Dziewczyny jego życia - Henryk Konkol - ebook

Dziewczyny jego życia ebook

Henryk Konkol

0,0

Opis

ASPEKTY: Asia Czytasia — recenzja zbiorcza dla wydania WIOSNA-LATO-JESIEN-ZIMA. „Należy przyznać, ze autor pięknie udźwignął sceny erotyczne, które w Jego wydaniu są naprawdę zmysłowe, świeże, pozbawione żenady, wulgaryzmów czy infantylności. Okazuje się, ze można pisać o seksie w sposób urozmaicony, piękny, żywy i plastyczny.” Bohaterem powieści, postacią wiodącą jest Kuba i historia jego życia, młodości, lat dojrzałych i czterech małżeństw.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 484

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Henryk Konkol

Dziewczyny jego życia

JESIEŃ

OkładkaJerzy Bahr

© Henryk Konkol, 2023

ASPEKTY: Asia Czytasia — recenzja zbiorcza dla wydania WIOSNA-LATO-JESIEN-ZIMA.

„Należy przyznać, ze autor pięknie udźwignął sceny erotyczne, które w Jego wydaniu są naprawdę zmysłowe, świeże, pozbawione żenady, wulgaryzmów czy infantylności. Okazuje się, ze można pisać o seksie w sposób urozmaicony, piękny, żywy i plastyczny.” Bohaterem powieści, postacią wiodącą jest Kuba i historia jego życia, młodości, lat dojrzałych i czterech małżeństw.

ISBN 978-83-8351-393-5

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

ROZDZIAŁ PIERWSZYPrzed decyzją

To nie ubóstwo nas nęka, tylko

pragnienie bogactwa

Marek Aureliusz

Zbliżało się południe. Przez uśpione upałem miasto leciał stłumiony odległością spiżowy głos kościelnych dzwonów. W radio rozpoczął się popis hejnalisty z wieży kościoła Mariackiego. Błękitne niebo bez śladu najmniejszej chmurki podparte było złotymi słupami słońca. Ziemia zmęczona kilkudniowymi upałami dyszała czekając deszczu lub strzępu wiatru, który jak na ironię nadleci dopiero z wieczorną morką. Teraz było południe wypełnione gwarem tysięcznego tłumu przemieszczającego się na trawiasto — piaszczystych terenach wyścigów konnych w Sopocie. Dzisiaj nie było słychać łomotu kopyt ścigających się wierzchowców. Dzisiaj zamiast rasowych koni stadionem zawładnęły poszczekujące i warczące na siebie, setki rasowych psów różnej maści, wzrostu i ceny. Wzdłuż bieżni rozparły się stragany oferujące karmę dla psów, obroże, kagańce i dziesiątki różnych drobiazgów mających umilić psom ich psie życie. Obnoszący pudła z lodami zachęcali do kupna najlepszych na świecie lodów ‘Pingwin’ w czekoladowej polewie. Właściciele dystrybutorów zalecali picie wyśmienitej i zdrowej wody sodowej, popularnie zwanej gruźliczanką. Pomimo ponad dwudziestu stopni w cieniu nie było wielu chętnych. Na kilku stanowiskach odbywał się pokaz fryzjerskiego kunsztu właścicieli psów dopieszczających każdy włos na grzbiecie i łapach swoich ulubieńców. Na wybiegu słychać okrzyki zwycięstwa, a także pojedyncze głosy niezadowolonych z werdyktu.

— Proszę o chwilę uwagi — doleciało z kilku rozstawionych na stadionie megafonów — Dokładnie za trzydzieści minut rozpoczynamy konkurs na najlepszego psa grupy drugiej i piątej. Konkurs zakończy wybór najpiękniejszego psa dzisiejszej międzynarodowej wystawy psów rasowych. Prosimy o dopingowanie swoich faworytów. Dziękuję.

— Mamy trochę czasu — stwierdziła Natasza — Idziemy obejrzeć szczeniaki. Chodź.

Na obrzeżu stadionu pod wysokim ogrodzeniem rozsiedli się hodowcy zachęcający do kupna trzymiesięcznych, zgodnie z wymogiem związku kynologicznego, puszystych maluchów.

— Kuba! Zobacz, jaki śliczny. Jaka czarna mordka — zachwycała się maluchami.

Nie zakończyło się na wyrażaniu zachwytu, nie tylko same ochy i achy, ale trzeba było każdego dotknąć, wziąć na ręce i połaskotać brzuszek uważając, aby nie zostać osikanym. Było w czym wybierać. Szeroki i różnorodny sortyment piszczących psich niemowlaków zostawiał kupującym wybór odpowiedniego czworonoga. Trudno było uwierzyć, że z małego kłębuszka wyrośnie wielki zły owczarek kaukaski pilnujący gospodarskiego obejścia, albo groźny rottweiler. Kuba oglądał różnej maści boksery, żółte i gładkowłose, brunatne, ciemno pręgowane o szerokich śmiesznych mordkach i przyciętych ogonkach. Trafił się także bokser albinos z różowym noskiem i bladych ślepiach, którego los będzie przypieczętowany gdy nie znajdzie się kupiec. Kuba oglądał potomstwo długowłosego podpalanego owczarka alzackiego, którego był zdecydowany kupić. Tylko, co dalej? Psiaka należało nauczyć sikać na podwórzu. Wychodzić na długie spacery, a także zostawiać zamkniętego w domu gdy wyjdzie do pracy. Od pochopnej decyzji powstrzymało go wołanie Nataszy dochodzące od stanowiska obleganego w większości przez dzieci. Nie wiedział co jest powodem ich zainteresowania.

— Kuba! Kup mi pieska — wskazała na trzy ciemne kłębuszki.

Miłe, poparte uśmiechem życzenie było dla Kuby rozkazem. Zbywającym szczekający drobiazg był pochodzący z Torunia hodowca, sympatyczny młody mężczyzna o uśmiechniętej twarzy i dziewczęcych oczach

— Muszę z czegoś żyć — tłumaczył swój przyjazd z miasta odległego o dziesiątki kilometrów — Ponadto kocham psy. Tylko one mi pozostały — dodał wesoło — A, to jest duma mojej hodowli i ojciec tych huncwotów. Przedstawiam państwu championa świata, Wanga.

Pies był naprawdę piękny. Miał szeroką pierś i potężne łapy, a wzrostem dorównywał owczarkowi. Spoglądał nieufnie na Nataszę zabierającą z kojca najtłustszego malucha o ciemnej sierści i czarnej warczącej mordce.

— Nie zrobi krzywdy — uspokoił Sławek — Wang to spokojny osobnik.

— Nasz przeżył ponad osiemnaście lat — powiedziała Natasza — To był pies taty.

— Bardzo dużo — odezwały się głosy hodowców zainteresowanych pochodzeniem.

— Nie wiem. Tatko dostał go w czasie wojny od niemieckiego oficera SS, który nie miał sumienia psiaka zastrzelić, a musiał uciekać przed ruskimi.

— Nie zastrzelił psa, ale strzelał do dzieci — odezwał się starszy mężczyzna.

— Kuba, kup mi psa — powtórzyła — Tego! — wskazała paluszkiem małego złośliwca gryzącego ogon brata.

— Dobrze pani wybrała — Sławek poświadczył trafny wybór — Wyrośnie na championa.

— Co taki pewny? — odezwał się ktoś z tłumu.

— No!

— Właśnie. Co taki pewny? — dołączyli koledzy przedmówcy.

— Ponieważ to jego ojciec — wskazał na Wanga.

Nie było dalszych niestosownych pytań i uwag.

Kuba spełnił życzenie — zachciankę pięknej dziewczyny wysupłując z kieszeni kilkanaście setek ostatnich zaskórniaków. Rodowodowy psiak nie posiadał jeszcze odpowiedniej wagi ale odpowiednio kosztował. Wystawę opuszczali z nowym nabytkiem, dzisiaj jeszcze brunatnym, za kilka miesięcy rudym chow — chow. Kuba nie zdawał sobie sprawy w jakie tarapaty się wpakował i, co go jeszcze czeka. Kupno psiaka to nie wszystko.

— Nazwiemy go Chang-Wong — postanowiła zamykając dyskusję na temat psiego imienia.

— Ładne — zdobył się tylko na tyle — Wieczorem jadę do domu — dodał.

— Przyjedziesz w tygodniu? Przyjedź w czwartek będziemy sami w domu.

— Oczywiście kochanie.

Pomimo zapewnienia; — ‘Chciała dusza do raju, ale nie puszczają’ — nie przyjechał w czwartek, ani piątek, nie pokazał w sobotę i niedzielę, i nie zjawiał się przez następny tydzień, co nie było zamierzone. Powodem personalne i techniczne problemy w kombinacie.

*

Zbliżało się przesilenie dnia z nocą i przypadające w tym dniu imieniny dwóch Janów, Jana Wykręta z Zapyziała i Jana kierownika chlewni, a wieczorem puszczanie wianków na rzece i zabawa pod chmurką ( a chmurek jak na lekarstwo). Słońce od kilkunastu dni niemiłosiernie katowało ziemię, cięło w głębokie spękane bruzdy, kładło plastry złotego blasku na wszystkim co żyło zmieniając ziemię w szary wyschnięty ugór. Zaczęły wysypywać stojące na polach zboża, trawa spalona na żółtobrudny pył wirowała pod byle podmuchem wiatru. Na krajowej drodze miękki asfalt nawijał się na opony pędzących ciężarowych samochodów. Autobusy zatrzymujące się na przystanku PKS wygniatały w miękkim asfalcie głębokie koleiny. Wczorajszy wiatr rozmienił się na drobne tchnienia niosące oddech samego słońca i nawet drzewa chciały się schować we własnym cieniu. Na osłoniętych ze wszystkich stron ugorach nie było czym oddychać, a nad ciągnącymi przez wykarczowane pola piachami wisiał żar nie do zniesienia. Na rozgrzanym piachu wygrzewały się plamiste jaszczurki i będące pod ochroną zygzakowate żmije. Nie wiadomo skąd zerwał się gorący wiatr goniąc po pustkowiach kłębuszki suchej trawy. Sypnęło rudym piachem szeleszczącym w badylach spopielonych zbóż i traw. Rudy, unoszony ku niebu pył zakrył słońce wyglądające jak miedziany talerz zawieszony pośrodku bezmiaru błękitnego nieba. Słońce nie oszczędziło nawet kolczastych ostów sypiących nasionami roznoszącymi przez wiatr po polach i pustkowiach. Po rozgrzanym piachu biegały wielkie czarnogłowe mrówki. Z wiszącego na gałęzi dzikiej gruszy gniazda podobnego do papierowej torebki słychać brzęczenie pszczół-klecanek. Z leżących odłogiem pustkowi i ugorów uciekło życie zakłócane graniem brunatnych świerszczy, trelami wiszących na błękicie nieba skowronków oraz krzykiem orła bielika lecącego w stronę jeziora.

Wiejska kapela braci Wrezów grała od ucha do ucha, bez nut, bez ładu i składu, melodię za melodią, piosenkę za piosenką, byle głośno i wesoło. Nad brzegiem śpiewne pohukiwanie, piwo lało się strumieniem. Zdarzały się pierwsze i nie ostatnie towarzyskie nieporozumienia o dziewczynę lub chłopaka. Kupalny stos pachniał świerkowym dymem sypiąc pod czarne niebo iskrami wyglądającymi jak świętojańskie poczwary. Na spokojnie płynącą rzekę puszczono pierwsze wianki splecione z kwiatów i traw z palącymi się ogarkami świec rzucających na czarną toń rzeki złote migocące blaski. Rzeka wyglądała, jakby spadły na nią okruchy gwiazd. Dziewczyny puszczały wianki oplecione kolorowymi wstążkami oraz doczepioną, wyrwaną z zeszytu kartką z życzeniem, prośbą lub tylko imieniem kochanej osoby, ażeby sprawdziła się wróżba o wierności i szczęśliwej miłości. Wzdłuż brzegu słychać głośny śmiech, krzyżowały nie zawsze wesołe docinki i pochlipywanie dziewczyn zawiedzionych gdy wianek porwany leniwym nurtem zboczył lub odpłynął popychany wiatrem daleko pod przeciwny brzeg lub, co najgorsze, jeżeli zgasł nikły płomyczek ogarka.

W czasie gdy nad rzeką bawiono się w najlepsze w kombinacie wybuchł pożar suszarni. Wszystkie służby stanęły na głowie. Z wyciem syren zajechało kilka bojowych wozów straży pożarnej i na wszelki przypadek karetki pogotowia. Przecież nie wiadomo ilu rannych albo zabitych? Zjawił się także samochód Milicji. Następnego dnia przyjechała wysokakomisja ze zjednoczenia oraz prokurator śledczy, doszukując się sabotażu skierowanego przeciw narodowi, klasie robotniczej, demokratycznym władzom, wspaniałemu systemowi społecznemu i niezawisłości kraju. Węszyli kilka dni ‘maglując’ Bogu ducha winną obsługę. Jeździli do BiałegoDomku w powiatowym mieście na naradę i dobrą popijawę wracając nazajutrz w fatalnych humorach i widocznym w oczach kacem. Kuba faszerował ich technicznymi argumentami, wiedząc, że nie posiadali najmniejszego pojęcia, co się właściwie zdarzyło, ale w zapitym łbie kołatało jedno; — ukarać winnych. Zdaniem fachowców nie było winnych, więc należało ich znaleźć i ukarać. Kogokolwiek. Najlepiej pracowników obsługi obrotowego pieca, albo przesypowego czyli łopatologa na wieży lub portiera, który zbyt późno zauważył ogień. Ostatecznie uznanym za winnego mógł zostać nawet przypadkowy robol w brudnym kombinezonie upaćkanym smarem i węglowym pyłem.

Kuba aby ‘zmiękczyć’ znanych mu z imienia, oraz osobistych kontaktow, członków komisji zapraszał do biura. Z szafy służącej do innych celów, wyciągał zwój suchej kiełbasy dostarczonej z firmowego zajazdu, kilka butelek czystej wódki, słój korniszonów i czarne łepki podgrzybków. Posiadając genetyczną awersję do alkoholu nie towarzyszył im w uczcie cedując obowiązki gospodarza na kierownika zbytu, Czesia Kiełbasę. Czesław znany z mocnej głowy odpornej na alkohol potrafił przetrzymać na trzeźwo największą weselną popijawę. Zabawa była na kilka fajerek. Nie minęło wiele czasu i łby kołysały się jak topole przy osiedlowej drodze. Ukołysani ich szumem wyjeżdżali w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Kuba nie pozwolił nikogo ukarać. Bo za co? Szkody po pożarze były żadne. Z dymem poszło kilkanaście worków bezwartościowych plew zawieszonych pomiędzy sitami. Operatorzy jak zawsze w takich wypadkach zdążyli wcześniej przesypać wysuszone ziarno do silosów, gdzie sobie leżakowało tracąc resztki wilgoci i oczekując na siew. Wysoka wieża suszarni jeszcze przez długie lata (do dzisiaj) straszyła jak memento, czarną plamą spalonej farby której nie zeskrobano i nie pokryto lakierem. Nikomu to nie przeszkadzało.

Kuba na długo przed terminem miał wszystko zapięte na ostatni guzik i tylko wyjeżdżać w pola. Naczelny cały w skowronkach chwalił załogę i wielką dyrektorską łapą klepał mechaników po ramieniu, ściskał ręce kombajnistom i operatorom obiecując wszystkim wysokie premie (skąd My to znamy) i roztańczone dożynki. Na ścianie świetlicy duży transparent, taki sam jaki można było zobaczyć we wszystkich zakładach pracy i kombinatach w kraju, o wiele mówiącej treści „Każdemu według pracy”. — Podział musi być demokratyczny — niosło z ukwieconej mównicy — żeby każdy otrzymał należną premię obliczoną według faktycznie włożonej pracy, a nie za piękne oczy.

Pomiędzy pracowników fizycznych rozdzielono sprawiedliwie wszystko to, co jeszcze do podziału pozostało, a mogło także nic nie pozostać, gdyż mógł zaistnieć jakiś ważki zaplanowany lub niezaplanowany powód. Zdarzyć się mogło, że zebrano zbyt małe plony lub wkład pracy przekroczył wstępne założenia kosztorysu. W dniach rozdziału premii oraz należnych deputatów pracownicy kombinatu chodzili pijani ze szczęścia. Dosłownie. Tego sierpnia nie było dożynek. Tego sierpnia był strajk i niepokój.

*

Po długim milczeniu odezwała się Bożena informując Kubę, o zakończeniu formalności związanych z wyjazdem, który zaplanowali pod koniec przyszłego miesiąca.

— Wszystko zapięte na ostatni guzik. Termin już ustalony — paplała.

Kuba wiedział, że ukrywa przed nim najważniejsze.

— Miło, że dałaś o sobie znać. A teraz mów jaki macie problem. Tylko bez krętactwa siostrzyczko, gdyż znam ciebie nie od dzisiaj. Karty na stół!

Po rozmowie pełnej kluczenia, niedomówień i sprzeczności dowiedział się w czym rzecz.

— Nie możemy wyjechać — rozpoczęła w świetnym stylu — Dlaczego? Bo Krystian ma do spłacenie pewne zobowiązania. Ile? Zadajesz tylko pytania, braciszku. Dużo. Wiem, że nie możesz nam pomóc… Dobrze, już dobrze. Nie musisz brać pożyczki. Mam inną propozycję — zawisła w próżni — Sprzedaj samochód.

— Nie!? — Kubę aż podrzuciło — Co to, to nic z tego.

— Spokojnie braciszku. Spokojnie. Nic nie stracisz a zarobisz. Dostaniesz nasz nowy samochód. Ma dopiero dwa miesiące. To duży Fiat 125 MR. Zawieziesz nas do Poznania na dworzec… Tam się pożegnamy i wrócisz nowym i własnym autem.

Wiadomość walnęła Kubę jak łomem. Nowy samochód? Skąd? Oczywiście, że od Mamy! Trafił w dziesiątkę. Niespodzianka nie byłaby niespodzianką, gdyby się okazało, że szwagier Krystian wielki macho jest dupą z uszami i nie potrafi, pomimo posiadania prawa jazdy, prowadzić samochodu. Nigdy nie odważył się siąść za kierownicą lub samodzielnie prowadzić motocykl lub nawet roweru. Strach pętał mu członki i nikt za żadne pieniądze nie zmusiłby do prowadzenia auta. Kosztowny prezent stał pod domem niewykorzystany lecz konsumowany przez korozję. W tym czasie autka szły jak ciepłe bułki. Natasza wyręczyła Kubę w poszukiwaniu kupca kontaktując z kolegą z pracy, który bez targowania wyłożył całą żądaną kwotę z dodatkiem. Podpisali umowę i piękny, stylizowany przez Pininfarinę szary ‘Mirafiori’ zmienił właściciela. Szwagier ‘Macho’ spłacił zobowiązania… zaległe alimenty. Droga wolna. Bożena zamówiła w Orbisie bilety w jedną stronę, Kuba zobowiązał się pomóc przy pakowaniu wiedząc, że sami sobie nie poradzą i zapakują auto po dach, że miejsca będzie tyle, co w konserwie ze szprotkami.

— Pomieścimy się — uspakajał siostrę — Krystian z przodu ty z Dorotą na kanapie. Dwie walizy wpakujemy na dach… Oczywiście, że musi kupić bagażnik.

— Zostało nam kilka tysięcy złotych, których nie możemy zabrać, więc zostawiamy je ojcu Krystiana i na paliwo. Trzymaj się braciszku i do.

Jazda dużym Fiatem bez klimatyzacji w środku lata ponadto wypełnionym do granic możliwości nie należała, ani do wygodnych, ani przyjemnych. Słońce prażyło przez tylną szybę, jechali przecież na zachód. Wewnątrz auta temperatura wzrosła do granicy wrzenia wody. Szyby w dół i nawiew do końca na niewiele się zdało. Nie obniżyło temperatury nawiewając do środka gorące powietrze wiszące nad rozgrzanym asfaltem szosy. Ruch pojazdów prawie żaden. Na rogatkach mijanych miasteczek patrole drogówki, ale nikt nie zatrzymywał, więc gaz do dechy. Autko poszło jak burza. Z każdym kolejnym kilometrem ubywało paliwa ze zbiornika.

— Zbyt dużo żłopie — stwierdził Kuba zdejmując nogę z gazu — trzeba trochę oszczędniej, bo i autko jeszcze na gwarancji, a do tego jego dziewicza podróż.

— Zatankowałeś do pełna? — spytał Krystian — Nie jesteście głodni?

— Ja jestem — odezwała się Dorota oparta o śpiącą matkę.

— Kuba. Zatrzymaj przy najbliższym zajeździe. Dobrze? Muszę spuścić wodę.

— Do usług — odpowiedział wyprzedzając jadący autobus PKS — Powiedz mi stary, bo Bożena na ten temat ani słowa, jak udało się wam wyjechać?

Krystian milczał jakby zbierał słowa, zastanawiając czy powiedzieć prawdę, że ojciec był w czasie drugiej wojny w Wermachcie, więc posiadają niemieckie pochodzenie. To sprawiło, że wyjeżdżają na zasadzie łączenia rodzin.

— Wiesz przecież jakie tam warunki socjalne — zakończył wyjawiając najważniejszy powód dla którego podjęli decyzję wyjazdu — Dostaniemy mieszkanie, rozejrzę się za pracą… Mam przecież zawód.

— Masz na uwadze lekką, gdzie nie trzeba brudzić sobie rąk. Prawda?

— Jakoś sobie poradzimy. Mam przecież akademickie wykształcenie — skorygował uwagę Kuby — Najpierw kurs języka… Tam! Za tamtym zagajnikiem widać jakąś karczmę. Zajeżdżamy!

Kuba wiedział swoje. Zdanie o socjalnych warunkach było bardzo wymowne, a znając ich awersyjną niechęć do pracy mógł spodziewać się jednego… Ciężar utrzymania nierobów weźmie na siebie urząd socjalny i Matka. Godzinę przed odjazdem pociągu zajechali na niewielki parking przed dworcem. Krystian przywołał bagażowego z wózkiem.

— Musimy na trzeci peron — informowała Bożena dyrygując bagażowym.

— Tam odchodzą tylko pociągi do Berlina, proszę pani. A, wy dokąd?

— Właśnie tam! — odezwała się niezbyt grzecznie.

Pożegnał z Bożeną, szwagrem i Dorotą, pomógł przy wnoszeniu walizek do przedziału, wycałował z dubeltówki życząc wszystkiego najlepszego na obczyźnie — Macie wszystko? Nic nie zostało? Ucałujcie Mamę. Napisz jak znajdziesz czas. Jedźcie z Bogiem — dodał jeszcze kilka stereotypowych zdań wyskakując na peron, gdzie czekał do czasu, aż ostatni wagon zniknął mu z oczu. Peron pustoszał.

Nie odmówił sobie przejechania rondem na Kaponierze, przejechał św. Marcinem wykręcił przed szarym budynkiem WSE wspominając bal z Dwojaczkiem i obronę jej pracy magisterskiej. Zajechał na strzeżony parking przed ‘Bazarem’ jednym ze starszych hoteli miasta dysponującym na parterze restauracją i kawiarnią. Spał bez sennych zwidów wstając rano rześki i wypoczęty. Po zjedzeniu obfitego śniadania ruszył w powrotną drogę do domu.

ROZDZIAŁ DRUGIJedziemy do Babci

Ojczyzna jest Matką, obczyzna macochą

Autor

Dzień był pogodny i wypełniony prażącym słońcem. Nad zżętymi polami wisiała dusząca spiekota spleciona z zapachami łąk i sadów, wypełniona ostrą wonią majeranku i macierzanki, tymianu i rozmarynu. Na miedzach kołysał się olbrzymi nie wiadomo skąd przybyły parzący dzięgiel. Na błękitnym niebie przesuwały strzępy chmur z których przez najbliższe cztery dni nie spadnie ani kropla deszczu. Przed dwoma dniami oficjalnie zakończyli koszenie pól we wszystkich trzynastu gospodarstwach kombinatu. Suszarnia pracowała na pełny gwizdek i na ostatnim wydechu zapełniając świeżym ziarnem dwadzieścia sześć trzysta tonowych silosów. Tegoroczne zbiory okazały się nad wyraz obfite i nawet największe zmartwienie, zielonka sypnęła nieoczekiwanie ponad ustaloną normę z hektara łąk. Zapowiadano wspaniałe tańcujące dożynki w zamian których był przelatujący nad krajem niepokój. W powietrzu jak smród krowiego zapachu w chlewach wisiała niepewność. Ludzie czekali na coś, co powinno było nadejść jak nagłe i gwałtowne burze. Czekali jak człowiek na nadchodzącą starość, która nadejdzie niezależnie od ich wysiłków, ażeby ją powstrzymać lub odwlec. Czekali na coś, czego i tak mieli się doczekać, co przewróci zastały uporządkowany, lecz chwiejący się jak pijany epileptyk, demokratyczny porządek. Panujące napięcie bywało nie do zniesienia. Ludzie stali się nerwowi, eksplodowali na byle słowo, gest czy zachowanie. Wokoło dawały się zauważyć jawnie manifestowane oznaki lekceważenia ustalonego od lat porządku. Atmosfera nastrojów była naładowana do granic wytrzymałości, jak gradowa chmura mogąca w każdej chwili pozbyć się ładunku. Mądrzejsi doświadczeniami poprzednich lat zatrzymanych w pamięci jak w kadrze filmu czekali jutra. Natomiast ci inni mieli ochotę się wychylić, lecz czekali na posunięcia innych. Jeszcze inni nie mieli zamiaru się wychylać, stosując zasadę, lepiej patrzeć z daleka, aniżeli dostać po gębie. Dzisiaj jeszcze nie. Nie teraz. Nie wszyscy byli przygotowani do ostatecznej konfrontacji z systemem. Niektórych dławił jeszcze strach i wspomnienie tamtych nieudanych tragicznie zakończonych zrywów; powstania na Wybrzeżu, Szczecińskiej Stoczni i masakry na gdyńskim wiadukcie. Powstrzymywała ich niepewność jutra, lecz dojrzewali do czynu jak szumiące na polu zboża. Rośli wolno jak drożdżowe ciasto w dzieży, które, gdy zacznie rosnąć wtedy nic go już nie powstrzyma. Towarzysze w Białych Domkach głowili się nad innym niż żniwa problemem. Nad narastającym w kraju niepokojem mogącym lada moment wysadzić ich z wygodnych partyjnych i państwowych stołków. Oraz od zaraz pozbawić przyjemności dyrygowania narodem przy pomocy wskazującego palucha, służącego często do innych prozaicznych czynności. Naczelny kombinatu jeździł dzień w dzień rozklekotaną śmierdzącą etyliną i spalinami dostawczą „SyrenkąR-20” w towarzystwie dyrektora administracyjnego po wszystkich zakładach kombinatu. Na skrzyni auta zapasowe koło, niepotrzebne nikomu rupiecie i kilka pustych dwudziestolitrowych kanistrów do swoich prywatnych autek, które napełnią państwową kerozyny na agrotechnicznym lotnisku. Syrenka pyrkotała, pluła śmierdzącymi spalinami, trzęsła na polnych wybojach, wzniecała tumany szaroburego pyłu tocząc się dzielnie po państwowych, czyli dyrektorskich włościach. Dyrektorzy przemieszczają się w iście sprinterskim tempie od gospodarstwa do gospodarstwa, a gospodarstw było ni mniej, ni więcej tylko trzynaście. Trzynastka niby pechowa lecz dla nich szczęśliwa. Do czasu.

Kuba trzymał się z daleka od wszelkich problemów cedując obowiązki na przyjętego niedawno absolwenta ART z Olsztyna żeby w godzinie i dniu ‘D’ być wolnym od wszelkich zobowiązań mogących zatrzymać go w kombinacie. Od dłuższego czasu planował wyjazd na stałe do Niemiec. Sprawę trzymał w tajemnicy przed Ciapkiem, aby nie snuła podejrzeń, że wakacyjny wyjazd z Dwojaczkami będzie podróżą w jedną stronę. Potrzebował od niej — matki jego dzieci — zezwolenia na wyjazd. Po miesiącu zabiegów o otrzymanie paszportów, co w tym czasie do łatwych nie nakazało, osiągnął swoje. Oczywiście nie obyło bez pomocy kolegi Masłowicza i Tadeusza udzielających poparcia w załatwianiu urzędowych formalności. Masłowicz popierał w urzędzie, a przyjaciel Tadeusz, będący majorem ubecji załatwił otrzymanie paszportów.

*

Kuba od kilku dni przygotowany do wyjazdu pakował z Mateuszem torby do których wciskali najbardziej potrzebne rzeczy. Martusia zajęta segregowaniem ulubionych pluszaków. Niestety nie wystarczało miejsca aby zabrać wszystkie i wszystko. Mechanicy przygotowywali auto do dalekiej podróży na urlop. Wymienili olej i płyn do chłodnicy i założyli nowe opony. Nadszedł słoneczny dzień 14 lipca nazwany przez Kubę dniem D. Dniem wyjazdu. Auto załadowane po dach stało gotowe do drogi przed bramą dworku. Kuba zabezpieczył okna i drzwi, bramę zamknął na wielką kłódkę i westchnął ciężko żegnając się z domem i zakładem w którym spędził kilkanaście lat życia. W oczach mokro. Aby ukryć łzy zatrzymał się na krótko przed furtką i pieszczotliwym ruchem pogładził ciężką mosiężną klamkę.

— Czas na nas. Jedziemy.

Koła wyciskały w miękkim asfalcie wzór bieżników. Z obydwu stron drogi kłaniały się wysokie topole i grube wierzby o pustych pniach przystrojone miotłami witek. Krajowa dwupasmówka wspinała się zawijasami pod górkę, aby zjechać zakrętami w kolejny niebezpieczny zawijas. Wyprzedzał konne zaprzęgi, zjeżdżające z pól kombajny, ślimaczące traktory ciągnące przyczepy obciążone ziarnem. Czym dalej od Zadupia tym spokojniej na drodze ciągnącej jak strzelił na przejście graniczne w Słubicach nad Odrą. Do granicy ponad czterysta kilometrów szerokiej drogi, którą musi pokonać w zapakowanym po dach Fiacie bez klimatyzacji. Pomimo otwartych okien wewnątrz jak w saunie. Ostatni postój przed granicą zaplanował w Torzymiu na stacji benzynowej. Uzupełnił paliwo, sprawdził mocowanie walizy na dachu auta. Dopiero teraz i tutaj na parkingu wyjawił Dwojaczkom prawdę. Był przygotowany na łzy. O dziwo, niespodziewaną wiadomość zniosły spokojnie.

— Jedziemy na wakacje do babci… ale nie wrócimy do domu. — rozpoczął ze ściśniętym gardłem — Zostajemy w Niemczech.

— Tak normalnie? — zdziwił się Mateusz.

— Nie mogłem wam wcześniej powiedzieć. Mogliście niechcąco wypaplać.

— Nie jestem paplą — żachnął się Mateusz.

— Ja też nie — dodała Martusia.

— Co będzie z naszym ładnym domem, tato?

— To nie był nasz dom. Dworek jest własnością kombinatu.

— A mój rower? Zabawki i prezent od ciebie, kolorowa lala?

— Co ze szkołą? Tam zostali moi koledzy Antek… i Mariusz.

Odpowiedź na te i wiele innych pytań jest im winien do dzisiaj.

— Dwojaczki! Do wozu. Jedziemy.

— Z Bożą pomocą — dodał Mateusz.

Zegarek wskazywał dokładnie szesnastą, czyli ponad cztery godziny w drodze, a do granicy jeszcze ponad sto kilometrów. Gaz do dechy.

— Tato! Widzę drogowskaz Słubice. — Dwadzieścia… — smutno potwierdziła Martusia.

Z każdym przebytym kilometrem Kuba był coraz bardziej nerwowy, co ukrywał przed Dwojaczkami. Zadawał sobie pytanie, co czeka ich na granicy. Słyszał o prowokacyjnych metodach dedeerowskich i polskich wopowców. Tylko spokój Kuba. Tylko spokój. Nie pytać, stosować do poleceń, grzecznie odpowiadać, a najważniejsze trzymać nerwy na wodzy. Dobrze mówić, gdy siedzi się w domu, a nie na granicy gdzie zależymy od ‘widzi mi się’ strażnika. Szeroka droga oznaczona wielkim szyldem z napisem TRANSIT prowadziła prosto w stronę granicy. Stojące na poboczu tablice informowały o zachowaniu prędkości 50 kilometrów, zamknięciu szyb, zachowaniu odległości pomiędzy jadącymi oraz wyłączeniu radia. Kuba jechał w ślimaczym tempie za dwoma innymi samochodami zdążającymi do punktów kontroli. Na granicy w parterowych pomieszczeniach za szczelnie zamkniętymi okienkami kilku dedeerowskich WOP i polskich celników nieprzejawiających chęci wyjścia z klimatyzowanych pomieszczeń. Spoglądali na nadjeżdżających z kpiącym uśmieszkiem na beznamiętnych twarzach ocienionych daszkami służbowych czapek z emblematem cyrkla na otoku. Świdrujące oczy wopistów doprowadzały podróżnych w stan paniki. Kuba miał wrażenie, że bawią świetnie się widząc przerażone twarze czekających na odprawę. Do punktu kontroli prowadziła wąska na szerokość samochodu ścieżka dojazdu ogrodzona betonowymi zaporami, kolczastymi łańcuchami oraz szlabanami zmuszającymi do jazdy slalomem.

— Spokojnie Kuba. Dobrze, że Dwojaczki śpią. Może nie będzie tak źle — mruczał do siebie — Tylko nerwy na wodzy.

Słońce jeszcze nie zaszło za horyzont, wokoło żadnych drzew, żadnego cienia od nagrzanego betonu bucha gorąc zamieniając wnętrze auta w piekarniczy piec. Kuba opuścił szyby co i tak niewiele zmieniło.

— Na co czekamy, tato? — spytał zbudzony Mateusz — Przed nami tylko dwa auta.

— I kilka za nami. Celnicy mają czas. To jest pierwszy stopień szykan. Następne jeszcze nadejdą. Obyśmy tylko nie czekali kilka godzin.

— Godzin?

— Na tej granicy wszystko jest możliwe i wszystko może się zdarzyć.

— Czy wiesz, że dzisiaj jest rocznica bitwy pod Grunwaldem? — spytał Mateusz.

— Wspaniale! Tutaj także wygramy. Hahaha… — zanieśli się serdecznym śmiechem rozładowującym energetyczną atmosferę.

Nagle, jak diabły z zaczarowanego pudełka, z zielonego baraku wypadli polscy celnicy oraz dedeerowscy wopiści wydając polecenia i nie pochylając się do szyb samochodu wyciągali łapy po paszporty.

— Dokumenty! — bezosobowo do pierwszego ze stojących.

— Fahren zur Seite — ruchem ręki polecają następnemu podjechać do betonowych płyt imitujących stoły, którymi były w istocie.

— Einer nach Links, der andere nach Rechts — padają polecenia.

— Obok stoła z beton — poucza wopo podniesionym głosem kalecząc polski język.

Tutaj nic nie odbywa się bez krzyku stwierdził Kuba. Boże, gdzie ja jadę? Rozumiał każde zdanie, każde słowo. Znajdował się w komfortowej sytuacji rozumiejąc język oraz mógł się porozumieć z celnikiem.

— Nie widzi stoła? Dort na pszodek jest jedna stoła — wskazuje łapą.

— Alles auspacken — gestykulując polecają otworzyć i rozpakować torby.

— Ja! Dumme Frage. Alles ist alles. — Wszystko jest wszystko — tłumaczył polski celnik.

— Ist das schwer zu kapieren?

— Was hab in der Handtasche? — pyta bezosobowo niemiecki celnik — Co ma w torba?

— Kosmetyki — odpowiada szlochająca kobieta otwierając torebkę.

— Kosmetika… Solche Mengen von Kosmetika für eine Frau? To je szmugiel.

— Motorhaube hoch und Kofferraum öffnen… Alles muss raus — poleca kolejny wopi pchający przed sobą niewielkie lustro na kołach wjeżdżajac nim pod podwozie auta.

Na stołach rosną wyciągane z bagażników góry walizek, toreb i kartonów, które należy rozpakować. Kuba stoi z wyłączonym silnikiem przed zielonym barakiem wpatrzony w okienko za którym widać pucatą twarz niemieckiego celnika. Nie zauważa stojącego przed autem pogranicznika z dystynkcjami porucznika.

— Was taten die Kinder? — zadaje Kubie bardzo inteligentne pytanie.

— Schlafen. Sie sind müde — odpowiada po niemiecku.

— Sie kennen deutsche sprache? — pyta ździwiony

— Ja. Vom zu Hause und Schule.

— Rozumiem. Ja tesz trocha polski rozumieć. Moja dziadek z Gdansk — gwoli wyjaśnienia — Biedna zmęczony dzieciak. Sie fahren nur mit Kinder — przechodzi na niemiecki — Sie kommen aus Danzig — stwierdza zaglądajac w paszporty. Kartkując wyciąga matalową pieczątkę odciskając w paszporcie stempel z napisem ‘Transitvisum’. Bitte.

— Die dürfen passieren! — woła w kierunku ostatniego posterunku i życząc przyjemnej podróży dodaje, ażeby uważać na autostradzie i nie przekraczać zalecanej prędkości oraz w żadnym przypadku nie zjeżdżać z tranzytowej trasy — Mit Gott.

— Danke, Herr Leutnant — podziękował.

Zachowanie niemieckiego wopisty było dla Kuby trudne do wytłumaczenia. Przejechali bez kontroli, bez wypakowywania bagaży i bez nieodzownych szykan wopistów. Co czeka ich na dwóch kolejnych granicach pomiędzy dwoma narodami mówiącymi tym samym językiem, których dzieliło wszystko od muru począwszy na zawiści i nienawiści skończywszy. Musi przejechać dwie granice obstawione wieżami strażnic ogrodzonych i zabezpieczonych kolczastym drutem pomiędzy którymi ziemia niczyja wysypana piaskiem i ustawione betonowe kozły zaporowe.

Kuba był zachwycony dwupasmową betonową drogą prowadzącą prosto do celu. Kolejnego przejścia granicznego w Dreilinden. Kilka krętych wąskich ścieżek dojazdu zablokowanych autami jadącymi z zachodnich Niemiec, Austrii i zachodnich krajów Europy. Celnicy mają czas. Ten sam obraz jak w Słubicach z małą różnicą, tutaj ruchem kierowały światła. Kuba jest spokojny. Tutaj nic poważnego nie może się już zdarzyć, pomyślał, lecz gdyby wiedział zmieniłby zdanie. Zielone! Ma podjechać jadąc slalomem pomiędzy zabezpieczeniami pod biały kontener straży granicznej. Od tego miejsca rozpoczyna się rutynowa kontrola. O dziwo, jeden z celników władał dosyć biegle po polsku — chyba studiował polonistykę pomyślał Kuba podając paszporty.

— Proszę opuścić szyby… Tylko dwoje dzieci i wy?

— Was bringen sie mit nach West Berlin? — pyta drugi z celników zaglądając do wnętrza z przeciwnej strony — Nur persönliche Sachen. Keine Zigaretten und alkoholisierte Getränke?

— Nein. Żadnych papierosów i alkoholu — odpowiada Kuba po niemiecku.

— Lassen sie die Kinder schlafen und bleiben sie im Auto. Proszę, pańskie paszporty.

Kuba był nie tylko zaskoczony, ale szczęśliwy. Mój Boże? Co to było? Przejechałem prawie bez kontroli. Jeszcze dwa łuki drogi, widzi przed sobą jasno oświetlony punkt kontroli zachodniego Berlin, dziesiątki samochodów i policji granicznej. Jeden z policjantów ruchem ręki wskazuje wolną drogę. Pogania. Z tyłu kolejne spieszące do Berlina samochody.

Wpada na szeroką wewnętrzną autostradę znaną AVUsem widzi w perspektywie jasno oświetloną wysoką wieżę radiostacji na Charlottenburg. Kuba do dzisiaj nie wie jak trafił na Spandau nie znając planu miasta. Wystarczyło znakomite oznakowanie ulic.

— Mój Boże! — powitała ich zaskoczona stawiając chaotyczne pytania — Co? Skąd wy tutaj! — Nic nie pisałeś, że przyjedziesz z dziećmi. Co to ma znaczyć?

— Spać, Mamo. Tylko spać. Jutro wszystko wytłumaczę.

Dwa dni po przyjeździe spotkał się z Bożeną i zameldował w obozie dla przesiedleńców na Marienfelde. Dla Kuby i Dwojaczków rozpoczął się kolejny rozdział życia w nowej ojczyźnie.

*

Natasza przyjechała trzy miesięcy później otrzymując wizę rodzinną na odwiedzenie ‘śmiertelnie’ chorego stryja w Hannowerze. Wizę załatwił od ręki kolega ze studiów, wysoki rangą oficer służb bezpieczeństwa, czyli popularnej bezpieki. Kuba zdenerwowany opóźnieniem pociągu przytrzymywanego na granicy w Gubinie czekał na peronie dworca Zoologische Garten trzymając w trzęsącej się łapie mały bukiecik więdnących kwiatków.

W przesuwających się szybko jak klatki filmu oknach wjeżdżającego na peron pociągu szukał jej twarzy. Jest! Pomógł zejść z wysokich stopni wagonu, później długo tulił w ramionach całując turlające się po policzkach koraliki łez szczęścia.

— Nie zostawiaj mnie nigdy samej, kochanie. Nigdy.

Tym razem Wróżda nie rechotała lecz uśmiechała smutno, jakby wiedziała o czymś, czego obydwoje jeszcze nie wiedzieli zajęci radością bycia z sobą.

ROZDZIAŁ TRZECIMieszkanie pełne słońca

Nikt nie jest na tyle szczęśliwy, aby

nie pragnął być szczęśliwszym”

Autornieznany

Zbliżał się czas pożegnania z obozem dla przesiedleńców i szukanie mieszkania. Oferowano im przeróżne lokum, których nie można było nazwać mieszkaniami w dzielnicach gdzie większość stanowili najemni robotnicy i migranci. Pewnego dnia zabłądził zjeżdżając o kilka przecznic wcześniej i zaplątał w mnogości ulic.

— Zobacz Nataszko jakie ładne kolorowe wieżowce.

— Brrrr. Co będzie jak wybuchnie pożar? Tamte — wskazała na kompleks niebiesko szarych rzędowców — mają tylko cztery piętra. Tam chciałabym mieszkać. Spójrz ile tu zieleni.

— Bez problemu, kochanie. To będzie twoja dzielnica — gwarantował bez przekonania.

Kuba nie należał do dobrych proroków, ale tym razem życzenie Nataszy miało się niebawem ku obopólnemu zadowoleniu spełnić. Dwojaczki były w siódmym niebie.

Kilka miesięcy aktywnego lenistwa minęło jak jeden dzień. Dwojaczki chodziły do szkoły nie znając słowa po niemiecku. Nawiązały nowe przyjaźnie i koleżeństwa. Uczenie, przyswajanie i poznawanie nowego języka postępowało w iście błyskawicznym tempie, czego niestety nie można było powiedzieć o Kubie. Pomimo wyniesionej z domu znajomości języka potrafił porozumiewać się bez pomocy rąk, czyli starał się rozumieć i być zrozumianym, wiec potrzebował solidnych podstaw, czyli gramatyki. Należało więc ukończyć kilkumiesięczny kursu językowy w Goethe Instytut. Przystał chętnie na propozycję.

— Obcego języka najszybciej uczy się w pracy — stwierdził po kilku miesiącach wkuwania gramatyki i ortografii.

Po wielu staraniach i poparciu Rote Kreuz otrzymali mieszkanie ze wszystkimi wygodami.

— Dzieci muszą mieszkać w przyzwoitych warunkach — tłumaczyła Kubie urzędniczka wręczając pismo polecające. Trafili do szaro niebieskich czteropiętrowych blokow na obrzeżu dzielnicy w bezpośrednim sąsiedztwie z granicą ze Wschodnim sektorem miasta.

— I, co ty na to? Miałam życzenie tutaj mieszkać i życzenie spełniło się — nie ukrywała radości.

Wysprzątane we wszystkich kątach mieszkanie pachniało farbą. Zapach świeżych tynków wywiewało przez szeroko otwarte balkonowe drzwi i szerokie okna pokoju. Wszystkie ściany mieszkania pokryte białą tapetą. W niewielkiej kuchni niebieskie kafelki na ścianach, elektryczny piec do pieczenia i grillowania, ceramiczne płytki na podłodze, korytarzu i dużej łazience. Przez szerokie okna gościnnego pokoju wpadało wesołe słońce układające na ścianach mozaikę cieni rosnących wzdłuż ulicy wysokich drzew nieprzysłaniających widoku w perspektywę ulicy. Dzielnica znajdowała się na obrzeżach dzielnicy niedaleko przejścia granicznego i granicy dzielącej jeden naród na dwa tolerujące się obozy.

Dzielnica należała do bardzo spokojnych i jakby zapomnianych zamieszkana przez ponad czterdziestotysięczną konserwatywno-mieszczańską populację pięćdziesięciolatków plus. Z okna ich mieszkania mieli widok na cztery kolorowe piętnastopiętrowe wieżowce oraz centrum handlowe. Kilka sklepów i duży dom towarowy Wolworth’a zapewniały zapotrzebowanie mieszkańców w podstawowe produkty. Dwie apteki, mały budynek banku jedna duża jugosłowiańska restauracja oraz placówka poczty dopełniały zabudowy centrum. Wszystko w zasięgu ręki. Potrzeby mieszkańców nie wykraczały poza średnią krajową. Aby żyć nie zajmując wiele przestrzeni starali się być zadowoleni ze wszystkiego. Nieliczni oponenci nie manifestowali tego faktu publicznie.

Trzy niewielkie pokoje, duży gościnny z niewielkim balkonem, kuchnia i duży przedpokój z wnęką na garderobę były wystarczające dla ich małej społeczności. W mieszkaniu żadnego mebla i obrazu. Z sufitu zwieszała się żarówka bez klosza. Na pierwsze umeblowanie składały się dwa krzesła bez stołu i wielki szary wazon z poupychanymi sztucznymi kwiatami. Wazon i kilka kuchennych drobiazgów był prezentem od Berniego i Ruth mieszkających vis a’ vis mieszkania Bożeny. Sympatyczne Duo uzurpowało sobie prawo do opieki i pomocy w załatwianiu urzędowych spraw których multum. Berni byli od wielu lat zaprzyjaźnieni z Mamą Kuby i jedynymi z niewielu podających Kubie pomocną dłoń. Darzył ich przyjaźnią i wspomina do dzisiaj z wielkim szacunkiem.

*

— Kuba. Nasz zasiłek nie pokryje kosztów zakupu mebelków — stwierdziła Natasza spoglądając na puste ściany — Mamy materace dla Dwojaczków. Babcia dała pościel. Sąsiedzi przynieśli zegar w prezencie, inni, co kto miał, garnki i kilka kubków. Heini przyniósł stojącą lampę, zobacz jaka ładna i wielki żyrandol do pokoju.

— Podarowali to, co nie było im potrzebne...Ale o tym później. Możesz być spokojna. Podjąłem już środki zaradcze — rozpoczął tajemniczo — Otrzymałem zaproszenie na rozmowę…

— Rozmowę?! — przerwala — O czym? I dokąd?

— W sprawie pracy, kochanie. Gdzie? Jutro na FU o dziewiątej. Muszę poszukać na planie jak tam dojechać. To jest na siedemnastego czerwca i Platz… Zapomniałem nazwy. Nie trafię samochodem.

— Musisz metrem od ratusza — stuknęła palcem w plan metra — i bez przesiadki będziesz na ‘Rojterplac’ bez problemów. I dobrze się sprzedaj.

Rozmowa kwalifikacyjna z dyrektorem instytutu profesorem Henklem zboczyła na czysto prywatny grund, a gdy znaleźli znajome miejsca i wspólnych znajomych na Mazurach, profesora Czaplińskiego w Ośrodku PAN w Mikołajkach i doktora Czaję z ART przyjęcie na dobrych warunkach było kwestią trzech dni. W tym okresie, wolnych stanowisk było multum, wystarczyło tylko trochę poszperać w ogłoszeniach i znaleźć dla siebie coś odpowiedniego gdzie się nie kurzy, nie trzeba urywać sobie rąk i wracać do domu po pracy jak wyżęty łach.

— Otrzymałem pracę! — wykrzyczał od progu — Polecimy z górki.

— Kupimy tapczan dla Mateusza i łóżko — i uprzedzając jego życzenie dodała — Nowe autko kupimy z oszczędności, a nie na raty. Biedaka nie stać na raty mój Kubusiu. To prawda stara jak świat, a może starsza. Możesz dojeżdżać metrem. Poznasz miasto.

— Masz rację. Rozpocznę je poznawać od podziemi — chichotał jak miał w zwyczaju.

Zgodnie ze zbożnym życzeniem szło z górki nabierając szybkości z każdym kolejnym miesiącem z każdą wypłacaną pensją, dodatkiem za przebywanie w okupowanej strefie, za dojazdy do pracy, dodatek do mieszkania zwany Wohnungsgeldem, oraz Kindergeld dla Dwojaczków. Natasza otrzymywała dodatek socjalny dla bezrobotnych. Nie musiała do pracy, ale uparta jak to ona, postawiła na swoim szukając w prasie anonsów. Odwiedziła nawet urząd pracy dla akademików i, o dziwo, otrzymała skierowanie do jednego z wielu muzeów szukających specjalisty konserwatora zabytków, czyli nic dla teoretyka.

— Pojdziemy i nawet gdy nic nie załatwisz będziesz miała rozeznanie. To nic nie kosztuje…

— Proszę? Tak. Nie jesteś w błędzie to tylko koszt czterech biletów za przejazd.

Pojechali we dwoje, gdyż nieodzowny tłumacz Berni musiał do pracy. Kandydatów na wakujące miejsce tylko troje. Konkurencja niby niewielka, ale na tyle silna, że Natasza bez szans. Wielkie masywne drzwi zapraszały do wejścia na wielką salę obstawioną i obwieszoną muzealnymi eksponatami, gobelinami, obrazami holenderskich mistrzów, było nawet kilka szkiców Picassa, dwie miniatury młodego Kandinsky’ego, niebieski egipski sarkofag, śnieżnobiałe korynckie rzeźby i wiele innych, tylko brak czasu na ich podziwianie.

— Udało się wydukać kilka sensownych zdań — zdawała sprawozdanie — przejrzeli dyplom podważając jego autentyczność, gdyż nie jest przetłumaczony na ich język przez tłumacza przysięgłego. Kazali uzupełnić i przyjść w przyszłym tygodniu. I tyle.

— Tylko tyle? — Kuba był zdziwiony.

— Tylko tyle. Prosto i zrozumiale.

Po tygodniu zjawiła się w muzeum na kolejną rozmowę z przetłumaczonym dyplomem. Wyszła z umową o pracę w ręku. Mieszkanie zaczynało nabierać kolorytu słońca. Dwojaczki, miały swoje pokoiki. Natasza urządziła sypialnię w modnych jasnych kolorach z olbrzymią szafą, stolikiem z dużym lustrem i białym bardzo szerokim łóżkiem. Kuba skojarzył je bardziej z ćwiczebnym poligonem, aniżeli wygodnym miejscem do spania. Zadomowili się. Kuba pozbawiony szerokich przestrzeni, widoku obsianych pól, słonecznych pustkowi, lasów pachnących żywicą, zamknięty w czterech ścianach biura, nudził się jak przysłowiowy mops. Inaczej wyobrażał sobie pracę na zachodzie, gdzie wszystko poukładane i posprzątane, spisane i zarchiwizowane, a pracę sprowadzano do automatycznego powtarzania tych samych czynności. Ażeby nie zgnuśnieć i pomimo wszelkich przeciwności znajdować się na świeczniku znalazł w miarę intratne zajęcie wprowadzania technicznych poprawek do opracowywanych projektów. Pierwszy zatwierdzony wniosek przyniósł pokaźne oszczędności inwestorowi, a Kubie cienki plik marek. Były to ciężko zapracowane pieniądze pieczołowicie przeliczone przez domowego ministra finansów i odłożone na czarną godzinę.

Kuba rozpoczął pierwszy dzień pracy od spóźnienia, czemu winna awaria busa. Spieszący się rowerzysta — policja stwierdziła, że samobójca — wbił się odkładnie i ze skutkiem w chłodnicę. Bus otoczyły kłęby pary. Nadjechały dwie fojerwehry i policja. Pasażerów wywiało w ciągu dwóch sekund, gdyż nikt nie miał ochoty być świadkiem w nieswojej sprawie. Nikomu oprócz rowerzysty, akademickiego wykładowcy, który także spieszył do pracy, nic się nie stało. Kierowca był trzeźwy jak osesek, lecz wyszło na jaw, że od dwóch dni spał zaledwie kilka godzin więc miał kłopoty ze wzrokiem i refleksem, co policja skrzętnie wykorzystała do wytypowania winnego. Wiadomo kogo.

Kubie brakowało codziennego biegania po ścieżkach i leśnych duchtach, aby utrzymać poprzednią formę fizyczną i wbiegać na trzecie piętro bez zadyszki, czy pokonywać sto metrów w przyzwoitym czasie i podnosić ciężary. Nadal nie wiedział, co to katar, przeziębienie, utrzymywał wyprofilowaną sylwetkę kulturysty, jednak brakowało mu wolnych przestrzeni, powiewu czystego wiatru bez domieszki spalin, gwałtownych burz lecących przez obsiane pola oraz siekących po twarzy wielkich kropel deszczu.

— Muszę się rozejrzeć w terenie — tłumaczył Nataszy — Znaleźć jakiś park gdzie można pobiegać i pooddychać. Inaczej wezmę na łeb, albo dostanę astmy.

— Nie palisz, więc astma tobie nie grozi. W sobotę pójdziemy na wycieczkę poznawać naszą dzielnicę — postanowiła — Wyjdziemy zaraz po śniadaniu. Może wybierzemy się w stronę granicy? Dobrze? Idziecie z nami — spytała Dwojaczki mające inne plany.

— Idźcie sami. Ja idę do Markusa.

— Ja zostaję w domu — dodała Martusia.

— Dobrze, więc idziemy sami.

— Poznawanie nowych miejsc to dobry pomysł — stwierdził Kuba.

— Mieszkamy blisko granicy, wiec może być ciekawie — dodała Natasza.

Wyprawa nad granicę i tranzytowe przejście graniczne pomiędzy Zachodnim Berlinem, a demokratyczną strefą DDR została postanowiona. W najbliższą sobotę przed obiadem nieobciążeni żadnym bagażem wyszli z domu wprost w palmę słońca. W błękicie nieba na którym strzępka chmur wisało jaskrawe słońce. Do granicy niewiele jak kilkset metrów. Jedynym utrudnieniem, aby obejść strzeżoną strefę należało przejść betonową kładką nad czteropasmową jezdnią dla pieszych i rowarzystów na drugą stronę ulicy. Z pięciometrowej wysokości doskonale widać skróconą perspektywę ulicy z kilkoma białymi parterowymi kontenerami mieszczącymi biura granicznego posterunku. Przejście zamykał solidnych rozmiarów szlaban przed którym sterczał uzbrojony żołnierz w szaro stalowym mundurze.

— Zobacz! — wskazał na niewysoką wieżę strażniczą — Drugie okno z lewej.

— A temu, co się stało?

— Przygląda się nam przez lornetkę.

— Dlaczego?

— Dlatego, że to dederowiec mający za zadanie penetrować okolicę oraz ostrzegać przed każdym podejrzanym ruchem znajdującym w zasięgu wzroku. Obrońcy granic… — chciał coś dodać, lecz zainteresował go widok wznoszącego się ponad drzewa obłego stoku porośniętego gąszczem krzewów i drzew. Wzgórze? — Idziemy na zwiedzanie okolicy. Coś wypatrzyłem. Chodź.

Na wiadukcie pojawiało się coraz więcej przechodniów, turystów z plecakami, oraz dzieci ubranych w jednolite szkolne mundurki. Wycieczka z głębi kraju żądna widoku strażniczych wież, kolczastych ogrodzeń, wysokiego, czterdziestokilometrowego betonowego muru otaczającego miasto. Muru odgradzającego demokratyczny sektor od zgubnych wpływów zgniłego zachodu. Na wzgórze prowadziła w miarę wygodna kamienisto — żwirowa droga porośnięta kępkami trawy, dzikim rumianem, wydmuszkami mniszka, szałwii i leczniczej babki. Pachniało więdnącą trawą, której nikt nie kosił. Gorący wiatr niósł zapachy odległych pól oraz kwaśny zapach odłupków drewna magazynowanych w pobliskim ogrodnictwie. Niewielkie lobeliowe bagnisko otoczone solidną siatką mającą chronić przed penetracją dzików pachniało ostrym zapachem siarki. Niewielka tablica prezentowała zdjęcia zadomowionych na wzgórzu ptaków i zwierząt informując o ochronnej strefie biosfery, osiedlowym rezerwacie ptaków i drobnych zwierząt. Wzgórze nie zaliczało się do wysokich, liczyło niewiele ponad sto dwadzieścia metrów, lecz było bardzo rozległe licząc kilkadziesiąt hektarów pokrytych dziczejącym lasem i krzewami kryjącymi watahy dzików, których ulubionym zajęciem było włamywanie się na sąsiadujące ze wzgórzem ogrody działkowe. Szkody dokonywane przez dziki liczono w tysiącach, a dziki znajdowały się pod ochroną, co wykluczało jakąkolwiek ingerencję myśliwych. Niezbyt stromy lecz bardzo długi stok wykorzystywano zimą jako tor saneczkowy i zjeżdżalnię na nartach. Latem na boiska.

— Zobacz jak tutaj pięknie. — wysapał wchodząc na płaskie wzniesienie — Prawda?.

Na wzgórzu kilkanaście zabetonowanych w ziemi prostych ławek bez oparcia zajętych przez podekscytowanych różnojęzycznych, kolorowo i pstro ubranych wycieczkowiczów pstrykajacych zdjęcia oraz obserwujacych szary betonowy mur zwieńczony kolczystym drutem za którym wysypany piaskiem pas ziemi niczyjej, dwie strażnicze wieże oraz pola dojrzewającego zboża. Ponad wysokie drzewa wystawał wierzchołek wieży suszarni oraz kilka błyszczących w słońcu silosów.

— Kuba! Co ci to przypomina? — wskazała na odległe budynki gospodarstwa.

— Moja wieża? Silosy — był podekscytowany znanym mu widokiem — To musi być kombinat. Tutaj nazywają je LPG.

— Kubusiu. Znalazłeś swoje miejsce do biegania — stwierdziła.

— Spójrz! Wzdłuż muru ciągnie się asfaltowa droga dla rowerów. W sam raz dla Ciebie i dzieciaków.

— Wzgórze jest wspaniałym miejscem na rodzinne wypady — stwierdziła bez dyskusji — ale nie mamy rowerów — dodała smutno.

— Kupimy, albo pożyczymy od Bernich i wakacje spędzimy na wycieczkach w plener.

— Kubusiu, a kiedy pojedziemy na prawdziwe wakacje? Na urlop — spytała.

Kuba posiadał świadomość, że pytanie związane było nie tyle z wakacjami, jak z oczekiwaną od miesięcy wiadomością tyczącą jego sprawy rozwodowej, której zakończenie ostatecznie rozwiąże problemy ich małej społeczności i prawnie unormuje rodzinny status. Sprawa ciągnęła się wyjątkowo długo i nic nie wskazywało na jej zakończenie czego powodem niezawiniona przez Kubę nieobecność na kolejnych rozprawach. Misja Wojskowa nie udzieliła mu przez okres dwóch lat wizy wjazdowej. Nie pomagały monity i prośby.

— Niech pan upoważni kogoś z rodziny zamieszkałej w kraju do reprezentowania swoich spraw przed sądem — poradził konsul Bryt — To formalna droga postępowania w takich sprawach.

Zrobił jak mu poradzono. O dziwo pomogło, czego informujące go pismo z sądu wyznaczające ostateczny termin zamknięcia sprawy na po wakacjach. Nareszcie! Wiadomość zapili szampanem, termin ślubu uzgodnili w łóżku zamienionym w rajski ogród wypełniony odgłosami spazmów spełniającej się kilka razy Nataszy. Tej nocy pokazała na co ją stać.

*

Z wycieczki na wzgórze powrócili zmęczeni, pełni wrażeń i głodni. Dwojaczki zajęte były pichceniem obiadu. Martusia gotowała makaron, wypełniacz do owocowej zupy pilnując, ażeby nie wykipiała. Mateusz trzepał gęstniejący, pachnący karmelem budyń rozlewając do chińskich porcelanowych miseczek kupionych przed laty w Cepelii.

*

Ślub nie był huczny, ale licznie obsadzony. Zjawiła się Bożena z Krystianem, kuzynki z mężami i prezentami. Babcia Antonina kwękała od kilku dni, więc odmówiła grzecznie tłumacząc się przypadłością przysłałajac życzenia z solidnym załącznikiem. Natasza miała na sobie błękitną sukienkę przewiązaną czerwoną szarfą i czerwone buciki na taaakich szpilach dodających jej kilka centymetrów wzrostu. We włosy wpięła biały storczyk. Wyglądała przeuroczo. Zaproszeni goście porównywali ją z powodu dużego podobieństwa do Liz Taylor albo odwrotnie. Kuba puszył się jak cietrzew. Dwojaczki także wypowiedziały spontaniczną opinię pochwalającą wybór ojca i odwrotnie, co stało się powodem do wypowiadania frywolnych komentarzy i żartów.

Kuba postanowił sprzedać wysłużonego fiata i zamienić na inne cacko, używanego i bardzo niewygodnego trzydrzwiowego, sportowego Volkswagena ‘Scirocco’ w kolorze złoty metalik. Autko było oszczędne spalając tyle ile powinno spalać, czyli pięć litrów na sto kilometrów jadąc autostradą, lecz niezbyt wygodne z kilku powodów; — dwoje drzwi utrudniało załadunek gabarytowo dużych przedmiotów, zbyt mały bagażnik nie mieścił czterech waliz, Mateusz miał problemy z pomieszczeniem swoich metr osiemdziesiąt wzrostu ( kiedy on tak urósł?) na tylnym siedzeniu dzielonym z siostrą. I tym małym, niewygodnym autkiem wybrali się w daleką ponad czterystukilometrową podróż nad morze północne do Norden spędzić dwutygodniowe letnie wakacje. Dwojaczki całe w skowronkach, Natasza paplała przez cały czas podróży podziwiając mijający krajobraz. Kuba, jadąc pierwszy raz czteropasmową autostradą koncentrował się na prowadzeniu samochodu w nowych dla niego warunkach. Zbyt często nie zabierał głosu i nie podziwiał otoczenia koncentrując się na tym, co przed maską i lewej strony. Pierwsze kilometry były męczarnią. Z upływem czasu i nawijających się na koła kilometrów odprężał się nerwowo. Przestał się denerwować wyprzedzającymi go samochodami. Jechał prawym najwolniejszym pasem autostrady poganiany światłem reflektorów i głośnymi klaksonami zmuszających do szybszej jazdy.

Podczas tej dziwnej jazdy nabierał pewności siebie. Po pewnym czasie odważył się nawet wyprzedzić jadący po jego pasie ciężarowy samochód z przyczepą uznając ten manewr za zakończenie pierwszego etapu przyjęcia do grona doświadczonych kierowców pędzących z zawrotną prędkością po autostradach Europy.

Norden niewielkie nadmorskie miasteczko położone na depresyjnych terenach wydartych morzu przez człowieka, gdzie wszystkie domy mogły posiadać tylko jedno piętro. Większość domów była położona na niewielkim wzniesieniu chronionym przed wzburzonym morzem garbem przeciwpowodziowych wałów. Typowo wypoczynkowe miasteczko było czyste, pełne kwiatów i zadbane o czym świadczyły czyste ulice i kolorowe domy. Miasteczko posiadało niewielki port żeglugi przybrzeżnej skąd wypływały wycieczkowe statki oraz dwa promy samochodowe będące jedynym środkiem komunikacji pomiędzy stałym lądem, a zamieszkałymi wysepkami. Na Borkum największej z wysp znajdowało się niewielkie pasażerskie lotnisko i morska latarnia pomalowana w czerwone pasy. Było gorąco. Piasek plaży parzył stopy i należało zakładać plastikowe ´klapacze´. Rozkładanie kocy na gorącym piasku plaży nie miało sensu. Należało wypożyczyć leżaki. Dwojaczki zachwycały się odpływami i przypływami morza polując na płochliwe kraby. Zbierały zagrzebane w piachu różowe garnele i jadalne sercowe muszle o niespotykanych wzorach i kolorach.

— Na naszej plaży w Oliwie takich nie widziałem — stwierdzał Mateusz oglądając dokładnie, aby dobrać się do galaretowatego wnętrza.

— Podobne są do ostryg — dodał Kuba — ale bez pereł.

Dwa tygodnie leniuchowania, wygrzewania w słońcu znosząc panujące temperatury ponad trzydzieści stopni w cieniu minęły jak jeden dzień. Mateusz koniecznie chciał zwiedzić wojenny port w Emden, Natasza muzeum historii w którym setki eksponatów oraz największy w kraju zbiór średniowiecznych dobrze zachowanych rycerskich zbroi, mieczy i kusz, oraz kropierzy i sztandarów. Zwiedzali podobną do Żuław okolicę pociętą setkami wąskich kanałów oraz przybrzeżne wydmy gdzie dziką przyrodę chroniły rygorystyczne zakazy wstępu. Odwiedzili wielką halę sportową ze słodkowodnym basenem spłukując nalot soli. Korzystając z okazji popłynięcia pierwszy raz w życiu katamaranem, postanowili popłynąć na Borkum zwiedzić latarnię morską i port. Natasza i Dwojaczki, pomimo solidnego kołysania byli zauroczeni. Odbyli pierwszą prawdziwą morską wyprawą planując kolejne.

Do domu wrócili rozleniwieni i żądni codziennych zajęć. Mateusz opalony jak mulat nadal był żądny pływania oraz biegania wzdłuż ciągnących bez końca słonecznych plaż. Martusia podrumieniona na złoty kolor była zadowolona z poznania nowych miejsc, planowała przekazać zbiór muszli do szkolnego gabinetu osobliwości. Natasza jadąc do domu przespała większą część podróży nie interesując się tym, co za szybami samochodu. Kuba zaplanował postój na granicy w Halmstad. Obiad zjedli w restauracji nad autostradą skąd widok na kolejny punkt kontrolny, wartownicze wieże oraz kolczaste ogrodzenia przypominające, że za chwilę wjadą na teren demokratycznego kraju. Do punktu kontroli w Dreilinden ponad sto kilometrów.

*

Spokojne unormowane mieszczańskie życie bez stresów, codzienne zajęcia, drobne troski, któż jest od nich wolny i spokojna praca w instytucie powodowały u Kuby stopniowy zanik testosteronu, drastyczny spadek libido, rozleniwiające zmęczenie oraz brak zainteresowania płcią odmienną, co wzmogło czujność Nataszy której do szczęścia brakowało tylko własnego dziecka. Kochała Dwojaczki, zajmowała nimi, dbała o ich potrzeby, pomagała w nauce, ale dręczyła brakiem własnego potomstwa. Jest przecież zdrowa i młoda, więc może jeszcze poczekać. Czekać? Jak długo można czekać? Nie dociekła przyczyn i nie zastanawiała, co może być przyczyną łudząc się nadzieją, że ten czas powinien w końcu nadejść, aby dać swojemu Kubie, którego kochała wielką, czystą miłością, drugiego syna. Jej syna. Dzisiaj jej celem jest stworzyć swojemu mężczyźnie dom pełen słońca do którego wprowadziła szczęście, więc poczeka, chociażby miało to trwać wieczność. Kuba nieśmiało nadmieniał o wizycie u ginekologa.

— Nic mi nie dolega. Mam jednego partnera, jestem z nim szczęśliwa w dzień, zaspokojona w nocy, więc nie widzę powodu — tłumaczyła — Poczekajmy. Sama zadecyduję kiedy nadejdzie czas.

— Nie muszę przypominać, że czas mija i może być za późno, kochanie — starał się przekonać uparciucha — Kochamy się codziennie… Co mówisz? Tak, prawie codziennie. I, co z tego? Myślisz, że nie czuję jak zachowujesz się w trakcie stosunku? Jesteś coraz bardziej zaborcza i gwałtowna. Często przejmujesz inicjatywę zmuszając do stosowania coraz bardziej wyrafinowanych gier… — powstrzymał się przed wypowiedzeniem słowa mogącego ją urazić — Nataszko. Kochanie, jak chcesz mieć dziecko pomóc może tylko ginekolog. Stosujesz kalendarzyk i według cyklu płodności już dawno powinnaś zajść w ciążę. Nie chorujesz na frigitatis…

— To nie jest choroba — sprostowała.

— Wiem, że nie choroba i właśnie dlatego powinniśmy odwiedzić ginekologa.

— Przestań! Mówiłam, że sama zadecyduję — była zła, że odgadł stan jej psychiki.

Były dni gdy siedzieli do późna zajęci rozmową i przytulankami zapominając o kolacji, której z reguły i tak nie jedli. Dzisiaj było podobnie. Kuba wyszedł do kuchni zaparzyć kawę, wrócił z dwoma kubkami gorącego kakao. Stojący w salonie zegar z wahadłem oznajmił północ. Tej nocy Kuba był nad wyraz delikatny. Natasza przyjmowała go spokojnie z czułością i pełnym oddaniem smakując jego pieszczoty. Zasnęli wtuleni w siebie, objęci i spleceni jak lalki-szmacianki wypełnieni głęboko cichym rytmem bijących serc i nakryci strzępami kolorowego snu, którego żadne z nich nie zapamiętało.

ROZDZIAŁ CZWARTYSłońce, wiatr i morze

Żyj żeby kochać, kochaj żeby żyć

Autor nieznany

Maj nadszedł w zapachu rozkwitających kwiatów. Przyroda pięła się ku słońcu, jakby nadrabiała czas stracony zimą. W ogrodach zakwitły przepiękne, bezzapachowe i bezlistne magnolie. Z dnia na dzień nie wiadomo skąd pojawiły się jaskółki i piskliwe jerzyki. Drzewa na osiedlowej górze, jak bywało corocznie, pierwsze przystroiły się płaszczem zieleni. Łagodne stoki wzgórza okryły kobierce wiosennych kwiatów. Pojawiły się pierwsze kopce pracowitych kretów i czego nikt się nie spodziewał w szuwarach zadomowiła się para kolorowych krzyżówek. Nadeszła także wiadomość o ciężkiej chorobie ojca Nataszy oraz problemie Marianny z Changiem.

— Przed kilku laty prosiłyśmy go żeby zrezygnował z dyrektorowania, ale żadne rady do niego nie docierały — szlochała Natasza — Uparty jak osioł.

— A, ty masz geny ojca — Kuba pozwolił sobie na nieśmiałą uwagę — Także nie słuchasz moich rad.

— Na jaki temat? — żachnęła jakby ukłuta żądłem.

— Nie wywołuj wilka z lasu, kochanie. Wystarczy nam jedna wiadomość i oby nie było kolejnej i gorszej.

— Domyślam się, że wiem czego tyczy Kubusiu i dlatego zamilczę. Jednak pozostał problem z Changiem. Uważam, że pieska należy sprowadzić, gdyż Mama sobie nie radzi. Tatko wychodził z nim na spacery… Proszę? — uśmiechnęła się przez łzy — Masz rację, chyba odwrotnie.

— Kudłacza należy sprowadzić — poparł propozycję — Może masz jakiś pomysł? Berni nie wchodzi w rachubę. On do Polski nie pojedzie. Porozmawiam ze szwagrem, chyba mógłbym go nakłonić, aby pojechał pociągiem.

— On!? Żartujesz. Musimy pomyśleć, o kimś bardziej rozgarniętym.

Sprawę sprowadzenia Changa odłożyli na później. W międzyczasie nagromadziło się wiele innych spraw wymagających natychmiastowego załatwienia. Pewnej nocy zbudził ich dochodzący z przydomowego parkingu odgłos uruchamianego silnika. Kuba rozróżniłby go pośród dziesiątek innych. Autko odjechało z piskiem opon w nieznane. Policja znalazła je kilka dni później na podmiejskich łąkach w stanie nadającym się tylko na złom.

Za kompletnie zniszczony i zajeżdżony na śmierć samochód otrzymali solidne odszkodowanie do którego domowy minister finansów dołożyła kilka tysięcy marek na zakup nowego auta.

— To dobry wybór — pochwalił sprzedawca — Nowe auto. Ubezpieczenie w ramach przyzwoitości. Przeprowadzimy przegląd i za trzy dni proszę się zgłosić po odbiór.

— No i fajnie — ucieszył się Kuba widząc siebie za kierownicą auta z siedzącą obok Nataszą i Dwojaczkami z tyłu na wygodnej kanapie.

Mateusz w tym czasie chodził na kurs i także zacierał dłonie licząc, że ojciec nie będzie bez serca i pozwoli od czasu do czasu pojeździć. Jednak dzisiaj o tej sprawie nie myślał stając przed wyborem kierunku studiów i dalszej drogi życiowej.

— Myślę o historii — powiadomił pewnego wieczoru przy wspólnej kolacji. Martusia miała inne plany.

— Ja chcę być nauczycielką… Wiem, że trudny zawód, ale fajnie pracować z dziećmi.

— Nie pomyślałeś o politechnice? — spytał Mateusza będąc niezadowolony, że syn nie przejawia zainteresowania politechniką z uwagi na brak smykałki.

— Nie pomyślałem, gdyż jestem na bakier z matmą. Może jednak zdecyduję się na medycynę. Duży rozrzut, prawda?

— Medycyna. Piękny zawód — przyklasnął Kuba — Jaki kierunek?

— Pediatria — uśmiechnął się — praca z dziećmi…

— Martusi należy życzyć stalowych nerwów i zdrowia, ponieważ praca z dziećmi to jak praca górnika w kopalni. Pomimo pozorów ciężka i trudna. Wiem coś na temat.

— A ja pozostaję przy pediatrii — zadecydował Mateusz.

*

Nieszczęścia mają to do siebie, że nadchodzą niespodziewanie i zawsze parami jak konie w zaprzęgu. Kolejny telegram informował o śmierci ojca Nataszy i terminie pogrzebu. Kuba pojechał do Misji Wojskowej załatwić wizę. Otrzymali pięć dni, co powinno wystarczyć, chociaż trochę ciasno. Niewielka kaplica na sopockim cmentarzu nie mogła pomieścić wszystkich przybyłych Go pożegnać, krewnych, przyjaciół, znajomych, sąsiadów i kolegów z pracy. Tak liczna obecność żałobników świadczyła, że był ogólnie lubianym i szanowanym. Natasza bardzo ciężko zniosła śmierć kochanego Tatki. Nie potrafiła płakać przyjmując z rezygnacją słowa żalu i pociechy. Wracając do domu spała zwinięta na tylnym siedzeniu oparta o leżącego obok Changa, który w czasie podróży leżał spokojnie jakby wyczuwał jej smutek. Do domu wrócili w nie najlepszej kondycji. Kuba martwił się o stan Nataszy snującej się po mieszkaniu i chociaż wykonywała codzienne czynności, rano jechała do pracy, odnosił wrażenie, że wszystko robi automatycznie. Przez kilka pierwszych dni od powrotu z pogrzebu odwoził i przywoził Natasze z pracy.

Mijały dni. Natasza przestała wspominać i powracać do ostatnich zdarzeń. Znowu była tą samą wesołą dziewczyną, matką dla dzieci, troskliwą żoną dbającą o codzienne potrzeby, oraz czułą kochanką w łóżku. Codzienne życie znowu powróciło do normy i chociaż każdy dzień był kopią poprzedniego potrafili się z nich cieszyć. W ich słonecznym mieszkaniu nie było czasu na nudę. Wolnym krokiem, ale nieubłaganie zbliżały się wakacje. Nie pozostało nic innego, jak rozejrzeć się, gdzie i jak je spędzić. Mateusz poinformował o dwutygodniowym wyjeździe z przyjaciółmi do Ayamonte w Portugali skąd widok na daleki ląd Afryki, wzgórze Gibraltaru i rozległą zatokę.

— Więc ile? — spytał Kuba mając na uwadze kieszonkowe — Jedź i wracaj zadowolony, opalony i zdrów. Co, proszę? Przecież nie jedziesz autostopem. Czym, proszę? Busem?

— Arron dostał na urodziny Volkswagena Busa. Jugendherberge mamy za darmo, więc najwyżej z pięćset. Portugalia jest tania — poinformował o potrzebach, których o dziwo, jak na siedemnastolatka miał niewiele — Może popłyniemy na Gibraltar.

— To będzie plus sto. Zadowolony? Co zrobimy z Martusią?

— Ja chciałabym do Mamy… Wiem, wiem! Musicie to z nią uzgodnić — zgodziła się bez przekonania przeczuwając kłopoty — Moja koleżanka, Tina zaprasza mnie do siebie. Mają dom nad morzem. Jak Mama się nie zgodzi to pojadę do niej. Dobrze?

— To wakacje mamy rozplanowane — stwierdził Kuba.

— A wy? Co z Changiem? — spytały Dwojaczki.

Kuba został brutalnie sprowadzony na ziemię. Nie pomyślał, że każde domowe zwierzątko, nieważne, małe jak chomik, czy duże jak bernardyn stanowi w czasie urlopu nie lada problem.

— Zawieziesz mnie do Mamy i zabiorę go z sobą — zadeklarowała Martusia — Mają ogród.

— Nie zapominaj, że to jego dom i jego ogród — wtrącił Mateusz.

— Znajdziemy inne wyjście — wtrąciła Natasza.

— No chyba! — dodał Kuba.

*

Zadowoleni z rozplanowania nadchodzących wakacji mogli pomyśleć o realnych planach spędzenia trzytygodniowego urlopu na jednej z wysp Cyklad. Po dłuższym za i przeciw wypadło na Kretę. Natasza oczami wyobraźni widziała białe skały Akropolu skąpane w oślepiających promieniach słońca, gruzy świątyń i amfiteatrów, i muzea z rzeźbami Fidiasza. Kubę nęciły błękitne wody egejskiego morza i port w Pireusie z setkami zacumowanych jachtów.

— Zbudź się Kuba — uśmiechnęła trącając go w ramię — Co jeszcze chciałbyś zwiedzić?

— Ile mamy urlopu?

— Jak zwykle masz rację. Ja mam dużo. A ty?

— Poprzestaniemy na jednym. Tym razem, zamiast jechać busem, lecimy samolotem. Pamiętasz nasz ostatni pobyt w Grecji…

— Szczególnie zwariowaną jazdę górskimi drogami w Jugosławii — dodała — tego nie można zapomnieć. Przepaście, tunele i setki ciasnych łuków i zakrętów.

— Niezapomniany był dla mnie pierwszy łuk drogi z przepaścią po prawej i widok dwóch spalonych wraków samochodów — przyznał — Z lewej kamienna ściana i tyle miejsca, że ledwo, ledwo i bardzo wolno mijały się dwa busy.

— Przypominasz sobie tych dwoje starszych ludzi?

— Tak. Ale wtedy, szczególnie dla mnie, nie było to śmieszne, że zamienili się miejscami z siedzącymi po lewej stronie studentami. Też miałem gacie pełne strachu.

— A ja odbierałam ciebie jak odważnego faceta dodającego odwagi swojej kobiecie — była zdziwiona — Ja także się bałam, ale widząc twoją pewność siebie… Ale ubaw.

— Dzisiaj możemy tylko wspominać przepiękne widoki. Tam, jak informował przewodnik, filmowano ujęcia do filmów z Winnetou.

— A piękne widoki Jugosławii — weszła mu w słowo — zamieniły kamieniste i piaszczyste pola Grecji. Szczególnie rażąco wyglądał porzucony wzdłuż dróg samochodowy złom — dodała mając przed oczami wyzierający wokoło bezmiar pustki i beznadziei — ale niebo było błękitne i czyste przez cały czas pobytu. Dziwne.

— To specjalnie na nasz przyjazd. O dziwo, czysto było w ‘Artemidzie’ pensjonacie w Makrialos mieście urodzenia matki Aleksandra Wielkiego pięknej Olympias.

— Gdzie? To było w Makriagalos. Podobnie ale nie to samo.

— Drobne przejęzyczenie — skwitował

— Było pięknie ale na plażę żadnych schodków i strome zejście na kamienistą niezbyt zadbaną plażę z setkami małych piaskowych żmijek — dodała z odrazą — Feee.

— Dosyć narzekań moja kobieto. Najważniejsze spędziliśmy piękne dni.

— I noce w kawiarni tańcząc zorbę — Natasza na samo wspomnienie dostała gęsiej skórki — Pamiętasz jak ten przystojny Grek zaprosił mnie do tańca?

— Grecy nie są przystojni — stwierdził kończąc rozpoczynające się wspominki o jakimś Greku działającym mu wtedy na nerwy — To małe kurduple. Dobre było quzo zagryzane kozim serem i pyszne caciki. Wspaniale było w Salonikach — zmienił temat — gdzie dziesiątki, a może nawet setki cerkwi i minaretów i ten wspaniały widok na morze. Port…

— Szczególnie targ — przerwała, aby wbić szpileczkę — gdzie handlarz owocami wciskał tobie popsute winogrona i wrzeszczał, gdy nie chciałeś ich kupić. Myślałam, że się pobijecie.

— Miło wspominam wycieczkę do Delf i Termopil — zmienił niewygodny uwłaczający jego dumie temat — Przyznasz, że wyglądałem wspaniale stojąc przy płycie upamiętnia- jącej tamto zdarzenie. Pamiętasz treść napisu? To jest piękne epitafium gloryfikujące odwagę i heroizm.

— Dzisiaj o takich czynach można zapomnieć — stwierdziła Natasza.

— Dla odmiany nie zachwycił mnie pomnik Leonidasa. Zbyt wyeksponowany czynił wrażenie samotnego w walce. brakowało przy nim jego trzystu Spartan herosów

— Kubusiu, możemy tak do wieczora — przerwała chcąc zająć się domowymi sprawami.

— No i co? To była nasza pierwsza i pełna przygód podróż do Hellady. Czy to źle, że zebrało się na wspominki? I, co w tym złego? Czasu mamy w pip.

— Przyznaję rację kochanie — odezwała ugodowo — Jak odbierałeś Akropol?

— Rozdeptany tysiącami nóg powinien być zamknięty dla odwiedzających. Z Aten pamiętam ten ciemny pokój z widokiem na ślepą ścianę podwórza, który chcieli nam wcisnąć.

— A załatwiłeś z balkonem skąd mieliśmy widok na plac i budynek parlamentu, ale do dzisiaj zadaję sobie pytanie, jak…

— Co, jak?

— Dogadałeś się nie znając greki? Pewno jakaś piękna Greczynka znała polski?

— Polskiego nie, ale względnie niemiecki i angielski.

— I sprawa się rymła. Wracając do zmiany warty przed budynkiem. Warta paradowała w mundurach…

— Mundurach? Bardziej przypominały kaftany pastuchów z owczej wełny — skomentował.

— Eeee. Wszystkiego się czepiasz. To tradycja, Kubusiu, może dla nas śmieszne, ale nic w tym śmiesznego nie było.

— Ale te śmieszne papcie z czerwonym pomponem — kończył z uśmiechem — Uśmialiśmy się wtedy do łez widząc ich paradny krok podobny do człapania bocianów na łące.

— A ja chciałabym jeszcze raz zobaczyć Korynt i kanał — wtrąciła.

— Dlaczego? Nic ciekawego. Jest wiele innych ciekawszych miejsc wartych obejrzenia.

— Dlatego, że jeszcze raz chciałabym zobaczyć twój strach i przerażone oczy, gdy staliśmy na moście nad kanałem. Byłeś wczepiony w poręcz i żadna siła nie była ciebie w stanie od niej oderwać… Chyba wraz z poręczą. Hahaha!

— Ty mała diablico. Trafiłaś w mój słaby punkt, ale poczekam do najbliższej okazji, gdy wyczarteruję jacht. Posłucham, co wtedy powiesz.

— Eee. Nie będzie tak źle — odpowiedziała buńczucznie.

— Zobaczymy. Popływamy i zatankujemy słońca na cały rok. Tam są piękne akweny do pływania. Szczególnie na wschodzie wyspy, niedaleko Peleohara gdzie chciałbym zamówić lokum. Widziałaś gdzieś mój patent?

— Patentu poszukaj w szufladach twojego przepastnego biurka. Bardzo dawno nie żeglowałeś — zatrzymała go w zapędach — od ostatniego pływania na Mazurach, czy Zalewie minęło ponad… Sto lat.

Stwierdziła, że nie powinna mu przypominać, lecz było za późno się wycofać. Kuba urażony w swojej żeglarskiej ambicji pouczył swoją kobietę, że tak samo, jak nie zapomina się jazdy rowerem, nie zapomina się żeglowania. Żeglarzem pozostaje się przez całe życie.

— Gdzie do cholery posiałem mój patent? — grzebał w szufladach — Jesteś!

Trzy tygodnie później wylatywali Lufthansą via Frankfurt, aby po kilku godzinach spokojnego lotu nad lądem i kilkoma górskimi łańcuchami zobaczyć Morze Egejskie z tysiącami rozsianych wysp i wysepek Cyklad i dalekiej Krety. Samolot skręcił łagodnie na prawe skrzydło tracąc wysokość i wtedy zobaczyli zapierający dech w piersiach widok Aten ze wzgórzem Akropolu i niedaleki port w Pireusie. Wszystko trwało zaledwie kilka minut, lecz widok zatrzymali w kadrze pamięci na długo. W Atenach musieli czekać na samolot do Heraklionu odlatujący następnego dnia w południe, więc do dyspozycji mieli kilkanaście godzin na zwiedzanie centrum oraz Akropolu.

— Przylecimy tutaj? — spytała Natasza.

— Przypłyniemy, kochanie. Przy dobrym wietrze w linii prostej to ponad dwieście mil — nie odpowiedział wprost. — Dla katamaranu to…

— To? — poganiała ciekawa, jak długo będzie musiała siedzieć w kokpicie jachtu.

— Ponad cztery doby…. A, może trochę dłużej, lub godzinę samolotem.

*

Zamieszkali w dużym bungalowie posadowionym na skarpie skalistego wzgórza z widokiem na błękitną zatokę Miranbaku oraz Morze Kreteńskie. Ze wzgórza mieli widok po skraj horyzontu skąd wynurzały się wyspy Cyklad widoczne w szkłach morskiej lornetki. Na wschodnim cyplu wyspy widać małą rybacką osadę Pelakastro otoczoną widocznym pasem zbełtanych fal rozbijających się na koralowych rafach.

— Musi być bardzo płytko — stwierdził Kuba omiatając wzrokiem okolicę. — Trzeba będzie bardzo uważać. Zobacz! Para orłów. Trzymaj lornetkę. Trochę w lewo. Tak dobrze. Widzisz?

W siedemdziesięciokrotnym Zoomie orły znajdowały się na wyciągniecie ręki. Unosząc się na wznoszącym prądzie ciepłego powietrza rozkładały szerokie palczaste łopaty skrzydeł. Natasza skierowała szkła na odległe wzgórza i najwyższy szczyt na wyspie.

— Zabierzesz mnie na szczyt, Kuba?

— Kiedy tylko zechcesz, kochanie — odpowiedział z szelmowskim uśmiechem.

— Tobie tylko jedno w głowie…

— A, co? Można wiedzieć, co miałaś na uwadze?

— Nieważne — zakończyła wymianę zdań — jesteś perwersyjnym łotrem

— Zgadłaś. Ktoś z nas musi, a ponieważ moja kobieta nie posiada inklinacji, więc padło na mnie i muszę ciągnąć.

Wzdłuż stromego i kamienistego brzegu rząd byle jak rozrzuconych śnieżnobiałych domków, rybackich osad i wiosek oraz setki wiatraków o obciągniętych płótnem dwunastoramiennych szprychach. Dziwadła jakieś. Pasowały, wypisz wymaluj do powieści Miguela Cervantesa o Don Kichocie z La Manche. Natasza domyślała się, że napędzają generatory produkujące prąd za friko. I nie była w błędzie. Zmyślni ci rybacy. Wokoło niezakłócony niczym spokój. Osady żyły zastałym, śpiącym i leniwym życiem. Od lat oprócz widocznych dobrodziejstw cywilizacji masztów radiostacji, przekaźników i słupów trakcji elektrycznej nic się tutaj nie zmieniło. Jak okiem sięgnąć lazur morza, biel rybackich osad i miasteczek, oraz pomimo skalistej ziemi wybujała roślinność, kwitnące krzewy i kwiaty, kwiaty, kwiaty. Zauroczeni dzikim pięknem i spokojem tak bardzo odmiennym od hałasu ich miasta postanowili odpocząć, powałęsać po bliższej i dalszej okolicy, poznać ludzi, odmienną kulturę, bogatą w zabytki wyspę i popłynąć jachtem do Pireusu.