, żywy, plastyczny.

Poznawałam kolejno kobiety (czasami bardzo młode dziewczyny) które były ważne dla bohatera. To było całkiem interesujące spojrzenie na tzw. „płeć piękną”. Każda bowiem wspomniana postać miała to słynne „cos”, co przyciągało do niej Kubę. Sprawiało, ze nie potrafił pozostać obojętny na rozwijającą się relacje. A te bywały oczywiście różne. Niekiedy miały wymiar platonicznej miłości, która czeka na spełnienie. Czasami przypominały zwykły romans. Z pewnością każdy ´związek´ kształtował postrzeganie kobiet przez głównego bohatera. Nie obyło się bez zdrad, emocjonalnych zawirowań, fascynacji i refleksji. Z pewnością życie Kuby nie było nudne i ma co wspominać. Ma również nad czym myśleć, gdyż na końcu pierwszej części, Kuba pozostaje niejako w pewnym zawieszeniu. Będzie musiał dokonać pewnych wyborów lub pogodzić się z tymi, które podjęła jego aktualna towarzyszka życia

Jestem na serio ciekawa jak potoczą się jego dalsze losy. Te zostaną zapewnie przedstawione w następnych publikacjach będących kontynuacja tych historii. Osobiście, chętnie ja poznam. Jestem ciekawa, jak będzie wyglądało dalsze życie Kuby, które mija mu poniekąd pod znakiem…”wróżdy” starej cyganki. Czy faktycznie się ona spełni? Czy będzie musiał jej ulec, godząc się z losem? Czy może jednak spróbuje się przeciwstawić tej swoistej przepowiedni? Podejrzewam, ze na te pytania znajdę odpowiedz w następnych publikacjach.

Na koniec jeszcze dodam może, ze spodobało mi się w tej książce kilka rzeczy. Pewien walor edukacyjny — autor całkiem fajnie wplótł w swoją opowieść wątki historyczne oraz krajoznawcze. Swój urok mają również barwne opisy, które podziałały na moją wyobraźnie. Doceniam także aspekt humorystyczny — było kilka fragmentów wywołujących uśmiech na mojej twarzy lub wręcz śmiech. Ciekawą koncepcją jest też moim zdaniem, kwestia cytatów — tzw. ´złotych myśli´ rozpoczynających każdy kolejny rozdział.

Przykładowo taki: „Zycie nie składa się tylko z przyjemności”.

Trudno zaprzeczyć.

***

Opisane historie i zdarzenia są wymyśloną przez autora fikcją literacką, gdyby jednak Czytelnicy byli przeciwnego zdania, niech pozostanie jak napisał, a bohaterowie sami odszukają się na stronach powieści.

Oddana do rąk czytelnika czterotomowa powieść — WIOSNA — LATO — JESIEŃ — ZIMA jest zbeletryzowaną biografią Kuby mężczyzny czerpiącego z życia wszystko co dobre i złe, żyjącego według przykazań Boskich i ludzkich, który nie był wolnym od ludzkich słabości, przywar oraz narażony na pokusy dnia codziennego.

DrogieCzytelniczki — nie osądzajcie Kuby stereotypem słów piosenki: — „cysorz to miał klawe życie” — gdyż Jego życie nie było ani klawe, ani szczęśliwe. Było takim jakim było, pogmatwanym oraz wbrew pozorom dramatycznym i tragicznie smutnym. Dziewczyny były zarówno Jego szczęściem jak i przekleństwem.

DrodzyCzytelnicy — powieść nie jest pomyślana jako „powieść — przestroga” dla naiwnych zakochanych mężczyzn którzy w wielkim zauroczeniu, jak tokujący głuszec wpadają w zastawioną pułapkę, lecz dla tych, którym wyłącza się „komputer”, a sterowanie przejmuje penis.

Tak pięknej powieści w której w sugestywny sposób opisano występujących bohaterów borykających się z prozą życia, gdzie ukazano ich niespełnione marzenia, a także realny świat złożony z tęsknoty i lęków, miłości i nienawiści, zdrady i kłamstwa, goryczy i ciepła, życia i śmierci, nikt jeszcze nie napisał. Należy jednak pamiętać, że jak w każdej powieści fikcja miesza się z prawdą, półprawdą i ćwierć prawdą prozy życia, więc należy ją czytać z przymrużeniem oka w myśl: „Czy wszystko musi być prawdą”

Powieść jak bluszcz splatają piękne opisy rodzimej przyrody.

Pisane w Zadupiu i Berlinie

Autor

ROZDZIAŁ PIERWSZYGorzka ziemia

„Kto chce wygrać, już wygrał”

autor

Jak przewidywał rozmowa z Ciapkiem zakończyła się awanturą na cztery fajerki.

— W moim mieszkaniu i pod moim dachem — musiał przyznać rację — To wstrętne. Jak mogłeś. Zniszczyłeś moje życie.

Stwierdził, że od zawsze była egoistką czego dotychczas starał się nie zauważać odbierając jako delikatne skrzywienie charakteru. Nie wspomniała nawet o bawiących się na balkonie Dwojaczkach wydmuchujących mydlane baloniki. No, cóż. Z kobietami bywa różnie. Nie pomyślał, że z facetami bywa także podobnie lub gorzej.

Miotała się po mieszkaniu zderzając z meblami, obrzucała potokiem niewybrednych słów jakich się po swojej kulturalnej żonie nie spodziewał. Ponoć atak jest najlepszą obroną, a zarazem zasłoną dymną za którą można ukryć to i owo. Zarówno prawdę jak i kłamstwo. Ciapek była zła jak osa klecanka, której cymonek niszczy gniazdo. Nie potrafiła logicznie myśleć. Plotła bzdury o sprawach niemających miejsca. Opisywała zdarzenia będące wymysłem jej chorej wyobraźni. Kuba nie starał się ingerować w potok inwektyw i pomówień nie przejawiając także zamiaru odpowiadania na jej bezpodstawne zarzuty.

— Dlaczego nic nie mówisz? Milczenie świadczy o winie, łajdaku! Zaraz dzisiaj, niech tylko wróci z miasta, pokażę drzwi tej małej dziwce… Tobie także.

— Zostaw Tesię w spokoju i bądź zadowolona, że jeszcze nie odeszła po tym jak ją nazwałaś i zajmuje się dziećmi. Bardzo je kocha, a one za nią przepadają.

— Ha! Wiedziałam, że będziesz jej bronił. Ciebie dzieci wcale nie obchodzą tylko ta mała jędza. Gdy Boba was nakryła, przecież widziała was razem na kanapie....Prosiłeś, żeby milczała, ale na twoje nieszczęście powiedziała mi wszystko.

— Jakich bzdur musiała naopowiadać? Co widziała? Co? Czy siedzenie na kanapie i picie herbaty to coś zdrożnego? — starał przerwać potok wykrzykiwanych inwektyw.

— Nie musisz się tłumaczyć. W tej sytuacji żadne tłumaczenie nie ma sensu. Jesteś skończony łajdak i kurwiarz. Szukaj sobie innego lokum. I to od zaraz! Nie chcę ciebie widzieć! — zakończyła wylewając szklankę gorącej herbaty na jego głowę.

— Co robisz!? Kopnęła cię głupia krowa? Zalałaś ścianę i malowidła. Tego już nie odtworzę. Trzeba będzie zamalować. Co do mieszkania? Właśnie znalazłem pracę gdzie oferują mieszkanie, służbowe auto i deputaty — powiedział pod wpływem impulsu.

Nie miał zamiaru informować Ciapka o swoich planach, lecz gdy powiedział a, należy powiedzieć be — Pracę rozpoczynam gdy minie termin wypowiedzenia w mojej firmie.

— Dobrze. Jedź na złamanie karku. Co do spotkań z Dwojaczkami otrzymasz pismo od mojego adwokata… O alimentach także. A co do tej małej… Zatrzymam ją tylko z praktycznego powodu. Ja muszę do pracy, a dzieci jeszcze niesamodzielne. Uważam, że to wszystko. Teraz muszę wyjść. Mam spotkanie i wrócę późno… Ale to nie powinno już ciebie obchodzić — nadmieniła.

Powróciła późno w nocy bez słowa usprawiedliwienia, co odebrał jak absolutorium do dalszych poczynań. Kolejne ciche dni nie przyniosły żadnych istotnych zmian na lepsze. Sytuacja była nadal niebezpiecznie napięta. Tesia po długiej przepychance zgodziła się pozostać do czasu rozpoczęcia wakacji; — Zaraz po zakończeniu roku wracam do domu. Nie pozwolę aby pani, ani nikt inni obrzucał mnie błotem. Nie zasługuję na takie traktowanie i nie spodziewałam się, że kobieta na pani poziomie posługuje się tak brudnym słownikiem. Chciałam dodać, że Boba jest chorobliwie zazdrosna… O kogo? Czyżby to było trudne do rozszyfrowania? Z tego powodu jej donosy nie mogą być obiektywne. To tyle. Dobrej nocy. Idę do Dwojaczków.

Ciapek czego nie dało się ukryć była zaskoczona. Czyżby…? Ziarnko podejrzenia zostało zasiane. Na efekty nie trzeba było długo czekać.

*

Kilka dni po awanturze, Kubę odwiedziła siostra Bożena. Ciapek jeszcze w pracy, Dwojaczki na placu zabaw z Tesią, więc mogli spokojnie porozmawiać. Na twarzy siostry zauważył zaszłe zmiany na gorsze. Miniony czas dokonał w niej niemałego spustoszenia, którego nie dało się ukryć pod warstwą pudru i szminki.

— Krystian i jego dwóch wspólników już na wolności — poinformowała po czułym przywitaniu — A gdzie maluchy? Z kim? Macie dziewczynę do dzieci? No, no! Musi się wam dobrze powodzić… Cieszę się, że chociaż tobie się wiedzie.

— Nie narzekamy.

— Jak mógłbyś? Ładnie urządzone mieszkanie, nowoczesne mebelki ze Swarzędza. Dodatki z Cepelii. Nie możesz narzekać braciszku. My rozpoczynamy od nowa. Co do wyroku, uważamy, że dwa lata… To i tak bardzo mało. Co mówisz? Oczywiście, że daliśmy w łapę. Bez tego mój braciszku w tych czasach daleko nie zajedziesz i do tego bez prawa do apelacji, co pogorszyłoby sprawę. Dopiero teraz mamy problem. Zabrali nam mieszkanie i musimy zaczynać od początku.

— Jak to? Zabrali wam mieszkanie które kupiliście?

— Tak to. Sąd stwierdził, że kupiliśmy za pieniądze pochodzące z paserstwa i handlu dewizami, więc Skarb Państwa zabrał wszystko co stanowiło jakąś wartość. To, co jeszcze pozostało skasował papuga. No! Adwokat.

— Bardzo mi przykro siostrzyczko — pocieszał — Czy mogę tobie w czymś pomóc? Nie? I co teraz? Macie lokum?

— Nie ukrywam, że jestem bez grosza. Przyjechałam po kasetkę — wyjawiła prawdziwy cel odwiedzin — Jak sprzedam dolary i złoto powinno wystarczyć chociaż na kawalerkę.

— Zupełnie o niej zapomniałem. Leży w szufladzie biurka. Zaraz ją przyniosę, ale brak kluczyka.

— Wiem! Kasetka nie będzie już potrzebne. Masz cęgi i młotek? Pospiesz się. Nie chcę, żeby zastała nas Ciapek, albo Tesia. Kapujesz?

Operacja włamania do przenośnej solidnej kasetki nie należała do cichych ale na tyle skutecznych, że po kilku minutach udało się Kubie oderwać zamknięcie i kasetka ukazała bogate wnętrze. Bożena nie zajmowała się liczeniem wsypując zawartość kasetki do pojemnej torebki.

— Nie przeliczysz? — Spytał zdziwiony.

— Wiem ile tego było… I jest, mój braciszku. Muszę pędzić. Dam o sobie znać — pocałowała Kubę w czoło — Ucałuj Dwojaczki. O, psia! Zapomniałam o niespodziance. Babcia Antosia dowiedziała się o spaleniu autka. Od kogo? A bo ja wiem?

— To miała być niespodzianka? Nie? A, co?

— Ma zamiar kupić tobie samochód. Uciekam. My wyjeżdżamy na stałe do Mamy. Kiedy? W przyszłym roku. Zamiast jednej masz dwie niespodzianki. Damy znać i mam prośbę abyś nas zawiózł do Poznania na dworzec. Dobrze? Wyjeżdżają z dziećmi? Jak mogli otrzymać zezwolenie na wyjazd całą rodziną? W tych czasach? Jak to możliwe? Nawet bardzo modny w tych czasach wyjazd na pogrzeb był obwarowany przepisami, które było trudno ominąć.

— Wyjeżdżacie do Mamy na wakacje? Znowu konszachty siostrzyczko?

— Zaraz konszachty. Nie wiedziałeś, że Krystian ma pochodzenie? Wyjeżdżamy w ramach łączenie rodzin, a komuchy bardzo łatwo pozbywają się różnego rodzaju niewygodnych. Rozumiesz, co chcę powiedzieć

— Rozumiem bardzo dobrze, ale dlaczego dopiero teraz to mówisz? Nie masz do mnie zaufania.

— Zaraz zaufania. Nie przesadzaj braciszku. Ważne, że wyjeżdżamy. Tutaj i tak żadnej przyszłości dla Krystiana, a szczególnie dla dzieci.

O sobie ani słowa. Nie był zdziwiony, gdyż obydwoje mieli dwie lewe ręce do pracy, a tam gdzie jadą czekają socjalne dodatki i mieszkanie, może nawet propozycja lekkiej pracy dla szwagra. Niech jadą. Oby sobie ułożyli życie od nowa i żyli szczęśliwie w co bardzo wątpił. Nie zazdrościł im nowego, które zawsze gorsze od starego, jak w ludowym przysłowiu. Nie zaprzątał sobie głowy niepewną przyszłością siostry i szwagra, bardziej interesował go temat związany z Babcią Antoniną. Obiecanym prezentem. Nie ukrywał, że nie darzył Babci wielką estymą czego powodem trauma z dzieciństwa. Babcia nie lubiła dzieci traktując Kubę jak powietrze. W czasie pobytu u dziadków nie usłyszał od niej miłego słowa oprócz pouczeń… I szturchańców. A teraz taki numer! No, no! Wypada tylko czekać. A co z ‘Jawą’? Trzeba będzie sprzedać. Sprzedać? Jeszcze nie. Niech stoi. Jeść nie woła i jeszcze może się przydać. Czy należy powiedzieć Ciapkowi? Nie!. Zbyt dużo jak na jeden dzień — gadał sprzątając pole bitwy z kasetką — Trzeba wyjść. Dwojaczki na placu, więc pobawimy się razem w wybijankę. Bawili się w Indian, milicjantów i złodziei — Dwojaczki dopadały go po krótkiej pogoni doprowadzając bandytę do sądu w osobie Tesi, który nakładał słodką grzywnę, a tę należało wykupić w pobliskim Samie. Do domu wrócili szczęśliwi dzieląc się wrażeniami i zwycięstwem nad złodziejem, który zdyszany i zmęczony zapadł w fotelu.

— Już nie żyję. Poddaję się. — wysapał — W nagrodę będzie owsianka na mleku. A teraz biegiem do łazienki. Zaraz tam przyjdę. Tesia idzie do szkoły.

— To ja chcę sam! Jestem już duży.

— Dobrze. Pamiętaj, że masz nie tylko buzię i ręce ale także uszy — dodał.

Mateusz już dawno szorował kolana w łazience.

— Na mnie czas. Porozmawiamy jak wrócę — powiedziała Tesia będąc już w drzwiach.

— Ciapek będzie już w domu — przypomniał.

— Wątpię. Nie będzie — skorygowała zamykając drzwi.

Dwojaczki umyte i wyszorowane do połysku spałaszowały owsiankę w iście sprinterskim tempie nawet nie spostrzegły, że niezbyt słodka.

— Teraz do łóżeczka moje Aniołki. Buziaczki?

— Kiedy przyjdzie Mama? — spytał Mateusz.

Kuba obawiając się dalszych pytań pominął je wcielając w postać strasznego Wawelskiego Smoka zaganiając Dwojaczki do łóżeczek i nakrywając kolorowymi kołderkami.

— Teraz zamknijcie oczka, a ja opowiem wam bajkę o rudzielcu Lisie Mikicie.

Nie dokończył opowieść. Zasnęły przytulone do ulubionych pluszaków.

— Dobrej nocy moje Aniołki — wyszedł zamykając cicho drzwi.

*

Małe miasteczko na pograniczu Warmii i Mazur zbudowano według średniowiecznych. planów w ulicówkę i tak pozostało do dzisiaj. Większość zabudowy usytuowano wzdłuż głównej ulicy schodzącej do centrum ostrym zakolem z górki na pazurki. Ulica wybrukowana granitową kostką była utrapieniem dla kierowców wyjeżdżających z miasteczka. Wzniesienie ulicy nie było zbyt strome, lecz zimą podjechanie na wzniesienie stanowiło problem nawet dla doświadczonych kierowców. Buksując na oblodzonej drodze usiłowali oszukać prawo tarcia pokonując wzniesienie posypane grubym piaskiem, co po jakimś czasie okraszanym przekleństwami i wyciem silnika na niskich obrotach się udawało.

Kuba zatrzymał samochód przed zielonym drogowskazem z trudną do wypowiedzenia nazwą aby przyjrzeć się leżącemu w dole miasteczku. Był przekonany, zapominając o wróżbie, że spędzi w nim kilka kolejnych lat życia. Jednak los człowieka podobny jest do przekładańca ulepionego z radości i smutku, wesela i tragedii, i nie toczy się utartym szlakiem jak tramwaj czy pociąg. Ponadto pnie się pod górkę często po koślawej i wyboistej drodze, zbacza z obranego kierunku aby z niewiadomego powodu zatrzymać albo przyspieszyć. Bywa, że często kończy się już na początku obranej drogi lub wykoleja w czasie jazdy.

Kilkutysięczne miasteczko rozłożone pośrodku wysoczyzny na kilku wzniesieniach i łagodnych zboczach spadało w płaską kotlinę przeciętą wstęgą krajowej szosy wzdłuż której dziesiątki jednorodzinnych domów schowanych w zieleni ogrodów zaznaczało jego wschodnią granicę. Z tej wysokości widział miasteczko jak na dłoni. W solidnym budynku z białej cegły stojącym powyżej poziomu głównej ulicy domyślił się urzędu gminy. Biało otynkowane ściany szpeciły czerwone, niebieskie i czarne tablice ogłoszeń. Wzdłuż ulicy przeważnie trzypiętrowe mieszkalne kamienice z parterami zajętymi przez wielobranżowe sklepy i warsztaty usługowe. W ciągu sklepów zauważył wielką witrynę księgarni, obok zwisał szyld z ponadwymiarową atrapą zegara i okularów, atrybutów zegarmistrza i optyka. Symbol czerwonego krzyża wskazywał na obecność apteki pachnącej rivanolem i ziołowymi herbatami. W ciągu kamienic pozostawało jeszcze wiele miejsca na warzywniak, nowoczesną piekarnię i cukiernią pachnącą wanilią i wiele innych, mniej lub bardziej potrzebnych sklepików ułatwiających życie mieszkańcom tego niewielkiego miasteczka. Na łagodnej skarpie zadrzewiona nekropolia otoczona murem z polnych kamieni do którego prowadziły szerokie stopnie będące prezentem betoniarni produkującej wielopłytowe elementy domów. W jednej z wielu starych kamienic pamiętających okres świetności na długo przed pierwszą wojną światową mieścił się urząd pocztowy, przychodnia dla dzieci, gminny ośrodek zdrowia, sklep z zabawkami, oraz biblioteka i czytelnia dla dzieci. Po przeciwnej stronie ulicy widać ogrodzony niewysokim betonowym ogrodzeniem szary parterowy budynek posterunku milicji graniczący z miejscowym POM-em. Przy końcu ulicy przechodzącej za rogatkami w krajówkę rozsiadł się wielki budynek nowej ośmioklasowej szkoły Tysiąclatki z basenem i halą sportową w której lokum znalazła także wieczorowa trzyletnia szkoła zawodowa.

*

Wokół miasta płaskie wzgórza porośnięte gęstym lasem kryjącym ruiny — ruin pokrzyżackiego Burgu z którego odbudowy zrezygnował nawet wojewódzki konserwator zabytków. Na wzniesieniu wielki gotycki kościół z brudnoszarej cegły z wysoką kwadratową więżą ozdobioną srebrnym krzyżem. W kotlinach, jak okiem sięgnąć podmokłe łąki, torfowiska i wysychające jezioro bez nazwy otoczone sitem — wylęgarnią larw komarów — wysokimi szuwarami i tatarakiem. Miasto leżało na obrzeżach lasów będących pozostałościami Wielkiej Puszczy.

— Może się podobać chociaż to nie to samo, co mój Gdańsk — jak się nie ma, co się lubi… — mruknął zjeżdżając do centrum

Mieszkanie, jak przypuszczał zastał niewykończone — brakowało nawet drzwi — na szczęście wstawiono okna. Podłogę zaścielały odpady drewna, gwoździ, połamane dębowe klepki, sterta gazet i wapienny pył. Balkonowe drzwi były zabite gwoździem ‘na śmierć’. Brakowało także klamki. Z sufitu sterczały elektryczne przewody, a pod oknem, zamiast grzejników, butelki po piwie.

— Elbląskie. — mruczał obchodząc zakamarki mieszkania — Dobrze. Kuchenka zbyt mała, lecz ujdzie. O kwa! To ma być łazienka?

Był zawiedziony oczekując czegoś innego wynikającego z przeprowadzonych rozmów. Wykończony był tylko wielki balkon skąd roztaczał się widok na odległe łąki.

— Może mi pan wytłumaczy… — spytał socjalnego pracownika kombinatu — Czy można w ogóle taki stan rzeczy wytłumaczyć? Dlaczego nikt mnie nie poinformował, że przyjdzie mi czekać? Co pan powiedział? Jak długo?

— Może dwa miesiące.

— ?

— Mamy dla pana zastępcze lokum — pospieszył z wyjaśnieniem socjalny — Możemy zaraz tam pójść. Jak się spodoba?..

— Czy mam inne wyjście?

— Przypuszczam, że raczej nie.

— To idziemy.

Zastępcze mieszkanie mieściło się w jednorodzinnym domku w pobliżu szkoły i kiosku Ruchu, więc nie można było narzekać na brak spokoju. Mieszkania użyczyła sympatyczna młoda wdówka zajmującą się wypożyczaniem mieszkania uzupełniając tym sposobem skromną pensję kelnerki w mlecznym barze.

— Dziękuję za pamięć braciszku. Kogo mi przyprowadziłeś?

— Nie ma sprawy. To nasz nowy techniczny. Chyba porządny facet.

— Wakacje się skończyły i coraz mniej klientów. A ten techniczny to na jak długo?

— Na jak długo? Dobre pytanie. Do czasu zakończenia wyposażenia mieszkania. A to potrwa — uśmiechnął się — Staram się jak mogę, aby tobie pomóc siostrzyczko. To już trzeci w przeciągu roku. Jestem ciekawy jak długo wytrzyma. Uważam, że jest za młody i niedoświadczony. W rolnictwie potrzeba mocnych chłopów. Bądź dla niego miła i nie podawaj mu na obiady rosołu z nutrii. Ha! — zakończył żegnając się.

W zastępczym mieszkaniu mieszkał cztery miesiące korzystając z miłej gościny ‘ciepłej wdówki’ oraz darmowego utrzymania finansowanego przez dyrekcję kombinatu. W tym czasie poznawał niewielkie miasto bez żadnych zabytków nie licząc XVII wiecznego rycerskiego Burgu. Nawiązał kilka oficjalnych i mniej oficjalnych znajomości. Komendanta milicji miał przyjemność poznać w czasie drogowej kontroli, jak zwykle jechał zbyt szybko lecz obyło się bez mandatu ponieważ pracował społecznie w służbie drogowej w tej samej firmie. Dla odmiany mniej przyjemna — nie ze względu na osobę lekarza — była wizyta u miejscowego dentysty. Nie bolało, lecz zawsze obecność w pomieszczeniu pełnym cęgów i innych narzędzi tortur już sama w sobie nie należała do miłych. Dla odmiany wizyta u internisty doktor Ewy, miłego blond stworzenia zakończona została zaproszeniem na szczepienie przeciwko grypie.

— Nie chcemy powtórzenia epidemii sprzed kilku lat — tłumaczyła — Nakłoniłam połowę miasta aby skorzystali.

— Posłuchali?

— Nie wszyscy. A pan?

Dał słowo, że skorzysta. Miasteczko nie posiadało własnego przybytku Temidy. Jedynym przedstawicielem palestry był młodziutki asesor Sądu powiatowego mieszkający na garnuszku rodziców w przytulnym dwurodzinnym domu otoczonym starymi drzewami, krzewami porzeczek, agrestu i kolorowych malw.

Kuba wprowadził się do nowego mieszkania kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia. Trzypokojowe mieszkanie było wysprzątane do czysta. W małej łazience ściany i podłoga w szarych kafelkach. Podobnie obudowano żeliwną wannę o normalnych parametrach na tyle pojemną, że można było się w niej wygodnie położyć zażywając odprężającej kąpieli.

W niewiele większej od łazienk, i niezbyt ustawnej kuchni z szerokim oknem z praktycznym lufcikiem wmontowano dwukomorowy nierdzewny zmywak. Ściany i podłogę zdobiły żółte kafelki, a standardowego wyposażenia dopełniały szafki pod którymi szeroka płyta pełniąca rolę stołu. Nad gazowym piecykiem nierdzewny okap z wyciągiem powietrza. W niewielkiej kuchni zmieścił się jeszcze mini stół i dwa wygodne krzesła. Zgodnie z życzeniem przestawiono działową ściankę dzięki czemu kuchnia zyskała na powierzchni. Znajdzie miejsce na umieszczenie lodówki i jeszcze będzie wystarczająco miejsca na niepotrzebną jego zdaniem zmywarkę. Podłogi w pokojach wykonano z dębowego drewna wybłyszczonego woskiem w którym przeglądały się zwisające z sufitu żarówki. Pod parapetami okien zamocowano — statut inżyniera posiadał swoje przywileje — większe niż w innych mieszkaniach żeliwne grzejniki. Na szybach ani drobiny wapiennego pyłu. Przerażały jedynie białe szpitalne ściany, zapach farby i wapna — porównał je z poprzednim mieszkaniem — ale ogólnie biorąc był zadowolony. Przy odbiorze mieszkania towarzyszył mu kierownik administracyjny kombinatu.

— Dziękuję… Muszę przyznać, że spisał się pan na medal. No, może nie złoty, lecz zawsze medal. Jutro chciałbym przenieść moje rzeczy i trochę drobiazgów.

— Zrobione. Przyślę kilku chłopców ze szkoły — uśmiechnął szeroko — Oczywiście wszystko w ramach praktyki.

— Perfidny typ — mruknął Kuba. Nie lubił lizusów.

Następnego dnia poznał kilku chłopców z zawodówki nie mając pojęcia, że niedługo będą jego uczniami. Jura najstarszy z czwórki wyrośniętych osiłków zarządził logistyczny podział ról i przeprowadzka odbyła się szybko i sprawnie.

— Nie musi pan jechać. Wiemy skąd i dokąd przewieźć.

— Uważajcie na obrazy i naftową lampę. Ma ponad sto lat.

Chłopcy mieli z sobą duży wózek z zamontowanymi kołami od roweru wyścielony starymi kocami. Nie minęła godzina i kartony stały w dużym pokoju. Następnego dnia kupił kilka drobiazgów. Zaczął się urządzać na nowym. Z okazji świąt, łudząc się jeszcze, że wszystko powróci do normalności wysłał obszerny list do Ciapka, życzenia i prezenty Dwojaczkom od których nadeszły kartki kolorowanki. Czytając ich życzenia płakał jak bóbr. Przed Sylwestrem otrzymał kilka propozycji wspólnego spędzenia ostatniego dnia roku. Wybrał zaproszenie dyrektora szkoły, co stanowiło znakomitą okazję do poznania kilku nowych twarzy. Niestety w Sylwestra miał służbę w kombinacie. Nic nowego.

*

Pierwszego dnia pracy zapoznał się pobieżnie z zakresem obowiązków stawiających przed nim nowe i nieznane wyzwanie. Posiadał świadomość, że praca nie będzie dla niego spacerkiem. Zaczęła się szara codzienność. Dzień pracy miał wypełniony standardowymi obowiązkami, pilnowaniem grafików remontów sprzętu, konserwacji kontenerów do przewozu zielonki, oraz najważniejsze, przeglądu kombajnów i suszarni ziarna. Spodziewał się także rutynowych inspekcji zjednoczenia i czego nie można się było ustrzec problemów z personelem.

— Panie kolego. To dobry ale trudny zespół, więc trzeba ich krótko — tłumaczył Kubie naczelny dyrektor — Kolega rozumie chciałbym uniknąć problemów, a wam brakuje doświadczenia w pracy z zespołem.

— To znaczy? — spytał z głupia frant.

— Nic!. Ale należałoby zacieśnić kontakty — dodał z wielce ciekawym podtekstem.

— Dyrektorze. Od urodzenia jestem abstynentem i takie kontakty mnie nie interesują. Przyznaję, nie mam doświadczenia w pracy z zespołem, lecz ze mną będą pracować na trzeźwo. Proszę mi powiedzieć jakie były przyczyny odejścia mojego poprzednika?

— To był złożony problem. Kiedyś porozmawiamy. A teraz proszę wybaczyć — wymigał się obowiązkami.

Nie trzeba było być jasnowidzem, lecz rozmawiać z personelem, szeregowymi pracownikami, aby obyło się bez rozmowy do której naczelny zbytnio się nie kwapił. Kuba nie narzekał na brak zajęć. Nareszcie był w swoim żywiole. Uwielbiał walczyć i pokonywać trudności, a tych codziennie więcej i więcej. Czasu mało, sezon za pasem, ponadto mnożyły się nagminne problemy z częściami, brakowało prawie wszystkiego. Części były w większości reglamentowane i rozdzielane według specjalnego grafiku pomiędzy siecią rozrzuconych po kraju kombinatów i pegeerów. W tym czasie preferowano silne finansowo zakłady. Słabsze zmuszone były kombinować na własną rękę. Zaopatrzeniowcy dokonywali cudów aby przywieźć z central ‘Agromy’ — dosłownie — kilka rolek sznurka do snopowiązałek albo komplet opon do kontenerów, przyczep i ciągników, które zużywały się w zastraszającym tempie na złych, koślawych drogach poznaczonych ubytkami asfaltu.

Tej zimy kombinat przeżył największą tragedię od czasu swego powstania. Kilka dni przed świętami — jak zwykle głęboką nocą i cicho jak złodziej na paluszkach — nadeszła ze wschodu zima stulecia stawiając przed wszystkimi służbami kombinatu wezwanie przekraczające ich możliwości, wiedzę oraz umiejętności. Meteorolodzy nie przewidzieli tak nagłego i ostrego ataku zimy. Nikt w kraju nie był przygotowany. W ciągu dwóch dni śnieżycy i siarczystego mrozu temperatury oscylowały w tym regionie kraju w granicach minus 30 stopni i więcej. Zawiodły wszystkie służby komunalne. Koleje zapadły w komunikacyjny kolaps, elektrociepłownie obciążone do maksimum wydajności wyłączały sukcesywnie segmenty zasilania co doprowadzało do zamarzania rurociągów ciepłowniczych, zwrotnic i rozjazdów. A śnieg padał i padał. Należało więc działać i polegać tylko na sobie. Kuba nie przewidział, że będzie to bardzo długie, czasami także beznadziejne działanie wymagające nie tyle teoretycznej wiedzy co praktycznej umiejętności. Nikt nie poganiał, dyrekcja wisiała na telefonach do komitetu błagając o pomoc, której nikt nie był w stanie udzielić. Kuba polegał na swoich jak ich potocznie nazywał, brudasach. Drugiego dnia śnieżycy wysłał spychacz, aby utrzymać przejezdność głównej ulicy oraz drogi z kombinatu do dworca.

— Najbliższe dni będą na lodzie — stwierdził — Panie Grzybowski od zaraz nie ma nic pilniejszego, jak koksowniki. Ile na stanie?

— W magazynie mamy pięć sztuk, szefie. Co z nimi?

— Panie Grzybowski… Gdyby mnie spytał pana syn, mógłbym się zdziwić. Ale pan? Jeszcze dzisiaj chcę widzieć wszystkich odpowiedzialnych za poszczególne oddziały. Pana w pierwszym rzędzie, więc do roboty. O której godzinie? O żadnej. Od zaraz ustalamy trzy zmiany w warsztacie i mieszalni pasz. W kotłowni stan alarmowy, zwiększy pan obsadę i mają grzać na ile nam mrozy pozwolą. I nie chcę słyszeć żadnego sarkania oraz widzieć chorobowych zwolnień. Poniał.

Kierownik wypadł za drzwi biura jakby wyciągnął go odkurzacz. Godzinę później spotkali się wszyscy w komplecie. Z trudnością pomieścili się w małej kapciorze kierownika warsztatów.

*

Wystarczyła krótka miła rozmowa z panią Doktor Ewą, żeby skutecznie zablokować wyłudzanie zwolnień lekarskich od zbyt czułej na ludzkie cierpienia pani Doktor; — pani dohtor, coś me łupło we krzyżu — nie mogę łazić — już dwa dni mom gorączkę… I tak dalej.

— Miło pana usłyszeć. Mamy szczęście, że jeszcze działają telefony — stwierdziła po przywitaniu — Przepraszam, że pytam… Właściwie nie powinnam co może być dwojako odebrane, gdzie pan spędza święta? W domu i sam… Smutne. Opłatkiem możemy podzielić się u mnie. Zapraszam.

— Pani Ewo jestem zaszczycony, lecz mamy paskudną sytuację. Od zaraz wprowadziłem stan wyjątkowy w kombinacie. W tym roku nie będzie czasu na świętowanie. Na marginesie… Mam do pani prośbę. Nic szczególnego, ale muszę uprzedzić. Nasza rozmowa jest poufna. Bardzo poufna, pani Ewo.

— Oczywiście — zgodziła bez zastrzeżeń — Rozumiem. Żadnych zwolnień, zapisywać tylko mikstury i piguły? Tylko w nagłych przypadkach i wysokiej temperaturze. Zrobię to dla pana z przyjemnością.

— Pani Ewo, oni znają sposoby żeby doprowadzić krew do temperatury wrzenia, to stary trick. Opowiem przy najbliższym spotkaniu. Ma pani rację człowiek uczy się przez całe życie. Dziękuję i do zobaczenia.

*

Pierwszy przyszedł kierownik mieszalni — miał najbliżej — pozostali w krótkich odstępach.

Na twarzach zdziwienie i komplet wytrzeszczonych oczu w których pytanie — Co ten chce? — Przecież żaden z poprzedników nie zwoływał nasiadówek.

— Grzybowski — pytali kierownika warsztatów — Co je?

— Czasu ni ma, a temu nasiadówki we łbie — szepnął zmianowy kotłowni na tyle głośno, by być słyszanym i zrozumianym.

— Chłopy mają roboty po uszy.

— Jak to?

— Majom jakąś fuchę dla Starego.

Nie przypuszczali, że Kuba miał uszy rysia o czym niektórzy natychmiast się przekonali.

— Czy to wszyscy panie Grzybowski?. Dobra! Nie będę truł dupy jak to nazywacie i zatrzymywał. Zdaję sobie sprawę jak bardzo jesteście zajęci. A więc, panie umorusany, zwalniam z nasiadówki ale zaraz do was przyjdę. Co do pozostałych, widzicie jaką mamy sytuację, więc od zaraz żadnego opierdalania. Priorytetem jest kotłownia, którą musimy, powtarzam, musimy utrzymać pod parą tak długo jak pozwoli mróz, a może nawet dłużej. Bez pary i ogrzewania, sami wiecie, dojdzie do katastrofy.

— K’wa, a ja mam ponad trzysta miotów — przeklął agronom Tuszyński odpowiedzialny za hodowlę. — Przepraszam Szefie.

— Dzisiaj nie przepraszamy. Dobrze, że ma pan tego świadomość. Mamy radzić więc radźmy. Grzybowski! Ile zrobiliście koksowników? Dobrze. Wszystkie zabierze Tuszyński. Trzeba będzie dorzucić pod kotłownię z dwie tony koksu. Jak to nie ma? O, k’wa! Mój poprzednik nie zamawiał koksu?

— Przecież kotłownia na węgiel… — wtrącił ktoś bardziej jarzący.

— Węglem! Byłoby dobrze. Od ponad dwóch lat palimy miałem, inżynierze.

— Zaopatrzeniowiec!… Za dwie godziny przywozicie dwie wywrotki koksu. Skąd!? Nie powiem wulgarnie, ale… Jak nie znajdzie koksu żegna z ciepłym krzesełkiem. Poniał. Na co czeka?

— Inżynierze, mogę załatwić od Formeli z POM-u — wtrącił magazynier — Oni mają całą hałdę. Tylko…

— Problemy? Rozumiem. Załatwię bon w ‘Złotym Kłosie’. To wszystko? To do roboty. Grzybowski! Dopiero teraz dowiaduję się tak ważnych szczegółów? Od dwóch lat z uwagi na oszczędność palicie miałem. Ten bęcwał… Mam na uwadze mojego poprzednika doprowadził do obniżenia wydajności kotłów. Kiedy był przegląd? Nie wie? Dobrze, mógł nie wiedzieć — nawet nie spostrzegł, że zwraca się do nich bezosobowo — Jak muszą wyglądać płomieniówki? Sam syf. Zaraz po spotkaniu idziemy do kotłowni.

*

Śnieżyć przestało w drugiej dekadzie nowego roku, temperatura osiągnęła przyzwoity — jak na porę roku — ustabilizowany poziom kilka kresek powyżej dwudziestu stopni. Do normy powróciła miejska komunikacja, elektrociepłownie — chociaż z trudnością — osiągały ponad pięćdziesiąt procent poprzedniej wydajności. Zaczęły kursować pociągi, stabilizowało życie w dużych miastach i zima stulecia odeszła do lamusa. Nikt nie przypuszczał, że za kilka lat znowu powróci. Na początku marca Stary zwołał zebranie załogi na którym wręczanie nagród, czyli specjalnych premii, były słowa pełne pochwał dla efektywnego działania dyrekcji i cichej nagany dla załogi.

— „Towarzysze, skończył się dla nas trudny okres związany z zimą stulecia; ‘bleble’, lecz pomimo wielkiego zaangażowania służb technicznych i personalnych nie ustrzegliśmy się bardzo dużych strat. — Leciało z mównicy — dotyczy to szczególnie trzody. Samych warchlaków wymarzło we wszystkich gospodarstwach ponad cztery tysiące! Zamarznięte ziarna w silosach nie tylko z powodu mrozu, ale nieporadności niektórych kierowników zakładów, liczymy na ponad dwieście ton — bzdura szepnął Grzybowski — Wynikłe straty musimy poprzez swoją wydajniejszą pracę na wszystkich stanowiskach produkcyjnych wyrównać z nakładem” — co Kuba podsumował jednym słowem; bzdury dyrektorze.

Wieczorami oglądał na przemian dwa dostępne programy telewizji, czytał i od czasu do czasu był zapraszany przez odpowiednich ludzi mających wpływy na życie w miasteczku na kilka roberków brydża. Wydawniczych nowości dostarczała mu sympatyczna kierownik księgarni, pani Katarzyna, blond aniołek, o smutnych oczach i miłym uśmiechu. Przez kilka miesięcy zebrał ich, mowa o książkach, niemały zbiór. Kilka razy odwiedził miejsce towarzyskich spotkań przytulną kawiarnię, gdzie poznał kilku nauczycieli z miejscowej szkoły. Nie ukrywał, nudził się w zimowe wieczory wypełnione gwiżdżącym za oknem wiatrem, oraz popijaniem szkockiej z colą.

— Muszę coś z sobą zrobić, bo wezmę na łeb albo wpadnę w nałóg — stwierdził pewnego wieczora, lecz nie ruszył dupska z wygodnego miejsca — Chyba kupię kota… Albo psa. Nie kupił kota i nie kupił psa. Dyrektor wieczorowej szkoły zawodowej zaproponował pracę wykładowcy.

— Mam wolne etaty. Od zaraz. — kusił — Budowa maszyn i rysunek techniczny.

— Przedmioty o moim profilu. Skąd, pan? Nigdy nie wspominałem.

— Popytałem tu i ówdzie i kogo trzeba — uśmiechnął się — Nie kłamię.

— Domyślam się kto był pańskim informantem. Pańska propozycja spadła mi jak deszcz z pogodnego nieba.

— Należy przyznać, że wieczory są nudne — stwierdził dyrektor — I jak?

— Przyjmuję z przyjemnością.

— To kamień z serca — uśmiechnął się dyrektor — Spotkamy się jutro u mnie o szesnastej. A tak na marginesie, nie gwarantuję zbyt dużo przyjemności z tym rocznikiem.

— Zobaczymy co czas pokaże. Postaram się nie spóźnić. Do jutra więc i miłego dnia.

Po zakończeniu pracy szedł bezpośrednio do szkoły mając zaledwie tyle czasu, ażeby napełnić żołądek w mlecznym barze, czasami w ‘Złotym kłosie. Czasami jadł tylko kolację, lecz bywały dni… szedł spać o pustym żołądku.

— Długo tak nie pociągnę. Tesia przyjedzie dopiero za kilka miesięcy. Czy zdecyduje się Pozostać? Ciapek wniosła sprawę o rozwód. Głupia sytuacja — gadał do siebie siedząc przed pudłem telewizora albo odwiedzając wszystkie kąty pustego mieszkania — Cholera Jednak przydałby się pies. Mogłem zabrać Agę. Nie! Bardzo zaprzyjaźniony z Dwojaczkami. Miałbym chociaż kogo pogłaskać. A tak co? Jak miała na imię znajoma Z kafejki? Jaga? Kawał baby i chyba zamężna, chociaż ten typek nie wyglądał na jej męża. Może znowu ją spotkam? Samotność jest straszna — stwierdził nie mając pojęcia jak samotność potrafi być samotna na starość.

Praca w szkole zabierała część wieczoru, jednak przynosiła wiele satysfakcji, oraz dodatkowe pół etatu do kieszeni. Szybko nawiązał kontakt z uczniami, umiał pracować z młodzieżą, szczególnie tą trudną, a większości jego uczniów do aniołków nie można było zaliczyć. Uczył, właściwie wbijał w głowy zasady mechaniki i technologii. Odnalazł się w pracy przypuszczając, że znalazł to, czego szukał. Nie zdawał sobie sprawy jak bardzo był w błędzie..

Lutowy dzień był wypełniony słońcem skrzącym w drobinach śnieżnego pyłu kłującego oczy miriadami srebrnych igieł. Zmarznięty śnieg skrzypiał pod nogami przechodniów spieszących do ogrzanych mieszkań. Niektórzy wpadali do sklepów nie tyle po zakupy, lecz ogrzać czerwone i zziębnięte nosy. Kąsający do kilku dni mróz trochę zelżał, co zapowiadało zbliżającą się wiosnę, chociaż szpaków jeszcze nie widać. Dobrze, że nie było wiatru. W południe zaczęło kapać z dachów, więc Kuba postanowił po pracy wybrać się do miasta na mały rekonesans i drobne zakupy w warzywniaku i nabiałowym. Szedł przed siebie bez określonego celu stwierdzając, że w tej leżącej za cmentarzem części miasteczka jeszcze nie był. Wyodrębnione osiedle przedwojennych jednorodzinnych domów oddzielone od centrum umowną granicą nekropoli, schowane za wzniesieniem i drzewami cmentarza było prawie niewidoczne od strony głównej ulicy. Do osiedla prowadziła wybrukowana polnym kamieniem wąska ulica okalająca niewielki plac. Na poboczach w równych odstępach kilka starych jednopiętrowych domów otoczonych przydomowymi ogródkami. Wokoło rachityczne krzewy i rozpadające się ogrodzenia. Malowniczy zakątek był zapomniany przez miejskich rajców. Na uboczu schowany w gąszczu skołtunionych krzewów zniszczony niewysoki budynek z kwadratową wieżą przypominający bardziej kaplicę, aniżeli mieszkalne pomieszczenie.

W czasach swojej świetności był w istocie kaplicą należącą do cmentarza. Wejściowe drzwi zbite z nieheblowanych desek zamknięte tylko na rygiel. Dwa z czterech okien zabite deskami i płytami z grubej sklejki. Dwa pozostałe zamurowano żużlowymi bloczkami z wystającą rurą — kominem z której ulatywał jasny dym pachnący lasem. Nad masywnymi drzwiami koślawy napis „Klub”. Z wewnątrz dochodzi znany Kubie łomot rzucanej na pomost sztangi. Popchnął skrzypiące drzwi. Buchnęło ciepłem i zapachem spoconych ciał. W odległym kącie wielkiego pomieszczenia rozgrzana do czerwoności kozai stos pociętego drewna.Pod jedną ze ścian stara szafka, dwa krzesła i duże lustro. Pośrodku pomieszczenia pomost zbity z grubych sosnowych desek i autentyczna stara sztanga. Wokoło żelastwo imitujące hantle i sztangielki. Na ścianach wycinki z gazet i kolorowe afisze znanych kulturystów. Zdjęcia klubowych kolegów, Zbyszka, Mietka i kilku ze ścisłej kadry przypięte pinezkami niszczały zżerane wilgocią. Największe wrażenie sprawiało kolorowe zdjęcie umięśnionego Steve Reves’a i zdjęcie „Conana Barbarzyńcy” w którego postać w filmie wcielil się Arnold Schwarzenegger.

W pomieszczeniu czwórka chłopaków w dresach. Troje z ćwiczących było jego uczniami, czwartego chłopca ćwiczącego skakankę nie znał. Na pomoście zauważył pochylonego nad sztangą Jurka. Trafił na trening.

— Dzień dobry, chłopcy! Nie przeszkadzam?

Na spoconych twarzach zdziwienie. Nie spodziewali się odwiedzin. Tutaj nikt nie zachodził bez potrzeby i nikt nie interesował starą ruderą. Rzucili z zapewnieniami, że nie… Wszystko jest OK; — Przyszedł pan zobaczyć nasz trening? — ucieszył się Jura — Nie specjalnie — odpowiedział zgodnie z prawdą — Trafiłem do was przypadkiem. Nie mówiłeś, o sekcji. — Trenujemy dla siebie. — Ilu was ćwiczy? Czworo? Siedmiu! To i tak dużo. Nie macie zawodowego sprzętu? Butów także nie. A pasy? Jak planujecie treningi? — zasypał ich pytaniami nie oczekując odpowiedzi.

Opowiedzieli o odbudowie niepotrzebnej nikomu rudery. W wakacje odnowili śmierdzącą budę, okna zabezpieczyli deskami, zamurowali przejścia do innych pomieszczeń i jako tako połatali zniszczoną podłogę. Pozrywali resztki zgrzybiałego tynku i dzisiaj mają to co mają. Miejsce do ćwiczeń. Ćwiczą od kilku miesięcy.

— Zbyszek przyniósł „kozę”. Przecież można było zamarznąć na śmierć.

— Należycie do klubu? — spytał oczekując negatywnej odpowiedzi.

— Klub nie posiada sekcji. Nikt nas nie chce.

— Chcielibyście trenować w normalnych warunkach? Należeć do klubu i brać udział w zawodach? No proszę. Zgadłem?

Poświadczyli jednogłośnie. Kuba spojrzał na paździerzową tablice skąd uśmiechały się przypięte pinezkami zdjęcia klubowych kolegów i nagle postanowił, że musi się nimi zaopiekować stwarzając warunki do treningu. Posiada uprawnienia, a jeszcze niedawno był czynnym zawodnikiem.

— Do klubu? Nooo! — odpowiedzieli.

— Ćwiczymy dla siebie. Nikt się nami nie interesuje.

— Nasz klub ma tylko sekcje piłkarzy — dodał Jura.

— Należeć do klubu jest czymś zgoła normalnym — tłumaczył — Trenować należy planowo. Trenujecie według jakiegoś planu? Spisujecie wyniki? Ilość powtórzeń. Serii… Tak przypuszczałem. To, co robicie jest wspaniałe, lecz pozbawione sensu. Wasza ciężka praca idzie na marne, chyba, że chcecie pakować i wyglądać jak przerośnięte mięśniaki? Jak możecie ćwiczyć w tej budzie? Brak nawet wody.

— Nie mamy innego miejsca — odezwał się chłopak kończąc ćwiczenie ze skakanką.

W przegrzanym pomieszczeniu wisiał zapach wilgoci, spoconych ciał i zmurszałego drewna. — Znaleźliśmy to miejsce. Wyremontowaliśmy i trenujemy.

— To mój brat, Krzysiek — wyjaśnił Jura — Uczy się w gimnazjum.

Kilka dni później po powrocie z G. — odwiedził uszczęśliwione Dwojaczki — wstąpił do prezesa miejscowego klubu przedstawiając nęcącą propozycję utworzenia nowej sekcji. Klub był biedny. Jednosekcyjny. Nie kryli braku zainteresowania, a utworzenie nowej sekcji przerastało pojęcia małomiasteczkowych działaczy; My tu społecznie. Województwo daje tyle ile kot napłakał — co mijało się z prawdą — ledwo wystarczy na sprzęt i opłacenie trenera. Nowa sekcja? Kto za to zapłaci? — Narzekali nie dając się przekonać. Kuba nie dał po sobie poznać, że był zawiedziony, lecz nie poddawał argumentom członków zarządu narzekających na brak funduszy, mieszkań i w ogóle na wszystko co mogłoby przeszkadzać w zajmowaniu się ich ulubioną piłką nożną.

— Trener będzie chciał mieszkanie. — wtrącił Wilbrand skarbnik klubu.

— A miasto mieszkań nie ma. Ot, co! — dodał sekretarz gminy — Chyba?

Ciekawie nastawili uszu z jaką propozycją wystąpi sekretarz, który nie był zbyt zagorzałym zwolennikiem kopanej piłki, ale zawsze trzymał stronę zarządu. Tym razem nie podzielał zdania kolegów.

— Betoniarnia ma wolne mieszkania — przypomniał wprowadzając wszystkich w osłupienie — Czy nie tak kolego Michalak? Trzeba tylko z sekretarzem partii.

Kuba przypuszczał, że dojdzie do rękoczynów. Uparci i zdeterminowani członkowie zarządu nie uznawali żadnych kompromisów.

— Nie zapominajcie o najważniejszym.. Nie mamy sali! — przypomniał prezes uśmiechając się szelmowsko — Bez sali nie załatwimy niczego więc sprawę uważam za zakończoną panie kolego. Byłbym jeszcze skłonny, lecz nie przeskoczymy trzech spraw… Trener, mieszkanie i sala. Sala, panie kolego nie na nasze możliwości. Jesteśmy tylko prowincjonalnym klubem. To nie Elbląg czy Gdańsk ze Stoczniowcem i Flotą.

— Mogę panów natychmiast odciążyć od dwóch problemów. — wtrącił Kuba — Pozostanie jeden z którym przypuszczam poradzicie sobie bez problemów. Zagłosujecie za reaktywowaniem nowej sekcji, ja załatwię mieszkanie i trenera. Prezes załatwi w zarządzie LZS dotacje dla nowej sekcji. Czy może się mylę, ale jest pan zaprzyjaźniony z pułkownikiem Szyszkowskim…

— Dawaj pan te dwie sprawy! — przerwał Michalak — Zastanowimy się nad propozycją, lecz nic nie obiecujemy.

— Panowie! Macie przed sobą trenera z mieszkaniem. Reszta należy do was — zaskoczył zostawiając ich z problemem.

Nabór do sekcji przerósł najśmielsze oczekiwania. Chłopcy garnęli się drzwiami i oknami. Dwa kolejne lata były pasmem zwycięstw na spartakiadach i mistrzostwach LZS. Chłopcy przywozili puchary i medale — nie tylko brązowe i srebrne — zdobywali klasy sportowe i tytuły. Zarząd Główny LZS sypnął stypendium. Niewiele tego, ale zawsze. Klub otrzymał pokaźną dotację z zarządu Głównego. Wielki Prezes małego klubu cały w skowronkach chwalił trenera, a chłopców poklepywał po barkach. Po ponad rocznej działalności sekcja otrzymała z PKOL własną ‘Odrę’ salę treningową ze wszystkimi szykanami. Kuba nie krył dumy ze swoich chłopców, którymi orał na treningach do ostatniej kropli potu, oni wskoczyliby dla niego na samo dno studni. W drugą rocznicę istnienia sekcji, Kuba otrzymał „Złoty Medal LZS”, a prezes klubu nie krył niezadowolenia z otrzymanego brązowego krążka.

— No, chłopcy! Teraz tylko Mistrzostwo Polski LZS — motywował — Gotowi?

— Tak! — wrzasnęli jednogłośnie.

— Mamy szansę, której nie wolno nam oddać. W muszej Krzyś, Jura w lekkiej, Rysiek Grzybowski i Kozakiewicz w koguciej — wyliczał — Może i Kazik Szmelter w średniej — Jak poprawi ciąg — wtrącił Jura.

— Jura, przyznaję dwa punkty za trafną ocenę. Tabor ma także szansę w ciężkiej — dodał — Zamieszamy na pomoście.

Nie zamieszali. Nie pojechali na mistrzostwa. Nie zdobyli żadnego medalu, i już nigdy, żaden z nich nie wyszedł na pomost, aby walczyć ze sztangą i swoją słabością będącą także ich siłą. W ciągu jednego dnia wraz z wiadomością o tragicznym wypadku Krzysia w szkole na lekcji wuefu sekcja przestała istnieć. Zniknęła jak ważka jednodniówka, jakby jej wcale nie było.

*

Nad wejściem do stoczniowego klubu krzywo przypięty transparent informujący o zawodach pierwszego kroku w podnoszeniu ciężarów. Pięciu chłopców z małego miasteczka leżącego na pograniczu dwóch województw nie wyróżniało się niczym szczególnym. Nie mieli nawet solidnych butów, a idąc na pomost wymieniali pomiędzy sobą należący do Kuby jego stary pas poznaczony ciemnymi plamami potu.

— Nie przyjechaliśmy na pożarcie — tłumaczył Kuba w przebieralni — jesteście tacy sami, jak pozostali. Cóż z tego, że jednych trenuje Mietek Nowak, drugich Jurek czy Zawada. Nie jestem gorszy od moich kolegów, więc nie możecie być gorsi od waszych przeciwników — motywował Kuba — Nie macie doświadczenia, lecz macie serce do walki. Jestem z wami.

Krzysiek startujący w wadze muszej zdeklasował przeciwników wykonanym technicznie bezbłędnym rwaniem jego najmocniejszą bronią. Jura, brat Krzysia ciężko wywalczył srebrny medal przegrywając w podrzucie o pół kilograma z zawodnikiem z Nowego Dworu. Był niepocieszony. Zbyszek, kolejny z „kogucików” przegrał wagą ciała z zawodnikiem z Kościerzyny. Turniej zakończył się późnym wieczorem.

Budynek z solidnej czerwonej cegły w której mieściło się gimnazjum zbudowano na długo przed pierwszą wojną światową. Początkowo służył za koszary Landszturmu, a po wojnie zamieniony został na szpital. Teren szkoły otaczało wysokie ogrodzenie z misternie kutych prętów wzdłuż którego wąski skrawek zdeptanej trawy. Rachityczne krzewy śnieguliczki i stara morwa otaczały niewielkie szkolne boisko z długą bieżną i skocznią wysypaną świeżym żółtym piaskiem. Rozbieg kończyła biała belka. Sportową specjalizacją były skoki w dal i wzwyż. Rywalizacja przynosiła wymierne wyniki, troje skoczków będzie reprezentowało szkołę na tegorocznej Krajowej Spartakiadzie Młodzieży w Spale. Wśród trójki reprezentujących województwo znajdował się także Krzysiek. Nauczyciel ´wuefu´ przeprowadzał dzisiaj sprawdzian skoków. Nawet najsłabsi starali się wypaść jak najlepiej. Młody nauczyciel, dopiero pierwszy rok po AWF, miotał się pomiędzy skoczniami, doglądał, sprawdzał, dopingował i był bardziej przejęty od uczniów odmierzających długość i wysokość oddanych skoków pod bacznym okiem kolegów konkurentów. Nie obyło się bez kłótni. Zawsze było za krótko lub za nisko. Tutaj liczył się każdy centymetr.

Zeskocznię stanowiła solidna płaska skrzynią wypełnioną skrawkami poliamidowej gąbki upchanej w konopnych workach nakrytych rybacką siatką i brezentem. Bywało, że worki pomimo przytrzymującej je siatki, rozsuwały po każdym skoku odsłaniając skrawki gołej ziemi. Po kilku skokach należało je ponownie układać, naciągać siatkę i zabezpieczać. Praca w sam raz dla mitycznego Syzyfa. Skrzynia była największym utrapieniem młodego nauczyciela zdającego sobie sprawę z niebezpieczeństwa w czasie skoków i dalszych konsekwencji. Od dwóch lat prosił dyrekcję o kilka starych materacy dla swoich chłopców z których był bardzo dumny, szczególnie z Krzysia i Adama.

— Tak długo, aż ktoś nie rozbije sobie głowy — tłumaczył dyrekcji.

— Kolego! To kolega jest odpowiedzialny. Nie dyrektor — stawiano go na baczność.

W końcu zaniechał próśb mając płonną nadzieję — należał do grona zagorzałych optymistów — że sytuacja zmieni się po spartakiadzie, gdy przywiozą medale. Dopiero wtedy pozbędzie się problemu, który nie daje mu spać po nocach. Przeczuwał nieszczęście. Niedawno wyprosił od rybaków mających przystań na rzece, skrawek starej sieci, przykrył i umocował nieszczęsne worki. Pomogło na tyle, że po kilku skokach należało siatkę mocować od nowa.

Odnotował w zeszycie ostatni nieudany skok Janka.

— Ten to nigdy nie pofrunie — pomyślał wstawiając ogólnie trójkę za dwa skoki — Kto skacze? Dobrze. Adam na klasę. Kazik na minimum. Poprawcie te cholerne worki!

— Psze pana. Mogę oddać jeszcze jeden skok. Tamten się nie udał — zgłosił się Krzysiek

— Dobrze. Będę chciał to zobaczyć. Poczekaj, jak wrócę z piaskownicy.

Od skoczni w dal słychać kolejną kłótnię.

Krzyś w ciągu miesiąca opanował skok modnym od niedawna flopem. Odbił się mocno jak zawsze przed wyznaczoną przez siebie linią skrętem ciała wyszedł płasko ponad poprzeczkę zobaczył nad sobą błękitne niebo i korony przelatujących drzew. Wiedział, że przeszedł dużo powyżej zakładanej wysokości. Zawsze stawiał poprzeczkę wysoko zawsze ponad granicę swoich możliwości. Lecąc nad poprzeczką zdawał sobie sprawę, że nie spadnie na worki wypełnione ścinkami poliamidowej gąbki. Nie słyszał uderzenia, nie poczuł bólu, nie słyszał krzyku kolegów i biegnącego nauczyciela. Nie słyszał pędzącej na sygnale białej Erki.

Ujrzał pochyloną nad sobą twarz obcego człowieka i szare oczy. To nie był Szarek ich nauczyciel. Ten ktoś, kogo nie znał, ubrany w białą koszulę. Nieznajomy poruszał ustami. Lekarz pytał o jego imię.

— Założyć kołnierz. Tylko ostrożnie — wydał polecenie człowiek w bieli.

— Nie ma skaleczeń. Żadnego upływu krwi. Doktorze! Wyczułem guz — stwierdził jeden z Pielęgniarzy wodząc delikatnie dłońmi po potylicy i karku.

— Ma nienaturalnie rozszerzone źrenice — młoda adeptka na praktyce — nieruchome i nie reagują na światło.

— Podać 40 mg etaminy — polecił lekarz.

— Ostrożnie…

Osiem silnych dłoni złożyło Krzyśka na wąskie, twarde obite ceratą nosze i wsunęło do wnętrza białej erki. Odjechała w tumanach czarnego pyłu, który jeszcze długo wisiał nad szkolnym boiskiem. Przed budynkiem szkoły tłumy młodzieży, przy skoczni nauczyciele i przerażony dyrektor szukający winnego, którego należy szybko wskazać palcem aby odsunąć od siebie nawet cień winy i… uspokoić własne sumienie. Wiedział kogo wskaże. W stronę szkoły nadjeżdżał milicyjny samochód z włączonym sygnałem. Prokurator obejrzał miejsce wypadku, milicyjny fotograf zrobił kilka ujęć. Nie było pytań. Odjeżdżając zabrali z sobą nauczyciela wuefu.

*

Separatka w szpitalu była mała, mieściła łóżko i stolik. Pod ścianą aparatura, wiązki przewodów i kabli, wysoki stojak z podwieszonym workiem glukozy. Szerokie metalowe łóżko z wyciągiem zasłania wysoki parawan. Z sufitu zwisa ortopedyczny pałąk. Na ramie łóżka zaczepiona karta choroby. Dwie kolorowe linie wyznaczają temperaturę i puls. Przez wielkie okno zaglądały rosnące w szpitalnym parku drzewa. Nie zasłaniały zachodzącego słońca odbijającego się pożogą w wielkich oknach.

Wielka sala OP z wąskim operacyjnym stołem, wokół grupa operacyjna, anestezjolog zajęty włączaniem skomplikowanej aparatury. Przed godziną zaaplikował pacjentowi paraliżujący zastrzyk. Instrumentalistki przygotowywały chirurgiczne narzędzia. Bezcieniowa lampa oświetla leżące na stole białe prześcieradło zakrywające kształt leżącego na brzuchu chłopca o szerokich barkach i ogolonej głowie. Szczupłe umięśnione ręce przypięto pasami. Krzysiek był przygotowany do operacji.

*

Telefon dzwonił od dłuższej chwili jak opętany. Telefonistka zajęta rozmową nie spieszyła się z połączeniem. Na drugim końcu zdenerwowany do granic wrzenia głos ojca Jury. Wiadomość spadła na Kubę jak grom z jasnego, bezchmurnego nieba. Nie zadawał pytań. Do szpitala zajechali w niespełna pół godziny. To była zwariowana jazda. Na tylnym siedzeniu płacząca matka i pocieszający ją Jurek.

Do wyznaczonej operacji pozostało cztery dni, które Kuba postanowił w pełni wykorzystać. Może zdąży. Po gwałtownej rozmowie z naczelnym lekarzem i chirurgiem w jednej osobie, postanowił działać. Nie mógł pozwolić temulekarzowi na operacją swojego najlepszego chłopca.

— Ja jestem tutaj chirurgiem i to jest mój szpital — zakończył rozmowę ordynator.

— Wiem kim pan jest. Czy wykonywał pan takie operacje? — Kuba nie dawał za wygraną chcąc zmiękczyć upartego lekarza — Jestem w stanie załatwić operację w Akademii. Zaraz dzwonię do prezesa PZPC w Warszawie — dodał.

— To nie ma nic do rzeczy. Ja też jestem chirurgiem.

— Pan go zabije!

— ?

— Jestem w stanie załatwić operację w szpitalu wojskowym w Gdańsku — powtórzył

— Już mówiłem… Tutaj ja jestem chirurgiem i ordynatorem. Proszę opuścić szpital.

Kuba powstrzymywał się, aby go nie uderzyć. Do sprawy włączył się sekretarz partii i Bóg jeden wie kto jeszcze. Łańcuch ludzi dobrej woli. Pomóc chcieli wszyscy, lecz sprawę mógł załatwić tylko jeden z nich. On sam. Rozmowa do PZPC w Warszawie przy telefonie prezes Przedpełski.

— Co się stało? — zdziwienie i natychmiastowa reakcja i zapewnienie wszelkiej pomocy

— Ten naszmały? Naszprzyszły olimpijczyk?

— Tak! Niestety on.

— Zadzwoń za pół godziny… No… powiedzmy za godzinę.

Rozdzwoniły się telefony. W Konstancinie zapewniono miejsce, profesor Gruza zadeklarował pomoc.

— Muszę zobaczyć chłopca… Tylko trzymaj tego prowincjonała z daleka — dodał

Wszystko szło jak po sznurku i per telefon. Słowo wojewódzkiego sekretarza posiadało wtedy wielką wagę. Wojskowy helikopter z Gdańska miał przylecieć za dwa dni i zabrać Krzysia do wojskowego szpitala marynarki wojennej na Polankach. Zespół przygotowywał się do operacji.

— Panie inżynierze,… Niech się pan nie denerwuje. Dla staregoto małe piwo. Uratuje chłopca — tłumaczył major, doktor Wręga ordynator szpitala marynarki wojennej na Polankach w Oliwie.

Z informacji lekarza wynikało, że posiada nikłe, stojące 20/80 szanse, lecz zawsze szanse. Kto lub co przeważy szalę? Krzyś wiedział, że czeka go długa i trudna operacja. Operacja od której zależeć będzie jego przyszłość i dalsze życie. Wszystko w ręku chirurga. Tylko dwa dni. Dwa dni mające zaważyć o życiu i śmierci, a on chciał żyć, chociaż wszystko się w nim buntowało przeciwko takiemu życiu bez przyszłości. Życiu bez życia i obejmującej całe ciało martwocie, która go i tak prędzej czy później zabije, a on chce przecież żyć jak jego rówieśnicy. Jak dotychczas? Jest przecież tak nieprzyzwoicie młody, dopiero za rok, wejdzie w dorosłe życie i skończy szkołę. Po maturze chciał studiować na AWF-ie. Plany sięgały daleko w przyszłość, lecz żeby je zrealizować nie wystarczy chcieć. Trzeba być sprawnym, zdrowym w pełni sił. Wypadek zmienił wszystko. Nie stanie nigdy na pomoście nad dużą, zbyt dużą dla niego sztangą. Nie pojedzie na zbliżającą się olimpiadę. Chyba? Na Para-olimpiadę dla niepełnosprawnych.

— Musi się udać — nie dopuszczał do siebie myśli, że zostanie skazany na leżenie w łóżku — Boże tylko nie leżenie w łóżku prosił w myślach dobrego Boga i modlił się. Modlił i prosił Boga o pomoc.

Wołałby umrzeć, aniżeli leżeć latami i czekać na powolną śmierć. Dzień po dniu jak rok długi. Ile tego czekania? Rok? Dziesięć? Lata męczarni do której można się przyzwyczaić. Ja mogę się przyzwyczaić. Mnie będzie za jedno...Ale Mama? Ojciec — pomyślał nagle o rodzicach — są biedniejsi ode mnie. A dziewczynki i Jurek? Będą mnie karmić łyżeczką jak dziecko. Kto zaniesie mnie do łazienki? Kto mnie umyje? Kto wyniesie mnie do wychodka?.. — przypomniał sobie nagle, że wychodek mieści się na półpiętrze! — przecież nie będzie się mógł nawet podetrzeć. Przedstawiał sobie przyszłe, przykute do łóżka życie. Jakie życie? Wegetacja i czekania na zbliżający się koniec. Lepiej zaraz umrzeć podpowiadał rozsądek. Nie!! Boże! Nie daj mi umrzeć...Matko Boża ratuj mnie. Błagam. Nie chcę umrzeć. Chcę żyć! — Krzyczy bez słów. Młode i silne ciało chce żyć.

Nie potrafił się uspokoić. Obok łóżka paplały siostry, lecz nie słyszał ich słów. Dobrze, że chociaż je widzi. Po jakimś czasie będzie rozumiał każde ich słowo. Przecież głusi czytają z ruchu warg.

— Operacja musi się udać — kołatało w rozbitej głowie — poleżę kilka tygodni i będę mógł chodzić. Początkowo na pewno o kulach? Może tylko o lasce ale będę chodzić. Uśmiechnął do swoich radosnych myśli — A gdy się nie uda? — nie mógł nikogo spytać ani odpowiedzieć na pytanie — A jak nie umrę? Co wtedy? — pytał sam siebie nie znajdując odpowiedzi — Co będzie? Najpierw zwiotczeją mi mięśnie… Później? Co później? Jak to się nazywa? Już wiem. Dostanę odleżyn, ciało odejdzie od kości i dostanę wrzodów, jak Łazarz.. Boże! Nie pozwól.

Jura poprawił zsuwającą się kołdrę i pogłaskał brata po kędzierzawych włosach. Ręcznikiem przetarł spocone czoło i twarz. Popatrzył na brata z wielką troską i zarazem nadzieją.

— Wyjdzie z tego… Operować będzie profesor.

— Poleci helikopterem. Ty też? — spytały młodsze siostry z dziecinną ciekawością.

— Ja nie. Będziemy czekać w domu — odpowiedział z nieukrywanym żalem.

*

Kuba spał niespokojnie, przewracał na szerokim twardym tapczanie zbudzony dochodzącym z zewnątrz krzykiem. Za oknem jeszcze ciemno. Nic dziwnego, przecież już październik

— Czyżbym to ja krzyczał? — zerwał się z tapczanu szeroko otwierając okno. Do pokoju wpadło nocne chłodne powietrze. Otrzeźwiał. Opadły resztki snu i wtedy przypomniał sobie, że śnił. Prawie nic nie pamięta. Zapomniał, o przestrodze babci Karoliny ażeby po obudzeniu nie spojrzeć w okno. Zegar wskazywał czwartą rano. Siadł na łóżku zbierając pozrywane fragmenty nocnych majaków. Czyżby sen przepowiadał mające nastąpić wydarzenia. Mówią, że sny potrafią się spełnić, być może nie wszystkie, lecz ten… Zapalił gaz pod kuchenką stawiając pół czajnika wody, aby zbyt długo nie czekać na zagotowanie. Myślami był przy dzisiejszym przylocie helikoptera.

— Jestem pewien, że operacja się uda — mruczał do siebie, — lecz nie obędzie się bez długiego leczenia i rehabilitacji.

Z zamyślenia wyrwało go wołanie dmuchającego i gwiżdżącego czajnika. Zalał wrzątkiem czarną esencję cejlońskiej herbaty słodząc napar trzema łyżeczkami cukru. Rozłożył na stole czytaną od kilku dni książkę przeleciał kilka stron i wtedy zadzwonił telefon. W słuchawce zakłócenia. Głos był niewyraźny, cichy i ledwo słyszalny.

— Jaka operacja? — krzyczał w słuchawkę — proszę mówić wolno i wyraźnie. Nic nie rozumiem. Operacja! Czego? Przylotu helikoptera…

— Operacja… Naszego syna — teraz głos był spokojny i zrozumiały. Dzwonił ojciec Krzysia.

Ordynator postawił na swoim. Wczoraj, dziewiątego października wieczorem dokonał udanej operacji przemieszczonego kręgu. Po operacji podczepiono Krzysia do wyciągu. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w sufit. Pierwszy raz odczuwał ból podchodzący skurczami od pustego żołądka do krtani i głowy. Chciał się poruszyć, lecz nie mógł wykonać najmniejszego ruchu. Krzyczał, lecz nikt go nie słyszał. W nocy pielęgniarki nie dokonywały obchodu. Noc ma swoje prawa. Pusty żołądek podszedł pod gardło, co zakończyło się torsjami. Wymiotował żółcią zmieszaną ze śliną. Śluz spływa stróżkami na brodę na odkrytą szyję, wsiąka pod podtrzymujący brodę kaganiec. Uchwyt wilgotny od śluzu nie utrzymał podrzucanej torsjami głowy. Rano lekarz stwierdził zgon. Przyczyną przerwanie kręgu. Operowanego kręgu. Kuba odwołał przylot niepotrzebnego helikoptera.

*

Dzień wstał pełen słońca. Było bezwietrznie i spokojnie. Słychać szelest opadających liści. W południe znad otaczających miasteczko wzniesień ponad drzewami lasu wyjrzało słońce. Pocieplało. Główną ulicą miasteczka ciągnie żałobny kondukt. Nad tłumem kościelne chorągwie i szkolne sztandary. Kazik Szmelter niesie klubowy złoto zielony sztandar LZS. Za sztandarem koledzy ciężarowcy z innych klubów, Elbląga i Kartuz, Nowego Dworu i Gdańska. Uczniowie miejscowych szkół mają wolny dzień. Delegacja malborskiego gimnazjum, dziewczęta i chłopcy, koledzy z klasy Krzysia. Kwiaty. Setki zerwanych w ogrodach jesiennych kwiatów. Strażacka orkiestra gra marsz żałobny Mendelsona. W rytm pogrzebowego marsza ciągną tłumy mieszkańców. Nigdy, nawet na procesji Bożego Ciała nie widziano takich tłumów. Dwa czarne konie ciągną katafalk przykryty czarną krepą. Na platformie trumna z jasnego dębowego drewna z wiązanką czerwonych róż. Nad miastem i tłumami lecą żałobne dźwięki kościelnych dzwonów zagłuszających orkiestrę i powszechny płacz. Szeroka brama cmentarza otwarta na oścież. Ostrożnie zdejmują ciężką trumnę, lecz niosący ją klubowi koledzy nie czują ciężaru. Dla nich jest lekka jak… Krzysio. Pod białą brzozą rozryta do wnętrza ziemia. Otwarty i gotowy na przyjęcie grób. Obok kopiec żółtego piachu. Z cichym szelestem aby nie zbudzić śpiącego Krzysia sypie się smugą żółta ziemia. Rośnie uformowany prostokąt kopczyka. Wieńce. Dziesiątki i setki jesiennych kolorowych kwiatów. Nie wszystko musi być czarne. Był chłodny jesienny rozświetlony słońcem dzień.

*

Tydzień po pogrzebie, Kuba otrzymał poufną ofertę z kompartii w sprawie utworzenia sekcji p.c. w jednym z powiatowych miast. Urzędowe pismo sygnowane czerwoną pieczątką z wiele mówiącą nazwą było skąpe w treści, lecz posiadało wymowny ciężar gatunkowy. Nie można było takowego pisma przepuścić przez niszczarkę albo wrzucić do kosza na odpadki. Były niezniszczalne. Treść eksplodowała Kubie przed oczami: — Towarzyszu Kuba. Ble… ble.

’ Potrzebny trener. Hala w budowie. Jest mieszkanie. Miejsce i termin spotkania…

PS. ślemy Towarzyszowi trenerowi wyrazy współczucia i kondolencje dla Rodziny Krzysztofa.

— Perfidni grabarze! — odezwał się do pustych ścian biura zdając sobie sprawę, że byłoby nieładnie odmówić grzecznej, lecz stanowczo jednoznacznej propozycji nie do odrzucenia — Pozostało trochę czasu na zastanowienie, stwiedził wpisując termin do podręcznego kalendarza stojącego na biurku — Ciekawe, dokąd tym razem?