Dzieci solnych pól - Tsai Suh-Fen - ebook + książka

Dzieci solnych pól ebook

Tsai Suh-Fen

0,0

Opis

"Jaką nadzieję na przyszłość może mieć młody człowiek na tej jałowej ziemi, która daje im tylko sól? Każdego dnia od wschodu do zachodu będzie zajmował się suszeniem soli lub łowieniem ryb i ani się spostrzeże, a zestarzeje się na tej ziemi jak jego ojciec, dziadek i pradziadek, jak oni będzie musiał zdać się na łaskę pogody, jak oni będzie musiał pogodzić się z biedą i modlić się co roku do bogów o łagodną zimę. Jeśli zdecyduje się zostać w wiosce, ci starzy ludzie, którzy przechadzali się małymi dróżkami lub przesiadywali na słońcu pod świątynią, będą jak cienie jego własnej przyszłości. Przyszłości, w której na wietrze i w słońcu przeżyje całe życie i odejdzie po cichu, jakby go wcale nie było".

fragment powieści

Ukończona w 1993 r. powieść Dzieci solnych pól jest najważniejszym i najbardziej znanym dziełem tajwańskiej pisarki Tsai Suh-Fen (ur. 1963). To opowiedziana z niezwykłym wyczuciem i delikatnością historia dwojga młodych ludzi postawionych przed niełatwym wyborem pomiędzy własnym szczęściem a odpowiedzialnością i obowiązkiem. Autorka niezwykle umiejętnie skłania czytelnika do zadania sobie pytania: czy w świecie kontrolowanym przez tradycję i patriarchat człowiek może decydować o własnym losie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 474

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




SŁOWO OD TŁUMACZKI

Ukończona w 1993 r. powieść „Dzieci solnych pól” jest najważniejszym i najbardziej znanym dziełem tajwańskiej pisarki Tsai Suh-Fen (ur. 1963). To opowiedziana z niezwykłym wyczuciem i delikatnością historia dwojga młodych ludzi postawionych przed niełatwym wyborem pomiędzy własnym szczęściem a odpowiedzialnością i obowiązkiem. Autorka niezwykle umiejętnie skłania czytelnika do zadania sobie pytania: czy w świecie kontrolowanym przez tradycję i patriarchat człowiek może decydować o własnym losie?

Ogromnym atutem powieści jest wykreowany przez Tsai Suh-Fen, wyjątkowo malowniczy i intymny obraz maleńkiej nadmorskiej wsi na południu Tajwanu oraz jej mieszkańców, których życie od pokoleń związane jest ściśle z rytmem pracy na salinach. Autorka rozciąga akcję powieści na kolejne dekady XX wieku i zatrzymuje niczym w kadrze ten niezmienny od wieków świat, zanim zupełnie odejdzie w niepamięć – zanim znikną solne pola, a wraz z nimi ludowe wierzenia i zwyczaje. „Dzieci solnych pól” to jednak nie tylko opowieść o patriarchacie i powinnościach, ale również – a może przede wszystkim – o rodzinie, miłości, wytrwałości i nadziei.

„Dzieci solnych pól” błyskawicznie zdobyły uznanie nie tylko czytelników, ale i krytyków. Już w 1993 roku książka otrzymała Nagrodę Unitas w kategorii „Najlepsza Powieść”. Kilka lat później doczekała się adaptacji telewizyjnej, a w 2004 roku znalazła się w prestiżowym gronie stu najpopularniejszych powieści tajwańskich wszech czasów. Od momentu premiery na Tajwanie sprzedano już ponad 100 tysięcy egzemplarzy „Dzieci solnych pól”, a książka wciąż przyciąga nowych czytelników, zaciekawionych nieznanymi, przemijającymi, choć przecież nie tak odległymi w czasie obrazami własnej ojczyzny.

Pierwsze próby pisarskie Tsai Suh-Fen podejmowała już w liceum, nie odłożyła pióra również w czasie studiów w kraju i w Teksasie, ale to właśnie „Dzieci solnych pól” przyniosły jej sławę i otworzyły drogę do kolejnych sukcesów literackich. Popularność zdobyły także kolejne części trylogii – „Drzewo oliwne” (1998) i „Gwiazdy mówią” (2014). W 2009 r. dzięki opowiadaniu „Kolacja przy blasku świec” autorka znalazła się w gronie najlepszych chińskojęzycznych pisarzy w zestawieniu tygodnika „Asia Weekly”. W tym samym roku zdobyła również Złoty Trójnóg – najbardziej prestiżową nagrodę wydawniczą na Tajwanie. Swoją pozycję i sławę wykorzystuje do odkrywania dla szerszej publiczności nowych talentów pisarskich i jako przewodnicząca Fundacji Lin Rong-Sana na rzecz Kultury i Pożytku Publicznego, przyczyniła się do stworzenia Nagrody Literackiej Lin Rong-Sana, która pomaga nieznanym jeszcze pisarzom zaistnieć na literackiej scenie.

Tsai Suh-Fen nie wzbrania się przed podnoszeniem w swych utworach kwestii społecznych i politycznych, ale robi to z niezwykłą subtelnością, umiejętnie unika bezpośredniości, z jaką nie­którzy współcześni pisarze odnoszą się do problemu polityki. Chociaż porusza różnorodne tematy, motywem przewodnim jej twórczości wydaje się miłość – rozumiana nie tylko jako uczucie i przywiązanie do drugiego człowieka, ale również do miejsca ­pochodzenia. Ten wyjątkowy dar tworzenia obrazów literackich sprawił, że w oczach krytyków Tsai Suh-Fen uznawana jest dziś za jedną z najważniejszych współczesnych pisarek tajwańskich. Po­zostaje więc życzyć sobie, aby to właśnie jej sztandarowa powieść – „Dzieci solnych pól” – stała się dla polskich czytelników oknem na jakże bogatą, a wciąż nieznaną w Polsce literaturę Tajwanu.

PrologOWIOSCE

Wieś znajdowała się w powiecie T’ai-nan1, gminie Chi’-ku. Była to niewielka nadmorska wioska, gdzie zazwyczaj wiał słony morski wiatr, a słońce prażyło niemiłosiernie.

Ziemia była tutaj słona i wioskę z trzech stron otaczały solne pola. Kiedy stanęło się przy świątyni, która znajdowała się na skraju wsi, i rozejrzało wokół, widać było ciągnące się aż do skraju lasu saliny, a szarozielony kolor drzew zlewał się z barwą nieba. Ciemne, niemal czarne pola pokryte były cienką warstwą wody. W pogodne dni wystawały z niej ostre solne kryształy, które mieniły się w promieniach upalnego słońca. Na każdym polu błyszczało ich tysiące. Miliony kryształków ciągnęły się aż po horyzont, zupełnie niczym płynąca po ziemi srebrna Droga Mleczna. Mieszkający wzdłuż tej „mlecznej drogi” mężczyźni i kobiety nabierali wytrąconą na słońcu sól na szufle, a następnie przesypywali ją do bambusowych koszy, które zawieszali na noszonym na ramionach nosidle i tak objuczeni przechodzili przez kwadratowe pola, aby wreszcie zrzucić sól na błotne wały. Na długich groblach jedna obok drugiej rosły solne piramidy, które w promieniach słońca błyszczały oślepiającym białym światłem. Na przełomie wiosny i lata dużo padało, a dopiero co zebrana sól wystawiona na deszcz natychmiast się rozpuszczała. Aby ochronić solne kopce, chłopi tkali z ryżowych włókien płachty, którymi je przykrywali. Niezliczone pokryte brązową tkaniną piramidy przypominały osady koczowniczych mongolskich plemion.

Od wschodu przez wieś płynęła niewielka rzeka, która, jeśli nie liczyć otaczających wioskę z trzech stron salin, była dla mieszkańców jedynym źródłem dochodu.

Rzeka płynęła powoli na zachód wzdłuż pierwszego rzędu domów. Kilkaset metrów dalej budynki były bardziej rozproszone, a rosnące za nimi ogromne figowce wyznaczały zachodnią granicę wioski. Obok nich wznosiła się dwupiętrowa wieża strażnicza przypominająca latarnię morską. Na jej wyższym piętrze znajdował się niewielki okrągły pokoik, a w nim stało kilka mebli – stół, krzesło i łóżko. Mieszkał tam stary żołnierz, który mówił innym językiem niż mieszkańcy wioski i na którego wołano Lai. Może w pokoiku był jeszcze piecyk węglowy, lampka, moskitiera, a nawet i jakiś telefon… Jednak ludzie mieszkający we wsi nie mogli tego wiedzieć, ponieważ stojąc pod wieżą, nie dali rady podejrzeć, co znajduje się w środku – mogli tylko podsłuchiwać i zgadywać, co jeszcze kryje się w mieszkaniu starego żołnierza.

Gdy rzeka dopływała do wieży, wyglądało to tak, jakby otworzono bramę – koryto rozszerzało się jak wachlarz i rzeczka płynęła prosto do morza, jej brzegi robiły się coraz niższe, aż w końcu łączyły się w jedno z morskim dnem. Przybrzeżne tereny po obu stronach rzeczki, często zalewane w czasie przypływu, porośnięte były gęsto drzewami, mają­cymi chronić wieś przed wiatrem. Kiedy zrywał się silny ­nadmorski wiatr, do pogrążonej w ciemności nocy wioski dochodził tajemniczy, przywodzący na myśl niesamowite ­legendy szelest drzew, który często nie pozwalał dzieciom ­zasnąć.

Chociaż rzeka płynęła przez wieś jedynie przez kilkaset metrów, niemal każdy jej metr przynosił mieszkańcom jakiś pożytek. Przy brzegu zacumowanych było piętnaście rybackich łodzi i oprócz trzech, które nie wypływały na morze, wszystkie pozostałe miały wysoko na dziobie przywiązaną wiązkę petard. Na każdej łodzi, przed kabiną stał niewielki stolik, a na nim leżały przeróżne słodycze i ciasteczka. Na pokładzie krzątali się pokrzykujący członkowie załogi, a przyglądały im się stłoczone na brzegu bose dzieci; od ich ogorzałych twarzy odcinała się biel zębów. Za godzinę statki miały wypłynąć na morze i dzieci czekały niecierpliwie, żeby zobaczyć fascynującą ceremonię podnoszenia kotwicy.

Pomiędzy kutrami unosiły się na wodzie bambusowe tratwy szerokie na kilka metrów i długie na ponad trzydzieści, na nich leżały kilkumetrowe drągi. Gdyby taką tratwą spróbował pokierować ktoś niedoświadczony, z pewnością zostałby porwany przez prąd. Jednak dla mieszkańców wioski tratwy były codziennym środkiem transportu, używali ich do łowienia ryb czy zbierania ostryg. Niemal każda wyposażona była w sieć rybacką i bambusowy kosz. Większość mieszkańców łowiła ryby na własny użytek i jedynie garstka zawodowych rybaków, jeszcze po ciemku i z lampkami na czołach, rozpoczynała połów o trzeciej nad ranem. Uzbierawszy dwa pełne kosze ryb, o piątej nad ranem udawali się do najbliższego miasteczka na targ, aby zdążyć sprzedać wszystko jeszcze przed siódmą czy ósmą. Za zarobione pieniądze kupowali z kolei warzywa i owoce. Jeśli sprzedawcy dopisało szczęście i szybko wyprzedał swój towar, mógł jeszcze zjeść na miejscu drugie śniadanie. Jeżeli jednak sprzedaż zajęła mu więcej czasu, musiał zadowolić się kupionymi w mieście słonymi plackami, które podjadał po ­drodze, a porządny posiłek jadł dopiero po powrocie do domu.

Niedaleko wieży strażniczej, na długości około trzydziestu metrów, z rzeki wynurzały się klatki na ostrygi. Przy­pominały rusztowania, na których rosły gąbczaste trukwy, a zrobione były z krzyżujących się bambusowych prętów. Na każdej klatce wisiały powiązane grubymi czarnymi linkami ostrygi, które zanurzały się w morskiej wodzie. Jeśli zawiesiło się takie sznurki w sierpniu czy wrześniu, jeszcze przed nadejściem nowego roku pojawiały się na nich kolejne mięczaki, które ściskając starsze osobniki, stawały się czarne, ciężkie i tłuste. Mieszkańcy wioski wypływali wtedy na rzekę tratwami i odszukiwali swoje klatki, a kiedy widzieli te dorodne, wyrośnięte ostrygi, cieszyli się tak, że aż robiły im się zmarszczki przy oczach i wokół ust. Jeśli szczęście im dopisało, taki sznurek tłustych i ciasno zbitych ostryg mógł być nawet trzy razy cięższy niż zwykle. Jeśli przepracowało się w pocie czoła jeden sezon, można było spokojnie przetrwać kolejne pół roku. Poza ostrygami ludziom ze wsi zupełnie wystarczały ryby, które sami złowili, więc codzienne wydatki ograniczały się do warzyw i owoców. Ponadto każda rodzina zawsze miała jakieś oszczędności na czarną godzinę – na wypadek niespodziewanej choroby lub klęski żywiołowej, żeby móc złożyć ofiary na Nowy Rok czy od czasu do czasu kupić nowe ubrania.

Klatki znajdowały się na samym środku rzeki i dzieliły ją tym samym na dwie części – prawą i lewą. Łodzie rybackie wypływały w morze jej prawą stroną, rybacy zarzucali sieci na przybrzeżnych wodach, następnie sprzedawali złowione ryby w portach w okolicznych miastach i wracali po dwóch czy trzech miesiącach. Kutry wpływały przy akompaniamencie gongów i bębnów w głąb lądu lewą stroną rzeki, a mieszkańcy, którzy już z daleka słyszeli dźwięki instrumentów, pędzili wtedy nad jej brzeg. Aby lepiej widzieć, podnosili ręce do czoła, osłaniając oczy przed oślepiającym słońcem. Na widok wpływających do wioski pomalowanych na biało i niebiesko łodzi, rozlegał się radosny gwar i już po chwili mieszkańcy – i ci starzy, i ci młodzi – zbierali się na brzegu. Dorośli chcieli oczywiście przywitać młodych ludzi, którzy pracowali na łodziach, i którzy opuścili wioskę przed paroma miesiącami, a także zobaczyć, czy tym razem połów był udany. Dzieci nie mogły się z kolei doczekać, żeby pozbierać pieniądze, które po przybiciu do brzegu rozrzucali rybacy świętujący pomyślną wyprawę.

W porze tajfunów pod koniec lata i na początku jesieni rybacy nie wypływali w morze. Poza tym okresem zajmowali się zazwyczaj przybrzeżnym połowem ryb i krewetek, ale w tym celu nie musieli wypuszczać się daleko w morze, więc wyruszali rano i już wieczorem wracali do domów. Od połowy jesieni do pierwszych mie­sięcy wiosny wypływali jednak na połów na otwartych wodach. Mieszkańcy wioski raz w roku żegnali więc wyruszające na wyprawę kutry, a po paru miesiącach hucznie świętowali ich powrót. Tego roku, chociaż Święto Środka Jesieni dawno już minęło, w ciągu dnia nadal ostro prażyło słońce, a o poranku i wieczorami panował przyjemny chłód. Można więc było mieć nadzieję na niezwykle udany połów.

Łodzie rybackie miały niebawem wypłynąć, dlatego w spokojnej zazwyczaj wiosce zapanowało niezwykłe poruszenie. Małe dziewczynki z warkoczykami i starsze, z krótszymi włosami, zaczęły tłoczyć się na brzegu. Zbliżało się południe i słońce wisiało już wysoko na niebie, a rybacy przygotowywali się do podniesienia ko­twicy. Niektórzy członkowie załogi rzucali z pokładu zebranym na brzegu słodycze, co chwilę rozlegał się też ogłuszający huk petard i sztucznych ogni, których odpalono aż dwanaście sznurów. W tłumie panowała ogromna wrzawa i wydawać się mogło, że świętujący mieszkańcy wioski próbowali wręcz zagłuszyć huk fajerwerków. Przez krótką chwilę wszyscy dali się ponieść radosnemu ­nastrojowi.

Na brzegu stała też młoda dwudziestoletnia dziewczyna o imieniu Ming-yüeh. Miała duże, czarne, łagodne oczy, ale w odbitym od tafli rzeki świetle jej szczupłe, smukłe ciało oraz wyprostowane plecy ujawniały silny charakter i stanowczość. Właśnie udało jej się wymówić na chwilę od rozmów z sąsiadami i z uśmiechem przyglądała się teraz Ta-fangowi – jednemu z mężczyzn na trzeciej łodzi, który wraz z innym członkiem załogi zajmował się składaniem sieci. Podwinął wysoko rękawy swojej granatowej koszuli, odsłaniając silne i opalone przedramiona. Widząc jak zręczne palce sprawnie zwijały sieć, Ming-yüeh odwróciła szybko głowę, ale wciąż miała przed oczami jego zwinne i mocne dłonie. Kiedy wspólnie zbierali sól na polach, to właśnie Ta-fang zazwyczaj pierwszy kończył pracę, a potem jeszcze pomagał innym. Te silne, zręczne ręce na pewno sprawdzały się też przy połowie ryb. Ming-yüeh znów spojrzała ukradkiem na łódź – sieć została już zwinięta i ułożona przy kabinie.

Wśród huku petard łodzie podniosły kotwice, pierwsza z nich obróciła się o trzydzieści stopni w lewo i wyruszyła w kierunku wieży strażniczej. Za nią podążyły dwie kolejne, a Ta-fang i inni członkowie załogi stali na pokładzie i machali tłumowi na pożegnanie. Oczy Ta-fanga szukały kogoś w tłumie, z radością, nadzieją, ale jakby z dozą niepokoju.

Jeden za drugim dwanaście kutrów minęło prawą stroną klatki na ostrygi i popłynęło w kierunku morza. Za nimi podążyła biała czapla, która zbliżyła się do rufy jednej z łodzi. Lecący za statkiem ptak wyglądał jak powiewająca na wietrze biała bandera. Czapla towarzyszyła rybakom aż do wieży strażniczej, a kiedy wpłynęli na morze, odfrunęła na północ ku salinom. Zebrani na brzegu mieszkańcy przyglądali się znikającym za horyzontem łodziom, które stawały się coraz mniejsze i mniejsze, a kiedy były już nie większe od niedopałka papierosa, tłum zaczął się rozchodzić.

1 W całej powieści imiona, nazwiska, nazwy własne i inne wyrazy ­pochodzenia chińskiego zapisane są za pomocą transkrypcji fonetycznej Wade-Giles. Podobnie jest w przypadku nazw geograficznych, chyba że istnieją już ich oficjalne odpowiedniki w języku polskim.

Rozdział 1SIOSTRY

1

Na drodze wśród ciemnoszarych solnych pól posuwała się z wolna biało-żółta postać. Idąc w pełnym słońcu, od czasu do czasu podnosiła lewą rękę, aby zetrzeć spływające z czoła krople potu. Przez bramę znajdującej się na skraju wioski bud­dyjskiej świątyni co chwila przechodzili wierni, a jedna z kobiet, która właśnie zapalała od świeczki kadzidełko, zapytała ­strażnika:

– Widzisz go?

– Nie, jeszcze za wcześnie – strażnik uniósł ciężkie powieki i wytężył wzrok, wpatrując się w koniec ścieżki.

Mężczyźni zawołali:

– Jeśli przyjdzie, trzeba będzie odpalić tyle petard, żeby ogłuchł!

Idąca ścieżką postać nazywała się Wang Chih-hsien. Wang Chih-hsien był kiedyś uczonym, za młodu uczył się chińskiego od człowieka, który przyszedł do wioski, by zostać pustelnikiem, potem zaś kształcił się już sam. Kiedy się ożenił, porzucił naukę, żeby zadbać o swoją rodzinę. Nie był jednak stworzony do tak ciężkiej pracy, jaką były połów ryb i zbieranie soli. Parę lat temu wyjechał więc po raz pierwszy za chlebem do Tajpej. Początkowo pracował jako ekspedient w sklepie z tkaninami, ale po czterech czy pięciu latach sklep się spalił i Wang został z niczym. Zmienił więc profesję i zaczął pracować jako pośrednik zagranicznego handlarza, przez co często podróżował na północ albo na południe kraju. Udało mu się uzbierać niezłą sumę pieniędzy, ale szczęście nigdy nie trwa wiecznie. Przed rokiem do sklepu wparowała grupa żołnierzy w niechlujnych ubraniach i słomianych butach, zaczęli się awanturować i zabrali wszystko, co wpadło im w oko. Aby ujść z życiem, szef Wanga nie miał wyboru i zamknął sklep. W takich burzliwych czasach w mieście nie było łatwo o pracę, a poza tym Wang tęsknił za swoją rodziną, więc spakował dobytek i ruszył do domu.

Tego dnia mieszkańcy wioski zawiesili przy wejściu do świątyni kilka sznurów petard. Strażnik świątyni siedział na ławeczce przed bramą i wpatrywał się w jedyną ścieżkę łączącą wioskę ze światem. Była ona jakby wciśnięta między dwa duże kwadratowe solne pola. Przypominało to planszę do gry w chińskie szachy, na której leżąca w poprzek „rzeka” oddziela dwa pola zwane pałacami. Po wejściu do wioski droga mijała świątynną bramę, zwężała się i stawała główną ścieżką we wsi. Wzdłuż dróżki stały trzy rzędy domów, których okna skierowane były na południe, na skos od nich znajdowała się zaś wieża strażnicza.

W wiosce było niewielu wykształconych ludzi, a mieszkańcy rzadko też decydowali się na szukanie zarobku poza wsią. Chih-hsien pracował już w mieście od kilku lat i wracał do wioski raz na pół roku. Za każdym razem, kiedy pojawiał się w domu, nie mógł opędzić się od pytań o fascynujący świat, który leżał poza granicami wsi. Wszyscy traktowali go tutaj jak lokalnego uczonego i kiedy dowiedzieli się, że tym razem wracał już na dobre, postanowili go trochę podnieść na duchu. Zdecydowano, że po powrocie do wioski to właśnie Wang zostanie sędzią we wszystkich miejscowych spo­rach i nie trzeba już będzie angażować w nic policji. Ponieważ wszyscy tak niecierpliwie wyczekiwali powro­tu Wanga, strażnik świątyni, bojąc się, że straci okazję, żeby pomóc mieszkańcom wioski, wzmógł czujność i uważnie wypatrywał na ścieżce sylwetki przybysza.

Jak się spodziewano, kiedy słońce zaczęło przesuwać się na zachód i zrobiło się nieco chłodniej, na końcu ścieżki zamajaczyła niewielka postać. Kiedy się zbliżyła, można było zauważyć, że na głowie miała okrągły kapelusz, w ręce niosła skórzaną walizkę, a ubrana była w przewiewną białą koszulę i długie jasnożółte spodnie. Przybysz stawiał zdecydowane kroki i z pewnością kierował się w stronę wioski. Nie ulegało już wątpliwości, że był to Wang Chih-hsien! Strażnik zmrużył oczy i zawołał:

– Idzie! Idzie!

Następnie podniósł jedno kadzidełko, zapalił je od ognia świeczki i odpalił petardy. Wyczekujący przybysza mieszkańcy usłyszawszy huk, otworzyli bramy, wyszli przed świątynię i zaczęli przypatrywać się nadchodzącej postaci.

– Ciekawe, ile srebra jest w tej walizce. Ta jego A-she to ma dobrze – nic nie robi, tylko leży brzuchem do góry i nawet palcem nie ruszy.

W całej wiosce dało się słyszeć huk petard. Doszedł on też do uszu podróżnego, który wyjrzał spod ronda kapelusza, a jego wzrok spoczął na gwarnym tłumie zebranym przed świątynią. Wang Chih-hsien wędrował już bez przerwy przez półtora dnia, a jednak, kiedy zobaczył z daleka rodzinną wioskę, chociaż zmęczenie ­zaczęło już dawać mu się we znaki, mimowolnie przyspieszył kroku, chcąc jak najszybciej spotkać się z rozradowanymi sąsiadami.

Ming-yüeh i jej siostry, gdy tylko usłyszały petardy, wiedziały, że to ojciec wraca do domu, wybiegły więc czym prędzej na zewnątrz i popędziły za innymi mieszkańcami do wejścia do wioski. Kiedy odpalono drugi sznur petard, ktoś przywitał Wang Chih-hsiena, wziął od niego walizkę i zaprowadził pod bramy świątyni. Gdy tylko Wang wszedł do wioski, rozległ się huk trzeciego i czwartego sznura fajerwerków, a Chih-hsien zaczął się zastanawiać, czemu witają go z taką fetą. Sołtys, Chih Hsin, który stał na przedzie komitetu powitalnego, uścisnął mu rękę i powiedział:

– Jakie szczęście, że wreszcie wróciłeś! W twoich rękach jest edukacja dzieci w naszej wsi!

Chih-hsien, który niedawno stracił pracę w mieście i z podwiniętym ogonem wracał czym prędzej do rodzinnej wsi, chciał uniknąć właśnie takich scen. A teraz ludziom wydawało się, że był człowiekiem światowym i wykształconym! Chcieli, żeby zmienił przyświątynny pokoik w salę lekcyjną i uczył miejscowe dzieci, które nie miały szansy pójść do szkoły, żeby pokazał im „Księgę Trzech Znaków” i „Poemat Tysiąca Znaków”1, żeby umiały chociaż rozpoznać kilka znaków, by łatwiej było im zrozumieć jakieś ogłoszenia i zawiadomienia. Jeszcze nawet nie doszedł do domu, a już zaczęli go namawiać, żeby został nauczycielem. Chih-hsien zupełnie nie był na to przygotowany. Szybko obiecał jednak sołtysowi i innym mieszkańcom, że zgodzi się na ich propozycje, bo jednocześnie szukał w grupie wiejskich dzieci Ming-yüeh i jej sióstr. Czy te cztery chudziutkie dziewczynki o opalonych na brąz twarzach, ubrane w krótkie kwieciste sukienki z szorstkiego płótna, to nie były właśnie jego córki? W tym roku Ming-hsin kończyła trzynaście lat, Ming-yüeh jedenaście, Ming-yü osiem, a Ming-ch’an zaledwie cztery. Chociaż Chih-hsien od lat przebywał poza domem, od razu go rozpoznały. Jedynie najmłodsza, Ming-ch’an, nie pamiętała dobrze ojca. Stała w tłumie z palcem w buzi i patrzyła podekscytowana na Chih-hsiena, ale nie miała odwagi podejść. Ming-hsin i Ming-yüeh zbliżyły się do ojca, a on wziął do rąk ich drobne, ale szorstkie i spracowane dłonie, i poczuł się dziwnie, jakby zrobiło mu się wstyd. Spojrzał na sukienki córek o bardzo prostym kroju. Widać było, że dziewczynki kupiły dużo taniego materiału i podzieliły go tak, żeby wystarczyło na ubranie dla każdej z sióstr. Sukienki sprały się już w dodatku i wyblakły.

Chih-hsien odwrócił się i powiedział do sołtysa:

– Kiedy pokój przy świątyni będzie już wysprzątany, zacznijcie zapisy na lekcje.

Pomyślał, że przecież Ming-hsin i Ming-yüeh też powinny nauczyć się pisać i czytać. Za kilka lat wyjdą za mąż, urodzą dzieci i już nie będzie na to czasu. Przez ostatnie lata był tak zajęty zarabianiem na życie poza wioską, że naprawdę zaniedbał własne córki.

Szkoła otworzyła się wreszcie w dzień przesilenia zimowego. Ming-yüeh z siostrami oraz inne miejscowe dzieci po zjedzeniu kolacji udawały się do świątyni na dwie godziny ­zajęć, gdzie uczyły się „Księgi Trzech Zna­ków” i „Poematu Tysiąca Znaków”, a po powrocie do domów kreśliły znaki i przepisując jeszcze raz poznane na lekcjach teksty, uczyły się ich na pamięć. Po niecałym pół roku rozpoznawały już niemal wszystkie znaki w książkach, a cztery siostry, córki Chih-hsiena, pisały jeszcze staranniej niż inni. Zawsze szukały starych gazet czy kalendarzy i zapełniały czarnymi znakami każdą wolną przestrzeń. W ciągu pierwszego roku Chih-hsien czytał z uczniami w kółko te same książki, żeby najpierw zapamiętali znaczenie wszystkich słów, a dopiero w kolejnym uczył dzieci, jak samodzielnie formułować zdania i pisać zwięzłe listy.

Matka Ming-yüeh i jej sióstr, A-she, nie dała rady zajmować się domowymi obowiązkami. Zaledwie trzy lata po ślubie nabawiła się astmy, przez co często nie mogła złapać oddechu i łatwo się męczyła. Całymi dniami leżała w łóżku i coraz bardziej podupadała na zdrowiu. Wszystkie domowe prace spadły więc na dwie ­najstarsze córki – Ming-hsin i Ming-yüeh. A-she nienawidziła tej wstrętnej choroby, która pozbawiła ją możliwości oglądania świata za oknem i stopniowo odbierała młodość. Wiedziała, że robi się coraz starsza i chociaż udało jej się urodzić cztery córki, wyczekiwany syn nadal pozostawał ­jedynie marzeniem.

Wreszcie dwa lata po otwarciu szkoły do rodziny Chih-hsiena i A-she dołączyło jeszcze jedno dziecko – tym razem był to chłopczyk. A-she prawie umarła przy narodzinach synka, więc opieka nad noworodkiem spadła na Ming-hsin i Ming-yüeh. Chih-hsien dostał od związku zawodowego ­Yan-ch’eng sześć solnych pól; dwie najstarsze córki codziennie wychodziły z ojcem w pole, żeby pomóc mu w osuszaniu soli. Po pracy wracały do domu, gdzie prały, gotowały i zajmowały się innymi domowymi obowiązkami. Po pewnym czasie Chih-hsien zdecydował się odejść ze szkoły. Wiedział, że jego córki były bardzo pracowite i nie trzeba ich było zmuszać do nauki. Poza tym w związku z narodzinami synka znacznie wzrosły domowe wydatki, a Chih-hsien nie brał udziału w rybackich wyprawach. Ponieważ nie pracował, oszczędności, które przywiózł jeszcze z miasta, zaczęły się kurczyć, dlatego postanowił, że w porze deszczowej na przełomie wiosny i lata wyjedzie do Tajpej, gdzie dołączy do przyjaciół, którzy byli kierowcami trycyklów, wożących po mieście pasażerów. Może udałoby mu się nawet zarobić na tyle, żeby kupić dla A-she lepsze ­lekarstwa…

Tego roku w środku wiosny Chih-hsien ponownie spakował skórzaną walizkę i opuścił wioskę. Ming-hsin i Ming-yüeh odprowadziły ojca do świątyni. Starsza z sióstr skończyła szesnaście lat, młodsza zaś czternaście; obie zdążyły się już przekonać, jak urządzony jest świat. Stały teraz w ciszy przy bramie, jakby oczywistym było to, że ich ojciec raz przychodzi, a raz odchodzi. Nie miały innego wyjścia, jak tylko się z tym pogodzić.

Chih-hsien sam uważał, że prowadził życie włóczęgi. Scho­rowana A-she czuła się zaniedbywana, ale nie myślała o tym, jak bardzo inni się dla niej poświęcali. Chih-hsien podejrzewał, że łączyło go teraz z żoną raczej poczucie obowiązku niż miłość. Ale córki to co innego. Czy były w stanie zrozumieć, jakie trudy musiał znosić, kiedy jechał do miasta za chlebem? Pojąć, jaki był samotny?

Chih-hsien położył rękę na ramieniu Ming-hsin i westchnął.

– Opiekuj się braciszkiem, wrócę na jesieni – powiedział do córki i odszedł szybko wąską ścieżką, nie obejrzawszy się ani razu.

Za każdym razem, kiedy widział ze swojego solnego pola dwie siostry pracujące przy osuszaniu soli, ­Ta-fangowi serce zaczynało bić mocniej. Jeśli chodzi o Ming-hsin, to bardzo ją podziwiał, ale Ming-yüeh darzył znacznie gorętszym uczuciem i to na niej skupiała się zazwyczaj jego uwaga. Kiedy uczył się w gimnazjum w miasteczku Chia-li i zdarzało się, że od czasu do czasu wracał do wioski, zawsze zachodził do wujka Wanga, żeby zobaczyć się z Ming-yüeh. Skończył gimnazjum niedługo po tym, jak Tajwan został po drugiej wojnie odebrany Japonii i w rodzinie Ta-fanga, podobnie jak w wielu innych w tym czasie, brakowało pieniędzy, więc nie mógł się dalej uczyć. Poza tym był jedynakiem i jego rodzicom serce się krajało na myśl, że ich jedyny syn miałby żyć z dala od nich. Chcieli, żeby wrócił do wioski i był, jak oni, poławiaczem soli. Gdy wrócił do domu, nie potrafił oprzeć się temu, jak działała na niego Ming-yüeh. Dziewczynka miała wtedy dopiero osiem lat, ale mógłby się założyć, że warta będzie każdej poświęconej jej sekundy, każdego wysiłku. Jak starszy brat zabierał ją na ryby, łapali razem krewetki i pływali w rzece. Wydawać się mogło, że ślady stóp tej dwójki można by znaleźć w każdym zakątku niewielkiej wioski. Dopiero przed dwoma laty zrozumiał, że Ming-yüeh była największym skarbem w jego życiu. Dziewczynka skończyła już jednak czternaście lat i wiedziała, że chłopców należało trzymać na dystans, że powinna być bardziej powściągliwa; ­witała go teraz skromnym i nieśmiałym uśmiechem. Każdy taki uśmiech sprawiał, że Ta-fang jeszcze bardziej chciał się do niej zbliżyć, był przekonany, że wszystkie wyrażały uczucie i przywiązanie.

Przyglądał się teraz z podziwem dwóm siostrom, jak odprowadzały ojca do bramy świątyni, i postanowił pobiec za nimi. Żeby tylko spędzić trochę czasu z Ming-yüeh, był gotów pomóc jej w każdej pracy.

2

Czas płynął, mijały kolejne wschody i zachody słońca. Chih-hsien wyruszał z wioski na wiosnę, a wracał jesienią i nawet się nie spostrzegł, jak minęły tak cztery lata. Zimą pracował na solnych polach, od wiosny do jesieni jeździł w mieście trójkołowcem i każdy dzień podobny był do poprzedniego. Cieszyło go tylko to, że kiedy wracał do wioski, mieszkańcy polegali na nim przy rozstrzyganiu sporów, a byli nawet i tacy, którzy radzili się go przy wyborze imion dla swoich dzieci. Miał wtedy poczucie, że lata, które w młodości spędził na nauce, nie poszły na marne, a z książką w ręce naprawdę mógł pomóc sąsiadom w rozwiązywaniu problemów. A-she uważała jednak, że mąż robił tylko zamieszanie i ciągle skarżyła się każdemu, kogo ­spotkała:

– Na co mu było tyle się uczyć, teraz wrócił do ciężkiej roboty i nie może sobie poradzić!

Dla Ming-hsin i Ming-yüeh te cztery lata były pełne nie tylko trudu i poświęceń, ale też zabawy i radości. Siostry zastępowały matkę w domowych obowiązkach i pomagały ojcu przy pracy w polu. Teraz, kiedy skończyły już dwadzieścia i osiemnaście lat, widać było, że wyrosły na piękne i pełne wdzięku młode kobiety. Dzięki ciężkiej pracy były szczupłe, mocne i zgrabne. Przez to, że tyle czasu spędzały na słońcu, podobnie jak inne wiejskie dziewczęta miały opalone, ogorzałe twarze. Nawet to nie mogło jednak ukryć chorobliwej bladości policzków Ming-hsin.

– Wygląda na to, że jutro ma być jeszcze cieplej. Dam radę pójść rano tylko raz, więc lepiej, żebym dzisiaj obeszła dwa razy – powiedziała Ming-hsin, biorąc na ramiona nosidło z pustymi wiadrami na wodę. Poleciła młodszej siostrze wystawić na ­zewnątrz drewno na opał, żeby wyschło na słońcu, i ruszyła w drogę.

Po wodę trzeba było iść przez wąziutki most do znajdującego się w sąsiedniej wiosce zbiornika, a droga w jedną stronę zajmowała całą godzinę. W ich własnej wsi ziemia była słona i woda ze studni nie nadawała się do picia. Używano jej jedynie do prania czy mycia naczyń.

Ming-hsin chodziła po wodę zazwyczaj o piątej rano. Po­tem przelewała ją do większego zbiornika i jadła przygotowane przez Ming-yüeh śniadanie. Jeśli słońce nie prażyło zbyt mocno, Ming-hsin szła po wodę jeszcze raz, a potem zabierała się do pracy na salinach. Czasem Ming-yüeh wyręczała siostrę w chodzeniu do zbiornika i początkowo na ramionach dziewczyny od ciężkiego nosidła zrobiły się bąble i odciski. Jednak kiedy obróciła już kilka razy tam i z powrotem, nie tylko przestało jej to przeszkadzać, ale wręcz czuła, że z dnia na dzień stawała się coraz silniejsza. Bystra, skora do pomocy i pracowita Ming-hsin jako najstarsza z sióstr zawsze pierwsza rwała się do każdej roboty, a zazwyczaj było to właśnie noszenie wody. Jednak ta ciężka praca, inne obowiązki i uboga dieta zaczynały odbijać się na jej zdrowiu. Tego lata Ming-hsin męczyły bóle brzucha i w drodze po wodę często musiała przystawać. Nieraz robiło jej się tak niedobrze, że odkładała wiadra na ziemię, ­łapała za brzuch i wymiotowała.

Tego dnia Ming-hsin zamierzała pójść po wodę dwa razy. Ming-yüeh wystawiła drewno przed dom, jak kazała jej starsza siostra, a dwie młodsze dziewczynki zajęły się robieniem prania. Po śniadaniu Chih-hsien poszedł sprawdzić, co działo się na polach. Kiedy oddalił się już nieco, obrócił się jeszcze za siebie i zobaczył żonę, która siedziała w drzwiach domu i grzała się na słońcu.

– Gdzie jest Ming-hsin? – zapytała A-she.

– Poszła po wodę – odpowiedziała Ming-yüeh. Zdziwiła się, widząc, że matka spięła zazwyczaj rozsypane w nieładzie włosy w zgrabny kok na czubku głowy, który odkrywał jej nieco zbyt wypukłe czoło. Na twarzy miała lekki makijaż, a usta pomalowała szminką, przez co zniknęła codzienna, schorowana A-she. Wyglądała teraz jak Kuan-yin, bogini miłosierdzia, której figurka stała w głównej izbie w domu. W wiosce mówiło się zresztą, że to bogowie zesłali na A-she chorobę, zazdrośni o to, jak pięknie wyglądała w dniu ślubu.

– Młode dziewczyny nie powinny tak ciężko pracować – powiedziała – ale ja jestem za słaba, żeby się za cokolwiek zabrać.

Ming-yüeh przywykła już do ciągłych narzekań matki.

– A twój ojciec?

– Poszedł na pola.

– Co? Czy ten człowiek nic nie pamięta? Wszystko jest na mojej głowie!

– Co się stało? – zapytała szybko Ming-yüeh.

Matka przeszyła ją ostrym, badawczym spojrzeniem, zupełnie jak orzeł, który wypatruje w polu ofiary. Zmierzyła córkę wzrokiem z góry na dół.

– Nie jesteście przecież małymi dziewczynkami, inne dziewczyny w wieku siedemnastu czy osiemnastu lat niańczą już własne dzieciaki. Gdybym tylko nie była chora, już dawno bym was obie z kimś wyswatała! – powiedziała A-she i ­westchnęła. – Kto to widział, żeby córki całe życie mieszkały z rodzicami…

W oczach Ming-yüeh pojawiła się panika. Nie wiedziała, o co chodziło matce. Ona sama wcale nie myślała o zamążpójściu. We wsi chłopcy i dziewczęta razem pracowali na solnych polach i chociaż była to ciężka praca, trafiały się też przyjemniejsze chwile, kiedy w przerwie wspólnie układali i śpiewali piosenki. Ta-fang potrafił gwizdać na źdźbłach trawy i sam tworzył wszystkie melodie. Kiedy on grał, inni śpiewali i siedzieli razem przy wieczornym świetle księżyca. Saliny stały się już częścią jej życia i nie pomyślała o tym, że kiedyś będzie musiała wziąć ślub i stąd wyjechać. Widziała, jak inne młode dziewczyny ze wsi wychodziły za mąż i wyprowadzały się z wioski. Wiedziała, co to oznaczało. Odchodziły i już nie wracały, na zawsze opuszczały pola i przecinającą je rzekę. Ale jak ona mogłaby wyjechać? Jak mogłaby zostawić Ta-fanga?

Na myśl o nim od razu się zaczerwieniła. Bystre oczy matki momentalnie to zauważyły.

– Co, chcesz stąd wyjechać i zostać synową, żebyś nie ­musiała pracować? – kpiła z córki. – Za wcześnie, twoja kolej będzie dopiero, jak Ming-hsin wyjdzie za mąż.

– Nie chcę ślubu.

– A ja nie chcę utrzymywać starej panny.

Ming-yüeh nie miała ochoty sprzeczać się z matką i poszła do kuchni pokroić warzywa. Może to długotrwała choroba sprawiła, że A-she miała w zwyczaju przekręcać to, co mówili inni i z góry przypisywać im złe intencje. Ming-yüeh wiedziała, że w takiej sytuacji, żeby nie zrobić matce przykrości, lepiej było zakończyć rozmowę. Ale kiedy tak robiła, A-she często czuła się obrażona. Gdy tylko Ming-yüeh o tym pomyślała, odwróciła się i popatrzyła na zgarbione ramiona matki.

– Ładnie dzisiaj wyglądasz, mamo – powiedziała.

A-she westchnęła, ale nie odezwała się. Słoneczne promienie zdawały się falować i raz padały na próg, raz na niewielki bambusowy stołek, na którym siedziała. Nowe buty o niebieskich podeszwach, które miała na sobie, błyszczały na słońcu.

Po jakimś czasie dwie najmłodsze siostry wróciły z upranymi ubraniami i rozwiesiły je na bambusowych prętach przed domem. A-she cały czas kręciła się niespokojnie na stołku, a w końcu zakaszlała głośno dwa razy i zawołała do Ming-yüeh:

– Dzisiaj jest piętnasty dzień miesiąca księżycowego, prawda?

– Tak, dzisiaj będzie pełnia.

Imię Ming-yüeh znaczyło „jasny księżyc”, więc czuła, jakby każda pełnia należała właśnie do niej. Ojciec mówił zawsze, że dał jej tak na imię, żeby rozświetlała życie innych.

Młodsze siostry co chwilę odwracały się, spoglądały ukradkiem na matkę i szeptały. A-she zauważyła ich podejrzane ­zachowanie.

– Guzdrzecie się z tym praniem od rana! Nigdy nie będziecie tak pracowite, jak wasze starsze siostry! Co ja zrobię, jak one powychodzą za mąż i zostanę z wami? – krzyknęła i kazała Ming-yüeh iść po ojca.

– Dlaczego? – chciała wiedzieć Ming-yüeh.

– Jak to, dlaczego? Powiedz mu, że mamy dzisiaj gości.

– Kogo?! – zapytały naraz trzy siostry.

W nudnym i monotonnym życiu, jakie prowadziła ich ­rodzina, każde odwiedziny wywoływały w dziewczynkach ogromną ciekawość.

– Dzieci powinno się widzieć, nie słyszeć – powiedziała A-she. – Kiedy przyjdą goście, wy trzy pójdziecie do swojego pokoju i macie nie wychodzić!

Właśnie wtedy wrócił Chih-hsien i mały Ming-hui wybiegł się z nim przywitać, próbując wdrapać się ojcu na ręce.

– Och, ciężki się zrobiłeś! – powiedział Chih-hsien, stawiając chłopca na ziemi.

– Zapomniałeś? – A-she zapytała męża.

– Nie, nie zapomniałem, przecież wróciłem, prawda?

Ming-yüeh złapała ojca za ramię i zaprowadziła do kuchni.

– Tato, co to za goście? – wyszeptała.

– Przychodzą prosić o rękę Ming-hsin – odpowiedział. – Ugotuj makaron. Od rana tu idą, na pewno będą głodni.

Chih-hsien wszedł do domu i poszedł się przebrać. Ming--yüeh zrozumiała, że nadszedł moment, kiedy będzie musiała rozstać się z siostrą – Ming-hsin miała już w końcu dwadzieścia lat i była w odpowiednim wieku do zamążpójścia. Odtąd to Ming-yüeh będzie musiała przejąć wszystkie obowiązki starszej siostry.

Zaczęła gotować makaron i nagle zrobiło jej się straszliwie smutno, ale nie miała nawet z kim porozmawiać. Żywiła jedynie nadzieję, że Ming-hsin nie będzie musiała w nowym domu pracować tak ciężko, jak tutaj. Czy mieszkali daleko? Jeśli tak, to nie będzie mogła często widywać się z siostrą. Nagle do kuchni wpadły dwie młodsze dziewczynki, żeby dać jej znać, że goście już przyszli. Było to jakieś pięć osób, wszyscy ubrani na biało, ale przybyli z daleka, więc byli cali spoceni. Weszli już do głównej izby i rozmawiali z rodzicami.

Siostry schowały się w pokoju obok, rozsunęły nieco wiszące w oknie zasłony i trzy małe twarzyczki zbliżyły się do szyby, żeby zobaczyć, co działo się w głównej izbie. Z miejsca, w którym stały, widać było tylko pół pokoju. Starszy człowiek z długą brodą siedział tyłem do ołtarza przodków rodziny Wang, obok niego był mężczyzna w średnim wieku o szerokim czole i spracowanych, ciemnych dłoniach i stopach, a przy nim młody chłopak, wysoki i szczupły, który położył ręce na złą­czonych kolanach. Chłopak był bardzo podobny do tego mężczyzny, który siedział obok.

– To ten? – zawołała mała Ming-ch’an.

– Cicho! – Ming-yüeh i Ming-yü jednocześnie zakryły usta siostrzyczce.

Właśnie wtedy na podwórko weszła Ming-hsin z dwoma wiadrami pełnymi wody. Skierowała się na prawo do zbiornika, ściągnęła drewnianą pokrywę i wlała wodę do środka. Wszyscy siedzący w głównej izbie przyglądali się jej szczupłej sylwetce. Ming-hsin zdjęła bambusowy kapelusz i zawiązaną na głowie chusteczkę, rozpuszczając sięgające jej za uszy kruczoczarne włosy. Potem pochyliła się, nabrała w dłonie wodę, którą obmyła spoconą twarz i ponownie zamknęła zbiornik. Kiedy się odwróciła, zauważyła gości. Rodzice pomachali do niej, przywołując ją do środka i dziewczyna natychmiast skierowała się do głównej izby. Po chwili wyszła stamtąd i przeszła do kuchni, ale ubiegły ją jej trzy rozchichotane siostry.

– Gdzie jest makaron, który ugotowałaś? – zapytała Ming-hsin. – Tata poprosił gości, żeby zostali i coś zjedli.

Ming-hsin pomasowała swoje obolałe ramiona. Widać było, że dwie wyprawy po wodę bardzo ją wymęczyły. Ming-yüeh zaczęła nakładać makaron do misek i ostrożnie spytała:

– Ming-hsin, co to za goście?

– Nie wiem, nie widziałam ich wcześniej. To wy byłyście cały czas w domu, jakim cudem nic nie wiecie?

– Ming-hsin, oni przyszli rozmawiać z tatą o twoim ślubie – wypaliła Ming-ch’an.

Czy to prawda? Ming-hsin nie była tego taka pewna. Czemu rodzice wcześniej nie wspomnieli jej o tym ani słowem? Czy to możliwe, że tak bardzo chcieli się jej pozbyć, że nie pomyśleli nawet, żeby z nią omówić tak ważną sprawę? Poczuła się nagle strasznie skrzywdzona, usiadła na bambusowym stołeczku, ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się. Dwie młodsze siostrzyczki nie mogły tego pojąć. Przecież każdy ślub był takim radosnym wydarzeniem, czemu Ming-hsin płacze? Ale Ming-yüeh, która bardzo dobrze rozumiała reakcję siostry, ­złapała ją za ramię i powiedziała:

– Zanieś im makaron, bo zaraz wystygnie.

Dla najstarszej z sióstr nie było już odwrotu. Wszystko zostało wcześniej ustalone. Musiała tam wrócić i poddać się ocenie gości. Ming-hsin otarła łzy wierzchem dłoni. Rozumiała, że chociaż przez cały ten czas opiekowała się rodziną, była w końcu dziewczyną i czekał ją los taki sam, jak wszystkie inne kobiety. Podniosła miski z makaronem i skierowała się w stronę głównej izby.

Zdecydowano, że wesele odbędzie się na jesieni. Rodzina, do której miała dołączyć Ming-hsin, miała ponad hektar ziemi pod uprawę roślin sezonowych.

– U nich też będziesz musiała się napracować, ale przynajmniej mają własną ziemię, więc głodna chodzić nie będziesz – powiedziała A-she do swojej najstarszej córki.

Ojciec bardzo popierał ślub Ming-hsin, ponieważ uważał, że jej przyszły mąż – człowiek cichy, ale inteligentny – powinien poradzić sobie z pracą na roli i utrzymaniem domu, więc był godnym wybrankiem dla jego pracowitej i dobrej córki.

Ming-hsin nie protestowała i poddała się woli rodziców. Skoro oni podjęli już decyzję, musiała ich słuchać.

– A co ty o nim myślisz? – zapytała Ming-yüeh.

– Przecież ja go nie znam! Bałam się nawet rzucić na niego okiem.

W przeddzień ślubu A-she zawołała Ming-hsin do siebie i pokazała córce pierścionek.

– Rodzina pana młodego przyniosła dla ciebie złotą biżuterię na ślub jako prezent zaręczynowy. Jedyne, co ja i ojciec możemy ci podarować, to ten pierścionek. Był kiedyś częścią mojego posagu, ale teraz daję go tobie jako pamiątkę. Resztę z tego, co jeszcze mi zostało, podzielę między twoje siostry. Wiesz, że nie mamy za wiele, a w domu same córki, więc wesele niestety musi być skromne. Nie smuć się i nie miej siostrom za złe, jeśli lepiej wyjdą za mąż. Nikt nie wie, co przyniesie jutro – powiedziała, a potem spojrzała na córkę ostrzegawczo. – Twoi teściowie są rolnikami i potrzeba im dodatkowej pary rąk do pracy. Dziewczyna po ślubie nie powinna co chwila latać do domu. Jak będziesz zbyt zajęta, nie musisz nas często odwiedzać.

Słowa matki zaniepokoiły Ming-hsin. Mawiano, że zamężna kobieta była jak latawiec, który urwał się ze sznurka – jej więź z domem rodzinnym zrywała się bezpowrotnie. Czy miała więc teraz nagle przestać martwić się o to, jak radzi sobie jej własna rodzina i w zamian opiekować się jakimiś zupełnie obcymi ludźmi?! Mówiło się, że młode dziewczyny były jak porwane przez wiatr nasiona – gdzie wylądują, tam będą rosły.

Ming-hsin coraz bardziej pogrążała się w rozpaczy. Jak mogła tak po prostu porzucić swoje rodzeństwo? Nie potrafiła pogodzić się z tym, że teraz to na Ming-yüeh spadnie cała odpowiedzialność i to ona będzie musiała sama zajmować się ­całym domem.

Kiedy weszła do sypialni, w której spały dziewczęta, nie mogła przestać płakać i kaszleć. Siostry zebrały się wokół niej. Ming-yüeh podała siostrze chusteczkę, żeby mogła otrzeć łzy. Ming-hsin zakryła nią usta i odkaszlnęła. Siostra wzięła od niej chustkę i krzyknęła przerażona:

– Krew!

– Cicho! Po prostu denerwuję się jutrem… – Ming-hsin próbowała uspokoić Ming-yüeh, wyrywając jej zakrwawiony materiał.

Bladość Ming-hsin poważnie zmartwiła jednak wszystkie siostry.

– Lepiej, żebyś poszła spać wcześniej – doradziły jej za­troskane.

Ale jak miała dzisiaj zasnąć? Kiedy wszystkie cztery leżały już w łóżku, smuga księżycowego światła przecięła ciemność panującą w pokoju. Ming-hsin zaczęła się jej przypatrywać. Zazwyczaj nie zwracała zbytniej uwagi na to miękkie srebrne światło, ale teraz nie mogła pogodzić się z tym, że będzie musiała je opuścić. Ming-yüeh, która leżała obok niej, już spała. Ming-hsin szturchnęła lekko siostrę, żeby ją obudzić, a potem poleciła jej, żeby zarzuciła coś na ramiona i wyszła z nią na podwórko. Usiadły razem na bambusowej ławce, chłonąc światło księżyca. Cały ból i smutek, jaki Ming-hsin czuła na myśl o opuszczeniu domu, zawarł się w jednym krótkim zdaniu:

– Teraz ty musisz się nimi wszystkimi zająć.

3

Tego lata Ming-yüeh bardzo wyrosła – była teraz szczupła i wysoka, miała ładne, kształtne ramiona i proste plecy oraz długie, zgrabne nogi. Jej ciemna, opalona twarz aż biła zdrowym blaskiem, a chłopcy i dziewczęta we wsi żartobliwie przezywali ją „Czarną Pięknością”.

Okazało się, że Ming-yüeh znacznie trudniej było usiedzieć na miejscu niż jej starszej siostrze i nawet kiedy była bardzo zajęta, potrafiła skrzyknąć grupę znajomych, żeby poszli z nią popływać w rzece. Z nadejściem lata zaczynały się nieznośne upały i młodzież z wioski urządzała sobie nad wodą zawody pływackie, a największą popularnością cieszyła się sztafeta. Ming-yüeh była smukła i energiczna, a poza tym dobrze czuła się w wodzie, więc kiedy to ona zwoływała drużynę, nikt nie odmawiał. Ming-yüeh miała jednak w tym swój ukryty cel – po skończonych zawodach zawsze mogła zostać chwilę nad rzeką i złowić kilka ryb, które były cudownym urozmaiceniem diety składającej się głównie z mąki i ryżu. Ming-yüeh hodowała kurczaki i tata zbił dla niej nowe klatki. Kiedy kury i małe kurczątka kończyły spacerować, Ming-yüeh zapędzała je z powrotem do pięciu klatek stojących dokładnie pod rusztowaniem, na którym rosły długie gąbczaste trukwy. Ptasie odchody były dla nich idealnym nawozem. Gdy przychodziła pora obierania ostryg, Ming-yüeh zbierała te chude i małe, które inni wyrzucili, potem wydłubywała je z muszelek i moczyła w gorącej wodzie. Co roku uzyskiwała w ten sposób kilka butelek pysznego i pożywnego wywaru, który był świetnym dodatkiem do ich skromnych obiadów. Raz w miesiącu gotowała też dla rodziny kurczaka, a często dochodziły jeszcze do tego ryby i krewetki, których w rzece nie brakowało. Dzięki temu jej młodsze rodzeństwo miało tak samo pełne i błyszczące policzki, jak ona.

Na wiosnę, kiedy ojciec wracał z Tajpej, przywoził im smakołyki i różne potrzebne rzeczy. Mieszkańcom wioski wydawało się, że jako kierowca trójkołowca Chih-hsien zarabiał krocie, ale prawda była zupełnie inna. Kto mógł wiedzieć, że po opłaceniu czynszu, opłaty za wynajem pojazdu i kosztów jedzenia, niewiele mu już zostawało? Nie stać go było na kupowanie żadnych cacek, więc starał się wynagrodzić to dzieciom słodyczami. Zresztą, A-she i tak nie pozwoliłaby mu kupić nic więcej – kiedy wracał do domu, przeliczała dokładnie pieniądze i wszystko musiało się zgadzać.

Ojciec był ogromnie wdzięczny Ming-yüeh za to, że bardzo pomagała mu w chowaniu kurczaków i łowieniu ryb. Czasem do wioski przyjeżdżali handlarze drobiu, żeby kupić kilka kur i to właśnie Ming-yüeh potrafiła wytargować dla ojca najlepszą cenę. W porównaniu z łagodną i uległą Ming-hsin, młodsza siostra była znacznie bardziej zasadnicza i stanowcza. Jej charakter można było poznać po tym, jak załatwiła sprawę z noszeniem wody. Ponieważ wiedziała, że jest to nie tylko męcząca, ale też czasochłonna praca, zdecydowała, że będzie chodzić po wodę tylko raz dziennie i kazała rodzicom i rodzeństwu oszczędnie nią gospodarować. Ming-hsin nigdy nie potrafiła tego zrobić.

Ming-yüeh była tak stanowcza, ponieważ wiedziała, że Ming-hsin podupadła na zdrowiu właśnie przez to, że się przepracowywała i niedojadała. To, że starsza siostra przed ślubem kaszlała krwią, nie dawało Ming-yüeh spokoju. Wiedziała, że jeśli ma nie martwić rodziców i nadal opiekować się całą rodziną, musi zadbać przede wszystkim o siebie. Właśnie dlatego, nieważne, jaka była pora roku i jaka pogoda, Ming-yüeh musiała po pierwsze, mieć w co się ubrać, po drugie, zjeść porządny posiłek rano i wieczorem, po trzecie, oszczędzać siły, żeby móc pomagać ojcu. Musiała też bardzo uważać, handlując kurczakami – nie mogła dać się oszukać chciwym kupcom, których obchodził tylko zysk, a nie ciężka praca.

W drugim dniu nowego roku w odwiedziny do rodziny przyszli Ming-hsin i jej mąż. Ming-hsin przypudrowała twarz i nałożyła róż na policzki, ale i tak widać było, jak bardzo schudła. Minęło dopiero pół roku od ślubu, a już tak się zmieniła! Kiedy zmartwiona rodzina zaczęła ją o to wypytywać, Ming-hsin powiedziała, że od rana do wieczora pracuje w polu i dlatego straciła na wadze. Ming-yüeh nie uwierzyła jednak w ani jedno słowo siostry. Przecież kiedy mieszkała w domu, też cały czas harowała. Czy praca rolnika aż tak różni się od pracy poławiaczy soli? Jak wyglądało teraz życie siostry? Ming-hsin wyjaśniła, że kiedy kobieta wychodzi za mąż, wszyscy oczekują, że będzie prała i krochmaliła ubrania dla całej rodziny, będzie na czas serwować posiłki i jeszcze pracować w polu. Słuchając córki, A-she pomyślała, że przecież to wszystko należy do obowiązków synowych i nie jest niczym nadzwyczajnym.

Chih-hsien w tym roku wcześniej wyjechał do miasta, bo pomyślał, że w okolicy Nowego Roku na pewno będzie miał dużo więcej klientów, więc tego dnia nie spotkał się z Ming-hsin. Kiedy wrócił na jesieni, Ming-yüeh nie wspomniała ani słowem o zdrowiu siostry, bo nie chciała, żeby się zamartwiał.

Codziennie z samego rana Ming-yüeh zawsze chodziła po wodę. Ming-yü i Ming-ch’an skończyły już szesnaście i trzynaście lat, i chociaż nie były tak zaradne i pracowite jak ona, mogły pomagać przy różnych łatwiejszych obowiązkach. Ming-yü wstawała codziennie rano i gotowała dla wszystkich kleik ryżowy na śniadanie. Ming-yüeh nie wiedziała dlaczego, ale ostatnio bardzo często spotykała w drodze Ta-fanga. Był co prawda jedynakiem, ale u niego w rodzinie to matka była odpowiedzialna za noszenie wody. Czemu więc wstawał skoro świt i wybiegał na drogę? Okazało się, że zobaczył ją pewnego razu rano, kiedy poszedł rzucić okiem na swoje solne pole, które leżało tuż przy moście. Podszedł wtedy do niej i nalegał, że poniesie za nią wiadra chociaż przez parę kroków, a ona nie wiedziała, jak mu odmówić. Ta-fang odprowadził Ming-yüeh do świątyni, do trzeciego figowca, gdzie musieli się rozejść. Ta-fang, nic nie mówiąc, oddał dziewczynie nosidło i każde ruszyło w drogę do domu. Odtąd robili to codziennie i stało się to ich własnym sekretnym zwyczajem.

Ta-fang przychodził też często pomóc, kiedy Ming-yüeh zbierała z ojcem sól na polu. Chociaż zawsze przez grzeczność odmawiała, była mu niezmiernie wdzięczna, widząc, jak jego silne ramiona sprawnie i szybko przenosiły sól. Od tak dawna cały ciężar odpowiedzialności za rodzinę spoczywał na jej barkach, a teraz wreszcie czuła, że to nią ktoś się zaopiekował i choć na moment mogła się odprężyć. Jeśli ktoś zajmowałby się nią tak przez całe życie, niczego by jej do szczęścia nie ­brakowało.

Tego dnia ojciec musiał wcześniej wrócić do domu. Ming-yüeh dorzuciła do solnej piramidy ostatnią szuflę, odłożyła narzędzia i miała właśnie kończyć pracę, kiedy nagle przybiegł Ta-fang. Wyglądał na bardzo podekscytowanego, nabrał powietrza i zawołał:

– Wiesz, jakie mam dla ciebie dobre wiadomości?

Skąd miała wiedzieć, skoro jej nie powiedział? Co za człowiek! Pokręciła głową. Z zakrytej chustką twarzy wyglądała para błyszczących, zaciekawionych oczu.

– Ojciec mi powiedział, że w wiosce mają kopać rowy na rury.

– O, naprawdę? – Oczy Ming-yüeh zrobiły się jeszcze większe, zdradzając, jak ucieszyła się na tę wiadomość. Jak będzie wyglądało jej życie, jak rzeczywiście położą już rury? Na co będzie mogła poświęcić te dwie godziny, które dotychczas co rano marnowała na noszenie w upale wody? Może będzie mogła wziąć się za jakąś inną pracę…

Ściągnęła chustkę, ukazując pełną podniecenia twarz i ­zapytała:

– Jak będziemy używać wody, jak założą rury?

– Do rury będzie przyczepione takie metalowe pokrętło, jak się je przekręci, to będzie leciała woda.

Och, naprawdę?

– A ile będziemy czekać?

– Mają założyć już tej zimy.

Ming-yüeh popędziła do domu, po drodze dzieląc się dobrymi wieściami z każdym, kogo spotkała. O dziwo, dla dużej części z nich wcale nie była to już niespodzianka i cała wioska aż gotowała się z podniecenia. Ming-yüeh wpadła do domu. Nie mogła się doczekać, aż powie im wszystkim o rurach! W środku było jednak pusto. Sióstr nie znalazła w kuchni, ojciec nie siedział w gabinecie. Kiedy już zaczynała czuć się zniechęcona, usłyszała jakiś dźwięk dochodzący z pokoju matki. Był to słaby, bolesny jęk. Poczuła ukłucie w sercu i szybko weszła do środka.

Za moskitierą widać było ciało matki, które leżało skulone pod kołdrą. Dookoła porozrzucane były najróżniejsze szpargały. Ming-yüeh uchyliła kołdrę i ukazała jej się wykręcona grymasem bólu matczyna twarz. W przytłumionym świetle dziewczyna widziała jedynie parę tak gniewnych i pełnych wyrzutu oczu, że aż zachwiała się i musiała zrobić krok w tył. A-she ­zaskoczona i jakby przestraszona wychrypiała:

– Nikogo nie było, krzyczałam, aż sobie gardło zdarłam, mogłabym umrzeć w tym domu i nikt by nawet nie wiedział.

– Mamo, co się stało? – Ming-yüeh usiadła na brzegu ­łóżka.

Zagniewane oczy matki zaszły łzami, a jej głos nagle się załamał:

– Przynieś miskę, weź to spode mnie i zakop albo wrzuć do morza, tylko tak, żeby nikt nie widział.

A-she schowała twarz w dłoniach, chcąc ukryć płynące z oczu łzy. Ming-yüeh popatrzyła na matkę i zobaczyła, że pościel jest poplamiona krwią. Podniosła kołdrę i ciarki przebiegły jej po plecach. Między udami matki leżało coś malutkiego i zakrwawionego – długie, obłe, jakby bez rąk i nóg, ale w kształcie noworodka. To było dziecko, które urodziło się w worku owodniowym. Ming-yüeh trzęsły się ręce i nie odważyła się ­poruszyć.

– To… to jest…?

– Jestem za słaba i nie dałam rady, ono nie mogło przeżyć. Idź, musisz mi pomóc, ja nawet nie ustoję, tak mnie boli. Weź miskę i je pochowaj jak należy, żeby mogło kiedyś wrócić2.

Gdzie miała je pochować? Podniosła miskę, drżącymi ­rękami owinęła ciałko w materiał i wsadziła do naczynia. Po­tem pomogła matce się umyć i przebrać, a także zmieniła jej pościel. Poszukała białego ręcznika, którym przykryła miskę i wyniosła ją na ganek. Myślami szukała miejsca, w którym mogłaby zakopać zawiniątko, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Jak mogła własnoręcznie zakopać w ziemi coś, co było przecież człowiekiem? Złożyła ręce i zaczęła prosić niebiosa, żeby dały jej siłę.

W tym momencie na podwórko weszli jej ojciec, siostry i braciszek, każde z nich ze sznurem ryb w rękach. Zauważyli Ming-yüeh siedzącą na ganku.

– Dziwne – zauważyła Ming-yü – przecież tu jest zimno.

Pokazała siostrze złowione ryby i powiedziała, że zrobi na obiad zupę rybną z ryżem.

Nikt nie zauważył przykrytej białym ręcznikiem miski leżącej u stóp Ming-yüeh.

Ming-yü i Ming-ch’an weszły do kuchni i wzięły się za gotowanie, a ojciec i Ming-hui zaczęli liczyć złowione ryby. Ojciec zaproponował, że skoro nałapali ich tak dużo i nie będą w stanie wszystkich zjeść, to może dadzą resztę sąsiadom. Ming-hui powiedział, że on też chce je zanieść i zaczęli gonić się po podwórku, zanosząc się śmiechem.

Ming-yüeh wstała i zawołała ojca. Trzymając w rękach miskę, weszła do izby, a Chih-hsien, widząc dziwny wyraz na twarzy córki, czym prędzej podążył za nią. Po obu stronach ołtarza przodków były drzwi prowadzące do pokoju na tyłach domu, z którego można było wyjść na ulicę. Ming-yüeh przeszła do tego pokoju, odwróciła się i zaczekała na ojca, a kiedy przyszedł, zapytała:

– Tato, byłeś u mamy, jak wróciłeś?

Chih-hsien nie odpowiedział.

– Popatrz. – Uchyliła biały ręcznik.

Zawiniątko na dnie miski było teraz zimne i sztywne. Twarz Chih-hsiena natychmiast spochmurniała, a oczy jakby zgasły. Westchnął głęboko i powiedział:

– Taki poród znaczy, że dziecko nie miało szacunku do rodziców. Zgodnie z tradycją, my nie możemy się tym zająć, ty musisz je pochować.

– Gdzie?

– Wykop dół gdzieś w rogu podwórza, zaznacz jakoś i nie pozwól, żeby dzieci się tam bawiły.

Tak też zrobiła. Jedną ręką kopała, drugą ocierała łzy. Widziała naraz życie i śmierć. Czy bogowie zlitują się nad nią, bo była młoda i naiwna? Czy wybaczą jej, że pochopnie zgodziła się zakopać to maleństwo?

Minęła jesień i Chih-hsien polecił Ming-yüeh zająć się solnym polem. Tym razem został w domu tylko na trzy miesiące i wyjechał do miasta. Prawdę mówiąc, chciał być jak najdalej od tego miejsca, bo nie mógł poradzić sobie ze stratą dziecka. Odkąd A-she poroniła, nie powiedziała do niego ani jednego dobrego słowa i jeszcze bardziej dbała o pieniądze, jakby rozpaczliwie pragnęła poczucia bezpieczeństwa, które jej dawały. Nosiła teraz przy pasie torebkę z pieniędzmi i każdy członek rodziny, który ich potrzebował, musiał cierpliwie czekać na jej zgodę. A-she powoli rozpinała wtedy kolejne warstwy ubrania, spod których wyciągała ogrzaną torebkę i niespiesznie wyjmowała z niej pieniądze. Musiała dokładnie wiedzieć, na co miała zostać wydana nawet najmniejsza kwota. Czasem sięgała już po pieniądze, ale nagle cofała rękę i mówiła:

– To niepotrzebne.

Wszyscy w wiosce wiedzieli, że chociaż A-she była chora, znakomicie radziła sobie z finansami i że nic, co Chih-hsien zarobił, się nie marnowało. To, jak trzymała rękę na pieniądzach i jak posłuszny był jej mąż, stało się częstym obiektem poobiednich żartów sąsiadów.

4

W zimie na małą dróżkę prowadzącą do wsi wjechał z głośnym łoskotem ciężki trójkołowy pojazd. Wzbudziło to ogromną ciekawość kobiet i dzieci ze wsi – nie spodziewały się, że te maszyny mogą być tak hałaśliwe. Za pojazdem zostawały na drodze dwa ślady kół, które tworzyły nierówne koleiny. Dzieci kucały przy nich i badały rączkami wyżłobienia – kilkukrotnie głębsze od tych pozostawionych przez rowery. Po kolei każde z nich wydobywało ze zrobionych przez koła trycykla zagłębień grudkę ziemi, żeby chociaż potrzymać ją w dłoniach i już po chwili zamiast kolein widniały w ścieżce dwa pokaźne dołki.

Po jednej stronie pojazdu przytroczone były okrągłe rury, powiązane po kilkanaście sztuk razem. Po drugiej ­siedziało trzech robotników w czapkach na głowach, a pod ich nogami złożone były najróżniejsze narzędzia. Razem z kierowcą trójkołowcem jechało więc czterech mężczyzn. Kiedy zatrzymali się przy wejściu do świątyni, oznajmili zebranym kobietom i dzieciom, że przyjechali zakładać rury. Najpierw chcieli jednak rozeznać się w sytuacji i sprawdzić, w którym gospodarstwie będzie można przechować materiały, jakie planowali zwozić przez następnych parę dni. Te kobiety, których mężów nie było w wiosce, bo wybrali się na połów ryb, nie odważyły się podjąć same tak ważnych decyzji. Jednak te, których mężowie zostali w domach, zaraz zaczęły się wykłócać, której dom jest największy i pomieści wszystkie rury.

Kiedy roboty w wiosce ruszyły na dobre, pojawiło się jeszcze więcej robotników. Każdego dnia stołowali się w tym domu, w którym akurat pracowali. Przybyli i do domu Ming-yüeh, a ponieważ ojciec był w tym czasie w mieście, to ona musiała ich przyjąć. Początkowo niezwykle ucieszyła ją perspektywa założenia we wsi kanalizacji. Jednak przez to, co zastała w domu, kiedy przybiegła podzielić się z rodziną radosną wiadomością, i co kazano jej wtedy zrobić, jej entuzjazm znacznie osłabł. Czuła na sercu ciężar i żadne radosne nowiny nie mogły jej pomóc się go pozbyć.

Robotnicy zaczęli kopać rów na podwórzu i umieszczali w nim rury. Przekopali się do zbiornika z wodą i zakończyli roboty. Ming-yüeh początkowo myślała, że rury będą dochodzić do kuchni. Robotnicy wyjaśnili jej jednak, że materiały są zbyt drogie, wiercenie dziur w ścianach zajęłoby zbyt dużo czasu, a oni mieli za mało rąk do pracy. Rządowy budżet pozwalał tylko na takie rozwiązanie, a przecież i to było lepsze niż brak dostępu do wody.

Jakie to było niezwykłe – wystarczyło przekręcić kurek i już leciała czysta woda! Ta-fang łowił akurat ryby na morzu, ale gdyby mógł zobaczyć to cudowne urządzenie, na pewno byłby zachwycony! Ale odtąd nie będzie już czekał na nią przy moście, żeby pomóc jej nosić wodę… Codziennie chodziła do świątyni, bo wydawało się jej, że jak tylko stanęła pod trzecim figowcem, przy którym zawsze się spotykali, ukazywała jej się twarz Ta-fanga. Czasem wdawała się nawet w rozmowy z siedzącymi pod drzewem staruszkami, żeby tylko spędzić tam trochę więcej czasu.

Ming-yüeh miała nadzieję, że Ming-hsin przyjdzie ich odwiedzić jeszcze przed Nowym Rokiem. Chciała zaprowadzić ją przed kran, żeby siostra mogła własnoręcznie odkręcić kurek. Ming-hsin chodziła po wodę niemal codziennie, odkąd skończyła trzynaście lat. Tylko ona sama wiedziała, ile czasu spędziła, dźwigając ciężkie nosidło na mrozie, wietrze czy w deszczu. Ming-yüeh była przekonana, że kiedy siostra zobaczy, że wystarczy tylko ruszyć ręką i woda już płynie, na pewno popłacze się ze wzruszenia! Chciała też opowiedzieć jej historię zakopanego w rogu podwórza zawiniątka i pokazać to miejsce, przysypane teraz muszlami ostryg. Pragnęła udowodnić, jak bardzo jej ufała, jak bardzo wierzyła, że siostra pomoże jej udźwignąć to brzemię.

Nadszedł jednak drugi dzień Nowego Roku i wszystkie inne mężatki przyszły już odwiedzić swoje rodziny, tylko Ming-hsin jeszcze się nie pojawiła. Matka nie widziała jej już od roku i była coraz bardziej niespokojna. Co chwilę pytała Ming-yüeh:

– Czy w tym roku nie przyjdzie?

– To długa droga, może coś ją zatrzymało… – próbowała pocieszać ją Ming-yüeh.

– Już przeszło pół roku nie mieliśmy od niej wiadomości, nawet żadnego listu… Czy wasz ojciec nie nauczył was pisać? Co, jak tylko przestałyście czytać te podręczniki, od razu wszystko żeście zapomniały? – powiedziała A-she chyba bardziej do siebie niż do córki. Już od rana uczesana schludnie i ubrana w niebieski pikowany kaftanik czekała przed domem na bambusowym stołeczku, na którym często siadywała w kuchni.

Miało się już ku zachodowi, a Ming-hsin wciąż nie było. Trzy siostry zaczynały już tracić nadzieję, ale A-she chyba coś zobaczyła, bo nagle jej oczy rozbłysły i zawołała podniecona:

– Czy tam ktoś nie idzie? Jeśli to nie ona, to może jest w połogu? W końcu wyszła za mąż ponad rok temu, najwyższy czas, żeby miała dziecko. Jaka to dobra córka, urodziła i nic nikomu nie powiedziała, żeby zaoszczędzić mi wydatków… Ale tak być nie może! Jeśli naprawdę urodziła, trzeba posłać jakieś prezenty dla dziecka.

A-she siedziała jak na szpilkach, jakby już teraz chciała przygotowywać prezenty i iść odwiedzić córkę. Zaczęła krążyć po podwórzu, narzekając, jak Ming-hsin mogła nie zwierzyć się matce z tak ważnego wydarzenia.

Nadeszło Święto Lampionów3 i nadal nie było żadnych wiadomości od Ming-hsin. A-she zaczynała się naprawdę martwić o córkę i szukała kogoś, kto będzie przejazdem w jej wiosce i dowie się, co się stało. Zanim udało jej się kogoś znaleźć, zawitał do nich listonosz z listem od Ming-hsin zaadresowanym do Ming-yüeh. Listonosz jechał na ciężkim rowerze, który po obu stronach przedniego i tylnego koła miał przytroczone wielkie płócienne torby, a każda z nich pełna była najróżniejszych paczek i listów. Zazwyczaj przychodziły do nich tylko listy od ojca, jednak tego dnia listonosz wręczył Ming-yüeh niewielką paczuszkę – leciutką i mieszczącą się w dłoni. Widniał na niej adres wioski, w której mieszkała Ming-hsin.

– Przyszedł list od siostry, list od siostry! – zawołała ­ucieszona.

Wzięła paczuszkę od listonosza i popędziła do pokoju matki, a za nią pobiegły też młodsze siostry, których radosne piski zaalarmowały A-she. Pospiesznie rozsunęła wiszącą wokół łóżka moskitierę i właśnie wtedy trzy siostry wpadły do matczynego pokoju.

– Mamo, jest wiadomość od Ming-hsin.

– Co za niewdzięczna córka, już rok po ślubie i dopiero teraz do nas napisała. Ja nie umiem czytać, przeczytaj mi na głos, zobaczmy, co tam pisze o tym, dlaczego nie przyjechała na Nowy Rok.

Ming-yüeh przysiadła na skraju łóżka i nachyliła się do okna, żeby lepiej widzieć, a następnie rozwinęła paczuszkę. Było to niewielkie czerwone pudełko z papieru, a w nim list i kulka bawełny, z której wypadł pierścionek. A-she zamarła, kiedy go zobaczyła. Był to pierścionek, który podarowała córce przed ślubem! Czy Ming-hsin rzeczywiście urodziła? Czy bała się, że w domu nie będą mieli pieniędzy na prezenty i dlatego odsyłała im teraz pierścionek?

– Szybko, czytaj! – popędziła Ming-yüeh matka.

Dziewczyna rozwinęła list i zaczęła czytać:

– Moja kochana Ming-yüeh! Nic w życiu nie jest trwałe. Życie przemija i sława przemija. Ja sama jestem teraz jak jesienny kwiat i nie mogę znieść zimowych mrozów. Przez ostatni rok co noc kaszlę krwią i jestem za słaba, by pracować. Moi teściowie są już mną zmęczeni, mój mąż też ma mnie dość. Nie pragnę już żyć, chcę tylko nie być dla nikogo ciężarem. Ten pierścionek dostałam od matki w dniu ślubu. Teraz, kiedy zabraknie jego właścicielki, oddaję go Wam, żebyście o mnie pamiętały. Kiedy na niego spojrzycie, pomyślcie o mnie, a zawsze będę z Wami. Nie mam jak odwdzięczyć się rodzicom za to, że mnie wychowali. Kiedy mnie zabraknie, upewnij się, że nie będą płakać za niewdzięczną córką. Opiekuj się wszystkimi, dbaj o siebie i co najważniejsze, nie pracuj za dużo. Słowa nie oddadzą tego, co do Was czuję. Proszę Cię, powiedz rodzicom, że chociaż będą za mną tęsknić, to tak chciał los i nie mogą za długo się smucić. Ming-hsin.

– Ming-hsin, córeczko, to rodzice cię skrzywdzili, kochanie, wróć do nas… – Chociaż nie wszystko było dla A-she zrozumiałe, sens listu był jasny. Rzuciła się na łóżko i wybuchnęła płaczem.

Ming-yüeh ściskała mocno pierścionek i milczała, a łzy płynęły jej po policzkach. Ming-yü i Ming-ch’an już wcześniej się rozpłakały i teraz chlipały przytulone do siebie.

Kiedy ojciec uczył córki pisać listy, nie spodziewał się, że pierwszy, który napisze Ming-hsin, będzie jednocześnie ostatnim.

„Ming-hsin, jak możesz odejść tak po cichu, zostawiając nas z tym wszystkim?!” – myślała Ming-yüeh. Tego wieczora napisała do ojca, że siostra jest ciężko chora i poprosiła go, żeby jak najszybciej wrócił do wioski. Przesłała mu też list, który otrzymała od Ming-hsin. Bała się, że siostra nie doczeka powrotu ojca, z którym nie widziała się, odkąd wyszła za mąż. Chih-hsien od dawna mówił, że jak wróci na wiosnę, odwiedzi córkę w jej nowym domu i zaniesie jej kosz pełen owoców morza.

„Tato, musisz wrócić jak najszybciej! Inaczej do końca ­życia będziesz żałował, że nie zdążyłeś!”

Matkę całą noc męczyły duszności i z jej pokoju co chwilę dobiegały nowe ataki kaszlu. Nad ranem Ming-yüeh wysłała list do ojca i poinformowała A-she, że natychmiast idzie zobaczyć się z Ming-hsin.

– Jesteś jeszcze panną, a to taka długa droga… A poza tym, oni od początku mieli za złe twojej siostrze, że jest chora, kto wie, jak cię tam potraktują. Nie jedź sama, lepiej zaczekaj na ojca, niech on się tym zajmie. Wtedy ja też będę chciała zobaczyć się z Ming-hsin.

Po trzech dniach wrócił Chih-hsien na swoim trycyklu. Wyruszył, jak tylko otrzymał list od Ming-yüeh i odtąd jechał za dnia i w nocy. Kiedy dojechał do T’ai-nanu, wynajął lepszy trójkołowiec od znajomego, żeby jak najszybciej dotrzeć do domu i żeby całą rodziną mogli odwiedzić Ming-hsin. Wiedział, że najstarsza córka na pewno do ostatniej chwili zwlekała z napisaniem listu. Przecież doskonale znał swoje dziecko! Z pewnością chciała jak najdłużej zaoszczędzić rodzinie smutku i zmartwień.

Na trójkołowcu zmieściły się tylko A-she i Ming-yüeh. Chih-hsien pedałował co sił w nogach, a przy przednim kole po obu stronach przytroczył pakunki z rybami i owocami morza złowionymi poprzedniej nocy przez niego i Ming-yüeh. Nie mógł odwiedzić nowej rodziny Ming-hsin z pustymi rękami, bo narobiłby córce wstydu. Poza tym chciał sprawić Ming-hsin przyjemność, bo dalej od morza trudno było dostać świeże ryby czy skorupiaki. Ciepłe wiosenne słońce sprawiło, że na czole Chih-hsiena pojawiły się niebieskie żyły, a po jego twarzy spływały strugi potu. Co chwilę odrywał więc ręce od kierownicy, żeby otrzeć mokre i swędzące czoło. Ming-yüeh zawołała z tylnego siedzenia:

– Tato, ja za ciebie poprowadzę!

– Nie trzeba! Myślisz, że pojedziesz szybciej ode mnie?! Przecież ja jeżdżę zawodowo i to w Tajpej!

Chih-hsien skończył już czterdzieści siedem lat i pochylony nad kierownicą wyglądał raczej mizernie. Ming-yüeh zawsze widziała w ojcu inteligenta. Nie mogła sobie wyobrazić, jak spędzał całe dnie, pedałując ciężko na wietrze i w palącym słońcu, jak w pocie czoła zarabiał na utrzymanie chorej żony i pięciorga dzieci. Ming-yüeh spojrzała ukradkiem na matkę. A-she odchyliła się na siedzeniu, jej twarz wykrzywiał grymas, a oczy przykryła chusteczką. Zupełnie nie zwracała uwagi na wychudłe plecy męża, które miała przed sobą.

Wjechali do wioski, trójkołowiec pokonał dwa zakręty i znaleźli się przed pustym ryżowym polem, pośrodku którego zbudowany był dom w kształcie litery „U” z otwartym podwórzem. Chih-hsien zaparkował na podwórku i pobladł z przerażenia, kiedy zobaczył tłum zebrany przed drzwiami. Znajdujący się w głównej izbie ołtarz, który służył do palenia kadzideł, przykryty był teraz żałobnym białym płótnem. Widząc to, wszyscy troje wpadli w panikę. Teściowie Ming-hsin wyszli ich przywitać, ale Chih-hsien natychmiast wskazał na białe płótno i zapytał:

– Co z nią?

– Jeszcze żyje. Dobrze, że tak szybko przyjechaliście, zdążycie się jeszcze z nią zobaczyć – odparł ze smutkiem teść.

Zaprowadził ich do pokoju. A-she nie mogła utrzymać się na nogach i musiała wesprzeć się na ramieniu Ming-yüeh. Na brzegu łóżka siedział mąż Ming-hsin. Widać było, że nie golił się już od kilku dni. Kiedy usłyszał, że ktoś wszedł do pokoju, spojrzał na przybyłych pustym wzrokiem. Zachrypiał, jakby chciał coś powiedzieć, ale nagle poderwał się i wyszedł bez słowa. Chih-hsien, A-she i Ming-yüeh podeszli do łóżka, na którym spod pościeli wystawała tylko wychudzona, biała twarz z wybladłymi ustami i półprzymkniętymi powiekami.

– To nie jest moja córka! – zawołała przez łzy zrozpaczona A-she i zaczęła uderzać w bok łóżka. – Niewdzięczna! Nie obchodzi cię nawet, co będzie z nami i sobie odchodzisz, na co ja cię chowałam, obudź się…!

Ming-yüeh pogładziła dłoń siostry – gdyby nie to, że biło od niej ciepło, Ming-yüeh byłaby przekonana, że Ming-hsin już zmarła. Uścisnęła ją za rękę i wyszeptała:

– Ming-hsin, przyjechaliśmy do ciebie, otwórz no oczy, zobacz.

Ming-hsin, która nie zbudziła się przez cały poprzedni dzień i całą noc, poruszyła lekko głową i uniosła powieki. Zaczęła szybko poruszać oczyma i nagle zatrzymała wzrok na Chih-hsienie.

– Tato, przyszedłeś… – powiedziała.

Chih-hsien poczuł wielką gulę w gardle i kiwnął tylko ­głową.

Słysząc głos chorej, mąż Ming-hsin i jego rodzina, którzy czekali za drzwiami, natychmiast wbiegli do środka. Ming-hsin zamknęła już jednak oczy, a na jej twarzy pojawił się dawno niewidziany spokój. Teść zbadał jej puls, po czym stwierdził:

– Odeszła.

Ming-yüeh wpatrywała się w spokojną twarz siostry.

„Ming-hsin, ani słowa do mnie nie powiedziałaś! – pomyślała. – Czy to znaczy, że wszystko, co miałaś mi do powiedzenia, napisałaś już w liście? Czy to dlatego nie pożegnałaś się z siostrą, która była z tobą przez dwadzieścia lat? Ming-hsin, jak mogłaś?!”

Ming-yüeh robiła wszystko, żeby powstrzymać łzy, ale te i tak potoczyły się po policzkach. Była jak w transie i słyszała tylko rozpaczliwe krzyki matki:

– Ming-hsin, ty