Dzieci Kazimierza - Michał P. Garapich - ebook

Dzieci Kazimierza ebook

Michał P. Garapich

3,8

Opis

Kazimierz Garapich, urodzony w 1878 roku, był ziemianinem, synem posła do Rady Państwa i Sejmu Krajowego Galicji. Był także ojcem wielu dzieci. W sumie było ich ponad dwadzieścioro, ale tylko siedmioro występowało jako legalni potomkowie rodu z prawem do dziedziczenia nazwiska i majątku, mieszkania we dworze i edukacji.

Michał P. Garapich, urodzony w drugiej połowie XX wieku, postanowił odnaleźć potomków Kazimierza, tych uznanych i tych, którym nie dano prawa do nazwiska. Szukał ich w Polsce i na Ukrainie. Tym, których odnalazł, musiał uświadomić, jakie łączą ich więzy.

Próbując rozwiązać zagadkę pewnego pochówku, autor podążył tropem rodzinnych sekretów, przemilczeń w pamiętnikach, półsłówek zapamiętanych z rozmów starszych oraz śladów zachowanych w archiwach dawnej c.k. monarchii.

Dzieci Kazimierza” to jedyna w swoim rodzaju odpowiedź na stwierdzenie „wszyscyśmy z chłopów”. Nie, bardzo dużo nas jest z panów, tylko o tym nie wiemy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 338

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (18 ocen)
5
6
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Voncohn

Z braku laku…

Fantastyczna książka dla wszystkich. Garapichów.
00

Popularność




Michał P. Garapich

Dzieci Kazimierza

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w  internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i  koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Patryk Mogilnicki

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © by Michał P. Garapich, 2019

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Ewa Polańska

Korekta d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Alicja Listwan / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN978-83-8049-878-5

Moim dzieciom, Mateuszowi i Matyldzie

I dusza jego popchnęła go do zabójstwa brata; zabił go i znalazł się wśród tych, którzy ponieśli stratę. Wówczas Bóg posłał kruka, który podrapał ziemię, aby mu pokazać, jak ukryć zwłoki brata. Powiedział on: „O biada mi! Czyż ja nie mogę być podobnym do tego kruka i ukryć zwłok mego brata?” I wtedy znalazł się wśród tych, którzy wyrażają skruchę.

Koran 5,30–31, przeł. Józef Bielawski

A gdy byli na polu, Kain rzucił się na swego brata Abla i zabił go. Wtedy Bóg zapytał Kaina: „Gdzie jest brat twój, Abel?” On odpowiedział: „Nie wiem. Czyż jestem stróżem brata mego?” Rzekł Bóg: „Cóżeś uczynił? Krew brata twego głośno woła ku mnie z ziemi!”

Biblia Tysiąclecia, Rdz 4,8–10

Rozdział 1

Nie wszystkie historie mają swój początek i koniec. Są takie, które nie posiadają prostej ciągłości wydarzeń i rozlewają się kolistymi skojarzeniami, a uznana za zakończenie scena wybrzmiewa w nich fałszywie i niepełnie, ponieważ historie te nosimy w sobie jak niewypowiedziane uczucie, którego źródła nie tylko nie znamy, ale i przeczuwając, że wiedza o faktach zamrozi plastyczność emocji, poznać nie chcemy. Jeżeli jednak gdzieś tę historię należy rozpocząć, to pewnej bezksiężycowej, czerwcowej nocy 1903 roku, kiedy Michał Grzegorz Garapich, właściciel dóbr ziemskich w podtarnopolskim Cebrowie i okolicach, poseł do galicyjskiego Sejmu Krajowego i wiedeńskiej Rady Państwa, wraz z dwoma synami, dwudziestopięcioletnim Kazimierzem i dwudziestojednoletnim Pawłem, kamerdynerem Janem i kilkoma innymi służącymi wyruszają z łopatami i łomami na cmentarz. Nie idą na pogrzeb, wręcz przeciwnie – idą kogoś z grobu wykopać.

Michał Grzegorz od jakiegoś już czasu nosił się z zamiarem przeniesienia swego ojca Władysława i brata Stanisława z wiejskiego cmentarza opodal greckokatolickiej cerkwi do ostatnio wybudowanej kaplicy niedaleko cebrowskiego dworu, na drodze do sąsiedniej Worobijówki. Powody, które skłoniły go do uznania, że należy im się nowe miejsce pochówku, rzucają światło na to, kim był, jakie miał poglądy, ale przede wszystkim jaką pogmatwaną spuściznę pozostawił potomkom. Są one splotem motywacji niekiedy sprzecznych, ale wziąwszy pod uwagę czasy, w jakich żył, zrozumiałych. Z upływem lat stały się też puszczoną w obieg pamięci, zakodowaną i wieloznaczną opowieścią, którą jego potomni mieli odcyfrowywać, aby i swoim postępkom nadać ponadjednostkowy sens, zwłaszcza kiedy owym poszukiwaniom towarzyszył łoskot walącego się wokół świata, ich świata. Odpowiedź na pytanie, dlaczego Michał postanowił wykopać z ziemi brata i ojca, nie stanowi więc jedynie praprzyczyny tego, co się działo później. Jest raczej tym samym leitmotivem strachu przed złamaniem praw życia i śmierci, odtwarzanym przez ludzkie szarpanie się zarówno z wielką historią znaczoną przez rowy strzeleckie ryjące stare parki, jak i tą małą historią schowaną za śmiechem dziecka przekraczającego próg cebrowskiego dworu. Jako członek Podolaków, konserwatywnego ugrupowania skupiającego w sejmie galicyjskim wielkich posiadaczy ziemskich, zwalczający postulowane przez socjalistów i liberałów reformy prawa wyborczego i tępiący polityczne aspiracje ludności chłopskiej, ukraińskiej czy żydowskiej, Michał Grzegorz demokratą raczej nie był i najwyraźniej sąsiedztwo zmarłych Garapichów ze szczątkami pospolitych cebrowian mu zawadzało. Jako bywalec austro-węgierskich salonów przeczuwał jednocześnie kierunek zmian i być może właśnie ten dziejowy wiatr skłonił go do ekshumacji, bo coraz silniej kwestionowane przez rewolucje podziały należało podkreślić według niego na nowo, a cebrowianom przypomnieć granice między panem a chamem. Niewykluczone, że wpływ na decyzję o przenosinach miały wydarzenia sprzed sześciu laty, kiedy wybory do austriackiego parlamentu, w których po raz pierwszy mogły brać udział uboższe warstwy chłopów, zakończyły się skandalem, po raz pierwszy lud podniósł na Garapicha rękę, a okupację lokalu wyborczego przez niezadowolonych z wyniku głosowania włościan spacyfikowało wezwane przez starostę tarnopolskiego wojsko. Niepokoje te wiązały się z agitacją ukraińskich działaczy, ale incydent położył się cieniem na relacjach między dworem a wsią.

Decyzja o budowie kaplicy grobowej miała istotne konsekwencje zarówno tej nocy oraz dnia następnego, jak i wiele lat później. Wolnym nurtem toczyły się one przez wiek XX, tu i ówdzie w sposób delikatny lub gwałtowny dając o sobie znać, aby w pewnym momencie obudzić i mnie. Michał zapewne przeczuwał, że to, co robi, to nie przelewki i może mieć poważne skutki. Nie chodzi jedynie o fakt, że nowe miejsce okazało się nie najlepiej dobrane, bo przez Cebrów podczas obu wielkich wojen przewalały się siejące zniszczenie fronty i armie. Tego owej czerwcowej nocy Michał wiedzieć nie mógł, ale jako przywiązujący wagę do szczegółów, które ziemian czyniły ziemianami, jednocześnie znający lud cebrowski, mógł przeczuwać konsekwencje innej, bardziej magicznej natury. Rozkopanie grobu i wyciągnięcie zeń zmarłego naruszają ważne w tej części świata tabu śmierci, wedle którego nieboszczykom należą się przede wszystkim spokój i nienaruszalność miejsca pochówku. Nieprzypadkowo inskrypcja na grobie jego przybyłego z Bałkanów dziadka, również Michała, brzmi: „Pokój niech będzie zwłokom”. Właśnie tak – nie „duszy”, ale „zwłokom”. Rozgrzebywanie grobów, jakikolwiek byłby tego cel, prędzej czy później musiało doprowadzić do ingerencji zmarłych w świat żywych, co wymagało od tych ostatnich zadośćuczynienia, ewentualnie podjęcia jakichś środków zapobiegawczych. Michał chciał więc swój zamiar przed cebrowianami ukryć. Inaczej nie wyruszaliby na tę eskapadę pod osłoną nocy. Nie chodziło o względy biurokratyczne, chociaż jako galicyjski urzędnik na pewno miał świadomość, że obowiązują jakieś przepisy dotyczące ekshumowania i przenoszenia nieżywych. Będąc człowiekiem wpływowym, dowiedział się, że takie rzeczy da się załatwić bez formalnych ceregieli. Jego syn Paweł w pisanych pół wieku później pamiętnikach wspomina to tak: „Tatko pragnął przenieść do tego grobowca zwłoki swojego ojca i brata pochowane na cebrowskim cmentarzu. Zwrócił się do tarnopolskiego starosty z prośbą o pozwolenie na ekshumację zwłok, lecz starosta powiedział, że uzyskanie takiego formalnego zezwolenia byłoby połączone z licznymi korowodami i wyjazdem na miejsce specjalnej komisji, by tego uniknąć, radził, by nie prosząc o pozwolenie, przenieść cichaczem zwłoki do grobowca i tylko postarać się, by ktoś nieżyczliwy nie zrobił doniesienia o dokonanej ekshumacji. Zwłoki leżały w ziemi już lat kilkadziesiąt, nie było więc żadnej obawy, by ich ekshumacja mogła spowodować jakąś zarazę, postanowił więc Tatko postąpić tak, jak mu radził starosta”. Stryj Paweł – bo tak się o nim w rodzinie mówi – nie pisze, co stało za tą przeprowadzką przodków, a ponieważ – jak miałem się przekonać – milczenie w jego pamiętnikach jest równie, a może i nawet bardziej istotne od tego, o czym pisze, w całym przedsięwzięciu chodziło o prestiż rodziny i stworzenie jej grobowca na miarę pozycji, do której aspirowała. Przebywanie Garapichów w tej samej glebie co Olejnik, Świrski czy Bodnar najwyraźniej zbytnio zalatywało socjalizmem i krakowską modą, wedle której ziemianie żenili się z chłopkami. Poza tym jako przedstawiciel dopiero drugiego pokolenia imigrantów, których los i wpływy u habsburskiej władzy związały z polskimi rodzinami ziemiańskimi, Michał bywał czuły na punkcie pozycji i jej atrybutów. Milczenie stryja Pawła oznacza, że to się rozumiało samo przez się.

O znaczeniu tego przeczulenia w kwestii detali, z jakich budowało się prestiż, świadczą ówczesne opisy Michała. Podkreślają nienaganność jego manier, często wzmiankują jego zawinięty w górę siwy wąs. Paweł wspomina: „ubrany zawsze elegancko w ubraniach skrojonych przez wiedeńskiego krawca, dba o swoją powierzchowność, a zwłaszcza wypielęgnowane ręce, które chroni przed opaleniem, nosząc stale rękawiczki”, a socjalistyczne pismo krakowskie „Naprzód” podkreśla, że to „poseł od szczególnych poruczeń, człowiek bardzo przystojny, mający piękny wąs szlachecki”. Sam Ignacy Daszyński, atakując na łamach „Krytyki” Podolaków, bierze na cel Michała, pisząc: „Ten Garapich wygląda jak polski mąż stanu. Prześliczny polski wąs, postać doskonale odkarmiona, kontusz wspaniały z czarnym perskim barankiem, robią go w ramach wiedeńskich fotografów przepysznym typem polskiego szlachcica”. Wstęp jest jednak zmyłką, bo dalej czytamy: „To nic, że nie jest on szlachcicem, że ojciec jego jeszcze był nieszczególnym adwokatem i mieszczuchem. W drugim pokoleniu syn stał się typem szlachcica polskiego. Znam synów kucharza, którzy na Podolu, na wspaniałej, tłustej, czarnej glebie, na pokorze poddanych ruskich chłopów wyrośli na najbardziej typowych szlachciców. Mówili wszyscy do sąsiadów »ty«, polowali z chartami, grali w karty, handlowali końmi i – co mię najbardziej szczerze dziwiło – wierzyli szczerze w swoje pokradzione znaki herbowe, tak szczerze, iż w kłopot wprawiali prawdziwych herbowych panów […]”. Jako socjalista widzący w Podolakach „potomków Targowicy” i forpocztę rodzącego się polskiego nacjonalizmu i znienawidzonej endecji, Daszyński bywał może zapalczywy i w swoich polemikach plotkarski, ale z jednym na pewno trafił w sedno. Charty, karty, konie, herby – z tego budowało się prestiż i status odróżniający szlachcica od chłopa, bo szlachectwo jest tym, co się robi, nie tym, kim się jest. „Ta »szlachta« – jak pisze – na Podolu galicyjskim robi się sama, przez tłusty czarnoziem, przez pokorę chłopa, przez tytuły lokajów i żydków z podolskich miasteczek. Dochodzi do tego, że nad grobami ich łamią z całą smutną i tragiczną powagą fałszywe tarcze herbowe! […]”. Wzmianka „nad grobami ich” jest tu szczególnie ważna. Jednym z miejsc, gdzie prestiż można zakląć w kamień, jest rodzinny grobowiec. Zaniepokojony powiewem nowych idei, być może pogodzony z ich nieuchronnością, Michał postanowił dopilnować, by lepiej urodzeni zostali też lepiej pogrzebani. Jak wskazują złośliwości Daszyńskiego, w Galicji krążyły plotki o niejasnym pochodzeniu Garapichów, dlatego zapewne Michał miał sobie i swoim współczesnym coś do udowodnienia.

Jak się miało okazać, decyzja o budowie kaplicy rozpoczęła wędrówkę szczątków Garapichów ciągnącą się do dzisiejszego dnia. Oczywiście w 1903 roku Michał nie przypuszczał, co przyniesie wiek XX ani że kaplica grobowa stanie się jego, toutes proportions gardées, ofiarą. Skąd miał wiedzieć, że ta cichaczem, pod osłoną nocy przeprowadzona ekshumacja zapoczątkuje ciąg wydarzeń i związanych z nią sytuacji, spotkań i uczuć, którego osią będzie bliskość Garapichów z ich chłopskimi kuzynami, ten splot międzyludzkiej zależności, który owej nocy został symbolicznie naderwany? Skądże mógł wiedzieć, że naruszając tabu śmierci, bezwiednie sprowokuje odyseję, której ostatnim rozdziałem, sto dwanaście lat później, było zbudowanie kolejnego, o wiele skromniejszego oczywiście, grobu rodzinnego z powrotem na cmentarzu cebrowskim, oraz ten dzień w sierpniu 2015 roku, kiedy to Garapichowie znowu zostali zmuszeni do lawirowania między bliskością a zerwaniem związku z cebrowianami, Ukrainą i Podolem, a przez radość i zarazem katastrofę tamtego dnia wybrali jedno i drugie? Nie mógł wiedzieć mój prapradziadek tego wszystkiego, ale wydarzenia wspomnianej nocy i dnia następnego pokazały, że zapoczątkowane wówczas zerwanie wspólnoty zmarłych nada ton dalszemu, coraz radykalniejszemu rozchodzeniu się świata potomków Michała ze światem cebrowian.

I tak wyruszyli w tę czerwcową noc na cmentarz. „Koło godziny drugiej w nocy, pięknej, ciepłej, czerwcowej nocy – pisze stryj Paweł – udaliśmy się na cmentarz w towarzystwie kilku zaufanych sług, odkopano wejście do grobowca, wyniesiono trumny, do trumny dziadka przedostała się widocznie woda, skutkiem czego była bardzo ciężka, tak że sześciu ludzi niosło ją z trudem. Trumna stryja Stanisława była całkiem lekka, słychać było stukot kości, które w czasie przenoszenia trumny przesuwały się z jednego końca trumny na drugi”. Zamysł rozkopywania grobowca w nocy bez zwrócenia niczyjej uwagi był jednak skazany na niepowodzenie, bo „gdy orszak pogrzebowy przechodził wzdłuż cebrowskiej wsi, jeden z sąsiadów, który właśnie wyszedł z chaty na jej podwórze, przeraził się mocno, gdy ujrzał dwie trumny i towarzyszący im orszak”. A więc sprawa szybko się wydała. I teraz następuje jedna z kluczowych zagadek tej historii. Nazajutrz odprawiono mszę za dusze zmarłych, „na którą zaproszono kilkudziesięciu poważniejszych gospodarzy z Cebrowa”, czyli lekko licząc – zakładając, że każdy gospodarz przybył z rodziną – co najmniej pół wsi. Zmiana ukradkowych przenosin trumien w naprędce zorganizowany publiczny rytuał pogrzebowy z udziałem „poważniejszych” włościan jest uderzająca. Zapewne Michał zorientował się, że powinien skorzystać z rady starosty tarnopolskiego, który mówił, by „postarać się, by ktoś nieżyczliwy nie zrobił doniesienia”, i sprawę upublicznić, nadając jej religijny wymiar. W ten sposób chciał zatrzeć złe wrażenie, jakie na cebrowianach mogło zrobić złamanie przez pana tabu śmierci. Co więcej, uroczystości nabierają wyjątkowego charakteru, bo oto Michał zaprasza potem do dworu owych „poważniejszych gospodarzy” na biesiadę zorganizowaną – sądząc z opisu stryja Pawła – wedle scenariusza rytuału odwrócenia ról, w którym chodzi o chwilowe postawienie świata na głowie, moment odwrócenia hierarchii władzy. Oto jak opisuje to Paweł: „Takie upominki urządzili Rodzice dla kilkudziesięciu gospodarzy. Po nabożeństwie był obiad we dworze, do ustawionego w podkowę stołu zasiedli Rodzice i zaproszeni wieśniacy. My, młodzi, do stołu nie siadaliśmy, lecz pomagaliśmy przy podawaniu potraw i czuwali nad tym, by każdy z gospodarzy miał wszystko, co mu potrzeba”. O tym, że o takim rytuale można mówić, świadczy reakcja tych, którzy takim odwróceniem ról nawet na moment nie byli objęci, a którzy pod względem statusu byli blisko włościan, czyli służby dworskiej, konkretnie kamerdynera. Jak pisze Paweł: „Interwencja nasza okazała się bardzo pożądana, bo musieliśmy pokrywać różne nietakty, które popełniał kamerdyner Jan. Czuł on się mocno dotknięty w swej godności, że jemu, który uważał się za coś o wiele lepszego od chłopa, kazano usługiwać chamom. Swój zły humor objawiał takim ciskaniem talerzy, że omal je nie potłukł, a nadto czynił co chwila naszym gościom cierpkie uwagi, gdy który niewłaściwie używał noża lub widelca albo nie wiedział, do czego służy serweta. Pouczał ich i upominał, że kto chce jadać we dworze, to powinien takie rzeczy wiedzieć. Uprzejmością wobec naszych gości, podawaniem im potraw, dolewaniem trunków staraliśmy się załagodzić te grymasy starego Jana”. Biesiada tego czerwca była wyjątkowa. Nie ma w pamiętnikach Pawła wzmianki o żadnej innej okazji, kiedy to Garapichowie zaprosiliby cebrowskich „gospodarzy” do stołu jak równych sobie, bo po prostu nikomu nie mieściło się to w głowie, stąd wyjątkowość tej biesiady, jej rytualny charakter. Na chwilę zawieszone zostały porządek świata i hierarchia podolskiej wsi. Ale łudzi się ten, kto myśli, że ów rytuał znosi władzę, jest chwilą uczczenia wielkiej, równej wspólnoty. Jego funkcją jest reaktywacja granic. Poprzez wprowadzenie na chwilę chaosu, w który kamerdyner Jan tak nie mógł uwierzyć, Michał przypomniał uczestnikom biesiady o konieczności porządku i naturalności społecznych nierówności. Kiedy chwila przewrócenia hierarchii władzy do góry nogami minęła, stare granice zostały odtworzone i przez to wzmocnione.

Przedstawiony przez Pawła opis biesiady i jej atmosfery co jakiś czas dotyka tych granic: „Gospodarze zachowywali się bardzo przyzwoicie, rozmawiali z ożywieniem, było wśród nich kilku starszych, którzy pamiętali jeszcze pańszczyźniane czasy i o nich opowiadali, ale wspominali je raczej dobrze, bez żadnej nienawiści, której można się było spodziewać”. To jedyne miejsce w kilkusetstronicowym pamiętniku Pawła, w którym wspomina on pańszczyznę. W tej scenie rytuału odwrócenia ról odtwarzają się bowiem fundamentalne dla wspólnoty opowieści i mity, jak ten o złotym wieku, o czasach kiedy wszystko było poukładane, nie było żadnej rewolucji francuskiej, snów o równości, liberałów, tylko lew obok jagnięcia leżał, może zjadł jakieś od czasu do czasu, ale generalnie struktura świata wsi cebrowskiej była niezmienna od czasów, kiedy pierwsi rolnicy dostrzegli wartość tej czarnej ziemi i zaczęli siać i orać. Wzmianka o pańszczyźnie to nie tylko sygnał, jak czas wiejski niedokonany płynie swoim bocznym, wolnym torem, a historia znaczona jest cyklicznymi wydarzeniami dotyczącymi ziemi i jej plonów, a nie linearnie następującymi spazmami dat i katastrof dotykających człowieka. To też wskazówka, jakim Paweł był światopoglądowym spadkobiercą swojego ojca, ultrakonserwatystą i patriarchą, który wspominał czasy pańszczyzny, zauważając, że przecież niewolnik widział w swojej pozycji dobre strony. Wprawdzie czasy były już inne, powiew nowego docierał do Cebrowa, a te karty i charty miała za chwilę wziąć cholera, jednak tęsknota Pawła za utraconym Podolem była oczywiście niezręcznie ukrywaną nostalgią za utraconą pozycją władcy, od którego zależą życie i śmierć na tym świecie i który decyduje, kto jest panem, kto chamem, a co najważniejsze – jak miałem się przekonać – kto bratem, siostrą, synem i córką.

Siedzieli więc cebrowscy chłopi przy ustawionym w podkowę dworskim stole, usługiwali im Garapichowscy dziedzice i kamerdynerzy, nalewając im wódki, podając mięso, a ci wspominali pańszczyznę jak jakieś stare, dobre czasy. Jasne jest, skąd Michałowi przyszła do głowy taka forma zamknięcia drażliwej sprawy dzikiej ekshumacji. Nie chodziło jedynie o upewnienie się, że nikt nie doniesie. Zerwanie związku nieżywych Garapichów z ich równie nieżywymi chłopskimi sąsiadami na cmentarzu przez naruszenie tabu śmierci wymagało nie tylko religijnej otoczki nabożeństwa za dusze zmarłych, lecz także odnowienia więzów między żywymi. Wymagało przypomnienia jednocześnie symbiotycznej i pasożytniczej relacji między ziemiaństwem a włościanami, wymagało pokazania, kto jest panem. Śmierć, pochówek symbolizują ostateczną równość wszystkich istot, na którą rolnicy byli wrażliwi, bo cóż bardziej symbolicznego od dzielenia tej samej gleby, w którą wsiąkają ludzkie tkanki, a której gliniastość i tłustość przynosi niepokojącą myśl, że to może martwe ciała w ziemi się mnożą, zarażając swoją wszechobecnością śmierci nawet tę soczystą zieleń lip czy rudość lisiego ogona? Na początku XX wieku jednak, w czasach pomruków rewolucji, ta równość pochówku mogła niebezpiecznie zbliżyć się do równości żywych. Naruszenie egalitaryzmu śmierci wymagało więc jednocześnie aktu wyrugowania go z życia. Temu właśnie służył zorganizowany przez Michała rytuał.

Przeniesienie przodków Garapichów, podyktowane pragnieniem podniesienia prestiżu, musiało się spotkać z mieszanymi uczuciami cebrowian. Jedni rozumieli, bo pan przecież musi posiadać zewnętrzne atrybuty pańskości – herby, nazwiska, konie, charty, grobowce rodzinne – ale pan jest równocześnie rolnikiem, solą tej ziemi, współobywatelem, a wszyscy wobec Boga są równi, przecież z ambony tak mówią, nie wspominając już o powiewie demokracji, głosu ludu, który w tych stronach roznosił się coraz głośniej, zwłaszcza po ukraińsku czy w jidysz. W kontekście tego, co się później z prochami i kaplicą stało, na pewno niejeden w Cebrowie pokręcił głową, mrucząc, czy z tego aby nie wyjdzie jakaś bieda, a wiele lat później, już po obu wojnach światowych, mógł pomyśleć, czy w ogóle te przenosiny miały sens i czy to aby nie naruszenie spokoju zmarłych domagało się spłaty, i czy wszystko, co stało się potem, nie było ciążeniem do pierwotnego miejsca spoczynku, gdzie obok swoich chłopskich sąsiadów leży, bez specjalnego wywyższania się, Garapich. Wspólna biesiada i rytuał odwrócenia ról odtworzyły tę równość, ale tylko na chwilę, na moment, bo czasy, w których pan łaskawie pochylał się nad losem chłopa – co nie było podyktowane zachodnimi nowinkami, ale chęcią przypomnienia mu, gdzie jest jego miejsce – powoli zaczynały przechodzić ze świata naturalnego porządku rzeczy do sfery historycznej loterii losów. Na koniec opisu Paweł daje wyraz jakże znamiennej, fałszywej nadziei: „I tak ekshumacja zwłok przeszła bez żadnych dalszych następstw”. Wydaje mi się, że stryj zaklina tutaj rzeczywistość, ukrywając swoje zakłopotanie i strach. Przecież pisząc te słowa, wie, że cały ten sztafaż pańskości, te kaplice czy rękawiczki chroniące przed opalenizną, wkrótce szlag trafi. Być może broni się przed ponurą dlań myślą, że między udawaną wdzięcznością byłych niewolników a jego losem klepiącego biedę, niemającego na tytoń emeryta w podnajmowanym pokoiku w Puławach w połowie lat pięćdziesiątych XX wieku jest jakiś związek mający posmak dziejowej sprawiedliwości.

Nieco ponad dekadę po ekshumacji świat już bardzo się różnił od tego z lata 1903 roku. Burza zaczęła się w rodzinnych stronach Garapichów, na Bałkanach, i szybko trafiła do Cebrowa. Bliskość torów kolejowych okazała się przekleństwem – parokrotnie przechodził tamtędy front, w tę i we w tę jeździły pociągi pancerne, bombardując dwór i kaplicę, przetaczały się wielojęzyczne armie austriackie, niemieckie i rosyjskie, stacjonowały oddziały Chińczyków, Kozaków, kaukaskich górali, bolszewików, polskich legionistów, kopiąc kilometry okopów i rowów strzeleckich, ścinając drzewa w starym, okalającym dwór parku oraz grzebiąc zabitych gdzie popadło, wśród różanych krzewów babci Laury, zagajnika świerkowego lub tuż pod oknem salonu bawialnego, tam gdzie zapewne stał biesiadny stół. Cegły z na wpół zburzonej kaplicy posłużyły żołnierzom austriackim do budowy latryny, inni wyciągnęli trumny i podziurawili szczątki Garapichów w poszukiwaniu kosztowności. W 1917 roku w Krakowie, nie doczekawszy końca wojny i habsburskiego porządku, któremu Garapichowie byli wierni od pół tysiąca lat, umarł Michał – „schylił się, by zawiązać sznurówkę, przewrócił się i już nie żył!” – jak lakonicznie zauważa w swoich pamiętnikach jego wnuczka Eleonora, zwana w rodzinie ciocią Ellą. Jego starszy syn Kazimierz po I wojnie częściowo odbudował cebrowską kaplicę, zamierzając przenieść tam tymczasowo pochowanego na krakowskich Rakowicach Michała. Możliwe, że zastanawiał się przy tym, czy to aby nie jakieś przekleństwo, że jest kolejnym Garapichem, który ma na głowie sprawę ekshumacji własnego ojca. Z tajemniczych przyczyn jednak od tego zamiaru odstąpiono.

„I dobrze się stało, bo prochy jego do dziś sobie spokojnie leżą tam, gdzie zostały złożone” – stwierdza ciocia Ella. Dalsze losy kaplicy dowodzą, że ciotka w sumie miała rację. W latach trzydziestych kaplica, w części odbudowana, zaczęła się zapełniać nowymi trumnami; co ważne, w 1935 roku pochowano w krypcie żonę Michała, matkę Kazimierza i Pawła, zwaną babcią Laurą. Ze względu na jej status „matki Cebrowa” pogrzeb ściągnął z okolicznych wsi tłumy i w swoim spóźnionym pędzie szukania pamięci zdążyłem jeszcze porozmawiać z uczestnikami tej uroczystości, zapewne ostatniego wielkiego rytuału, w którym ziemianie na równi z chłopami żegnali ważną dla nich postać. Kaplicę podczas II wojny spotkał ten sam lub jeszcze gorszy co podczas poprzedniej los. Dwa razy przez wieś przechodził front, okolicę bombardowano, ewakuowano ludność, a pod koniec wojny dwór spłonął. Dalszy ciąg wędrówki szczątków Garapichów opisuje ciocia Ella: „[…] w 1940 roku ukraińscy (nie cebrowscy) chłopi z okolicznych wsi porozbijali sarkofagi i trumny, powyciągali kości, szukając biżuterii i złotych zębów. Dopiero jakiś oficer radziecki przepędził te hieny cmentarne, kazał zrobić jedną dużą pakę drewnianą i w niej wywieźć te resztki ludzkie i pochować na miejscowym cmentarzu”. Ciocia Ella nie jest w swoich pamiętnikach konsekwentna, są one miejscami chaotyczne i bywa, że jedno wydarzenie opisuje ona kilkakrotnie, inaczej rozkładając akcenty, lub nawet przypisując im różne znaczenia. W innym bowiem miejscu tę scenę przedstawia następująco: „Gdy nastała władza radziecka, a moich rodziców nie było już w Cebrowie, pewnego dnia zajechały spychacze i ciężarówki, zrównały cały teren, trumny porozbijali, kości przodków z resztkami szat złożono na ciężarówkę i wywieziono na cmentarz we wsi. Na cmentarzu w najdawniej używanym miejscu wykopano duży dół, zsypano całą zawartość ciężarówki […]. Po skończonej akcji prowadzący ją podoficer rosyjski powiedział: »ot i śladu po polskich pomieszczykach nie ma«, a o to głównie chodziło”. Ciocia przypisuje więc temu anonimowemu czerwonoarmiście sprzeczne intencje – w pierwszym opisie żołnierzowi miało chodzić o powstrzymanie szabrowników, w drugim już o zatarcie pamięci o polskich ziemianach, w pierwszym pobrzmiewa poszanowanie tabu śmierci, w drugim jest celowe zapomnienie życia. Nie byłoby to takie istotne, gdyby nie dalszy ciąg historii, która tak naprawdę jest opowieścią o ścieraniu się zapominania i pamiętania, jakby jej bohaterowie nie mogli się zdecydować, czy są w świecie śmierci lub życia, czy też dryfują gdzieś pomiędzy. „Całą tą akcję obserwował Lachman, żonaty z Kazią Suchecką, moją dawną uczennicą ze szkoły gospodarczej w Kałuszu – pisze ciocia Ella – ich dom był w najbliższym sąsiedztwie kaplicy, tak że są to wiadomości od wiarygodnych świadków. Miejsce, na którym stała kaplica, zrównano, zaorano […]. W parę dni potem wspomniany Lachman udał się na cmentarz, wynalazł duży kamień, na którym krzywo, ale wyrył »GARAPICHY«, i położył na grobie”. Zakłócenie tabu śmierci może się spotkać z zasłużoną karą, a Lachman zrobił coś, co po prostu miało zapewnić spokój już trzykrotnie w ostatnich czterdziestu latach niepokojonym zwłokom. Kara taka spotkała pewnego cebrowianina o nazwisku Łotocki. Kiedy kaplica została zburzona, ów Łotocki ukradł obite cyną trumny w celu sprzedaży na złom. Po jakimś czasie postradał zmysły i zaczął chodzić nago po wsi, mówiąc od rzeczy, a następnie powiesił się w okolicznej stodole. Samobójcy w Cebrowie jakoś zawsze wieszali się w stodołach, jakby w ostatniej chwili ze skromności pragnęli ukryć swój grzech przed okiem społeczności. „Garapichy go opętały” – kwitowano w Cebrowie tę kilkukrotnie opowiadaną mi historię. Ma ona też wersję mniej drastyczną, bo niezwiązaną z intencjonalnym złamaniem tabu, ale zachowującą morał ostrzeżenia. Otóż pewnego dnia jeden z rolników mający dom nieopodal cmentarza znalazł w ziemi kamienne tablice i postanowił wybrukować sobie nimi podwórko. Od tego czasu zaczęły go nawiedzać koszmary, majaki i był bliski szaleństwa. Zrobił, co należało, czyli poszedł do szeptunki. Ta kazała mu obejrzeć tablice, którymi okazały się resztki Garapichowskiego grobowca. Za jej radą chłop zakopał tablice na cmentarzu i jak się można było spodziewać, koszmary ustały.

Ostatnimi Garapichami z Polski, którzy widzieli tablicę zrobioną przez Lachmana, byli moi rodzice, Marek i Dorota – odwiedzili Cebrów na kilka godzin w 1971 roku. Czterdzieści trzy lata po ich wizycie przyszła kolej na mnie. Stałem więc z łopatą i kilofem na cebrowskim cmentarzu pewnego ciepłego majowego poranka 2014 roku, rozglądając się dookoła. Wuj Olek popatrywał na mnie z lekka rozbawiony, może zdziwiony, ale też próbował rozgarniać chaszcze, macając kaloszem ziemię, jakby miał w nim wbudowany wykrywacz ludzkich kości. Mówił, że jeszcze do niedawna były tu te tablice, ale znikły, ktoś pod podmurówkę wziął, głupio, ale przecież przez niemal pół wieku nikt się tymi tablicami nie interesował, no nie ma. Miałem wrażenie, że wuj Olek, wciąż nie do końca pewny, po co nagle w jego wsi pojawił się ten Garapich, uczestniczył w cmentarnych poszukiwaniach z grzeczności, ze względu na mnie, i miał mieszane uczucia do całego pomysłu grzebania w cmentarnej ziemi, bo cebrowski instynkt podpowiadał mu, że z tego mogą być tylko kłopoty, że z tymi ekshumacjami to trzeba uważać. Grobu zrobionego przez Lachmana nie pamiętał w ogóle. Stałem więc z łopatą w ręku, przed sobą miałem kilka arów starego, porośniętego pokrzywami i jeżynami cmentarza. Świeciło słońce. W oknie sąsiedniego domu poruszyła się firanka, mignęła twarz w kolorowej chustce. Stałem z tą nieszczęsną łopatą, zbierając się do kopania, walcząc też ze zwykłym o tej porze bólem głowy, z którym wiele wspólnego miał wczorajszy, a może i dzisiejszy samogon wuja. Chociaż sprawa wyglądała raczej beznadziejnie, bo kopać nie umiem – chyba że w pamięci – bawiłem się myślą, co będzie, jeśli grób znajdę. Czy dokopywać się dalej, szukać szczątków ubrań, czaszek, piszczeli? Każdy znaleziony przedmiot każe na nowo zadać pytanie o sens tych poszukiwań, czy aby już nie wystarczy i czy nie nadszedł czas, by się zatrzymać. Nie wiedziałem, czy mam poprzestać na tablicy, czy iść dalej, niejako dokonując kolejnej ekshumacji, drążyć i spotykać przeszkody w zaspokajaniu ciekawości, będące jej fizycznym udramatyzowaniem, tak jak wówczas, kiedy w Paryżu po kryjomu zdjąłem urnę z prochami mojej babci Krystyny Brezy, urnę, z którą jej córka, ciocia Marta, nie chciała się rozstać i która po dziś dzień stoi obok książek i kocich legowisk na półce; kiedy ją otworzyłem, z ulgą zobaczyłem, że jest w niej jeszcze jedna, zalakowana, zaplombowana przed takimi jak ja poszukiwaczami namacalnych śladów śmierci. Zobaczywszy cień w oknie cebrowskiego domu, ujrzałem scenę sprzed stu jedenastu lat, jak mój przodek o tym samym co ja imieniu i nazwisku stoi w tym samym miejscu i z synami wygrzebuje trumny ojca i brata. Przypomniałem sobie tę nocną eskapadę, to, że nie chcieli świadków, ale mimo wszystko cała wieś się dowiedziała, że złamał tabu spokoju zmarłych i potem próbował na swój, mniej czy bardziej uświadomiony sposób temu zadośćuczynić, zamawiając mszę i jednocześnie za pomocą rytuału odwrócenia ról przypominając, kto tu rządzi, czym w istocie wywołał przepowiednię końca swojego świata. Popatrzyłem w okno domu, z którego jakaś staruszka mi się przyglądała, zachodząc zapewne w głowę, co robi facet z łopatą w ręku na cmentarzu, skoro żadnego pogrzebu nie ma, a on zdecydowanie na grabarza nie wygląda.

Odebrałem to spojrzenie jako przestrogę. Kryło się za nim przekleństwo eleganckich grobowców polskich panów w biednej podolskiej wsi i mętnej jak kałuża strefy między życiem a śmiercią. Trochę się nad tym pozastanawiałem. I pomyślałem w końcu, że z tym grobem to dobrze, że jest w jakiejś przestrzeni pomiędzy zupełną niewiedzą a konkretem. Wiemy w przybliżeniu, gdzie jest, ale nie na pewno, dokładnego miejsca nie znamy, ale wiemy mniej więcej. To chroni ich kości przed kolejną przeprowadzką i narażeniem historii na bezsens powtórek, a jednocześnie przed zupełnym zapomnieniem wynikłym z nieznajomości miejsca pochówku. Nieokreśloność, ale w ramach jednej wsi, w której tyle się zmieniło, a równocześnie pewne rzeczy, jak ziemia, woda, wiosna, letnie wieczory, smak samogonu i zmęczenie po pracy nie zmieniły się wcale, trwają wiecznie, jest najlepszą gwarancją, że ich szczątkom już można dać spokój, że nikt inny nękać ich nie będzie i da im się w końcu rozpuścić w glebie, użyźniając i nadając jej ten ciemny, niepokojący kolor.

Ostrzegawcze spojrzenie trwało. Nie, w sumie nie muszę robić tego samego co inny Michał Garapich, czyli wykopywać jakichś kości, pomyślałem. Popatrzyłem na wuja Olka, który wyraźnie rozdarty między narzuconym przeze mnie beznadziejnym zadaniem znalezienia tablicy Lachmana a cebrowską niechęcią do ścisłego określania i nazywania spraw tego świata po imieniu, chodził wzdłuż granicy cmentarza, rozglądając się po ziemi. Odłożyłem łopatę.

– Wuju, nie ma sensu… zostawmy. Ważne, że wiemy, że gdzieś tu są…

Wuj popatrzył na mnie, uśmiechnął się, co podkreśliło jego dołek w brodzie i kurze łapki przy oczach.

– Nu, tu są, tu są, a gdzie by mieli być? Przecież umarli nie wędrujut…

Rozdział 2

Wuj Olek miał rację, ale nie do końca. Mieszkańcy Cebrowa nie wychodzili po śmierci z mogił ani nie wędrowali po okolicy, nawiedzając łamiących tabu pochówku potomnych, zdecydowanie jednak wykazywali sporo inicjatywy, by z żywymi prowadzić stałą, podającą w wątpliwość własne odejście rozmowę. Wprawdzie od dawna przypuszczałem, że w końcu pojadę do Cebrowa, nie mogłem jednak wiedzieć, że w konsekwencji tego wyjazdu będę musiał tę witalność zmarłych przyjąć jako oczywistość i samemu zobaczyć cebrowską śmierć, która wcale nie okazywała się taką ostatecznością. Bo dla mieszkańców tej wsi nie była ona momentem, aktem nagłym i rozdzielającym. Była wieloetapową, powolną wędrówką w zapomnienie, nielinearnym, niekiedy cyklicznym dreptaniem zbłąkanego dziecka i jeszcze długo po biologii rozkładu ciała zmarły mógł się pojawić, by się czegoś od żyjących domagać, zwłaszcza kiedy ci dręczyli go jakimiś bzdetami ważnymi tylko dla żyjących. Być może brało się to stąd, że sama gra między życiem a śmiercią mogła być udawaniem, grą właśnie, a umarły działał jeszcze, żył, robił psikusy i wpływał na żyjących, kurczowo się trzymając tego świata, a za pomocą wspólnoty wspomnień ciągle kwestionował swoje odejście. Pochówek był tej gry elementem, ruchem szachowym żywych, by zmarłym pokazać ich miejsce i dlatego wszelka ekshumacja, jak ta owej czerwcowej nocy w 1903 roku, była tego ruchu cofnięciem, przyznaniem się do porażki, akceptacją konieczności ponownego przywołania zmarłych z powodów, które znaczenie miały tylko dla żyjących. No bo jednak nie oszukujmy się – jeżeli już nieboszczykom na czymś zależy, to na spokoju, a nie na tym, czy leżą w prostej, drewnianej trumnie wśród włościan, czy w jakimś eleganckim grobowcu zbudowanym wedle ówczesnej lwowskiej mody.

Śmierci, w czasach kiedy wiarę pokładano w opatrzności i modlitwach zamiast w antybiotykach, niepaleniu papierosów i zdrowym odżywianiu się, w pamiętnikach cioci Elli i stryja Pawła jest pełno. Wszechobecna, od pioruna, gorączki, choroby, samobójstwa, wojny, alkoholu czy myśliwskiej strzelby, jest stałym elementem ich wspomnień, nadając ostrzejszą barwę wiejskiemu życiu przedwojennego Podola i w kontraście podkreślając tę pierwotną radość, że żyjemy, jemy, kochamy się i patrzymy na ptaki czy zachody słońca. Kiedy loterią było przeżycie dzieciństwa, każdy oddech sycił inaczej, pełniej, wyraźniej, niczym gorąca strawa ogrzewająca gardło i żołądek. Umieranie miało smak ostry, ale konieczny, i to właśnie opisy przechodzenia z życia w śmierć potrafiły go wywołać. W pamiętnikach ten smak mógł być dreszczem, zimnem, strachem, chorobą nerwową, ale owe chwile są tak silne, że w spisywanych po wielu latach wspomnieniach cioci Elli i stryja Pawła przebija pełen niepewności i sprzeczności zamiar, że o momentach, które nie są już życiem, a jeszcze nie są śmiercią, należy pisać i nadawać im kształt wiecznych liter wystukiwanych na maszynach. Nie wiem, czy byli świadomi, że pisaniem jednocześnie zasłaniali świat przekazu ustnego, który niekiedy może z faktami był na bakier, ale zachowywał wierność uczuć, podczas gdy maszyny odbijały czarno na białym na papierze literę faktu, aby te uczucia ukryć.

Na ich podejście do śmierci na pewno miała wpływ babcia Laura. W pamiętnikach syna i wnuczki nie zapisała się pozytywnie, żadne z nich nie szczędzi jej cierpkich, podszytych zazdrością uwag. Wedle Elli dziadek Michał „był szalenie taktowny i opanowany w przeciwieństwie do żony Laury, która była bardzo nierówna i wybuchowa”. Opisywana jest jako uciążliwa, niezbyt przez wnuków lubiana babcia, a na dodatek jako matka, która popełnia rozrośnięty wskutek poligamii Kazimierza do niebotycznie skomplikowanych rozmiarów rodzinny grzech nierównego traktowania swoich dzieci. „Ubóstwiała mego ojca – pisze Ella – dosłownie świata za nim nie widziała, a on ją traktował raczej obojętnie. Drugiego swego syna, Pawła, ledwo tolerowała, a on właśnie bardzo ją kochał i poważał”. Paweł tę nierówno rozłożoną miłość odczuwał – ze słabo ukrywaną zadrą odtrąconego dziecka pisał, że to jego starszy brat był oczkiem w głowie matki. Poza tymi wzmiankami w pamiętnikach Garapichów mało o niej mówiono, może oprócz ważnego dla niektórych szczegółu, że wywodziła się z Wodzickich, i to „z tych z Granowa”. Dopiero później, dzięki potomkom jej służącej Maryny Szeweluk miałem się dowiedzieć, jaką Laura odegrała w tej historii rolę. W swoich pamiętnikach ciocia Ella wiąże nerwowe niezrównoważenie babci z faktem, iż zagrała ze śmiercią w grę i wyszła z tej konfrontacji zwycięsko, aczkolwiek nerwowo rozstrojona. To źródło jej huśtawki nastrojów, którą dzisiaj określilibyśmy pewnie po prostu chorobą psychiczną. „Miała okresy zupełnej apatii – pisze Ella – nie chciała wstawać, myć się, ubierać, nawet jeść […]. Potem następował okres wielkiej ruchliwości i pobudliwości, od rana latała po domu, po ogrodzie, do wszystkiego się wtrącała, zwykle niesłusznie i dziwacznie. Jeździła lub chodziła z wizytami, rozmawiała godzinami [z wszystkimi – przyp. aut.], kogo tylko dopadła. Pisała też stosy korespondencji, którą mało kto umiał przeczytać […]. I jeden stan, i drugi był dla otoczenia bardzo uciążliwy, zwłaszcza moja matka była gnębiona […], pamiętam dyskusje rodzinne, co wolimy czy co lepiej – jak babcia się nie rusza czy jak zanadto”.

Laura ze śmiercią zapoznała się osobiście, gdyż wedle wspomnień wnuczki we wczesnej młodości zmarła, by w trakcie własnego pogrzebu zmartwychwstać. Ella oczywiście nie opisuje tego w ten sposób, używa ówczesnego pojęcia „letarg”, ale sądzę, że zarówno dla niej, jak i dla cebrowskich chłopów miało to małe znaczenie, liczyło się, że panna dziedziczka wyzionęła ducha, weszła w świat śmierci, by z niego wrócić, bynajmniej nie przecząc prawom natury, ale potwierdzając istnienie tej nieokreślonej przestrzeni między życiem a śmiercią. „Fakt – wspomina Ella – że w okresie dorastania uległa letargowi. Opowiadała nam, wnukom (a nikt starszy nie zaprzeczał), że pamięta, że leżała w trumnie, na katafalku, że to wszystko widziała i słyszała, co dookoła niej mówią, a nie mogła się poruszyć ani nic odezwać. Jak przyszli ludzie zamykać trumnę, jakimś nadludzkim wysiłkiem woli siadła w trumnie, wszyscy uciekli, a ona sama wylazła z trumny”. Dobrze widzę tę scenę. Babcia Laura, tęga, z rakową naroślą na twarzy, potarganymi, siwymi włosami, długim, dziurawym swetrem i bielmem na oku – bo niczym estetyczny przeciwny biegun wiedeńskiej elegancji męża Michała tak wygląda na fotografiach – wieczorami w Cebrowie opowiada małym Garapichom historię o pokonaniu śmierci i o tym, że ten, kto leży w trumnie, czasem może ot tak z tej trumny wyleźć. Musiało to robić wrażenie na cebrowianach, ale przede wszystkim wpajało im przekonanie, że między życiem a śmiercią istnieje świat, do którego w pewnych okolicznościach i oni mogą mieć dostęp.

Dla cioci Elli (która z dziecięcą wręcz frajdą lub dorosłym grafomańskim natręctwem powtarza słowo „trumna”) oczywiste jest, że tu kryje się źródło choroby psychicznej babci, że to zbytnie zbliżenie się do granicy i popływanie w Styksie bez przeprawy na drugi brzeg stoi za jej męczącym dla otoczenia zachowaniem, bo „wiele miesięcy potem leczono ją na nerwy, czemu nie można się dziwić”. Nie łączy jednak tego doświadczenia z dalszym jej życiem, że dla innych mieszkańców wsi babcia Laura była poważaną akuszerką, trudniła się ziołolecznictwem i poruszając się przez to po granicy między światami, w ich świadomości awansowała do roli cebrowskiej czarownicy. I chociaż Ella pisze, że „na pogrzeb jej oprócz rodziny i znajomych przybyły tłumy chłopstwa”, a „sołtys i inni starzy gospodarze wspominali, jak babka leczyła ich, uczyła religii, urządzała wspólne ze wsią majowe nabożeństwa, jak wspomagała biednych”, nie łączy tego z uciążliwą, niewidomą staruszką o zdeformowanej przez nowotwór twarzy, spędzającą życie na grze ze śmiercią, którą raz wygrała. Niemniej historia zmartwychwstania babci jest o tyle ważna, że stanowi powtarzany motyw, polegający na bawieniu się niewiedzą, czy śmierć jest rzeczywiście śmiercią, na pewnym stałym zwątpieniu i zdumieniu, jakie odczuwamy, patrząc na zwłoki, pytając po cichu, czy ten trup brata, dziadka, znajomego jest naprawdę nieżywy, czy rzeczywiście jest tylko martwą materią, skoro jeszcze przed chwilą oddychał, czuł i myślał, i czy tak jak babcia Laura za młodu nagle nie ożyje. Mali Garapichowie byli wychowani w przeświadczeniu, że to możliwe.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2019

Wydanie I