Dziennik kata - Ellis John - ebook + książka

Dziennik kata ebook

Ellis John

3,5

Opis

Jak zachowywali się zabójcy w ostatnich godzinach i w ostatnich chwilach swojego życia, stojąc na szubienicy? Nikt nie znał odpowiedzi na to pytanie lepiej niż John Ellis, pełniący przez niemal ćwierć wieku obowiązki pierwszego kata Wielkiej Brytanii. Z jego relacji czytelnik dowiaduje się, jak omdlewającą Edith Thompson niesiono na szubienicę, jak doktor Crippen z uśmiechem maszerował na spotkanie stryczka, i jak William Palmer walczył zaciekle o życie w celi śmierci. I dlaczego młodociany Jack Griffiths popędził naprzeciw śmierci. Jedni ginęli jak bohaterowie, inni zaś jak tchórze... Kat John Ellis wykonał wyroki na dwustu trzech osobach i spisał kronikę ostatnich gestów wielu spośród tych, którzy przeszli przez jego ręce na finałowej prostej swej podróży ku wieczności.

Książka jest drugim tytułem z serii "Rozmowy z Katem":
Spowiedź polskiego kata - Jerzy Andrzejczak, 2018
Dziennik kata - John Ellis, 2019
Doświadczenia kata - James Berry
Był sobie wesoły kat - Alan Shadrake

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 306

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (20 ocen)
2
8
7
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AStrach

Dobrze spędzony czas

Życie zaskakuje fikcje i poraża, tak jak tutaj swoim okrhcieństwem.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu: Dia­ry of a Hang­man

© Co­py­ri­ght 2019 Wy­daw­nic­two Ak­ty­wa

© Ma­ga­zi­ne De­sign and Pu­bli­shing Ltd.

First pu­bli­shed in Gre­at Bri­ta­in 1996 by True Cri­me Li­bra­ry

Edi­ted by Lin­den Edi­tions

Wszel­kie pra­wa, rów­nież w za­kre­sie po­wie­la­nia fo­to­me­cha­nicz­ne­go i frag­men­ta­rycz­ne­go wy­dru­ku, za­strze­żo­ne. Żad­na część ni­niej­szej książ­ki nie może być prze­twa­rza­na ani po­wie­la­na ja­ką­kol­wiek tech­ni­ką (fo­to­ko­pia, mi­kro­film lub inny pro­ces) bez pi­sem­nej zgo­dy Wy­daw­nic­twa Ak­ty­wa

Pro­jekt okład­ki: Grze­gorz Ka­li­siak

Re­dak­cja: Bar­tosz Szpoj­da

Ko­rek­ta: Ali­cja La­skow­ska, Piotr Wi­told

Prze­kład: Grze­gorz Ko­ło­dziej­czyk

ISBN 978-83-954515-5-3

Wy­da­nie pierw­sze

Wy­daw­nic­two Ak­ty­wa

Dys­try­bu­cja: www.wy­daw­nic­two­ak­ty­wa.pl

Se­ria Roz­mo­wy z Ka­tem:

Spo­wiedź pol­skie­go kata – Je­rzy An­drzej­czak, 2018

Dzien­nik kata – John El­lis, 2019

Do­świad­cze­nia kata – Ja­mes Ber­ry

Był so­bie we­so­ły kat – Alan Sha­dra­ke

Dzien­nik mi­strza ka­tow­skie­go Fran­za Schmid­ta

John El­lis, jego żona i ro­dzi­na.

John El­lis z cór­ką przed swo­im za­kła­dem fry­zjer­skim przy Ol­dham Road w Roch­da­le.

Przedmowa

John El­lis, fry­zjer z Roch­da­le, był urzę­do­wym ka­tem przez dwa­dzie­ścia trzy lata, od 1901 do 1924 roku; wte­dy od­szedł na eme­ry­tu­rę. Przez ten czas po­wie­sił paru naj­bar­dziej zna­nych kry­mi­na­li­stów w Wiel­kiej Bry­ta­nii, mię­dzy in­ny­mi dra Crip­pe­na, ma­jo­ra Her­ber­ta Arm­stron­ga, Edith Thomp­son, Geo­r­ge’a Smi­tha, zwa­ne­go „Za­bój­cą Mło­dych Mę­ża­tek z Bath”, oraz sir Ro­ge­ra Ca­se­men­ta, schwy­ta­ne­go w Ir­lan­dii pod­czas pierw­szej woj­ny świa­to­wej i ska­za­ne­go za szpie­go­stwo.

El­lis miał głę­bo­kie po­czu­cie obo­wiąz­ku, wie­rzył, że jego naj­waż­niej­szym za­da­niem jest wy­ko­nać eg­ze­ku­cję moż­li­wie jak naj­szyb­ciej, tak aby ogra­ni­czyć do mi­ni­mum cier­pie­nie ofia­ry. Był czło­wie­kiem ła­god­nym w obej­ściu, lecz je­śli ktoś wtrą­cał mu się w wy­ko­ny­wa­nie ka­tow­skich czyn­no­ści, na­ra­żał się na jego ostrą re­ak­cję.

Był tak­że wy­czu­lo­ny na szcze­gó­ły — przed eg­ze­ku­cją spraw­dzał po­dest raz i dru­gi, a szes­na­ście lub sie­dem­na­ście go­dzin dy­żu­ru w wię­zie­niu przed stra­ce­niem wy­peł­nia­ła mu tro­ska o to, by wszyst­ko „po­szło jak na­le­ży”. Nie za­wsze się to uda­wa­ło.

Krót­ko po mia­no­wa­niu na sta­no­wi­sko kata El­lis udzie­lił wy­wia­du ga­ze­cie, wsku­tek cze­go przez ja­kiś czas nie do­sta­wał zle­ceń. Od tej pory stał się nie­zwy­kle ma­ło­mów­ny na te­mat swo­jej pra­cy i ka­te­go­rycz­nie od­ma­wiał wy­po­wie­dzi o eg­ze­ku­cjach ma­ją­cych ja­ki­kol­wiek pod­tekst po­li­tycz­ny. Na­wet w ni­niej­szym pa­mięt­ni­ku, spi­sa­nym już na eme­ry­tu­rze, nie wspo­mi­na o po­wie­sze­niu sir Ro­ge­ra Ca­se­men­ta ani o tym, że pod­czas za­mie­szek wy­wo­ła­nych przez Sinn Féin* w okre­sie pierw­szej woj­ny świa­to­wej spę­dził w Du­bli­nie je­den dzień, pod­czas któ­re­go prze­pro­wa­dził rano sześć eg­ze­ku­cji: dwie o szó­stej, dwie o siód­mej i dwie o ósmej.

El­lis uczest­ni­czył w dwu­stu trzech eg­ze­ku­cjach i czer­pał nie­ma­łą dumę z fak­tu, że w toku swo­jej ka­rie­ry kata do­świad­cze­nie po­zwo­li­ło mu wpro­wa­dzić in­no­wa­cyj­ne uspraw­nie­nia, dzię­ki któ­rym wie­sza­nie prze­bie­ga­ło szyb­ciej i było mniej do­tkli­we dla ska­zań­ców.

Gdy jego dłu­ga ka­rie­ra do­bie­ga­ła koń­ca, pe­wien Ko­mi­sarz Wię­zie­nia stwier­dził, że El­lis był „naj­bar­dziej opa­no­wa­nym i chłod­nym z ka­tów”. Jed­nak kat „Bil­ly” Bil­ling­ton, któ­re­go ten­że za­stą­pił na sta­no­wi­sku pierw­sze­go kata Wiel­kiej Bry­ta­nii, czę­sto do­cie­kał, jak to moż­li­we, że El­lis aż tak dłu­go wy­trzy­mał. „Cią­gle się de­ner­wo­wał i za­mar­twiał, czy wszyst­ko pój­dzie jak trza”, oznaj­mił.

Swo­je wspo­mnie­nia El­lis po­dyk­to­wał w for­mie ga­wę­dy przy ko­min­ku, nie re­la­cjo­nu­jąc ich w po­rząd­ku chro­no­lo­gicz­nym, lecz po­da­jąc w ta­kiej ko­lej­no­ści, w ja­kiej mu się na­su­wa­ły. Tak wo­lał i taką ich for­mę za­cho­wa­no w książ­ce.

Wy­daw­cy pra­gną wy­ra­zić wdzięcz­ność T.J. Le­echo­wi za po­moc oka­za­ną przy gro­ma­dze­niu ma­te­ria­łów do ni­niej­szej pu­bli­ka­cji.

Re­dak­cja True Cri­me Li­bra­ry

* Ir­landz­ka or­ga­ni­za­cja nie­pod­le­gło­ścio­wa, za­ło­żo­na w 1905 roku. W cza­sach obec­nych par­tia po­li­tycz­na dzia­ła­ją­ca za­rów­no w Ir­lan­dii jak i Ir­lan­dii Pół­noc­nej.

1

Edith Thomp­son: Jak wie­sza­łem ko­bie­tę

Od­su­ną­łem małą klap­kę na drzwiach i zbli­ży­łem oko do od­sło­nię­te­go otwo­ru in­spek­cyj­ne­go, przez któ­ry mo­głem wi­dzieć po­miesz­cze­nie. Więź­niar­ka, któ­rą wła­śnie pod­pa­try­wa­łem, sta­ła w bie­liź­nie przy koń­cu pry­czy. Dwie straż­nicz­ki po­ma­ga­ły jej się ubrać; jed­ną z nich była Amy Spen­cer, z któ­rą czę­sto uci­na­łem so­bie po­ga­węd­ki. Te­raz za­pi­na­ła więź­niar­ce pod­wiąz­ki.

„Mam na­dzie­ję, że nie za cia­sno, moja dro­ga”, ode­zwa­ła się Amy. Ko­bie­ta od­po­wie­dzia­ła żar­tem, ale go nie zła­pa­łem. Nie chcąc dłu­żej na­ru­szać jej pry­wat­no­ści, za­mkną­łem klap­kę. Przy­kro mi było, że po­ta­jem­nie pa­trzę, jak się ubie­ra, ale mu­sia­łem wie­dzieć o tej ko­bie­cie jak naj­wię­cej, bo za nie­speł­na go­dzi­nę mia­łem ją po­wie­sić.

Naj­prze­róż­niej­sze sza­lo­ne hi­sto­rie krą­ży­ły póź­niej o śmier­ci Edith Thomp­son, na któ­rej eg­ze­ku­cję przy­je­cha­łem do wię­zie­nia Hol­lo­way. Sce­ny, ja­kie ro­ze­gra­ły się w cią­gu na­stęp­nej go­dzi­ny, po­zo­sta­ną w mo­jej pa­mię­ci nie­za­tar­te, ale au­to­rzy więk­szo­ści re­la­cji cał­ko­wi­cie mylą fak­ty. Opi­nia pu­blicz­na ma pra­wo znać praw­dę, a po­nie­waż tam by­łem i wszyst­kim kie­ro­wa­łem, twier­dzę, że mogę ją przed­sta­wić naj­rze­tel­niej.

Fre­de­rick By­wa­ters, Edith Thomp­son i jej mąż Per­cy Thomp­son, 10 li­piec 1921. „To był dla mnie kosz­mar, że mam w ta­kich oko­licz­no­ściach wie­szać ko­bie­tę, na­wet je­śli to była zła ko­bie­ta”.

Tak jak więk­szość Bry­tyj­czy­ków, łącz­nie z Edith Thomp­son, wie­rzy­łem pra­wie do koń­ca, że zo­sta­nie uła­ska­wio­na. Na­praw­dę mia­łem na­dzie­ję, że ktoś uchro­ni ją przed moim strycz­kiem.

Tyl­ko so­bie nie po­my­śl­cie, że bar­dzo sza­no­wa­łem pa­nią Thomp­son. Ta ko­bie­ta do­ku­ment­nie zła­ma­ła ślu­by mał­żeń­skie, knu­ła prze­ciw­ko ży­ciu męża, a kie­dy Ne­me­zis rzu­ci­ło ją do Old Ba­iley, w jej ze­zna­niu nie zna­la­zło się nic, co by świad­czy­ło o tym, że do­cho­wu­je wier­no­ści swo­je­mu ko­chan­ko­wi Fred­die­mu By­wa­ter­so­wi. Trosz­czy­ła się tyl­ko o ura­to­wa­nie swo­jej gło­wy. Tak w każ­dym ra­zie ja to wi­dzę.

Ale mor­der­czy­nią była Edith Thomp­son tyl­ko w sen­sie praw­nym. Nie wzię­ła żad­ne­go udzia­łu w po­peł­nie­niu zbrod­ni, za któ­rą ska­za­no ją na śmierć. Poza tym była ko­bie­tą… To był dla mnie kosz­mar, że mam w ta­kich oko­licz­no­ściach wie­szać ko­bie­tę, na­wet je­śli to była zła ko­bie­ta.

W eg­ze­ku­cje ko­biet by­łem wcze­śniej za­an­ga­żo­wa­ny dwu­krot­nie. Po raz pierw­szy w 1903 roku w wię­zie­niu Arm­ley w Le­eds, kie­dy to jako asy­stent kata uczest­ni­czy­łem w po­dwój­nej eg­ze­ku­cji Joh­na Gal­la­ghe­ra i Emi­ly Swann, ska­za­nych na śmierć za bru­tal­ne za­mor­do­wa­nie męża pani Swann. Dru­gi raz zda­rzył się dwa­dzie­ścia lat póź­niej, gdy pani Sa­rah Ne­well w wię­zie­niu na Duke Stre­et w Glas­gow za­pła­ci­ła za za­bi­cie dwu­na­sto­let­nie­go ga­ze­cia­rza.

Obie ko­bie­ty, nie­okrze­sa­ne i dość wul­gar­ne, bar­dzo róż­ni­ły się od Edith Thomp­son. I choć róż­ni­ca ta nie po­win­na świad­czyć na jej ko­rzyść, z pew­no­ścią tak za­dzia­ła­ła w od­czu­ciu mi­lio­nów Bry­tyj­czy­ków, któ­rzy — choć eg­ze­ku­cja­mi pierw­szych dwóch się nie prze­ję­li — unie­śli ręce z prze­ra­że­nia, kie­dy na szu­bie­ni­cę wy­sła­no pa­nią Thomp­son.

Edith Jes­sie Thomp­son była za­męż­na od ja­kichś sied­miu lat, gdy na­stą­pi­ła tra­ge­dia, któ­ra mia­ła za­koń­czyć się śmier­cią jej, jej ko­chan­ka oraz męża. Pra­wie całe sie­dem lat ona i Per­cy Thomp­son wie­dli zwy­czaj­ne i nud­ne mał­żeń­skie ży­cie w dom­ku na przed­mie­ściu Il­ford. Dzie­ci nie mie­li, to­też Edith mo­gła kon­ty­nu­ować ka­rie­rę księ­go­wej i kie­row­nicz­ki w warsz­ta­cie ka­pe­lusz­ni­czym w cen­trum Lon­dy­nu; za­ra­bia­ła tam znacz­ną wów­czas sumę sze­ściu fun­tów ty­go­dnio­wo plus pre­mie.

Mąż nie za­ra­biał wpraw­dzie rów­nie dużo, ale jego pen­sja spe­dy­to­ra wy­star­cza­ła, by mo­gli żyć wy­god­nie, do­jeż­dżać co­dzien­nie do Lon­dy­nu i cho­dzić do re­stau­ra­cji i te­atru. To było do­bre ży­cie, ale dla Edith Thomp­son nie dość do­bre. Od­nio­słem wra­że­nie, że uwa­ża się za ko­bie­tę zdol­ną do głę­bo­kiej na­mięt­no­ści, któ­rą mu­sia­ła ukryć pod ma­ską mo­no­ton­nej eg­zy­sten­cji z mę­żem po­zba­wio­nym wy­obraź­ni. Uciecz­kę zna­la­zła w lek­tu­rze sza­lo­nych ro­man­tycz­nych no­we­lek, wi­dząc sie­bie jako ich bo­ha­ter­kę, któ­ra w da­le­kim za­kąt­ku świa­ta za­ko­chu­je się w przy­stoj­nym księ­ciu orien­tal­ne­go po­cho­dze­nia. Uświa­do­mi­ła so­bie, że jej mąż, Per­cy, o czte­ry lata od niej star­szy, nie jest uro­czym księ­ciem, któ­ry po­rwie ją z po­nu­re­go Il­ford do sen­ne­go raju, pa­su­ją­ce­go do jej go­rą­cej, zmy­sło­wej na­tu­ry. Tak więc ta­jem­ny świat Edith Thomp­son ja­wił się zu­peł­nie ina­czej niż praw­dzi­wy. W toku pro­ce­su oka­za­ło się, że w tym dziw­nym, wy­my­ślo­nym świe­cie spę­dza­ła bar­dzo dłu­gie go­dzi­ny.

Pew­ne­go wio­sen­ne­go dnia w 1921 roku Edith od­by­ła brze­mien­ną w skut­ki wi­zy­tę w domu mat­ki i tam zo­sta­ła przed­sta­wio­na Fred­die­mu By­wa­ter­so­wi, przy­stoj­ne­mu mło­dzień­co­wi, któ­ry przy­szedł w za­lo­ty do młod­szej sio­stry Edith. Był pro­stym ste­war­dem w pral­ni na pro­mie mor­skim, lecz Edith zo­ba­czy­ła swo­imi ro­man­tycz­ny­mi oczy­ma ko­goś o wie­le wspa­nial­sze­go. I wkrót­ce sta­ło się ja­sne, że Fred­die­go znacz­nie bar­dziej in­te­re­su­je ta z sióstr, któ­ra była mę­żat­ką. Od tej chwi­li wy­da­rze­nia po­to­czy­ły się bły­ska­wicz­nie. Kie­dy w czerw­cu tego roku Thomp­so­no­wie jak co roku wy­je­cha­li na urlop do Shan­klin na wy­spie Wi­ght, Fred­die rów­nież tam po­je­chał. Edith rzu­ci­ła się w wir na­mięt­no­ści, o ja­kiej w swo­im mał­żeń­skim ży­ciu mo­gła je­dy­nie ma­rzyć. Dwu­dzie­sto­ośmio­lat­ka i dzie­więt­na­sto­let­ni chło­pak zo­sta­li se­kret­ny­mi ko­chan­ka­mi.

Per­cy Thomp­son nie po­dej­rze­wał wów­czas, że jego żona ma ro­mans, dla­te­go By­wa­ters zo­stał chęt­nie przy­ję­ty w domu mał­żon­ków i spę­dził tam kil­ka ty­go­dni jako gość, pła­cąc za po­byt. Gdy mło­dy ste­ward wy­pły­wał w rejs, ko­chan­ko­wie kom­pen­so­wa­li so­bie roz­łą­kę, pi­sząc do sie­bie na­mięt­ne li­sty. Edith fan­ta­zjo­wa­ła w nich o ży­ciu z Fred­diem, bez męża. Z lek­tur no­wel wy­snu­wa­ła spi­ski o otru­ciu Per­cy’ego, a Fred­die By­wa­ters zda­wał się im wtó­ro­wać. Stra­cił dla niej gło­wę tak bar­dzo, że trzy­mał wszyst­kie li­sty; głup­stwo to oka­za­ło się jego ko­ron­nym błę­dem, bo z pew­no­ścią za­pro­wa­dzi­ło Edith na szu­bie­ni­cę. Nie­mal na każ­dej stro­nie tych pło­mien­nych wy­nu­rzeń Edith wspo­mi­na­ła o pró­bach spo­wo­do­wa­nia śmier­ci męża, któ­ra po­zwo­li­ła­by jej po­łą­czyć się z ko­chan­kiem. A co naj­dziw­niej­sze, wszyst­kie te mor­der­cze za­my­sły ist­nia­ły za­pew­ne tyl­ko w jej umy­śle, nie było w nich ani krzty re­ali­zmu.

Pew­ne­go wie­czo­ru w paź­dzier­ni­ku 1922 roku pań­stwo Thomp­so­no­wie, któ­rzy na po­zór sta­no­wi­li naj­szczę­śliw­szą z par, uda­li się do te­atru na West En­dzie. W dro­dze po­wrot­nej do domu, ostat­nich kil­ka­set me­trów od dwor­ca prze­mie­rza­li pie­szo. Na­gle z cie­nia wy­chy­nę­ła ja­kaś po­stać i dźgnę­ła Per­cy’ego Thomp­so­na no­żem.

Znaj­du­ją­cy się nie­opo­dal prze­cho­dzień usły­szał na­gły krzyk pani Thomp­son: „Och, co ja zro­bię? Mój mąż się prze­wró­cił i ska­le­czył w gło­wę!”.

Tych kil­ka se­kund mia­ło za­de­cy­do­wać o tym, jaki ob­rót przy­bie­rze spra­wa. Czy Edith wie­dzia­ła, co się mia­ło stać, czy nie mia­ła o tym po­ję­cia? Je­śli nic nie wie­dzia­ła, to czy roz­po­zna­ła za­bój­cę w ciem­no­ści i usi­ło­wa­ła go chro­nić, mimo że owład­nął ją strach? W trak­cie pro­ce­su oka­za­ło się, że snu­ła fan­ta­zje o śmier­ci męża, za spra­wą któ­rej sta­ła­by się wol­ną ko­bie­tą, lecz w rze­czy­wi­sto­ści nie chcia­ła uczest­ni­czyć w za­ma­chu na nie­go, a kie­dy już stał się fak­tem, głę­bo­ko tego ża­ło­wa­ła. Moż­li­we, że wie­le ko­biet na świe­cie, nie tyl­ko Edith Thomp­son, żywi po­dob­ne od­czu­cia.

W każ­dym ra­zie we­zwa­no le­ka­rza, a ten przy mi­go­czą­cym świe­tle za­pał­ki oznaj­mił, że czło­wiek le­żą­cy na chod­ni­ku jest mar­twy z po­wo­du upły­wu krwi. Do­pie­ro kie­dy prze­wie­zio­no cia­ło do kost­ni­cy, od­kry­to, że pan Thomp­son padł ofia­rą mor­der­stwa: trzy­krot­nie pchnię­to go no­żem z taką za­cie­kło­ścią, że mu­siał sko­nać mo­men­tal­nie.

Gdy zo­sta­ło to usta­lo­ne, po­li­cja wnet przy­stą­pi­ła do prze­słu­cha­nia roz­hi­ste­ry­zo­wa­nej wdo­wy. Ta zaś oznaj­mi­ła, że nie po­tra­fi wy­ja­śnić, w jaki spo­sób za­bi­to jej męża; po­wie­dzia­ła, że nie ma naj­mniej­sze­go po­ję­cia, czy­ja ręka wy­su­nę­ła się na­gle z ciem­no­ści i po­zba­wi­ła go ży­cia, kie­dy szedł tuż obok niej.

Jed­nak w ulicz­nym ka­na­le desz­czo­wym, bie­gną­cym nie­opo­dal, zna­le­zio­no cięż­ki nóż, na któ­rym była jesz­cze krew. Na­le­żał on do Fred­die­go By­wa­ter­sa.

Wła­ści­ciel na­rzę­dzia tra­fił do aresz­tu, a w jego ka­bi­nie na pro­mie „Mo­rea” po­li­cjan­ci zna­leź­li owe szcze­gól­ne­go ro­dza­ju li­sty od Edith. Za­tem ją rów­nież aresz­to­wa­no i obo­je sta­nę­li wo­bec za­rzu­tu mor­der­stwa Per­cy’ego Thomp­so­na, po­peł­nio­ne­go z pre­me­dy­ta­cją. W cią­gu trwa­ją­ce­go pięć dni pro­ce­su pu­blicz­ność ze zdu­mie­niem słu­cha­ła od­czy­ty­wa­nych na głos li­stów. Jed­nak sę­dzia, pan She­ar­man, na­wet nie chciał sły­szeć o tym, że w mi­ło­ści Edith i Fred­die­go było coś ro­man­tycz­ne­go. Stwier­dził, że ma do czy­nie­nia ze zwy­czaj­nym oskar­że­niem żony i jej cu­dzo­łoż­ni­ka, któ­rzy za­mor­do­wa­li mał­żon­ka tej pierw­szej. Sło­wo „cu­dzo­łoż­nik” ce­chu­je ostry sta­ro­świec­ki wy­dźwięk i po­dob­ny wy­dźwięk mia­ła oce­na sę­dzie­go, któ­ry orzekł, iż to god­ne na­ga­ny, że uczu­cie żony do in­ne­go męż­czy­zny po­strze­ga­ne jest jako ro­man­tycz­ne, na­to­miast jej mi­łość do męża spo­ty­ka się z po­tę­pie­niem. Po jego mo­wie pod­su­mo­wu­ją­cej przy­się­gli ob­ra­do­wa­li dwie go­dzi­ny i kwa­drans, a na­stęp­nie wy­da­li wy­rok, w któ­rym obo­je oskar­żo­nych uzna­li za win­nych. Za­szo­ko­wa­na Edith krzyk­nę­ła: „Ja nie je­stem win­na, o Boże, nie je­stem win­na!”, lecz sę­dzia miał już czar­ny bi­ret na gło­wie.

I wte­dy bry­tyj­ska opi­nia pu­blicz­na wy­ko­na­ła jed­ną z oso­bli­wych wolt, z któ­rych sły­nie. Do tej chwi­li bo­wiem Edith Thomp­son była po­wszech­nie po­tę­pia­na: uwa­ża­no ją za ist­nie­ją­ce­go w rze­czy­wi­sto­ści wam­pi­ra, złe­go du­cha By­wa­ter­sa, a nie tyl­ko za cu­dzo­łoż­ni­cę. Jej li­sty mia­ły do­wo­dzić, że po­ta­jem­nie, na róż­ne spo­so­by pró­bo­wa­ła otruć męża i że bez wąt­pie­nia na­kła­nia­ła ko­chan­ka, by za­bił męż­czy­znę, od któ­re­go otrzy­ma­ła ob­rącz­kę zdo­bią­cą pa­lec jej dło­ni.

Jed­nak gdy tyl­ko za­padł wy­rok, cały kraj, od krań­ca do krań­ca, wzdry­gnął się z od­ra­zy. Po­cząt­ko­wo lu­dzie mó­wi­li so­bie, że wy­rok ma for­mal­ny cha­rak­ter, bo­wiem od pięt­na­stu lat nie po­wie­szo­no za mor­der­stwo ani jed­nej ko­bie­ty i jest nie do po­my­śle­nia, by ja­ką­kol­wiek ko­bie­tę po­sła­no na stry­czek. Inni rzecz ja­sna twier­dzi­li, że by­ło­by nie­spra­wie­dli­we, gdy­by ko­bie­ta zo­sta­ła unie­win­nio­na, a męż­czy­zna po­szedł na szu­bie­ni­cę. Lecz jesz­cze więk­szą nie­spra­wie­dli­wo­ścią by­ło­by, gdy­by zbrod­nia tak za­trwa­ża­ją­ca uszła bez­kar­nie.

Burz­li­wa de­ba­ta trwa­ła, a tym­cza­sem wła­dze spo­koj­nie ro­bi­ły swo­je. Od razu po za­pad­nię­ciu wy­ro­ku ska­zu­ją­ce­go kan­ce­li­ści z urzę­du sze­ry­fa w Es­sex po­in­for­mo­wa­li mnie li­stow­nie o eg­ze­ku­cji. Na tym eta­pie za­kła­da­no, że jed­ne­go dnia po­wie­szę By­wa­ter­sa, a na­stęp­ne­go pa­nią Thomp­son. Póź­niej plan uległ zmia­nie i po­sta­no­wio­no, że obie eg­ze­ku­cje od­bę­dą się ran­kiem tego sa­me­go dnia. Oto treść pierw­sze­go li­stu, któ­ry otrzy­ma­łem:

Urząd Sze­ry­fa,

Chelms­ford

Dro­gi Pa­nie!

Wy­ko­na­nie wy­ro­ku na Fre­de­ric­ku Edwar­dzie Fran­ci­sie By­wa­ter­sie i Edith Jes­sie Thomp­son.

Wy­żej wy­mie­nio­nych uzna­no wczo­raj za win­nych i ska­za­no na śmierć. Wię­zień ma być stra­co­ny w Pen­to­nvil­le, więź­niar­ka zaś w Hol­lo­way.

Na wy­pa­dek ape­la­cji wstęp­nie wy­zna­czy­li­śmy eg­ze­ku­cję więź­nia w Pen­to­nvil­le na wto­rek 2 stycz­nia o godz. 9, a eg­ze­ku­cję więź­niar­ki w Hol­lo­way na śro­dę 3 stycz­nia o godz. 9. Bę­dzie­my wdzięcz­ni, je­śli da nam pan znać, czy może wy­ko­nać te dwa wy­ro­ki, a je­śli tak, to czy sta­wi się pan w Pen­to­nvil­le w po­nie­dzia­łek 1 stycz­nia o godz. 16. W ra­zie gdy­by do­szło do ape­la­cji, pro­szę nas ła­ska­wie po­in­for­mo­wać, czy ma pan inne zo­bo­wią­za­nia w stycz­niu.

Z po­wa­ża­niem,

Gepp i Sy­no­wie

Wy­ra­zi­łem pi­sem­ną zgo­dę, ale na­wet mi się nie śni­ło, że pani Thomp­son zo­sta­nie po­wie­szo­na. Na­praw­dę wie­rzy­łem, że wła­dze ugną się przed bu­rzą pro­te­stu opi­nii pu­blicz­nej.

Ilu­zje roz­wia­ły się szyb­ko. Mniej wię­cej dzie­sięć dni po pro­ce­sie Kar­ny Sąd Ape­la­cyj­ny od­da­lił oba wnio­ski więź­niów. Wte­dy po­wsta­ła kwe­stia zmia­ny ter­mi­nu eg­ze­ku­cji, a ja zna­la­złem się w krop­ce. Pan Gepp na­pi­sał do mnie tak:

Moż­li­we jest, że obie eg­ze­ku­cje od­bę­dą się tego sa­me­go dnia, a wów­czas ko­niecz­ne bę­dzie za­trud­nie­nie dwóch ka­tów. Chęt­nie do­wie­my się, czy był­by pan go­tów wy­ko­nać eg­ze­ku­cję na pani Thomp­son we wto­rek 9 stycz­nia w Hol­lo­way czy w pią­tek 5 stycz­nia w tym sa­mym miej­scu.

To był pierw­szy rze­czy­wi­sty sy­gnał, że po­wie­sze­nie Edith Thomp­son jest praw­do­po­dob­ne. Sta­ną­łem prze­to wo­bec ko­niecz­no­ści do­ko­na­nia wy­bo­ru: wy­ko­nać eg­ze­ku­cję na ko­bie­cie, któ­ra w du­chu być może była mor­der­czy­nią, ale któ­ra — po­nie­waż nie ugo­dzi­ła męża no­żem — przez wie­lu za­cnych lu­dzi uwa­ża­na była za nie­win­ną?

Py­ta­nie to drę­czy­ło mnie wie­le go­dzin. W koń­cu do­sze­dłem do wnio­sku, że moim obo­wiąz­kiem jest pod­po­rząd­ko­wać się po­le­ce­niom. Poza tym wie­dzia­łem, że w Home Of­fi­ce ist­nie­je prze­ko­na­nie, iż po­tra­fię wy­ko­nać eg­ze­ku­cję i ogra­ni­czyć do mi­ni­mum ry­zy­ko ja­kich­kol­wiek za­kłó­ceń. Ja zaś uzna­łem za swo­ją po­win­ność wo­bec nie­szczę­snej, by prze­pro­wa­dzić ją przez udrę­kę jak naj­szyb­ciej i w spo­sób jak naj­bar­dziej hu­ma­ni­tar­ny. Wie­dzia­łem, jak tego do­ko­nać, bo mia­łem za sobą dwa­dzie­ścia lat do­świad­cze­nia jako pu­blicz­ny kat.

Wy­sy­ła­jąc list, do­my­śla­łem się, że opi­nia pu­blicz­na uzna mnie za od­ra­ża­ją­ce­go, zde­pra­wo­wa­ne­go po­two­ra, i nie mu­sia­łem dłu­go ży­wić co do tego wąt­pli­wo­ści. Tak jak­by uwa­ża­no, że je­śli ja od­mó­wię, Pań­stwo nie znaj­dzie ni­ko­go in­ne­go, kto się zgo­dzi. Cóż za ab­surd! Kie­dyś na­pły­wa­ły do mnie stru­mie­niem li­sty od lu­dzi naj­róż­niej­szych sta­nów, któ­rzy pa­li­li się, by zo­stać ka­ta­mi. Te­raz ano­ni­mo­wi ko­re­spon­den­cyj­ni sza­ta­ni chcie­li so­bie na mnie po­uży­wać z po­wo­du Edith Thomp­son. Je­den na­pi­sał dru­ko­wa­ny­mi li­te­ra­mi:

BĄDŹ CZŁO­WIE­KIEM A NIE MA­SZY­NĄI NIE GÓDŹ SIĘ WIE­SZAĆ„MOJA JEST OD­PŁA­TA I KARA”PRA­WO NIE ZA­WSZE JEST SPRA­WIE­DLI­WEPO­MYŚL(BYŁY ŻOŁ­NIERZ)

Na od­wro­cie było na­pi­sa­ne:

By­wa­ters to ofia­ra współ­czu­cia, ten czyn­nik jako pierw­szy skło­nił go do prze­stęp­stwa.

Upa­dek pani Thomp­son spo­wo­do­wa­ła próż­ność — co chlu­by jej nie przy­no­si — któ­ra obok chci­wo­ści jest naj­gor­szym grze­chem na świe­cie. Ale po­nie­waż zbrod­ni na­praw­dę nie po­peł­ni­ła i jest ko­bie­tą, po­win­na zo­stać uła­ska­wio­na.

Li­stów tego ro­dza­ju do­sta­łem mnó­stwo. Je­den z nadaw­ców wy­ciął z ga­ze­ty zdję­cie pani Thomp­son, na­kle­ił je na ar­ku­szu i do­pi­sał te oto sło­wa:

Dro­gi Pa­nie!

Bądź pan męż­czy­zną i nie wie­szaj ko­bie­ty. Wie pan, że i pan za parę lat bę­dzie mu­siał umrzeć. Pro­szę się za­sta­no­wić.

Ktoś inny prze­myśl­nie umie­ścił wia­do­mość na kart­ce pocz­to­wej uka­zu­ją­cej wej­ście wię­zie­nia Dart­mo­or. Na­pi­sał:

Je­śli na­ci­śnie pan tę dźwi­gnię i od­bie­rze pan ży­cie ko­bie­cie, to nie wła­dze za to od­po­wie­dzą. Bóg przy­śle ra­chu­nek panu.

Wszyst­ko to, rzecz ja­sna, nie wy­war­ło na mnie naj­mniej­sze­go wpły­wu. Za­wsze by­łem prze­ko­na­ny, że za wy­ko­na­nie eg­ze­ku­cji na ska­zań­cu nie po­no­szę więk­szej od­po­wie­dzial­no­ści niż sę­dzia, któ­ry od­czy­tał wy­rok śmier­ci. Jed­nak­że li­sty te na­pa­wa­ły mnie smut­kiem, bo na­bie­ra­łem co­raz więk­szych wąt­pli­wo­ści, czy se­kre­tarz spraw we­wnętrz­nych przy­pad­kiem nie ule­gnie hi­ste­rycz­nym na­mo­wom tych, któ­rzy jesz­cze nie­daw­no w spo­sób jed­no­znacz­ny po­tę­pia­li nie­go­dzi­we ży­cie Edith Thomp­son.

Wy­na­ję­to dla mnie dwóch po­moc­ni­ków i kil­ka dni przed fe­ral­nym wtor­kiem do­sta­łem list od pana Gep­pa, za­wie­ra­ją­cy wiel­ce zna­czą­ce zda­nie: „Nie ma uła­ska­wie­nia”.

Do­tarł­szy do Hol­lo­way, do­wie­dzia­łem się, że pani Thomp­son aż do na­dej­ścia ostat­niej fa­tal­nej go­dzi­ny nie wie­rzy­ła, iż za­wi­śnie na strycz­ku.

„Nie zgi­nę — mó­wi­ła straż­nicz­ce, któ­rej przy­padł po­sęp­ny obo­wią­zek do­trzy­my­wa­nia jej to­wa­rzy­stwa. — Uła­ska­wie­nie na­dej­dzie. Och, ale to kosz­mar­ne cze­ka­nie”.

Trwa­jąc moc­no w tym prze­ko­na­niu, owa nie­zwy­kła ko­bie­ta pi­sa­ła bez­tro­sko do ko­le­ża­nek, oma­wia­jąc prze­czy­ta­ne książ­ki czy też uro­dzi­ny mat­ki. Pew­ność ta nie opusz­cza­ła jej rów­nież tego po­po­łu­dnia, kie­dy zgło­si­łem się do wię­zie­nia, by na na­stęp­ny dzień przy­go­to­wać eg­ze­ku­cję. Aku­rat w tym cza­sie prze­by­wa­li tam rów­nież jej mat­ka, oj­ciec, sio­stra i brat; dzię­ki sile swo­jej oso­bo­wo­ści prze­ko­na­ła ich, że zo­sta­nie ura­to­wa­na. Szcze­bio­ta­ła z nimi ra­do­śnie i na­wet nie wy­mie­ni­ła zwy­cza­jo­wych po­że­gnań.

Ale uprze­dzam zda­rze­nia. Po­zwól­cie, że cof­nę się te­raz o dzień lub dwa.

Do­wie­dziaw­szy się, że eg­ze­ku­cja jest pew­na, za­czą­łem my­śleć o prak­tycz­nych kwe­stiach zwią­za­nych z po­wie­sze­niem ko­bie­ty. Jed­na z nich do­ty­czy unie­ru­cho­mie­nia nóg. Męż­czyź­nie w ostat­niej chwi­li krę­pu­je się nogi w kost­kach, kie­dy sta­je na za­pad­ni, ale z ko­bie­tą nie mo­głem w taki spo­sób po­stą­pić. Na­pi­sa­łem więc do za­stęp­cy sze­ry­fa i po­pro­si­łem o dłuż­szy pa­sek, któ­ry za­mie­rza­łem za­piąć na dol­nej czę­ści spód­ni­cy. Mój list spo­wo­do­wał taki sku­tek, że in­ży­nier wię­zie­nia Hol­lo­way po­je­chał do Pen­to­nvil­le, by spraw­dzić, czy mają tam od­po­wied­ni pa­sek. Nie mie­li, za­tem ktoś spe­cjal­nie prze­po­ło­wił pas, a ten oka­zał się cał­kiem w sam raz.

Inną nie­zwy­kłą oko­licz­no­ścią zwią­za­ną z eg­ze­ku­cją pani Thomp­son — w każ­dym ra­zie nie­zwy­kłą dla mnie — było to, że przy tej oka­zji po raz pierw­szy do­świad­czy­łem lotu sa­mo­lo­tem. Kie­dy zbli­żał się czas po­dró­ży do Hol­lo­way, po­sta­no­wi­łem do­je­chać po­cią­giem z domu w Roch­da­le do Man­che­ste­ru, a stam­tąd po­le­cieć do Croy­don. Na lot­ni­sku w Man­che­ste­rze oka­za­ło się, że je­stem tego dnia je­dy­nym pa­sa­że­rem.

„Po­go­da dzi­siaj nie za bar­dzo sprzy­ja la­ta­niu, pro­szę pana”, oznaj­mił ka­sjer, ale nie od­pra­wił mnie. Uiści­łem dwa fun­ty dwa­dzie­ścia pięć cen­tów za bi­let z nu­me­rem M 240 i wsze­dłem na po­kład. W sa­mo­lo­cie ani tro­chę się nie de­ner­wo­wa­łem. Od cza­su do cza­su zda­rza­ły się, jak to na­zy­wał pi­lot, prze­chy­ły; czło­wie­ka wnet na­cho­dzą wte­dy róż­ne my­śli, ale na­praw­dę nie było się czym mar­twić. Do Croy­don do­le­cie­li­śmy dzie­sięć mi­nut przed cza­sem; przy­szedł urzęd­nik i ka­zał mi iść do lot­ni­sko­we­go ho­te­lu. Póź­niej miał przy­je­chać sa­mo­chód i za­wieźć mnie do Lon­dy­nu.

I wte­dy roz­po­czę­ło się dłu­gie opóź­nie­nie. By­łem je­dy­nym pa­sa­że­rem, to­też nie mia­no ocho­ty od­pra­wiać spe­cjal­nie sa­mo­cho­du do mia­sta.

Za­czą­łem się iry­to­wać, ale wła­śnie wów­czas nad­je­chał inny sa­mo­chód, któ­ry wiózł pa­sa­że­ra uda­ją­ce­go się sa­mo­lo­tem do Man­che­ste­ru. W cza­sie, gdy je­cha­łem do Lon­dy­nu, sa­mo­lot w po­dró­ży po­wrot­nej roz­bił się. Zgi­nął pi­lot i wszy­scy pa­sa­że­ro­wie.

W cen­trum Lon­dy­nu spo­tka­łem jed­ne­go z mo­ich asy­sten­tów, nie­ja­kie­go Phil­lip­sa, i oko­ło pięt­na­stej do­tar­li­śmy do Hol­lo­way. Przy bra­mie zgro­ma­dził się duży tłum i po­li­cja mia­ła tro­chę kło­po­tu. Po­ję­cia nie mam, co ci lu­dzie chcie­li zo­ba­czyć, ale je­śli wy­glą­da­li kata, to go prze­oczy­li. Po­da­li­śmy na­zwi­ska przy bra­mie i wpusz­czo­no nas, za­nim ga­pie zdą­ży­li nas roz­po­znać. Z roz­ba­wie­niem pa­trzy­li­śmy na pię­ciu fo­to­gra­fów, któ­rzy sta­li do nas ty­łem i pra­co­wi­cie pstry­ka­li zdję­cia lu­dziom w tłu­mie. Tym­cza­sem ci, na któ­rych z pew­no­ścią cze­ka­li, po ci­chu we­szli so­bie do wię­zie­nia.

W paru ga­ze­tach uka­za­ły się wcze­śniej ar­ty­ku­ły z in­for­ma­cją, że za­kład kar­ny oto­czy­li uzbro­je­ni po­li­cjan­ci i że pod­ję­to ta­kie kro­ki w związ­ku z eg­ze­ku­cją pani Thomp­son. Au­to­rzy my­li­li się. Uzbro­je­ni funk­cjo­na­riu­sze byli tam, po­nie­waż w jed­nej z cel prze­by­wa­ła bo­jow­nicz­ka Sinn Féin. Do­wo­dzi­ła gru­pą prze­my­ca­ją­cą dla IRA broń z Wo­ol­wich i w Sco­tland Yar­dzie spo­dzie­wa­no się, że doj­dzie do si­ło­wej pró­by jej uwol­nie­nia.

Kil­ka mi­nut póź­niej zja­wił się mój dru­gi asy­stent, Ba­xter, a nie­co po­tem przy­je­chał za­stęp­ca sze­ry­fa, pan Gepp. Wszy­scy uda­li­śmy się obej­rzeć szu­bie­ni­cę; to­wa­rzy­szył nam dok­tor John Hall Mor­ton, któ­ry był na­czel­ni­kiem wię­zie­nia i za­ra­zem ofi­ce­rem me­dycz­nym. Wy­pró­bo­wa­łem dźwi­gnię i upew­ni­łem się, że za­pad­nia dzia­ła pra­wi­dło­wo.

Pan Gepp chciał wie­dzieć, czy po­trze­bu­ję wię­cej asy­sten­tów. Od­par­łem, że po­ra­dzę so­bie z Phil­lip­sem i Ba­xte­rem.

— Po­wiem panu, że za­ła­twi­łem z wła­dza­mi Pen­to­nvil­le, aby przy­sła­li rano dwóch funk­cjo­na­riu­szy do po­mo­cy — oznaj­mił mi. — Byli już przy sze­re­gu eg­ze­ku­cji, więc może pan li­czyć na to, że wy­trzy­ma­ją na­pię­cie.

Moc­no mnie to za­sko­czy­ło. Nie chcia­łem do­dat­ko­wej po­mo­cy ani o nią nie pro­si­łem i nie wy­da­wa­ło mi się ce­lo­we spro­wa­dza­nie jesz­cze dwóch lu­dzi. Jak się jed­nak oka­za­ło, bar­dzo się przy­da­li. Zmie­nia­jąc te­mat, po­wie­dzia­łem do na­czel­ni­ka:

— Pro­po­nu­ję, żeby za pięć dzie­wią­ta po­dał pan pani Thomp­son po­rząd­ną daw­kę bran­dy. W moim po­ję­ciu to za­wsze po­ma­ga więź­nio­wi w tych ostat­nich chwi­lach.

Na­czel­nik ski­nął gło­wą i uzna­łem to za wy­ra­że­nie zgo­dy. Osta­tecz­nie sta­ło się ina­czej i wciąż drę­czy mnie świa­do­mość, że gdy­by po­stą­pio­no zgod­nie z moją radą, oszczę­dzo­no by nam wszyst­kim ostat­nich strasz­li­wych mi­nut, któ­re­śmy mu­sie­li prze­żyć przed po­wie­sze­niem ska­za­nej.

Je­den ze straż­ni­ków, wstrzą­śnię­ty tym, co się sta­ło, za­py­tał mnie póź­niej, czy wy­pi­jam drin­ka przed eg­ze­ku­cją. Czę­sto za­da­wa­no mi to py­ta­nie. Z przy­jem­no­ścią mogę po­wie­dzieć, że je­dy­nym na­pit­kiem, po jaki się­ga­łem, była fi­li­żan­ka moc­nej her­ba­ty.

— Jak się trzy­ma pani Thomp­son? — spy­ta­łem na­czel­ni­ka, kie­dy szli­śmy do jego biu­ra.

— Za­sta­na­wia­ją­ca z niej ko­bie­ta — od­parł. — Cza­sem jest we­so­ła ca­ły­mi go­dzi­na­mi, a po­tem uda­je omdle­nie. Zro­bi­ła to już parę razy. Ale dzi­siaj na­praw­dę stra­ci­ła przy­tom­ność i my­ślę, że rano mo­że­my mieć z nią po­waż­ne kło­po­ty. Ka­za­łem przy­go­to­wać krze­sło i trzy­mać je w go­to­wo­ści, tak na wszel­ki wy­pa­dek.

— Mam na­dzie­ję, że nie bę­dzie po­trzeb­ne — od­rze­kłem. Gdy eg­ze­ku­cja od­by­wa się z uży­ciem krze­sła, trze­ba po­sta­wić je na za­pad­ni i po­sa­dzić na nim ska­zań­ca, a to może skut­ko­wać wie­lo­ma nie­przy­jem­ny­mi kom­pli­ka­cja­mi.

Dok­tor Mor­ton był nie­zwy­kle po­moc­ny, co nie jest ce­chą cha­rak­te­ry­stycz­ną na­czel­ni­ków wię­zień. Za­dał so­bie dużo tru­du, by po­ka­zać mi, któ­rę­dy ska­za­niec zmie­rza z celi do szu­bie­ni­cy; na­kre­ślił w no­te­sie szcze­gó­ło­wą tra­sę przej­ścia. Po­ka­zał, jak mam wejść do celi ska­za­nej i z niej wyjść. Za każ­dym ra­zem miał mi to­wa­rzy­szyć on, za­stęp­ca sze­ry­fa, oraz dwóch młod­szych le­ka­rzy. Nie po­do­ba­ło mi się to, bo za­zwy­czaj po­stę­pu­ję ina­czej. Oznaj­mi­łem mu, że zwy­kle wcho­dzę pierw­szy, a za mną asy­stent, na­stęp­nie krę­pu­ję więź­nia i wy­cho­dzę od razu sam, szyb­ko idę do po­de­stu i cze­kam, aż asy­stent przy­pro­wa­dzi więź­nia.

— Do­brze więc, El­lis — od­parł dok­tor Mor­ton. — Pro­szę po­stę­po­wać zgod­nie ze swo­im na­wy­kiem. To bar­dzo waż­ne, że­by­śmy wszy­scy do­kład­nie uzgod­ni­li spo­sób po­stę­po­wa­nia. Chcę prze­ka­zać usta­le­nia za­stęp­cy sze­ry­fa, któ­ry bar­dzo się nie­po­koi ze wzglę­du na to, że cho­dzi o ko­bie­tę. — Wte­dy na­czel­nik za­wie­sił głos, po czym wy­ra­ził swo­ją wąt­pli­wość: — Co pan zro­bi, je­śli ona uda omdle­nie?

— Skrę­pu­ję ją w celi i jed­no­cze­śnie za­pnę jej pas na spód­ni­cy. Asy­sten­ci prze­nio­są ją do ko­mór­ki i przy­trzy­ma­ją, a ja zro­bię resz­tę. Są bar­dziej przy­zwy­cza­je­ni do ta­kich rze­czy niż ci dwaj straż­ni­cy z Pen­to­nvil­le.

Na­czel­nik ski­nął gło­wą i nic wię­cej nie po­wie­dział.

Wcze­snym wie­czo­rem zo­ba­czy­łem się z pan­ną Eli­za­beth Cri­snin, nad­zor­czy­nią wię­zie­nia. Spo­ty­ka­li­śmy się już w wię­zie­niach w Lan­ca­ster i Ma­id­sto­ne, po­roz­ma­wia­li­śmy so­bie więc o sta­rych cza­sach.

— Mu­szę przy­znać, że opie­ka nad Edith Thomp­son daje mi się we zna­ki — stwier­dzi­ła. — Ona jest bar­dzo uprzej­ma dla straż­ni­czek, któ­re mu­szą z nią sie­dzieć, ale od cza­su do cza­su mie­wa za­ła­ma­nie emo­cjo­nal­ne.

— Będę mu­siał przy naj­bliż­szej oka­zji przyj­rzeć się jej do­brze, żeby oce­nić jej syl­wet­kę — od­po­wie­dzia­łem.

— Naj­le­piej to zro­bić, kie­dy wie­czo­rem będą ją prze­pro­wa­dza­li z obec­nej kwa­te­ry do celi ska­zań­ców. Do­pil­nu­ję, żeby po pana wte­dy po­sła­no.

O dwu­dzie­stej dwa­dzie­ścia przy­szła po mnie straż­nicz­ka i po­sze­dłem z nią do ko­ry­ta­rza za­koń­czo­ne­go szkla­ny­mi drzwia­mi na­prze­ciw­ko cen­trum wię­zie­nia.

— Ona bę­dzie szła tym dłu­gim ko­ry­ta­rzem i tam­ty­mi scho­da­mi — wy­ja­śni­ła ko­bie­ta, wska­zu­jąc ręką. Zo­sta­wi­ła mnie na chwi­lę, po czym wró­ci­ła. Za­uwa­ży­łem u niej ozna­ki roz­trzę­sie­nia. — Już idzie! — szep­nę­ła. — Mu­szą ją pod­trzy­my­wać.

Kil­ka chwil póź­niej po raz pierw­szy uj­rza­łem Edith Thomp­son i był to ża­ło­sny wi­dok. Była fi­zycz­nie zła­ma­na, wy­da­wa­ło się, że nie­mal sła­nia się na no­gach; jed­no­cze­śnie spra­wia­ła wra­że­nie, że sta­ra się pa­no­wać nad sobą, że robi wszyst­ko, by umysł kon­tro­lo­wał cia­ło.

Była dość wy­so­ka jak na ko­bie­tę. We­dług wię­zien­nych za­pi­sów mia­ła sto sie­dem­dzie­siąt dwa cen­ty­me­try wzro­stu. W cią­gu trzech ty­go­dni spę­dzo­nych w wię­zie­niu po wy­ro­ku śmier­ci przy­ty­ła pięć ki­lo­gra­mów i wa­ży­ła pięć­dzie­siąt dzie­więć kilo.

Mia­ła na so­bie brzyd­ką wię­zien­ną su­kien­kę ozna­czo­ną strzał­ką, prze­ciw­ko cze­mu wie­lo­krot­nie pro­te­sto­wa­ła. Jed­na ze straż­ni­czek po­wie­dzia­ła mi, że wię­zien­na odzież, któ­rą mu­sia­ła no­sić, bu­dzi­ła w niej ogrom­ny wstręt.

— Dla­cze­go zmu­sza się mnie do no­sze­nia tych po­ni­ża­ją­cych łach­ma­nów?! — krzy­cza­ła. — Moż­na by po­my­śleć, że ni­g­dy wię­cej nie wło­żę mo­ich fu­ter. — Brzmia­ło to jak kwe­stia ze sztucz­ne­go świa­ta ro­man­sów, w któ­rym nie­gdyś żyła my­śla­mi.

Pro­wa­dzo­no ją ko­ry­ta­rzem do izby, któ­rą mia­ła opu­ścić tyl­ko po to, by przejść do szu­bie­ni­cy. Na­gle skie­ro­wa­ła wzrok w moją stro­nę i spo­strze­gła, że przy­pa­tru­ję się jej przez szkla­ne drzwi.

W cią­gu ca­łej mo­jej ka­rie­ry za­wsze sta­ra­łem się, by ska­za­ny prze­stęp­ca zo­ba­czył mnie do­pie­ro w ostat­niej chwi­li. Moje cy­wil­ne ubra­nie w miej­scu, w któ­rym wszy­scy no­szą mun­du­ry, sta­no­wi dla nie­szczę­snej ofia­ry wy­raź­ny i szo­ku­ją­cy sy­gnał, że ob­ser­wu­je ją kat. Tak więc mimo iż było dla mnie ab­so­lut­ną ko­niecz­no­ścią, by wie­czo­rem przed eg­ze­ku­cją zo­ba­czyć ska­zań­ca, usi­ło­wa­łem ro­bić to w spo­sób moż­li­wie nie­na­chal­ny.

Mo­że­cie so­bie wy­obra­zić, jaki zdjął mnie nie­po­kój, kie­dy po­bla­dła twarz pani Thomp­son zwró­ci­ła się ku mnie. Uświa­do­mi­łem so­bie, że mnie roz­po­zna­ła, i spo­dzie­wa­łem się, że ze­mdle­je. Tym­cza­sem mój wi­dok wy­warł wprost od­wrot­ny sku­tek. Unio­sła dum­nie gło­wę, wy­pro­sto­wa­ła przy­gię­tą syl­wet­kę i po­szła ko­ry­ta­rzem z na­gle od­zy­ska­ną god­no­ścią.

Po­ja­wi­ła się na­stęp­na trud­ność. Rap­tem do­tar­ło do mnie, że celę ska­zań­ca dzie­li za­le­d­wie kil­ka me­trów od izby eg­ze­ku­cyj­nej; sta­ło się oczy­wi­ste, że nie­szczę­sna ko­bie­ta bę­dzie rano sły­sza­ła wszyst­kie na­sze czyn­no­ści przy­go­to­waw­cze. Mię­dzy in­ny­mi dźwi­ga­nie w górę wor­ka z pia­skiem wi­szą­ce­go w nocy na sznu­rze oraz spraw­dza­nie za­pad­ni. Po­sze­dłem do na­czel­ni­ka i za­py­ta­łem, czy na ten czas moż­li­we bę­dzie prze­pro­wa­dze­nie pani Thomp­son w inne miej­sce.

— Ro­zu­miem, na czym po­le­ga trud­ność — od­parł na­czel­nik. — Ale nie mogę jej po­now­nie prze­no­sić. Nie da się tego unik­nąć, bę­dzie­cie mu­sie­li ro­bić swo­je jak naj­ci­szej.

Zda­wa­łem so­bie spra­wę, że nie bę­dzie ła­two, ale nic wię­cej nie dało się zdzia­łać.

— Jaki spad za­mie­rza pan jej dać, El­lis?

— Po­sta­no­wi­łem, że dwa me­try osiem. To dwa­dzie­ścia pięć cen­ty­me­trów mniej niż dla ska­zań­ca jej wzro­stu i wagi wy­ni­ka z za­le­ceń Home Of­fi­ce.

Na­czel­nik był wy­raź­nie za­sko­czo­ny.

— My­śla­łem, że za­wsze daje pan wię­cej, niż wy­ma­ga­ją prze­pi­sy. Skąd ta zmia­na?

— Stąd, że mamy do czy­nie­nia z ko­bie­tą. Prze­pi­sy Home Of­fi­ce nie bio­rą pod uwa­gę róż­ni­cy fi­zycz­nej mię­dzy ko­bie­ta­mi a męż­czy­zna­mi.

W tym miej­scu wi­nien je­stem wy­ja­śnie­nie, że im cięż­sza jest wie­sza­na oso­ba, tym krót­szy spad obie­ram, tak więc lżej­szy ska­za­niec ma dłuż­szy spad. Naj­więk­szy, jaki mógł­bym brać pod uwa­gę, wy­no­si dwa i pół me­tra, a cał­ko­wi­ta wy­so­kość pod za­pad­nią to trzy­sta sześć­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów. To kat po­dej­mu­je de­cy­zję o wy­so­ko­ści spa­du, on i tyl­ko on. Uprzed­nio oce­nia wagę i wzrost ska­zań­ca, a tak­że wszyst­kie inne czyn­ni­ki, któ­re na­le­ży uwzględ­nić. De­cy­zja ta ma klu­czo­we zna­cze­nie, bo je­śli nie do­sza­cu­je spa­du, ofia­ra nie umrze na­tych­miast od pęk­nię­cia szyi — a na tym po­le­ga no­wo­cze­sna me­to­da wie­sza­nia — lecz się udu­si. Je­śli na­to­miast prze­sza­cu­je spad, szarp­nię­cie może ode­rwać ska­zań­co­wi gło­wę. Moje ob­li­cze­nia dla Edith Thomp­son skło­ni­ły mnie do wy­zna­cze­nia spa­du mniej­sze­go niż dla męż­czy­zny tego sa­me­go wzro­stu i tej sa­mej wagi; do­ko­na­łem ich i by­łem prze­świad­czo­ny, że ska­za­na umrze od razu.

Tego wie­czo­ru wraz z mo­imi dwo­ma asy­sten­ta­mi wcze­śnie po­ło­ży­li­śmy się spać w przy­dzie­lo­nych nam kwa­te­rach. Na­za­jutrz, w dniu eg­ze­ku­cji, brzask po­wi­tał nas okrop­ną desz­czo­wą po­go­dą. Ba­xter, Phil­lips i ja wsta­li­śmy oko­ło szó­stej trzy­dzie­ści i na­pi­li­śmy się go­rą­cej her­ba­ty. Po­tem po­szli­śmy do izby eg­ze­ku­cyj­nej, żeby po­czy­nić ostat­nie przy­go­to­wa­nia.

Tam­ci za­bra­li się do szy­ko­wa­nia sprzę­tów, ja zaś pod­sze­dłem do celi ska­za­nej i zaj­rza­łem przez wi­zjer. Była siód­ma czter­dzie­ści. Pani Thomp­son na­dal le­ża­ła w łóż­ku i chy­ba spa­ła, bo pa­no­wa­ła ci­sza; sły­chać było tyl­ko ci­chy syk pło­my­ka gazu, któ­ry rzu­cał mdłe świa­tło na su­ro­we sprzę­ty.

Przez ćwierć go­dzi­ny pra­co­wa­łem na po­de­ście, a po­tem uda­łem się zno­wu do celi i wte­dy zo­ba­czy­łem pa­nią Thomp­son obu­dzo­ną. Sta­ła przy koń­cu łóż­ka i wkła­da­ła ubra­nie. O dzi­wo, była ra­do­sna i we­so­ła; śmia­ła się z żar­tów straż­ni­czek, któ­re mia­ły za za­da­nie od­wra­cać jej my­śli od tego, co sta­nie się o dzie­wią­tej. Raz od­wró­ci­ła gło­wę do drzwi, ale oczy­wi­ście nie mo­gła mnie doj­rzeć. Zdzi­wi­łem się i od­czu­łem wiel­ką ulgę, wi­dząc, że ska­za­na jest spo­koj­na; wró­ci­łem do asy­sten­tów o wie­le pew­niej­szy co do prze­bie­gu eg­ze­ku­cji. Wsze­la­ko spra­wy mia­ły po­to­czyć się zu­peł­nie ina­czej, niż wte­dy prze­wi­dy­wa­łem.

Izba eg­ze­ku­cyj­na, przy­po­mi­na­ją­ca szo­pę, była już w za­sa­dzie przy­go­to­wa­na. Je­dy­ne jej wy­po­sa­że­nie, oprócz po­sęp­nie wy­glą­da­ją­cej gór­nej bel­ki, zwo­ju liny i dźwi­gni obok za­pad­ni, sta­no­wi­ło krze­sło. Na szczę­ście mia­ło ono być po­trzeb­ne nie ska­za­nej, lecz ka­pe­la­no­wi. Wie­leb­ny dżen­tel­men po­pro­sił mnie wcze­śniej, że­bym za­ła­twił je dla nie­go, po­nie­waż cier­piał na za­wro­ty gło­wy.

Do eg­ze­ku­cji po­zo­sta­ło tro­chę cza­su i spę­dza­łem go z asy­sten­ta­mi w na­szej kwa­te­rze. O ósmej pięć­dzie­siąt pięć uda­li­śmy się do cen­trum wię­zie­nia, żeby spo­tkać się z na­czel­ni­kiem. Było tam rów­nież paru urzęd­ni­ków; wszy­scy pre­zen­to­wa­li się mi­zer­nie i sta­no­wi­li­śmy ra­zem po­nu­rą, mil­czą­cą gro­mad­kę. Na­czel­nik trzy­mał w dło­ni ze­ga­rek, od­mie­rza­jąc ostat­nie ula­tu­ją­ce se­kun­dy ży­cia pani Thomp­son.

Trzy mi­nu­ty przed dzie­wią­tą usły­sze­li­śmy oso­bli­wy od­głos. Z celi ska­za­nej do­biegł ni­ski jęk. Zlą­kłem się może na­wet bar­dziej niż po­zo­sta­li. Urzęd­ni­cy zdą­ży­li przy­wyk­nąć do tego, że pani Thomp­son okre­so­wo pusz­cza­ją ner­wy, a po­nie­waż kil­ka mi­nut wcze­śniej ich o tym uprze­dzo­no, wie­dzie­li, co się świę­ci. Ja by­łem nie­co zszo­ko­wa­ny, bo kie­dy zo­ba­czy­łem ją wcze­śniej przez wi­zjer, po­czu­łem się ogrom­nie uspo­ko­jo­ny. Póź­niej po­wie­dzia­no mi, że po wło­że­niu ubra­nia zja­dła tost z ma­słem i jabł­ko. Za­cho­wa­ła spo­kój i do­bry na­strój aż do go­dzi­ny eg­ze­ku­cji.

Nie mo­głem po­jąć, dla­cze­go tak na­gle się za­ła­ma­ła; ale po­nie­waż wie­czo­rem do­ra­dzi­łem na­czel­ni­ko­wi, żeby za pięć dzie­wią­ta po­da­no jej so­lid­ną daw­kę bran­dy, na­dal wie­rzy­łem, że ko­bie­ta weź­mie się w garść. Tym­cza­sem wszy­scy mie­li­śmy się stać świad­ka­mi sce­ny, któ­ra ni­g­dy nie znik­nie z mo­jej pa­mię­ci, choć być może nie uda mi się na­le­ży­cie jej tu opi­sać.

Za mi­nu­tę dzie­wią­ta prze­szli­śmy do celi ska­za­nej. Nie cze­ka­jąc na ża­den znak, wkro­czy­łem do środ­ka. Pani Thomp­son była do­szczęt­nie roz­bi­ta i cał­ko­wi­cie utra­ci­ła nad sobą pa­no­wa­nie. Kie­dy wsze­dłem, ka­pe­lan usi­ło­wał po­cie­szać ją sło­wa­mi, a dwie straż­nicz­ki dziel­nie se­kun­do­wa­ły mu w tych wy­sił­kach. Czę­sto­kroć po­tem za­sta­na­wia­łem się, jak one zdzier­ży­ły te strasz­ne męki, bo pa­trzą­cy z ko­ry­ta­rza krzep­cy męż­czyź­ni póź­niej przy­zna­li, że byli na kra­wę­dzi za­ła­ma­nia.

Ka­pe­lan zro­zu­miał moje ski­nię­cie gło­wą i od­su­nął się od pani Thomp­son. Straż­nicz­ki dźwi­gnę­ły szlo­cha­ją­cą ko­bie­tę na nogi, gdyż wła­ści­wie nie mo­gła sama stać.

Moje od­czu­cia wy­my­ka­ją się opi­so­wi. Szloch tej ko­bie­ty i jej pół­przy­tom­ne ru­chy omal nie wy­bi­ły mnie z rów­no­wa­gi, ale po­wta­rza­łem so­bie, że jest tyl­ko je­den hu­ma­ni­tar­ny spo­sób po­stę­po­wa­nia: dzia­łać szyb­ko i uciąć jej mę­czar­nie tak ry­chło, jak to moż­li­we. Ze­bra­łem się w so­bie i bły­ska­wicz­nie skrę­po­wa­łem jej ręce za ple­ca­mi.

Płacz pani Thomp­son mi­ło­sier­nie prze­ry­wa­ły te­raz chwi­le nie­przy­tom­no­ści, któ­re mia­ły trwać do sa­me­go koń­ca. Osu­nę­ła się na krze­sło, a ja, uświa­do­miw­szy so­bie, że trze­ba się­gnąć po środ­ki awa­ryj­ne — choć mia­łem na­dzie­ję, że oka­żą się zby­tecz­ne — za­wo­ła­łem mo­ich asy­sten­tów i dwóch straż­ni­ków z Pen­to­nvil­le.

— Ze­pnij­cie jej pa­skiem spód­ni­cę w kost­kach — po­le­ci­łem Ba­xte­ro­wi i Phil­lip­so­wi, po czym zer­k­ną­łem na straż­ni­ków. — Póź­niej weź­cie ją wszy­scy ra­zem i za­nie­ście do szu­bie­ni­cy.

Wte­dy ich zo­sta­wi­łem i po­spie­szy­łem do izby eg­ze­ku­cyj­nej. Cała czwór­ka do­tar­ła tam po dłuż­szej chwi­li, dźwi­ga­jąc ska­za­ną. Wy­glą­da­ła, jak­by już była mar­twa. Drzwi, przez któ­re mu­sie­li wnieść bez­wład­ne cia­ło, były wy­jąt­ko­wo wą­skie; jak zdo­ła­li się przez nie prze­ci­snąć wraz z cię­ża­rem — tego do dziś nie po­tra­fię zro­zu­mieć.

Na chwi­lę od­wró­ci­łem się do nich ty­łem, ale kie­dy zna­leź­li się przy za­pad­ni, na­ło­ży­łem na gło­wę i twarz ska­za­nej bia­ły kap­tur i wsu­ną­łem nań pę­tlę. Wi­dok trzy­ma­nej przez czte­rech męż­czyzn ko­bie­ty ze skrę­po­wa­ny­mi no­ga­mi na za­pad­ni przy­pra­wiał o nie­zno­śny ból. Jej gło­wa opa­dła do przo­du na klat­kę pier­sio­wą i ska­za­na była cał­ko­wi­cie nie­świa­do­ma tego, co się dzie­je.

Nie cze­ka­jąc ani chwi­li, żeby nic wię­cej się nie wy­da­rzy­ło, szarp­ną­łem dźwi­gnię. Je­den szyb­ki ruch mo­je­go nad­garst­ka spra­wił, że pani Thomp­son znik­nę­ła z pola wi­dze­nia.

Umar­ła mo­men­tal­nie i bez­bo­le­śnie. Zo­ba­czy­łem ją póź­niej, po­ma­ga­jąc pie­lę­gniar­ce w nie­mi­łym za­ję­ciu, ja­kim było wkła­da­nie cia­ła do trum­ny. Jej twarz była spo­koj­na i wy­ra­ża­ła opa­no­wa­nie, jak­by ko­bie­tę zmo­rzył ła­god­ny sen.

Kie­dy było już po wszyst­kim, za­stęp­ca sze­ry­fa oznaj­mił mi, że jest za­do­wo­lo­ny z prze­bie­gu eg­ze­ku­cji i było to swo­iste po­cie­sze­nie po burz­li­wych chwi­lach, ja­kie wszy­scy prze­szli­śmy. Na­czel­nik tak­że wy­ra­ził się póź­niej w spo­sób rów­nie po­chleb­ny. Po­wie­dzia­łem mu, że zdu­mia­ła mnie rap­tow­na zmia­na na­stro­ju pani Thomp­son, jej za­ła­ma­nie; chcia­łem wie­dzieć, czy pięć mi­nut przed eg­ze­ku­cją, zgod­nie z moją radą, po­da­no jej bran­dy.

Po­krę­cił gło­wą.

— Po­pi­ja­ła bran­dy już od ósmej rano — od­parł.

Je­stem pew­ny, że dok­tor Mor­ton przy­jął taką me­to­dę, istot­nie pra­gnąc ulżyć ska­za­nej w ostat­nich chwi­lach, ale na­dal mam po­czu­cie, że gdy­by za­miast są­czyć al­ko­hol ły­ka­mi, wy­chy­li­ła jed­ną szkla­ni­cę za pięć dzie­wią­ta, kie­dy stra­ci­ła nad sobą pa­no­wa­nie, oszczę­dzo­no by jej strasz­li­wych cier­pień.

Fred­die­go By­wa­ter­sa po­wie­szo­no w Pen­to­nvil­le tego sa­me­go dnia o tej sa­mej go­dzi­nie. W celi śmier­ci na­pi­sał, że Edith Thomp­son była cał­ko­wi­cie nie­win­na i że nic nie wie­dzia­ła o jego za­mia­rze za­bi­cia jej męża. Nie mia­ła po­ję­cia, że tam­te­go fe­ral­ne­go wie­czo­ru w Il­ford jej ko­cha­nek czai się w ciem­no­ści. „Wie­sza­ją nie­win­ną ko­bie­tę”, stwier­dził na ko­niec.

Po­wie­dzia­no mi póź­niej, że szedł na śmierć „zde­cy­do­wa­nie i pew­nie”.

Polecane dla fanów literatury faktu

Spo­wiedź pol­skie­go kata — Je­rzy An­drzej­czak

Wy­daw­nic­two Ak­ty­wa

Rok: 2018

Stron: 272

Opra­wa: mięk­ka

Wy­da­nie: II

Za­mó­wie­nia:

www.wy­daw­nic­two­ak­ty­wa.pl

Kto by po­my­ślał, że kat do eg­ze­ku­cji za­kła­da bia­łe rę­ka­wicz­ki? A jed­nak ry­tu­ały tego typu mają dać ułu­dę po­ma­ga­ją­cą upo­rać się z emo­cja­mi — oczy­wi­ście sym­bo­licz­ną, za­ko­py­wa­ną w trum­nie wraz ze zwło­ka­mi. Wspo­mnień tego typu nie da się jed­nak zu­peł­nie po­grze­bać i po­dob­nie jak au­tor, i czy­tel­nik po­zna­ją­cy kata sta­le się z tą praw­dą kon­fron­tu­je.

— Czy swo­je bia­łe rę­ka­wicz­ki, w któ­rych pan za­bi­jał, wrzu­cił pan do trum­ny na pier­si ofia­ry?

— Tak — pada po­twier­dze­nie. — To nie­pi­sa­na tra­dy­cja…

Tło książ­ki Je­rze­go An­drzej­cza­ka sta­no­wi sto­su­nek każ­de­go z nas do kary śmier­ci. Po­zna­je­my w niej bo­wiem nie tyl­ko kata, ale też ska­za­nych ocze­ku­ją­cych na ko­stu­chę. Książ­ka wy­mu­sza przez to za­da­wa­nie so­bie wie­lu py­tań i bez­po­śred­nio kon­fron­tu­je czy­tel­ni­ka z wła­snym sto­sun­kiem do za­bi­ja­nia, robi to jed­nak w spo­sób uczci­wy. Nie­ja­ko jak w są­dzie, po­zwa­la wy­słu­chać obu „stron” — ko­goś, jak się zda­je bez­na­mięt­nie i na zim­no od­bie­ra­ją­ce­go ży­cie oraz wie­lu spraw­ców za­bójstw, któ­rzy stra­ci­li pa­no­wa­nie nad sobą i rze­czy­wi­ście ża­łu­ją swo­ich czy­nów.

Ja­ro­sław Stu­kan

Pol­scy se­ryj­ni mor­der­cy — Ja­ro­sław Stu­kan

Wy­daw­nic­two Ak­ty­wa

Rok: 2018

Stron: 276

Opra­wa: mięk­ka

Wy­da­nie: II

Za­mó­wie­nia:

www.wy­daw­nic­two­ak­ty­wa.pl

Je­rzy An­drzej­czak o książ­ce:

Au­tor od stro­ny na­uko­wej pró­bu­je od­kry­wać mrocz­ne ta­jem­ni­ce ludz­kie­go be­stial­stwa. Z pre­cy­zją ana­li­zu­je od stro­ny psy­cho­lo­gii przy­czy­ny, któ­re do­pro­wa­dza­ją do zbrod­ni oraz ich prze­bieg. To taka sek­cja zbrod­ni, w któ­rej ze spo­ko­jem i cier­pli­wo­ścią pró­bu­je po­znać mo­ty­wy kie­ru­ją­ce se­ryj­ny­mi za­bój­ca­mi. Każ­de­mu szcze­gó­ło­wi przy­glą­da się przez przy­sło­wio­we szkło po­więk­sza­ją­ce. Jak do­świad­czo­ny de­tek­tyw usi­łu­je usta­lić za­leż­ność mię­dzy róż­ny­mi czyn­ni­ka­mi, głów­nie śro­do­wi­sko­wy­mi, a prze­stęp­czo­ścią. Przy­ta­cza licz­ne przy­kła­dy, gdy ura­zy psy­chicz­ne, ja­kich czło­wiek do­zna­je w dzie­ciń­stwie i wcze­snej mło­do­ści, czę­sto by­wa­ją przy­czy­ną pa­to­lo­gicz­nych za­cho­wań w póź­niej­szym ży­ciu.

Li­ta­nia pol­skich se­ryj­nych mor­der­ców jest dłu­ga — 38 osób! Au­tor przed­sta­wia ich po­sta­cie, do­dat­ko­wo kre­śląc syl­wet­kę ty­po­we­go se­ryj­ne­go mor­der­cy oraz spo­sób jego dzia­ła­nia.

Se­ryj­ni mor­der­cy — Ja­ro­sław Stu­kan

Wy­daw­nic­two Ak­ty­wa

Rok: 2017

Stron: 322

Opra­wa: mięk­ka

Wy­da­nie III po­pra­wio­ne

Za­mó­wie­nia:

www.wy­daw­nic­two­ak­ty­wa.pl

Au­tor o książ­ce:

Książ­ka, któ­rą od­da­ję do rąk czy­tel­ni­ka, nie wy­ja­śnia, skąd bio­rą się se­ryj­ni mor­der­cy. Od­po­wiedź na to py­ta­nie jest nie­wąt­pli­wie naj­trud­niej­sza i wy­ma­ga wie­lu lat pra­cy oraz kon­tak­tu ze spraw­ca­mi. Na pod­sta­wie ze­bra­ne­go ma­te­ria­łu mogę je­dy­nie przed­sta­wić syl­wet­kę ty­po­we­go se­ryj­ne­go mor­der­cy oraz nie­któ­re róż­ni­ce wy­stę­pu­ją­ce mię­dzy spraw­ca­mi. Szcze­gól­ne zna­cze­nie przy­wią­zu­ję do przed­sta­wie­nia ca­ło­kształ­tu dzia­ła­nia se­ryj­nych mor­der­ców, któ­ry, jak my­ślę, może być przy­dat­ny w ich ści­ga­niu.

Be­stie. Zbrod­nie i kary — Ja­nusz Ma­ciej Ja­strzęb­ski

Wy­daw­nic­two Ak­ty­wa

Rok: 2017

Stron: 671

Opra­wa: mięk­ka

Wy­da­nie II

Za­mó­wie­nia:

www.wy­daw­nic­two­ak­ty­wa.pl

Ja­ro­sław Stu­kan o książ­ce:

„Be­stie. Zbrod­nie i Kary” Ja­nu­sza Ma­cie­ja Ja­strzęb­skie­go to książ­ka o naj­więk­szych zbrod­nia­rzach w po­wo­jen­nej Pol­sce, uj­mu­ją­ca te­mat w spo­sób cie­ka­wy i bez­par­do­no­wy, bez zbęd­nych upięk­szeń czy eu­fe­mi­stycz­nych pół­słó­wek. Wśród okry­tych złą sła­wą bo­ha­te­rów pu­bli­ka­cji od­naj­dzie­my naj­więk­szych se­ryj­nych mor­der­ców tam­tych cza­sów, ta­kich jak: Le­szek Pę­kal­ski (któ­ry — no­men omen — wkrót­ce wyj­dzie na wol­ność po od­by­ciu za­są­dzo­nej kary); Ka­rol Kot, bę­dą­cy prze­stęp­czym ewe­ne­men­tem na ska­lę świa­to­wą, czy też Wła­dy­sław Ma­zur­kie­wicz — nie­ty­po­wy w swo­jej ka­te­go­rii prze­stęp­ca dzia­ła­ją­cy w okre­sie II woj­ny świa­to­wej oraz wie­lu in­nych, nie­sza­blo­no­wych przed­sta­wi­cie­li świa­ta prze­stęp­cze­go.

Pro­gno­zo­wa­nie Psy­cho­lo­gicz­no-Kry­mi­no­lo­gicz­ne – Ja­ro­sław Stu­kan

Wy­daw­nic­two Ak­ty­wa

Rok: 2019

Stron: 298

Opra­wa: mięk­ka

Wy­da­nie I

Za­mó­wie­nia:

www.wy­daw­nic­two­ak­ty­wa.pl

Pro­gno­zo­wa­nie psy­cho­lo­gicz­no-kry­mi­no­lo­gicz­ne to czyn­ność po­dej­mo­wa­na przez bie­głe­go psy­cho­lo­ga są­do­we­go, ma­ją­ca na celu prze­wi­dy­wa­nie ry­zy­ka re­cy­dy­wy u ska­za­ne­go — naj­czę­ściej za za­bój­stwo — sta­ra­ją­ce­go się o przed­ter­mi­no­we wa­run­ko­we zwol­nie­nie. Tym sa­mym tłem książ­ki jest współ­pra­ca bie­głe­go psy­cho­lo­ga z są­dem pe­ni­ten­cjar­nym, dla któ­re­go ten opi­niu­je rów­nież w spra­wach z za­kre­su prze­rwy w wy­ko­na­niu kary, ale tak­że wy­da­wa­nie eks­per­ty­zy dla sądu kar­ne­go w spra­wach, w któ­rych istot­na jest pro­gno­za po­wie­la­nia lub do­ko­na­nia prze­stęp­stwa przez oskar­żo­ne­go.

Książ­ka zo­sta­ła na­pi­sa­na z my­ślą o bie­głych psy­cho­lo­gach są­do­wych oraz psy­cho­lo­gach pe­ni­ten­cjar­nych, acz­kol­wiek jej te­mat po­zo­sta­je w ob­sza­rze za­in­te­re­so­wań rów­nież: praw­ni­ków, kry­mi­no­lo­gów, spe­cja­li­stów z za­kre­su re­so­cja­li­za­cji, so­cjo­lo­gów oraz pra­cow­ni­ków służ­by wię­zien­nej.