Dzień drogi do Meorii - Marek Oramus - ebook

Dzień drogi do Meorii ebook

Marek Oramus

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Powieść z gatunku fantastyki naukowej. Sumuje ona doświadczenia polskiej szkoły fantastyki socjologicznej, jej tytuł nawiązuje do wzorcowego miasta komunistycznego z Obłoku Magellana Stanisława Lema.

Głównym bohaterem jest Quiston Fa – suweren. Jest jednym z renegatów – buntowników, którym udało się uciec z ojczystego świata opanowanego i okupowanego przez obcą rasę Hoam. Dostaje on zadanie wyruszenia w charakterze agenta specjalnego do zniewolonego świata.

źr. Wikipedia

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 510

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Marek Oramus

Dzień drogi do Meorii

Strona redakcyjna

Opracowanie typograficzne serii

Marek K. Zalejski

I Insi racja na okładce

Janus/ Gutkowski

Linoryt na frontyspisie

Janus/ Gutkowski

Redaktor

Mirosław Kowalski

Redaktor techniczny

Józef Grabowski

Korektor

Jolanta Rososińska

ISBN 83-207-1264-5

Copyright © by Marek Oramus, Warszawa 1990

Design and illustrations © copyright by artists. Warszawa 1990

Printed in Poland

Państwowe Wydawnictwo „Iskry”. Warszawa 1990 r.

Wydanie 1. Nakład 29 800+200 egz.

Ark. wyd. 19.6. Ark. druk. 19.

Papier offset, kl. V. 70 g. 61 cm (rola).,

Łódzka Drukarnia Dziełowa. Zam. nr 348/1100/89. A-96

KOT NA BALKONIE. BRUK

Szary, zwalisty budynek z płyty wyglądał jak dotknięty dobrodziejstwem kaca pijak, który po krótkiej walce podjął decyzję obalenia się na plecy, ale w trakcie tego manewru zasnął. Ściany z biegiem czasu rozjechały się. wiejące często wiatry dopełniły reszty, dach przesunął się na bakier jak czapka – z daleka szkoła wydawała się kombinacją przypadkowych ele­mentów. sczepionych ze sobą byle jak. Z bliska jednak szare pudło prezen­towało się solidniej, w każdym razie Skrzeczowąs. zatrzaskując pozbawio­ne zamka drzwi wejściowe, nic obawiał się już że lada moment cały ten majdan zwali mu się na łeb.

Za drzwiami wchodziło się w ciemny korytarz, rozświetlany burą poświatą, przedostającą się z trudem przez błony okien. Co drugie z nich zabite było nieprzezroczystą płytą albo tekturą. Korytarz, wypełniony wonią stęchlizny i brudu, wiódł wzdłuż szeregu drzwi bez napisów i nume­rów. Pod ścianami, z których farba zeszła chyba nazajutrz po potopie, poniewierały się strzępy szeleszczącej folii, kawałki jakichś elementów, gruz. Kurz zalegał wszędzie grubym kożuchem. Kopnięta puszka zaklekota­ła po posadzce i na moment wyrwała Skrzeczowąsa z rozmyślań. Doświad­czał uczucia absolutnej obcości tej akurat chwili i tej sytuacji, jak wtedy, gdy wlazł tu po raz pierwszy. Dopiero teraz odkrył, że ściany monstrualne­go baraku podają go sobie jak kłopotliwy fant. Zatrzymał się, oparł rękę o mur, żeby poczuć jego chropowatość i chłód. Serce tłukło się w nim bez powodu, mętlik w głowie nic ustępował. Krótki postój nie przyniósł żadnej ulgi.

Drzwi do pokoju doc-dyrów były uchylone, przez szparę wydobywało się światło, znacząc na brudnej szarości złotą linię. Skrzeczowąs nie zamierzał jej przekraczać. Pracę w szkole rozpoczął od rozpaczliwych prób zyskania orientacji, zarówno w plątaninie korytarzy, co okazało się tylko pozornie trudne, jak i w sytuacji. Miał kłopoty z przeniknięciem jej, z umieszczeniem siebie w nowym kontekście zawodowym i towarzy­skim. Rola edukatora, osaczonego gąszczem przepisów, zakazów, wymo­gów, nękanego przez kontrole, traktowanego z najwyższą podejrzliwo­ścią – sprawiła mu więcej trudności, niż przypuszczał. Niemało dni osiadło kurzem na jego ubraniu, nim zyskał jakie takie rozeznanie w tej dżungli. Z czasem zaczął brać to na wyczucie: w miarę jak panika cichła w jego głowie, jak stabilizacja miękką dłonią koiła jego mózg, dni układały się same. Ktoś życzliwy wyregulował zegar w organizmie Skrzeczowąsa, przy­zwyczaił do regularności słów, czynności, dochodów. Ostrzegawcze myśli coraz trudniej przebijały się przez pancerzyk przyzwyczajenia, coraz mniej im poświęcał uwagi, wbrew dawnemu przyrzeczeniu, że już nie da się wpakować w życiową pułapkę.

No i teraz w jego głowie rozszalał się dzwonek, zaskakując go jak śpiącego ucznia. Zdumiało go, jak cienko zarosły stare blizny.

W pokoju za nie domkniętymi drzwiami zastał czterech mężczyzn: doc-dyrów Oczopląsa i Kutafona, prof-dyra Melinosa oraz tykowatego osobnika w wytartym chałacie. Ten ostatni kręcił się w okolicach gruchy agregatu propagandowego – aproba, zdejmując zgrabnie tylną ściankę i szperając z wprawą jedną ręką w tekturowej torbie na narzędzia. Z tektury, mocno wystrzępionej na kantach i zagięciach, nadłamanej, złuszczały się resztki farby. Kutafon z Melinosem asystowali mu radośnie, to podając rozmaite przedmioty czy szmaty, to pochylając się wraz z nim nad zasłanym szpargałami stołem. Oczopląs ze środka pokoju, z rękami w kieszeniach, śledził ich poczynania z szacunkiem.

– Wesół dzień! – powiedział Skrzeczowąs. Zdjął z gwoździa chałat roboczy, powiesił na jego miejscu przydziałowy beret i z chałatem w ręku opadł ciężko na krzesło. – Wesół dzień! – powtórzył głośniej.

Tym razem edukatorzy, zamiast wrzasnąć zgodnym chórem: „Wesół dzień!”, odburknęli tylko niechętnie. Oczopląs, dalej z rękami w kiesze­niach, odwrócony bokiem, wręcz prychnął lekceważąco. Tylko nieznajomy zwrócił ku Skrzeczowąsowi poczciwe oblicze i uśmiechnął się szeroko.

– Jaki tam wesół – odezwał się młodzieńczym głosem, który kontrastował z przygarbioną sylwetką. W jego twarzy była jakaś skaza, którą uśmiech uwyraźnił. Reperator w ogóle wydał się Skrzeczowąsowi jedną wielką kakofonią. Tylko jego ruchy były płynne, wymierzone. Czekał przez chwilę na reakcję Skrzeczowąsa, potem wrócił do aproba.

– Spuścimy teraz płyn chłodniczy – objaśnił Melinosa i Kutafona.

– W ten sposób będziemy mogli wydostać ten zbiornik. – Puknął kilkakrot­nie w ściankę kluczem, nasłuchując. – Nieszczelny, skubaniec. Trzeba wymienić. Później spróbujemy dostać się do uszkodzonych bloków pro­gramowania. Przy okazji wyczyści się filtr, uzupełni poziom chłodziwa w instalacji i będzie grał jak złoto. – Mówił to nie przerywając rutynowych czynności. Klucz błysnął w jego ręku, był z metalu i Skrzeczowąs od razu nabrał respektu do nieznajomego. Zgrzytnął kurek, płyn miodową strugą zaczął ściekać do wyszczerbionego wiadra.

Klucz stuknął o blat stołu. Dopadli go Melinos z Kutafonem, wydziera­jąc sobie narzędzie z rąk.

Reperator położył władczo rękę na skrzyni aparatu jak na grzbiecie wiernego zwierzęcia. Zabębnił palcami w pokrywę i znowu spojrzał na Skrzeczowąsa.

– Ale barachło, co? – Jego uśmiech frapował, wbrew woli nastawiał do chłopaka życzliwie. – Renegaci mają sto razy lepsze. Małe, zgrabne, z ogromnymi ekranami... A obraz jaki!

– Te też są niezłe – powiedział niepewnie doc-dyr Kutafon. Wciąż nie mógł wypuścić klucza. Jego palce gładziły metal pieszczotliwie. – Trze­ba je tylko właściwie użytkować.

– Gówno prawda – w głosie reperatora zabrzmiała pobłażliwość. – Te kobyły wysiadają po miesiącu. Grzeją się jak diabli. Bywały przypadki zapalenia, a nawet eksplozji. Nikt mi nie wmówi, że dobre jest dla mnie to, co może mnie zabić.

Kutafon z Melinosem stali w pełnym zakłopotania milczeniu, zastanawiając się, co począć z uzyskaną informacją. Żal im było rozstawać się z kluczem. Wyręczył ich Oczopląs, który zaatakował pierwszy.

– Drogi panie wykonawco ósmej kategorii – rzekł miękkim false­tem, życzliwie nawet, wpatrując się w znak natryśnięty farbą na chałacie reperatora. – Od dłuższego czasu przyglądam się z szacunkiem pańskiej pracy tutaj. Ma pan bez wątpienia zręczne palce i sporą wiedzę o tych agre­gatach.

– Znam je na wylot – wtrącił prostodusznie młodzieniec. Uśmiechał się, patrząc prosto w oczy Oczopląsa, jakby spodziewał się dalszego ciągu pochwały.

– Ale pańskiej fachowości nie towarzyszy, hm... świadomość za­wodowa. Tak między nami mówiąc, nie kocha pan ani nie szanuje swojej pracy. Inaczej nie zdradzałby pan przy byle okazji ważnych tajemnic produkcyjnych ani służbowych, naginając rzeczywistość do renegackich wizji propagandowych. Pan tu uprawia wrogą propagandę, ot co. Jako odpowiedzialny pracownik Frontu Kształtowania Opinii powinien pan doceniać wysiłek i szlachetne intencje Braci Większych, którzy znacznym nakładem sił i środków produkują dla naszego oświecenia te aproby. Nie­stety – westchnął ze smutkiem – chyba złożę meldunek o tym, co tu usłyszałem.

– Ja to zrobię pierwszy! – podchwycił entuzjastycznie Kutafon.

Uśmiech opuścił stopniowo twarz reperatora, ale jej uszczęśliwiony albo natchniony wyraz pozostał.

– O! – powiedział. – Zbiornik już pusty.

Podważył go jednym ruchem klucza i tą samą ręką pochwycił w powie­trzu. Postukał w osmalone grzbiety kaset programowania. Potem jął grze­bać w torbie. Przez cały czas używał tylko lewej ręki, prawa zwisała bez­władnie wzdłuż tułowia.

– Mógłbym obejrzeć pańską blokadę? O ile dobrze się orientuję, drugi etap reformy objął też ósmą kategorię – wtrącił się Skrzeczowąs.

– E tam, zaraz objął. Poluzowali dwa milimetry i tyle.

Skrzeczowąs przykucnął i dotknął palcami unieruchomionego nad­garstka. Wyczuł ukrytą pod rękawem mocną, twardą obręcz, połączoną za pomocą przegubu ze sztywnym płaskownikiem wszytym w materiał spodni. Przyjrzał się mechanizmowi: między obręczą a płaskownikiem było około centymetra luzu. Dzięki przegubowi reperator mógł wykonywać ograniczone ruchy dłonią, co zaraz zademonstrował, chwytając z niebywa­łym kunsztem rozmaite narzędzia.

– Zaraz, zaraz... teraz przypomniałem sobie, że ósmej chyba jeszcze nie ruszyli. Obejmie ją dopiero trzeci etap reformy, w dwóch podetapach. Należy pan więc do grona wyróżnionych. Gremium Złączonych Rąk, a może i sam Wielki Przewodnik, obdarzyli pana zaufaniem...

– I dlatego nie wolno mi krytykować aprobów? – reperator grzebał w plątaninie rurek, szklanych baniek, zwężek. Wydobył z torby miernik i przejechał nim szybko po grzbietach kaset. Błyskawicznie wymienił je co do jednej i zwrócił się w stronę audytorium. – Owszem, należę do Ligi „Młodość-Postęp”. W dzisiejszych czasach trzeba do czegoś należeć.

– Najmocniej pana przepraszam – wybąkał Oczopląs.

Reperator zbył go machnięciem wolnej ręki.

– Iii tam – powiedział. – Ale rozumiem pana. Każdy lubi się wyka­zać, jeśli tylko ma okazję.

– Od razu wyczułem, że z pana swój chłop! – zawołał gromko Kutafon, przysuwając się do a próba.

– Źle mnie pan zrozumiał... – zaczął Oczopląs.

– Zrozumiałem pana należycie. Widzi pan, zbyt daleko posunięta bezkrytyczność wobec rzeczywistości nie jest bardzo ceniona ani tu, ani tam – pokazał wzrokiem sufit. – Ciekawe, czy na własnym polu zawodo­wym jest pan tak samo gorliwy.

– Kierownictwo mnie chwali...

– To może świadczyć źle o kierownictwie – rzekł tajemniczo jedno­ręki. – Owszem, można i należy przestrzegać zasad, ale z umiarem, bez popadania w przesadę.

– Jeszcze raz przepraszam...

– Nie można jednak nie zwracać uwagi na to, o czym szumi ulica. Utrzymując w tajemnicy rzeczy oczywiste niczego nie chronimy, robimy durni nie z ludzi, a z siebie. Każde dziecko wie, że te kobyły są do luftu. Grzeją się i dup! – wybuchają. Jeśli mówię o tym otwarcie, to dlatego, że nie Bracia Więksi produkują je dla nas, tylko tacy sami jak my śmiertel­nicy. Wewnętrzna ułomność człowieka sprawia jednak, że z powierzonych części, z opracowanej specjalnie dla nas konstrukcji powstaje twór odległy od doskonałości. Mimo to, dla uwiarygodnienia produktu, nakleja się nań znaki firmowe Braci Większych.

– Bez ich zgody? Takie posunięci« powodują przecież utratę auto­rytetu przez Braci, stanowią nadużycie ich zaufania – zastanawiał się Skrzeczowąs.

– To niegodziwe! – wychrypiał Kutafon.

– Nadużycie – nie. Bracia Więksi nie są w stanie doglądać wszystkie­go osobiście. Przynajmniej małą cząstkę pracy nad naszą przemianą musimy wykonać sami. Z początku może nieudolnie – byle samodzielnie. Nie wątpi pan chyba, że oni bez trudu zrobiliby za nas te aproby, nie gorsze od renegackich, a także buty, chałaty i wiele innych rzeczy, które nam kiepsko wychodzą – tylko do czego to prowadzi? Do ubezwłasnowolnie­nia. A na cóż komu partner, który nic nie wnosi? Nie żądajmy zbyt wiele. Wystarczy, że tchnęli w naszą cywilizację nowego ducha, zainspirowali, wskazali kierunek przemiany... – zamyślił się. – Upłynie jeszcze sporo czasu, zanim zaczniemy w pełni korzystać z owoców kontaktu. Proces ten opóźnia się wyłącznie z naszej winy. Rozumie pan... nie wszyscy dorośli.

– Więc może pewne innowacje wprowadzono za wcześnie?

– Nie. Musimy uczyć się odpowiedzialności za swój los. Tej samej od­powiedzialności, której brak doprowadził do tragedii Erę Wielkiego Błą­dzenia. Oni nie mogą tylko w nas inwestować. Nasza przemiana wewnętrzna odbywa się w ramach szerokiej – może nawet za szerokiej – samorząd­ności.

Ale kiedyś, gdy warunki materialne i świadomość ludzi osiągną pełną zgodność, odpowiedzialność będziemy mieć już we krwi. Bez tego ani rusz.

– Przypuśćmy, że ma pan rację. Ale nie powie pan chyba, że to stoso­wanie blokad zbliża nas do celu?

– A właśnie że powiem. Blokady, jak panom wiadomo, wprowadzone zostały na polecenie Wodza Wodzów, Hebro Bresticzkera. Ideę, która temu przyświecała, da się streścić następująco. Do czasu kontaktu z cywili­zacją Hoam człowiek należał do najbardziej nieobliczalnych ras w ko­smosie. Podejmował działania na coraz większą skalę, nie licząc się z nikim i niczym. Ani pytał o skutki, wręcz lekceważył to, co z aplikowanych plane­cie uderzeń wynikało na jutro i pojutrze. Ta iście dziecięca niefrasobliwość doprowadziła do potwornego zdewastowania własnej planety, wytrzebienia znakomitej większości gatunków żywych, do tragedii własnych społe­czeństw wreszcie. Zbyt zdolny w wymyślaniu sposobów i narzędzi potęgują­cych jego możliwości pozostał człowiek absolutnym inwalidą, gdy szło o umiejętność przewidywania skutków. Był jak gdyby jednostronnie rozwi­niętym osiłkiem, używającym tej siły na własną szkodę i pognębienie. Krach Ery Wielkiego Błądzenia to tylko skromna zapowiedź tragedii, która się dopiero szykowała – całkowitego, masowego samounicestwienia. U na­szych przodków – westchnął – wszystko się odbywało na ogromną skalę. Hoam nas ocalili, rzecz jasna, otworzyli nam oczy i dusze. Wódz Wodzów w przebłysku genialności zrozumiał, że aby człowiek mógł istnieć nadal, a w przyszłości uniknąć podobnych zagrożeń, należy go pomniejszyć, uskromnić, ograniczyć – do czasu, oczywiście, aż jednostronność jego rozwoju ustąpi miejsca harmonii. Zewnętrznym tego wyrazem było właśnie wprowadzenie blokad w trzecim roku Nowej Ery.

– Myślałem, że chodziło raczej o zademonstrowanie swoistego kompleksu sługi – przez zewnętrzne upodobnienie się do swego pana – zauważył Skrzeczowąs.

– To prymitywna i złośliwa wykładnia, lansowana usilnie przez Renegatów. Należało za wszelką cenę ratować człowieka przed nim samym. Znacie oczywiście żywioły, które zaprowadziły Epokę Wielkiego Błądzenia w ślepy zaułek?

– Zadufanie. Fascynacja. Rozmach. Beztroska! – wyrecytował ochoczo Kutafon.

– Właśnie. Wystarczyło je po prostu zanegować, by doprowadzić do poprawy sytuacji. Tą negacją wszystkich czterech żywiołów od razu stał się genialny wynalazek blokady. Z przyczyn technicznych nie udało się objąć nim każdego, w każdych okolicznościach, niemniej stosowany konsekwen­tnie przez tyle dziesiątków lat przyniósł już zauważalne zmiany mental­ności.

– Nic tylko gratulować – pokiwał głową Skrzeczowąs. – Powiedzmy, że blokady spełniały pozytywną rolę sto lat temu. Dziś – w sytuacji powszechnego, wielkiego niedostatku, nabrzmiewających potrzeb, stosowanie ich mija się chyba z celem. Gdyby część wykonaw­ców – nie wszyscy, pewna liczba – zrezygnowała z blokad... zaczęła praco­wać na dwie ręce, produkcja zapewne by wzrosła dość zauważalnie?

– Znowu się pan myli – rzekł łagodnie wykonawca. – Przede wszystkim nie osiągnęliśmy jeszcze właściwego poziomu harmonii, nie wyzbyliśmy się do końca szkodliwej jednostronności. Pracy obliczonej na lata nie da się odwalić w przeciągu tygodnia. Natomiast argumentowanie powszechną nędzą – gdyż do tego sprowadza się pański zarzut – pachnie mi demagogią. Naprawdę nie jest aż tak źle, na niektórych odcinkach notuje się stałe tendencje do poprawy. Przypuśćmy jednak, choć to absurd, że zlikwidowaliśmy blokady. Pomińmy uboczny skutek w postaci szoku psychicznego; większość typów ludzkich źle znosi nagłe zmiany. Rzecz wcale nie w dodatkowych rękach, nawet milion dodatkowych rąk niczego nie zdziała, gdy są puste. Coś trzeba do nich włożyć. Stosowanie blokad to nie tylko moda, tradycja, czy wyraz uznania dla osiągnięć Hoam. Owszem, praca jedną ręką może świadczyć o przemożnej chęci upodobnie­nia się do Hoam pod każdym względem. Przede wszystkim jednak jest kapitalnym wyrazem naszego myślenia o przyszłości, zorientowania na przyszłość.

– Nie rozumiem.

– To proste: kiedy nadejdzie czas, nastąpi zespolenie warunków zewnętrznych z wewnętrznymi, materii ze świadomością – harmonijne zespolenie – zdejmiemy nasze ograniczniki. Nie tylko w postaci tych blo­kad. Co wtedy nastąpi? Wybuch, proszę panów... ale wybuch kontrolowa­ny. Blokada jest jednym z wyznaczników możliwości naszej rasy, świadectwem jej potencji. Można śmiało powiedzieć, że pęczniejemy od możliwości, energia indywidualna i społeczna wzrasta do tego stopnia, iż sami musimy nakładać jej tłumik. Dopóki nie ustąpią bariery niższego rodzaju, musimy być powściągliwi. Lecz przyjdzie taki czas... Nie wierzy pan?

– Czy ja wiem? – wzruszył ramionami Skrzeczowąs. – Tylko po czym poznamy, że ten czas już nadszedł? Kto nam powie?

– No? – uśmiechnął się reperator. – Już zna pan odpowiedź, prawda? – Wrzucił wymontowane kasety do torby, założył zbiornik i umie­ścił lejek w otworze wlewowym. Teraz już bez żadnego skrępowania poma­gał sobie unieruchomioną ręką, której dłoń zdawała się tańczyć wokół nadgarstka. Dźwignął nie bez wysiłku wiadro i precyzyjnie zlał zawartość. Dokręcił tylną ściankę, a Melinos z Kutafonem bez żadnej zachęty prze­toczyli aprob na dawne miejsce.

– Gotowe – powiedział wykonawca. Wytarł ręce w pakuły, które troskliwie zawinął w foliową płachtę. Wcisnął małą kostkę w ściance aproba – jedyny regulator odbioru.

– Musi się trochę nagrzać. – Chłopak był gotów do wyjścia. – Kto podpisze?

Po krótkich targach podpisał prof-dyr Melinos. Wykonawca zabrał arkusz. nawet nań nic spoglądając, po czym wyszedł bez pożegnania.

– Chyba nie doniesie na mnie, co? – zaśmiał się nerwowo Oczo­pląs. – Głupio się zachowałem, bez dwóch zdań! Strofować takiego światłego aktywistę! – palnął z rozmachem pięścią w otwartą dłoń.

– Dziwmy facet – stwierdził w zadumie Skrzeczowąs. – Mam ostat­nio szczęście do dziwaków.

Ponieważ ekran odbiornika pozostawał ciemny, Melinos z Kutafonem spojrzeli na niego pytająco. Oczopląs zaś – z niechęcią.

– Wczoraj, gdy w racałem do żyjni, jakiś facet w ciężarówce często­wał papierosami.

– Jak to: częstował? – wyrwało się Kutafonowi. – Co to niby zna­czy: częstował?

– No... rozdawał.

– Za darmo?

– Za darmo.

Tamten pokręcił głową z niedowierzaniem.

– A pan wziął?

– Skąd. Nie starczyło dla wszystkich. Chyba namyślałem się za długo.

– Rencgackie? – spytał chytrze Melinos.

– Bo ja wiem? Nic zauważyłem. Działo się to błyskawicznie, w do­datku ciężarówka skakała na wybojach. Papierosy, las rąk, puste pudełko, które też komuś przypadło do gustu... tyle widziałem. Ten facet wysiadł na przystanku. Żaden prowokator, nic z tych rzeczy.

– Taa... – odezwał się prof-dyr Melinos z powątpiewaniem. – Nie prowokator. Może jeszcze gorzej. I nikt go nie aresztował? A pan, kolego?

– Ja? Miałem go gonić?

– Nie mógł pan go zatrzymać, to jasne, brak panu uprawnień. Ale należało przynajmniej zainteresować się, skąd wziął towar. O ile wiem – w głosie prof-dyra wyższość zderzyła się z ironią – renegackich papiero­sów nie dostaje się w pierwszym lepszym punkcie dystrybucji. A może one z przerzutu, żeby wydrzeć nam ostatni ciężko zapracowany talon, utuczyć pośredników, spekulantów, kombinatorów! A może wonny tytoń z renegackich wytwórni kryje dodatkowe atrakcje w postaci zarazków dżumy, tubery, tyfusu, o jadzie propagandowym nie wspominając?

– Nie sądzę. Widziałem, jak co odważniejsi od razu zajarali. Wyglą­dali na zadowolonych.

– Młody pan jeszcze, kolego. Pożyje pan trochę, nauczy się odróżniać prawdę od pozorów. Taa... Minie kilka tygodni, kojfnie paru facetów, tych najbardziej łatwowiernych... To renegackie świństwo nie lubi długo zwlekać. Tubera, trąd albo rak. jeśli nie coś gorszego. Tak jak te ich prezerwatywy z przerzutu: pokryte grubo z obu stron warstwą krętków bladych, tak że człowiek nic jeszcze nie zacznie. a już skończył – roześmiał się z udanego powiedzenia. – Syf! Tryper! Gnilec! – sapnął z tryumfal­nym błyskiem w oku. – A jak z taką prezerwatywą wepchasz się do baby, to i ona, ma się rozumieć... O to właśnie chodzi. Teraz pomyślcie: ilu naiwnych używa takich luk-su-sowych prezerwatyw wielokrotnie, z iloma różnymi kobietami... Ilu pożycza sąsiadom... Strach pomyśleć o skutkach.

– Nie słyszałem o tym – rzekł niepewnie Skrzeczowąs.

– Ani ja – odważył się bąknąć doc-dyr Oczopląs i zapląsał oczami strachliwie. Po czym dotarła doń niestosowność podobnych wątpliwości, więc bardziej stanowczo dodał: – Te prezerwatywy... draństwo jednak...

– Sami widzicie – podsumował dyskusję Melinos. Opierał się o stół, patrząc na Skrzeczowąsa z dezaprobatą.

– A ja myślę – wrzasnął znienacka Oczopląs – że kolega Skrzeczo­wąs całe to zdarzenie wymyślił! Tak najłatwiej. Jako znany pięknoduch oraz idealista... No co – zaperzał się – ma pan dowody rzeczowe? Albo świadków?

– Podpuszczasz mnie? Spróbuj pojąć swoim ptasim móżdżkiem, co się dla mnie liczy. Ten gest, towarzysząca mu atmosfera życzliwości... W zatłoczonej ciężarówce, gdzie ludzie stoją innym na nogach, przełażą przez plecy – takich rzeczy nie spotyka się co dzień.

– Ty mu papierosa, a on cię nożem – zdążył wtrącić Kutafon.

– Popatrz, popatrz, jak się zagalopował – rzekł Melinos patrząc na Skrzeczowąsa. – To ci dopiero w wzruszająca historyjka. Wypisz. wyma­luj – bajka. Dobra wróżka rozdaje papierosy. Co do jej autentyczności... taa... czemu nie, takie rzeczy zdarzają się, kolego Oczopląs – spojrzał na niego surowo. – Przewrotność renegacka nie zna granic. Nienawidzą naszych osiągnięć, pragną szkodzić nam, a przez to i Braciom Starszym – taka jest prawda. Dlatego zawsze powtarzam: czujność, czujność i jeszcze raz czujność. W każdym miejscu i o każdym czasie. Inaczej – koniec. Połkną nas bez popitki.

– Ale kolega Skrzeczowąs regularnie raczy nas tego typu humoreska­mi – przypomniał Kutafon. – Czy to nie dziwne, że tylko jemu trafiają się podobne przygody? Byłbym za tym, żeby złożyć meldunek o tym zbiegu okoliczności. To sprawa strefowych, nie nasza.

– Proszę nie przesadzać, kolego. Ja również zwróciłem uwagę na regularność, z jaką Skrzeczowąs częstuje nas epizodami z życia. Tego nawet ciekawie się słucha... jak bajek z Marsa. Gdybyśmy teraz zaczęli występować przeciw tym rojeniom, automatycznie nadalibyśmy im znacze­nie. Nie walczy się z tym co niepoważne, rozumie pan? Moja rada taka: szkoda wytaczać armaty przeciw komarom. Pozostańmy raczej przy sformułowanym poprzednio wniosku-ostrzeżeniu: podłość podstępnego renegactwa nie zna granic. A jedyna na nią rada – czujność.

– Pozwolę sobie nie zgodzić się z panem, panie prof-dyrze – rzekł Oczopląs stanowczo. – Moim zdaniem wykazuje pan skłonność do bagatelizowania szkodliwej postawy jednego z nas. – Wpijał się roziskrzo­nym wzrokiem w Skrzeczowąsa, a jego zawziętość rzucała się w oczy.

Co on wie, zastanowił się przelotnie Skrzeczowąs.

– Jesteśmy zespołem edukatorów i dlatego musimy znaleźć dość siły, by napiętnować to, co w nas chore. Każdy z nas ma prawo liczyć na pomoc w potrzebie. Właśnie na tym polega koleżeństwo. Jeśli grupie zabraknie zdecydowania wobec błędów jednego z jej członków, kiedyś – w nieporównanie ważniejszych kwestiach i okolicznościach – inni mogą wykazać jego nadmiar wobec całej grupy.

– Do czego pan właściwie zmierza? – spytał Skrzeczowąs, starając się opanować. Krew gotowała mu się w żyłach.

– A do tego – uśmiechnął się doc-dyr jadowicie – że pańskie liche sztuczki mało kogo zwiodą. Pańskie gierki polegają na tym, że przychodzi pan tutaj i co jakiś czas serwuje nietypową scenkę z życia miasta. Są to brednie wyssane z brudnego palucha, które opowiada pan, by zbadać reakcję słuchaczy. Po co pan to robi? Z nudów? Dla rozrywki? A może ktoś za tę rozrywkę panu płaci, co?

– Konkretniej proszę – wysyczał Skrzeczowąs przez zaciśnięte zęby.

– Gdyby był pan prywatną osobą, powiedziałbym: niech tam. Niech sobie próbuje, prowokuje, kombinuje, wymyśla. Szkodziłby pan wtedy najwyżej sobie. Ale jest pan edukatorem, żołnierzem stojącym na szańcu walki z ciemnotą! Jest nie do pomyślenia, aby ten, kto ma walczyć z ciemno­tą, sam padał ofiarą ciemnoty. Służył ciemnocie! Jak, do jasnej cholery, mamy wygrać wielką batalię o serca i umysły, gdy tacy jak pan bez przerwy sabotują i paraliżują...

– Wystarczy – przerwał mu Skrzeczowąs. – Posunąłeś się, biedaku, za daleko. Własna gęba wydała na ciebie wyrok. We wszystkim muszą być granice, nawet w matołectwie. – Ruszył w stronę doc-dyra wywracając oczyma, a wtedy Oczopląs zrobił pierwszą rzecz, jaka mu przyszła na myśl: ukrył się za zwalistą postacią prof-dyra Melinosa. Po chwili wyjrzał stamtąd strachliwie. Skrzeczowąs rozcapierzył ręce, jakby chciał go pochwycić. Zbliżał się w półprzysiadzie, zgarbiony, z głową wyciągniętą w ramiona, pohukując głucho.

Na ten widok Oczopląs od razu odzyskał animusz.

– Chciał się na mnie rzucić! – piał podskakując jak kogut. – Jeste­ście, panowie, świadkami, że chciał mnie pobić, a kto wie czy nie zabić!

– Niech się pan uspokoi – powiedział prof-dyr z niesmakiem. Za­mierzał palnąć kolejną gadkę umoralniającą, lecz przeszkodził mu agregat propagandowy, który nagrzał się już dostatecznie. Świadczyła o tym seria donośnych trzasków. Przez zasnuty bielmem ekran przeleciało kilka ciem­nych błyskawic, przez chwilę trwała tam przepychanka diabelskich łap, w końcu wszystko pochłonęła bura mgła. Wyłoniła się z niej twarz kobie­ty, to znaczy indywiduum kojarzącego się z kobietą w niesłychanie odległy sposób. Uroda wiedźmy, potargane włosy, łachmany, które litościwie obcinała dolna krawędź ekranu. Twarz poruszała ustami bezgłośnie, trzasnęło, diabły znów roztańczyły się po luminoforze, starte wielką szarą rękawicą. Kobieta mówiła z przejęciem, gorączkowo, lecz jej oczy pozosta­wały puste.

Aprob jęknął przeciągle i gadająca głowa nagle dostała głosu.

– Jakże wstrętnie jest być kobietą – mówiła gęba wiedźmy i już samo jej skrzeczenie budziło odrazę. – Jakież to nędzne, parszywe, bezwarto­ściowe stworzenie. Samo z siebie ani dla siebie nie znaczy nic. Istnieje wyłącznie przez mężczyznę, dla mężczyzny, w oparciu o mężczyznę – albo ze względu na potomstwo, które z nim spłodziło. Mężczyźnie służy wyłącz­nie jako obiekt do wyładowywania chuci, jako pojemnik na jego plugawe sekrecje. Dzieciom niezbędna jest, póki się nie usamodzielnią, potem porzucana, o ile nie znajdzie sposobu na zdobycie od czasu do czasu paru dodatkowych talonów, które by można od niej wyłudzić. – Załkała obrzydliwie. – Życie kobiety do pewnego wieku polega na przyjmowaniu w otwory swego ciała wyrostków rodnych o rozmaitym kształcie i grubości­ na wystawianiu cycków i dupy pod twarde garście, na wąchaniu odoru z pysków i cielsk naszych wiecznie pijanych i niesytych władców, męż­czyzn... Ach, byłabym zapomniała, trzeba jeszcze udawać, że to strasznie przyjemne i podniecające! – Zaskrzeczała sucho w udanej imitacji rozba­wienia. – Ale na cóż komu potrzebne stare kobiety? Staruchy, takie jak ja, które już niczym nie potrafią zwabić? Dziś w nocy wymyśliłam dla nas za­stosowanie: za jeden czy dwa talony można by do nas strzelać jak do rzutków...

Głów-dyr Wodolej osobiście wyłączył agregat. Stał teraz obok gasną­cego ślepia, jakby oczekiwał protestów. Jego czarna skóra kontrastowa­ła efektownie z eleganckim jasnym uniformem.

– Nie wątpię, że PRAWDA O CZŁOWIEKU to ciekawy i wielce pożyteczny program. Szkoła jest jednak szkołą, na dokształt indywidualny mamy czas po prący. Udało się, proszę kolegów, zebrać dwa pełne oddziały, trzeci i czwarty. Pan, kolego Skrzeczowąs, weźmie ten ostatni. Kolega Oczopląs pójdzie do trzeciaków, natomiast kolega Kutafon pozostanie w rezerwie na wypadek zebrania jeszcze jednej grupy wiekowej. Proszę zawiązać tasiemki blokad i wychodzić do zajęć. Jak zwykle ostrzegam: tylko bez żadnych eksperymentów. Żadnych własnych pomysłów,.trzymać się ściśle programu. Pan, panie prof-dyrze, pozwoli ze mną do gabinetu. Chciałbym zasięgnąć pańskiej opinii w pewnej sprawie.

Zaraz po wyjściu Skrzeczowąs rozwiązał tasiemkę, mocującą do szwu spodni prawą rękę. Wszyscy tak postępowali, lekceważąc symbol – ale tylko nieliczni ważyli się używać podczas zajęć z uczniami obu rąk.

Lekcja potoczyła się normalnym trybem: rysował na tablicy litery, pisał wyrazy i zdania, potem odczytywał je z przesadnie wyrazistą artykula­cją, a uczniowie powtarzali chórem automatycznych głosów. Później przyszła kolej na ćwiczenia i Skrzeczowąs przysiadł za katedrą, żeby odpocząć.

Katedra składała się z rozchwierutanego krzesła i odrapanego stołu, umieszczonych na niewysokim kwadratowym postumencie. Stanowczo nie było to miejsce oblegane przez w czepku urodzonych. Przy każdym poru­szeniu krzesło poskrzypywało, jakby dopominało się o wyrozumiałość i łagodne traktowanie. Stół także nie sprawiał solidnego wrażenia. O sta­bilności samego Skrzeczowąsa, wszechstronnie rozumianej, tylko szaleniec odważyłby się mówić w samych superlatywach. Gdyby nadać jej wymiar czysto fizyczny, a następnie dodać do chybotliwości mebli, człowiek wraz z krzesłem i stołem dawno obaliliby się na podłogę, tworząc zgrabne rumo­wisko do uprzątnięcia.

Skrzeczowąs, człowiek zwyczajny, zwyczajnie ubrany i myślący, cenił harmonię, wyrażającą się w zgodności poszczególnych elementów świata. Chrome krzesła i stoły były jego braćmi; odkrył to jakiś czas temu. Teraz natomiast otworzyło się przed nim wyższe piętro tej wspólnoty. Wszyscy gramy – myślał. – Cały ten świat. Rzeczy i ludzie umówili się między sobą, że razem stworzą rodzaj nadteatru, przeklęcie dokładną iluzję, gdzie wszelki pozór nabierze znamion rzeczywistości. Te sprzęty, ta izba, ta sytuacja udają tylko krzesło, stół i szkołę, podobnie jak ja udaję eduka­tora. Kim innym jesteśmy, za kogo innego się podajemy. To wszystko.

Przed nim, na połupanym laminacie leżał dziennik lekcyjny opraw­ny w tekturę, z której osypywały się włókna. Zdmuchnął je na podłogę jak rój posłusznych owadów. Chętnie zaznajomiłby się bliżej z historią laminatu, służącego za podparcie jego opadającym rękom. Chciałby się dowiedzieć, co porabiał ten kawał płyty zlepionej z odpadków organicz­nych, zanim wziął udział w nasączaniu pustych głów jadem wiedzy. Nie chodziło bynajmniej o zaspokojenie pustej ciekawości; Skrzeczowąs nie był ciekawy. Chciał tylko konfrontacji absolutnej prawdy – z własną jej rekon­strukcją. Chociaż, prawdę mówiąc, i to niewiele go obchodziło. Otacza­jące go rekwizyty podobne były do ludzi: wystarczyło raz popatrzeć, by wiedzieć o nich wszystko. Przeszłość okładek dziennika wydawała się równie nieciekawa, ich ojcem i matką były także odpadki, może tylko innego rodzaju, wymieszane z lepiszczem organicznym. Rzeczy, podobnie jak ludzie, rodzą się z przeznaczeniem do powolnego obumierania, a ich historia jest równie jałowa i nieciekawa jak życie. Znowu zdmuchnął na podłogę trochę tekturowych kłaczków. Dziś był dzień złotych myśli. Doświadczając wielkiej wspólnoty ludzi i rzeczy, Skrzeczowąs z czułością rozmyślał o krześle, stole i dzienniku. Przepełniała go miłość do trojga kulawych przedmiotów. Tyle ich łączyło... Ta szkoła, ten świat, ten sam element ustawicznej degradacji w życiorysie.

– Czytaj – powtórzył bezbarwnym głosem.

Chłopiec, do którego skierował polecenie, najmniejszą oznaką nie dał po sobie poznać, że się nim przejął. Brudny, obdarty, stał z głową zwró­coną w bok i wpatrywał się tępo w jemu tylko objawiony obiekt, wiszący przed nim w powietrzu. Na ławce, równie brudnej i obskurnej, leżał strzęp papieru zapisany wielkimi literami. Wszystkie te litery na wszelki wypadek widniały na tablicy. Zmagania z analfabetyzmem trwały tu kolejny sezon i nic nie wskazywało na ich rychłe zakończenie.

Iluzja. Gra. Umowa. A temu nagle zachciało się migać. Grymasić. Manifestować, że nawet najprostsza ze szkolnych ról – klasowego idio­ty, tumana najtępszego z tępych – przestała budzić jego zainteresowanie.

Skrzeczowąs uśmiechnął się do chłopca z sympatią. Podszedł do niego, przemawiając łagodnie, jak do zwierzątka. Chłopak skulił się odruchowo, choć Skrzeczowąs znany był z tego, że bił rzadko. Za to jego flesze były absolutnie zaskakujące; potrafił strzelić w pysk bez powodu, z uśmiechem na twarzy, co sprawiało, że wzbudzał strach niemal demoniczny. Ale teraz łapa belfra wsparła się tylko łagodnie na chudym barku nieuka, klepnęła go kilka razy, po czym wykonała ruch, jakby chciała przytulić to ludzkie szczenię. Moment zawstydzenia dla nich obu – ręka opadła przed twarzą chłopca, uchwyciła papier i uniosła go wzwyż.

– Kiedyś może się zdarzyć, że od umiejętności czytania lub pisania zależeć będzie wasze życie – rzekł z emfazą i natychmiast ogarnęła go fala rozbawienia. Wystarczyło spojrzeć w ich puste twarzyczki, w kpiące oczy, umykające przed jego wzrokiem, żeby nie dać mu wyczytać, co naprawdę o nim sądzą. Tym razem zasunął wyjątkowo abstrakcyjnie. Kilkoro oczu dopiero po paru sekundach rozszerzyło się z niedowierza­niem, a sen pierzchnął z nich zdecydowanie. Wystawienie sobie sytuacji, gdy od odcyfrowywania tych robaczków, w które z takim mozołem zaklęta została mowa ludzi, zależeć będzie cokolwiek, stanowczo przerastało ich zdolność fantazjowania. A już życie... no, no. Ci malcy byli na swój sposób dorośli, przedwczesna dojrzałość przebijała czasem z ich ruchów, rozmów, reakcji, rzadko uśmiechniętych twarzy. Więc według tego kawa­larza życie można osłonić kawałkiem gazety? – zdawały się pytać ich spojrzenia.

– Dawno temu pewien człowiek otrzymał do wykonania szczególne zadanie. Powierzono mu list, aby dostarczył go pewnej osobie. Musiał obiecać, że nie będzie próbował zajrzeć do koperty, ale po drodze nie mógł przezwyciężyć ciekawości. Otworzył list i przeczytał go – przerwał dla uzyskania mocniejszego efektu, a także by dać dzieciom czas na pomy­ślenie. Wczuły się w rolę posłańca, który przechytrzył nadawcę listu, i na ich twarzyczkach odmalowała się aprobata. Skrzeczowąs wiedział już, że wybrał zły przykład, lecz musiał brnąć dalej. – W liście było napi­sane, że posłaniec, ten, który dostarczy list, jest bardzo niebezpieczny i należy go zgładzić. Gdyby więc nie umiał czytać, zostałby zabity.

Albo gdyby dotrzymał słowa, pomyślał.

– Co to znaczy: zgładzić? – zapytał ktoś z kąta.

– Zabić, zlikwidować.

– A powierzono?

– Powierzyć znaczy dać na przechowanie, pod opiekę.

Głucha cisza świadczyła, że nie zrozumieli. Morał bajeczki nie dotarł zupełnie, nadzieje na reanimowanie go były nikłe.

– Można powierzyć rzecz, osobę albo tajemnicę. Oddać ją na prze­chowanie albo pod opiekę komuś zaufanemu. Po pewnym czasie można tę rzecz odebrać i znowu mieć u siebie w domu.

– Ale po co to robić? Po co tak dawać i odbierać? Żeby się jej pozbyć? Pozwolić sobie ją ukraść? To już lepiej ją wyrzucić.

Ich śmiechy. Dorosłość. Wyższość. Wiedzą lepiej.

– A co to znaczy: zaufanemu?

Mieli rzadkie momenty otwarcia -jak kwiaty wzrastające w wyjątko­wo surowych warunkach. Zawsze wtedy jednoczyli się przeciw niemu, przeciw temu, co próbował im wmówić. Ich niezliczone wątpliwości, dotyczące spraw najoczywistszych, sprawiały, że musiał wchodzić w gąszcz dygresji, wyjaśnień, którym nie było końca. Problem główny umykał, a kiedy Skrzeczowąs starał się do niego wracać, spostrzegał, że ich zaintere­sowanie wygasło.

– Dobrze – powiedział Skrzeczowąs. – Wracamy do tematu lekcji. W takim razie ty przeczytaj – podał kartkę z wierszykiem prowodyrowi klasy, Murzynkowi o imieniu Polifem. Ten wziął ją w pulchne łapki, prze­biegł tekst oczami i płynnie, bez pośpiechu przeczytał:

Kot był słaby, mały, najeżony.

Psy go opadły tuż, tuż pod balkonem.

Kot na balkon, a Cembał wprost na psy go strąca.

Na szczęście lecącego złapała służąca i mówi z oburzeniem do patrzących dzieci: – Gdyby to spadał Cembał, niechby sobie leciał.

– Kto potrafi opowiedzieć to zdarzenie własnymi słowami? – zaryzykował Skrzeczowąs. Milczeli solidarnie, dystansując się od jego pedagogicznych machinacji. Wobec tego zajął się objaśnianiem co trudniej­szych słów, cierpliwie, jak na lekcji obcego języka. Kiedy uznał, że słowa ani zwroty nie powinny budzić wątpliwości, jeszcze raz odczytał wierszyk.

– Co tam? – podniósł głowę. Kilkoro uczniów poszeptywało z przejęciem.

– Cembał – powiedział jeden z chłopców. Momentalnie pozostałe głowy zwróciły się ku Skrzeczowąsowi.

Skrzeczowąs nie rozumiał, czego od niego chcą.

– Cembał. Ten, co strącał kota – powtórzył chłopiec. – Kto to był? Hoam? – wyszeptał prawie bezgłośnie.

– Dlaczego tak sądzisz?

– Bo miał balkon. Oni zawsze mają balkony. Czasem spychają z nich kogoś na bruk. Jak spychają ludzi, to mogą i koty, nie?

– Kto wam nagadał takich głupstw? – Skrzeczowąs słyszał, że po­dobne wypadki zdarzały się. ale przypisywano je strefowym. – Cembał z tego wiersza jest chłopcem podobnym do każdego z was.

– Aleja nie mam balkonu! – pisnął jakiś głos.

– Widzicie, ten wiersz powstał w dawnych czasach, kiedy wielu ludzi miało własne balkony.

– A ja, gdybym żyła w tych dawnych czasach, też miałabym swój balkon?

– No... Raczej nic... Ale mieliby twoi rodzice. Mieszkałabyś z rodzi­cami w wieżowcu, w jasnych pokojach, a przez okna widać by było niebo. Co wieczór wychodzilibyście na balkon, żeby odetchnąć świeżym powie­trzem.

Klasa zastygła w bezruchu, chłonąc tę groźną wizję.

– Ale Cembał – upominał się chłopiec. – Dlaczego Cembał? Co to w ogóle jest: Cembał?

– To imię chłopca. Tak się nazywał. Pan Krzywonos nic mówił wam o imionach? Ja nazywam się Skrzeczowąs, a pan Krzywonos – Krzywonos. Takie są nasze imiona. A temu chłopcu było na imię Cembał.

– Dobrze – nic ustępował uczeń – dlaczego więc ja nie mam imie­nia?

– W dawnych czasach, kiedy napisano ten wiersz, ludzie nie przy­wiązywali takiego znaczenia do imion jak dziś. Każde dziecko otrzymywało jedno albo nawet kilka imion, takich samych na całe życie. Dzisiaj na imię trzeba zapracować, otrzymuje się je za zasługi w bardzo uroczy­stych okolicznościach, a nadanie imienia jest wielkim wydarzeniem w życiu każdego człowieka. Pierwsze imię dostaniecie, kiedy będziecie dorosłe, a każde następne – w nagrodę za pracę i wzorowe zachowanie.

– W takim razie dlaczego Polifem ma imię, a ja nie? Przecież nie jest dorosły.

– Bo Polifem jest prowodyrem klasy i ma czarną skórę. Bo jego ojciec ma czarną skórę. Jest to gwarancja, że będzie dobrze pracował i należycie się zachowywał, więc można dać mu imię już teraz.

Dzieci patrzyły na pucułowatego Murzynka z zazdrością, ale bez wrogości. Rozległy się poszeptywania.

– Spokój! – huknął Skrzeczowąs. – Jeszcze raz odczytam wiersz. „Kot był słaby, mały, najeżony...” Co tam znowu?

– Kot – powiedziało jedno z dzieci. – Co to właściwie za zwierzę? Czy kot to dziecko psa? On mówi...

– Koty jedzą ludzi! – pisnął bohatersko jakiś malec.

– Przenoszą choroby!

– Są fałszywe! Udają przyjaciela człowieka, żeby go potem zjeść. To dlatego psy go tak goniły!

– Chwileczkę. Musimy to zaraz wyjaśnić. Kto z was na własne oczy widział kota?

Podniosła się jedna ręka.

– To było w nocy. Mieszkałem wtedy w piwnicy. Słyszałem takie szu­ranie w kącie, ale bałem się zawołać ze strachu. Potem zasnąłem i czułem, jak coś mnie gryzie w nogę. Krzyknąłem, a wtedy tata uderzył kijem obok mnie. Zapalił gazetę i rzucił pod ścianę, i wtedy zobaczyłem tego kota. Był olbrzymi, taki... Nie, o taki. Tata go zabił, ale inne uciekły.

– Tata ci powiedział, że koty was napadły?

– No nie, ale... ja tak myślę. To były koty, a tata jednego zatłukł. Rano daliśmy go znajomym, a oni ugotowali z niego zupę.

Skrzeczowąs powlókł się na miejsce obok tablicy, usiadł ostrożnie i przyjrzał się swoim ubielonym palcom. Kreda wżarła się głęboko w linie papilarne; Skrzeczowąs gapił się z niedowierzaniem w labirynty białych kanalików.

– To były szczury – rzekł. – Szczury. Na pewno. Koty nic zachowu­ją się w ten sposób. Koty są szlachetne. Żyją w wielkiej przyjaźni z człowie­kiem.

Stanął przy tablicy, próbując naszkicować kota i obok – dla porówna­nia – szczura. Kreda odznaczała się słabo na zmatowiałej, nie pamiętają­cej wody powierzchni, a liczne wżery dodatkowo utrudniały zadanie. Klnąc wrodzony brak zdolności plastycznych, Skrzeczowąs smarował jakieś maszkary, ścierał je błyskawicznie, próbował od początku i znowu ścierał – chmura białego kurzu unosiła się wokół niego, szczypało go pod powie­kami – od złości, a może od sproszkowanej kredy, ale nic dawał za wygra­ną. Klasa śledziła jego wysiłki z powątpiewaniem, dopingując do dalszych starań. Trzeba walczyć o każdego kota, tłukło mu się we łbie, o każdego, bo to znaczy walczyć o normalność świata, tego jedynego oślepionego i ogłuszonego przyjaciela. Albo to można przewidzieć, po ilu kotach nastą­pi kolejne tąpnięcie, a człowiekowi przyjdzie żyć pod czerwonym niebem, z czterema słońcami nad głową? Dlatego trzeba bić się o każdego kota, nie wolno lekkomyślnie podarować ani jednego i nie wolno zwlekać w tej walce, wmawiać sobie: zacznijmy od jutra, a dziś jeszcze niech trwają wszechstronne przygotowania, śpijmy, nabierajmy siły. Nie! Ani jednego kota więcej, bo życie człowieka, tu, w Europie-7, mierzy się w kotach i dopóki koty biegają po ulicach, jesteśmy względnie bezpieczni. Koty są widomym znakiem, że jeszcze nie wszystko stracone, po kotach przyj­dzie kolej na nas. Już przyszła. Dlatego...

Kreda pryskała pod naciskiem. Zaniósł się kaszlem i w połowie ko­lejnego wariantu kota zrezygnował. Po raz ostatni machnął ścierką, od­wrócił się i oświadczył bohatersko:

– Nie umiem rysować. Jeśli znajdę obrazki albo fotografie przedstawiające koty, jutro wam je pokażę.

Uczniowie z należytą powagą przyjęli tę deklarację. Ich milczenie świadczyło jednak dobitnie, że nie wierzą ani jednemu słowu Skrzeczowąsa. Wiedzieli swoje, życie było ich najlepszym nauczycielem, tam wszy­stko było konkretne, natychmiast sprawdzalne – nie jak bajędy, które oferował im ten lekkoduch. I obietnice bez pokrycia... Zmuszał ich do przyjmowania na wiarę tego ple-ple, owszem, czynili to, częściowo ze strachu, częściowo w ramach konwencji zobowiązującej do zachowania ról – ale dlaczego tak się zaperzał? Gdy po tylu chybionych próbach zaczynał znowu starą śpiewkę, słuchali jego gderania z konsternacją i dezaprobatą.

– Ja wiem, dlaczego psy chciały złapać tego kota – prowodyr klasy, Polifem, pospieszył Skrzeczowąsowi z odsieczą. – Wzięły go po prostu za szczura.

– Dobra – rzekł z rezygnacją edukator. – Psy mają słaby wzrok i często nie wiedzą dokładnie, za czym gonią. Biegnąc jak najszybciej, usiłują zbliżyć się na tyle, żeby to rozpoznać, a wyglądają wtedy bardzo niebezpiecznie. Nawet gdy nie mają złych zamiarów. Każde żywe stworze­nie na widok pędzącego psa umiera z trwogi i pierzcha ile tchu, więc nie dziwcie się małemu kotkowi.

Co ja wygaduję, pomyślał.

– Pan żartuje – wypalił chłopak z dalszych ławek. Uśmiechał się do Skrzeczowąsa jasnymi oczami, otwierając się przed nim jak przed kum­plem. – No jasne. Mój wujek też tak potrafi żartować.

– To idź do wujka – powiedział opryskliwie. Promień światła w niebieskich oczach zgasł, Skrzeczowąs zrozumiał, że popełnił zbrodnię. Wszechobecna szarość objęła jego głowę ze stanowczością nagrobka. ,

Klasie niespodziewanie spodobała się ta odzywka. Rozległo się kilka śmiechów.

Zupełnie niespodziewanie wstała rozczochrana dziewczynka.

– Psy chciały zjeść kotka, bo były bardzo głodne. Chciały go roz­szarpać – oświadczyła z powagą – tak jak moją siostrzyczkę. A ten chło­piec... Cembał... spychał go, żeby tego... żeby one go pożarły.

– Jasne, też tak myślę. Zostawmy na razie w spokoju psy i kota, a zajmijmy się chłopcem. Osądźcie: czy Cembał zachował się właściwie? Czy dobrze postąpił?

– Bardzo dobrze – odezwało się kilka głosów jednocześnie. – Pan Krzywonos mówił, że dać głodnemu jedzenie to dobry postępek.

– A gdyby tak ciebie – Skrzeczowąs pochylił się przez stół w stronę najbardziej zagorzałego zwolennika tej tezy – zepchnąć z balkonu prosto w paszcze wygłodniałych psów – cieszyłbyś się, prawda? Przyjemnie poczuć, jak psie zęby wbijają ci się w tyłek!

– Nie – odparł chłopak zdecydowanie – to jest słaby powód do radości, być czyimś jedzeniem. Trzeba tego unikać za wszelką cenę. Cała sztuka polega właśnie na tym, żeby nigdy nie być tym kotkiem.

– Wspaniale. No to posłuchajcie, co ja o tym myślę. Cembał postąpił haniebnie, w sposób niegodny człowieka. Należy bronić słabszych, a nie rzucać ich na pastwę silniejszego. Rozumiecie? Cembał zepchnął słabe stworzenie z balkonu, zamiast udzielić mu pomocy. Na szczęście dobra służąca nie dopuściła do tragedii. Która z osób w tym wierszu: Cembał czy służąca – wydaje się wam godna naśladowania? Z którą chętniej zaprzyjaźniłybyście się, dzieci?

W tej kwestii zdania były podzielone.

– Wydaje mi się, że ta służąca była mądra i dobra. To nieznośnego Cembała powinno się zepchnąć z balkonu na pożarcie psom, z kotka nato­miast przyrządzić zupę dla głodnych dzieci, które tam czekały. To byłoby najlepsze rozwiązanie – podsumował prowodyr klasy.

– Ty idioto! – Skrzeczowąs rzucił się w jego kierunku. Pyzata buzia Murzynka poszarzała. Skrzeczowąs nie zdążył go jednak dopaść, gdyż w drzwiach stanął czarnoskóry mężczyzna o siwiejących skroniach. Głów-dyr Wodolej, jak zawsze na miejscu. Na jego widok Skrzeczowąs zatrzymał się, otrzepując machinalnie chałat. Dzieci powoli podnosiły się z ławek.

Głów-dyr pokiwał głową w zamyśleniu.

– Pięknie, pięknie, kolego – powiedział powoli. Zwracając się do prowodyra: – Chciał cię uderzyć? Mów, nie bój się.

– N-nie wiem – plątał się Polifem. – Chyba tak.

– Pójdzie pan ze mną, kolego. – Przywarł do edukatora i wspiąwszy się na palce strofował zajadle jego ucho: – Pańskie nerwy, zdaje się, są w opłakanym stanie. Powinien pan trochę odpocząć. Dlaczego tasiemka blokady rozwiązana? Ostrzegałem pana przecież tyle razy! – Opadł na pięty. – Uczniowie, zrobimy teraz krótką przerwę. Zaraz do was zawita pan doc-dyr Kutafon, który będzie kontynuował lekcję. Wesół dzień, uczniowie.

– Wesół dzień, panie dyrze! – odpowiedziała klasa chórem.

Gabinet głów-dyra Wodoleja, jedyna chyba kolorowa szybka w tej ruderze, z której wyniosły się nawet pająki, zawsze sprawiał na Skrzeczowąsie pozytywne wrażenie. Na czystej podłodze leżał dywanik nieokreślone­go koloru, a pod ścianą pysznił się ni to kredens, ni szafka. Na specjalnej podstawce bielało gipsowe popiersie Hebro Bresticzkera, a mniej więcej o metr w prawo wisiał portret Hebro Bresticzkera w pełnej krasie. Kiedy wzrok Skrzeczowąsa przywykł do ciemnej barwy światła, półki za szybkami miodowego koloru zapełniły się grzbietami książek. Był to oczywiście komplet dzieł Hebro Bresticzkera, wydanie dla pedagogów, ze szczególnym uwzględnieniem zagadnień oświatowych. Zgrabne biurko z krzesłami po obu stronach dopełniało całości wyposażenia; przez moment Skrzeczowąs pozwolił sobie na obrazoburczą myśl, że meble z gabinetu głów-dyra wyciosał osobiście Hebro Bresticzker, który był także, jak powszechnie wiadomo, wyśmienitym stolarzem.

– Przyjemnie tu u pana. Podoba mi się pański gabinet. Urządził go pan wykwintnie i ze smakiem.

Wodolej znieruchomiał i patrzył na niego ze zdumieniem.

– Na przykład te światła – pokazał ręką Skrzeczowąs – stwarzają atmosferę spokoju i zaufania. Naprawdę włożył pan wiele inwencji w to pomieszczenie. Można powiedzieć, że nosi ono wyraźne piętno pana bogatej osobowości. – Nagle zdał sobie sprawę, że ktoś niezorientowany może odebrać te peany jako zakamuflowaną kpinę, więc znacznie mniej pewnie dodał: – Styl to człowiek, prawda?

– Zupełnie nie pojmuję, o co panu chodzi – przerwał mu opryskliwie Wodolej. – Zastałem to wszystko. Zainstalowali to jacyś ludzie na długo przede mną. I po co pan tyle gada? Jeśli sądzi pan, że tym słowotokiem odwróci pan wyrok, to jest pan w grubym błędzie.

– Ależ panie głów-dyrze... – wyszeptał Skrzeczowąs pobielałymi wargami. Grubiaństwo Wodoleja uderzyło go jak obuchem.-Jaki wyrok?

Wodolej wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę, jakby coś ważył w myślach.

– Tak mi się tylko powiedziało. Źle się wyraziłem, po prostu. Nerwy, bez przerwy nerwy... Niech pan nigdy nie zgadza się na objęcie posady głów-dyra, nawet gdyby panu proponowali złote góry – prychnął krótko, zaraz się zmitygował, jeszcze raz prychnął. – Ale czemu pan nie siada? – Usiedli. – Pan wie, że pana lubię, kolego Skrzeczowąs. Czemu pan mi robi takie rzeczy? Dałem panu co mogłem: pracę, regularne przy­działy, zarobki...

Skrzeczowąs skrzywił się.

– Wiem: kiepskie. Wszyscy zarabiamy marnie. Europa-7 nie ma tylu funduszy, by płacić nam jak należy. Ale po co się skarżyć? Co to da? A czy my zawsze jesteśmy w porządku? Czy zawsze zasługujemy choćby na te kilkanaście talonów? Ja wiem – zarobki takie, że nie starcza do jutra. Ale zawsze jakieś. Lepsze tyle niż nic. – Odchrząknął, chyba ze wzrusze­nia, by po chwili gładko mknąć starą koleiną. – Ja zainwestowałem w pana, pan odpłacił mi arogancją i czarną niewdzięcznością. Zamiast jak naj­dokładniej realizować program, pan bez przerwy uprawiał eksperymenty – takie, siakie, owakie. Byle tylko mącić w młodych główkach. Dotąd chroniłem pana jak mogłem. Cholera jasna, co panu szkodziło siedzieć jak mysz pod miotłą i pracować na dobrą opinię u przełożonych? Za dwa, trzy lata dostałby pan nowe imię, podwyżkę – a tak, co?

Było w jego głosie tyle goryczy, że Skrzeczowąs nie podjął próby obrony.

– Jednego zabierają do strefy, drugi sam się wystawia na odstrzał, a ja, oczywiście, mam meldować w sprawozdaniach, że skuteczność edukacji bez przerwy rośnie. I kim, proszę ja was, mam realizować zada­nia na froncie oświatowym, zdobywać dla Przewodnika i Braci Starszych nowe pokolenie? Przecież jak tak dalej pójdzie, to zwykły wykonawca nie będzie umiał przeczytać transparentów ani haseł o pomocy Braci! Do tego doszło! Już dziś ponad połowa zatrudnionych nie potrafi się pod­pisać na listach przydziałów, a trzy czwarte uznaje przeczytanie gazety za zadanie ponad siły. Wymowa faktów jest straszna – ale co to pana właściwie obchodzi? Nie mógł pan przynajmniej znaleźć trochę względów dla Polifcma?

– Dlaczego ojciec posyła go do szkoły dla białych? Chyba wie, że po­ziom nauczania nie jest tu wysoki.

– Poziom nauczania zależy od nas, proszę to sobie zapamiętać. Ojciec Polifema to oryginał, ubrdał sobie, że syn, zaczynając edukację od nizin społecznych, lepiej pozna życie. Mógłby pan mieć w nim protektora... W pańskiej sytuacji to nie do pogardzenia.

– Nie rozumiem.

– Wczoraj otrzymaliśmy listę wezwanych na weryfikację. Jest na niej, niestety, pańskie nazwisko. No, niechże się pan tak nic martwi, jeszcze nie wszystko stracone.

– Komisje rzadko wydają pozytywne werdykty. Chyba nie słyszałem o takim przypadku.

– Mało pan słyszał. Pańska sytuacja jest trudna, ale nie beznadziej­na. Nie załamujmy rąk. Komisje składają się z najlepszych fachowców i analizują każdą sprawę nadzwyczaj skrupulatnie. Tylko błagam pana: żadnych demonstracji. Ja, głów-dyr tej placówki, tej samotnej wyspy na morzu nieuctwa, proszę pana i błagam: niech pan będzie rozsądny. W prze­ciwnym razie zgnoją pana. Słyszy pan? Zgnoją! I wróci pan na śmietnik! – Chwycił za klapy chałatu Skrzeczowąsa i miął je w afekcie. Spostrzegł to, puścił chałat i rzekł zmienionym tonem: – Odebrał pan dzisiejszy przydział?

– Nie. Przydziały rozdziela się przecież po zakończeniu zajęć.

– Tak, tak. Po zakończeniu. Właściwie nie powinien pan dzisiaj dostać, ale niech tam. Tu pokwitować – mruknął szeleszcząc porubrykowanym papierem. Następnie wyjął z biurka wagę szalkową, kazał Skrzeczowąsowi potrzymać za hak, wydobył półkilowy odważnik i łopatkę ze stylobitu, wreszcie otworzył dolne drzwi szafkokredensu. Znajdował się tam blok szarego kitu, z którego głów-dyr odwalił spory kawał. Dokładał ciasta, aż szale się zrównały. Skrzeczowąs dolepił okruchy do bryły, oklepał ze wszystkich stron i schował ciasto do wyjętego z kieszeni foliowego worka. Każdy wykonawca nosił przy sobie taką folię, po której można było rozpoznać jego kategorię równie dobrze jak po ubiorze. Jeśli folię sprzedał – starał się o kawał gazety, papieru, rzadziej płótna.

– Kwituj pan – przypomniał Wodolej.

Kto miał dostęp do ognia, mógł ciasto upiec, ale większość zatrudnio­nych zjadała je na surowo. Niekiedy – w wyraźnej potrzebie – wymienia­no ciasto na inne dobra. W najlepszej sytuacji byli ci, którzy otrzymywali przydziały z kilku źródeł: nie brakowało im żarcia ani talonów. I oto Skrzeczowąs miał opuścić faworyzowane szeregi wykonawców, objętych przydziałami. Na samą myśl o tym robiło mu się słabo. Paskudne poranne przeczucie potwierdziło się.

Miasto o tej porze otrząsało się z poranno-południowego marazmu. Na brudnych, zawalonych odpadkami trotuarach nogi ślizgały się jak po lodzie. Jakiś facet leżał we własnych rzygowinach, gmerając niemrawo rękami wokół ust i rozcierając sobie kleistą maź po twarzy. Ludzie mijali go obojętnie. Dalej kobieta z dzieckiem siedziała na podścielonych gaze­tach, kiwając się monotonnie i ściskając w wyciągniętej ręce dwa albo trzy talony o najniższym nominale. Dziecko zdawało się spać. Skrzeczo­wąs namacał w kieszeni folię z ciastem – zawahał się, a potem wyminął kobietę. Od dziś oboje należeli do tego samego rodzaju miejskiej fauny; dlaczego miał się z nią dzielić? Kończył się czas sentymentów, zaczynał czas bezwzględnej walki o byt.

W drugiej kieszeni palce muskały gładkie pudełko renegackich papie­rosów za trzy czwarte miesięcznego przydziału talonów. Z tym także trzeba będzie się rozstać. Zniknie z miasta dobroduszny archanioł, rozdają­cy cukierki, papierosy i ciasto. Myris nie będzie więcej narzekać na jego rozrzutność i głupotę. Myris... Ostre wrzeciono rozwibrowało się gdzieś w jego głowie. Nie zdąży kupić jej obiecanych prezentów, tak samo jak nie zdąży zastosować nowo obmyślanego sposobu rozdawania papierosów. Gdyby podchodzić do pojedynczych osób, można by chyba uniknąć podej­rzliwości, jaka natychmiast rodzi się wewnątrz większej grupy. Częstować nie z oryginalnego pudełka – taka demonstracja jest jak czerwone światło na placu – ale – to było sedno pomysłu – z etui na wieczne pióro. Do tego odpowiednia nawijka: – Zapali pan renegata? Trzeba wiedzieć, czym się trują wrogowie. – Porozumiewawcze mrugnięcie oka, uśmiech. I zaraz odejść, nie dać powodów do podejrzeń o prowokację ani interesowność.

Powinienem trzymać się tej roboty, osądził. Bez niej moje możliwo­ści czynienia dobra spadają do zera. Ale to się musiało tak skończyć. Taki finał był do przewidzenia. I nie jednorazowy wyskok go spowodował, ale całokształt. Śmieszne słowo, szedł delektując się tym określeniem. Za co cię wywalili? A, drobiazg, za całokształt. Papierosy trzeba będzie odsprze­dać ze stratą – na jak długo starczy odzyskanych w ten sposób talonów? Czy przydziały Myris wystarczą, aby utrzymać ich oboje? Co będzie z mieszkaniem? A może wrócić i prosić głów-dyra o zmiłowanie? Skrzeczo­wąs doszedł do wniosku, że nie wahałby się ani pół sekundy, gdyby nie pewność, że od Wodoleja nic tu nie zależało.

PRACA ZNACZY ŻYCIE, przeczytał na zwisającym strzępie transparentu. Najbardziej odpowiedni moment, aby naga prawda tych słów przebiła się do tonącego w kwiatach mózgu edukatora.