Dyplomata. W salonach i politycznej kuchni - Jerzy M. Nowak - ebook

Dyplomata. W salonach i politycznej kuchni ebook

Jerzy M. Nowak

4,0

Opis

Argentyna – galeria ludzi kultury polskiej i argentyńskiej, Zanussi, Władysław Hasior, Karol Stryja, Stanisław Wisłocki, Jorge Borges, Ernesto Sabato, Magda Vasaryova. Dyplomacja wielostronna w czasach PRL: wizyty studyjne w ZSRR i USA (Eisenhower Fellowship), wczesny etap helsińskiego procesu KBWE. Nowy Jork: stan wojenny, David Rockefeller i Fundacja Rolnictwa , Wiktor Osiatyński, Andrzej Strumiłło i inni, Doświadczenia z Układem Warszawskim,zmiana ustroju, transformacja, dylematy, Krzysztof Skubiszewski,Wiedeń (OBWE i inne organizacje), Ewa Lipska, Władysław Bartoszewski; zetkniecie z Lechem Wałęsą, Bronisław Geremek, przewodnictwo OBWE, Czeczenia – Maschadow i Basajew, wizyta w Osetii Południowej i Górskim Karabachu, Kosowo, Madryt, listy uwierzytelniające – republika autonomii, król, kardynał, Somosierra, Andora NATO – specyfika polskiej dyplomacji w sojuszu; współpraca z wojskowymi, dziekan Rady Północnoatlantyckiej; „dziwny epizod IV RP” – Lech Kaczyński, Anna Fotyga, Aleksander Szczygło,życie po życiu: znowu w MSZ, zmiana zawodu, w organizacjach pozarządowych, gen. Jaruzelsk

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 643

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki i stron tytułowych Anna Damasiewicz

Redaktor prowadzący Agata Paszkowska

Redakcja, korekta Anna Sidorek

Opracowanie techniczne i łamanie Elżbieta Bryś

Copyright © by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2014 Copyright © by Jerzy M. Nowak, 2014

Zapraszamy na strony www.bellona.pl, www.ksiegarnia.bellona.pl

Dołącz do nas na Facebookuwww.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona

Nasz adres: Bellona Spółka Akcyjna ul. Bema 87, 01-233 Warszawa Dział wysyłki: tel. 22 457 03 02, 22 457 03 06, 22 457 03 78 Faks: 22 652 27 01 e-mail: [email protected]

Można oczy zamknąć na rzeczywistość, ale nie na wspomnieniaStanisław Jerzy Lec

Istota wspomnień polega na tym, że nic nie przemija

SŁOWO WSTĘPNE

Próbuję podzielić się doświadczeniami mego życia i mojej generacji, głównie tych osób, które pracowały w służbie zagranicznej. Starałem się opisywać świat i wydarzenia tak, jak je widziałem i odczuwałem, łącząc zapis rzeczy ważnych ze świadectwami codzienności. Jak każde wspomnienia są one subiektywne i wybiórcze, mogą więc zawierać pewne nieścisłości, których nie jestem świadom. Pamiętałem wszakże o maksymie Józefa Mackiewicza, że jest się odpowiedzialnym nie tylko za to, co się pisze, ale i za to, co się przemilcza.

Skupiłem się w dużym stopniu na tzw. kuchni dyplomatycznej i – idąc za radą mojego przyjaciela Ryszarda Kapuścińskiego – starałem się opisać historyczne tło czasów, w których żyłem, ich zapach, klimat i smak. Pisałem więcej o ludziach niż o dyplomacji i polityce. Chciałem pokazać, jak wyglądało przejście od braku suwerenności do niepodległej Rzeczpospolitej, także od strony osobistych doświadczeń. Zależało mi na przypomnieniu ważnych wydarzeń, jakich byłem świadkiem, i opowiedzieć o spotkaniach z niezwykłymi ludźmi, którzy odcisnęli piętno na naszej historii czy kulturze.

PODZIĘKOWANIA

W życiu osobistym i zawodowym kierowałem się zaufaniem do ludzi i rzadko się zawiodłem; miałem szczęście spotykać ludzi życzliwych i dobrych. Wiele z tych osób wymieniam we wspomnieniach, ale żałuję, że nie mogłem wymienić wszystkich.

Napisanie tych wspomnień nie byłoby możliwe bez wyrozumiałości i porad mojej żony Izy, która była pierwszym ich czytelnikiem. Szczególną wdzięczność jestem winien mojej córce Dorocie za pomoc w pracy nad tekstem. Podziękowania kieruję do Adama Daniela Rotfelda za jego rady i zachęty, a także do moich młodszych przyjaciół ze służby dyplomatycznej – Jacka Bylicy i Marka Greli – za życzliwy wgląd w moje wspomnienia. Jestem także wdzięczny historykowi MSZ Piotrowi Długołęckiemu za zapoznanie się z tekstem i zwrócenie uwagi na nieścisłości faktograficzne oraz nazewnictwo. Wreszcie nie mogę w podziękowaniach pominąć solidnej i fachowej redakcji tekstu dokonanej przez Annę Sidorek.

DROGA DO DYPLOMACJI

Coś o miejscu urodzenia

Już jako dziecko marzyłem o dalekich, zamorskich podróżach. Może dlatego, że urodziłem się w starej, ale podupadłej, mało znanej maleńkiej polsko-ukraińskiej wiosce nad Seretem, zagubionej w przedwojennym powiecie tarnopolskim na Podolu, czyli Wschodniej Galicji, dzisiaj Zachodniej Ukrainie, gdzie rodzice nieoczekiwanie dostali upragnioną posadę nauczycielską. Był to 1937 rok.

Nie spodziewałem się, że ta miejscowość pojawi się w moim życiu dyplomatycznym. A jednak stało się inaczej. Jesienią 1967 roku zostałem II sekretarzem do spraw kultury w ambasadzie w Buenos Aires. Na jednym z pierwszych przyjęć ambasador Bernard Bogdański przedstawił mnie naczelnikowi wydziału argentyńskiego MSZ Norbertowi Augé i jego jasnowłosej żonie. Oboje zaczęli rozmowę od pytań o rejon Polski, z którego pochodzę. W ówczesnych realiach pytanie o losy moich ojczystych ziem było kłopotliwe. Musiałem bowiem wyjaśniać, że chodziło o Podole, które zostało zajęte przez wojska radzieckie 17 września 1939 roku i po wojnie znalazło się w ZSRR. Nie chciałem dopuścić do tego, by pomyśleli, że mogę być obywatelem radzieckim, bo w argentyńskim systemie prawnym kraj urodzenia decyduje o obywatelstwie. Rozmówcy nalegali, aż w końcu pani Augé poprosiła, abym jako ciekawostkę językową wymienił nazwę miejsca urodzenia. Przyciskany odpowiedziałem w końcu, że w Bucniowie koło Tarnopola. „O Boże – ja z tej samej wsi” – wykrzyknęła najczystszą polszczyzną pani Augé. Okazało się, że jest Polką, na imię ma Wanda i jest córką Marii Plucińskiej, z domu Serwatowskiej, współwłaścicielki majątku w Bucniowie, gdzie przyszła na świat. Z „tą samą wsią” była jednak pewna przesada, o czym się przekonałem, gdy wkrótce zostałem zaproszony do domu starszej pani Plucińskiej, która powitała mnie słowami: „Dobrze pamiętam, jak pana ojciec na mój dwór przychodził”. W okolicznościach wojennych, jak wiele innych szlacheckich rodzin, przez Sybir, Iran, Palestynę, zdołali dotrzeć do Argentyny i znaleźć tam skromne źródło utrzymania. W PRL nie widzieli dla siebie miejsca.

Po moim powrocie do Polski w 1971 roku nasze kontakty się urwały, wiedziałem jedynie, że Norberto Augé został ambasadorem w jednym z krajów afrykańskich. Ale nasza znajomość niespodziewanie miała ciąg dalszy.

Lata mijały, a mnie coraz bardziej ciągnęło do miejsca urodzenia. W 1988 roku skorzystałem z otwarcia konsulatu we Lwowie i postanowiłem wybrać się w moje strony rodzinne. Na miejscu okazało się, że Bucniów leży na terenie formalnie zamkniętym dla turystów, więc musieliśmy z żoną wynająć miejscowy samochód z ukraińskim kierowcą. W Tarnopolu zapytaliśmy o drogę przypadkowo napotkanego Ukraińca i – cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności – okazało się, że czeka on na autobus właśnie do Bucniowa. Po drodze, ku naszemu zdumieniu, zapytał nas piękną, nieco archaiczną polszczyzną: „Słyszę, że jaśnie wielmożne państwo konwersują po polsku, więc ośmielę się zapytać: czy znają może państwo rodzinę Serwatowskich?”. Gdy, coraz bardziej zaskoczeni, potwierdziliśmy, ucieszył się i wyjaśnił, że poszukuje ich od lat, gdyż uratował ich rodzinną szesnastowieczną Biblię i inne dokumenty, gdy bolszewicy palili i rujnowali ich pałacyk w 1939 roku. Oczywiście obiecałem pomóc i wziąłem jego adres. Okazało się też, że był ministrantem u grekokatolickiego księdza, wuja mojej matki, na probostwie w Mikulińcach, miasteczku, do którego jeszcze powrócę.

Ze wzruszeniem oglądałem moje miejsce urodzenia, choć go nie pamiętałem – rodzice wyjechali z tej wsi w momencie wybuchu wojny. Znalazłem dom, w którym przyszedłem na świat. Mieszkająca w nim bardzo skromnie starsza Ukrainka, była uczennica moich rodziców, dobrze pamiętała ich i nawet mnie. Natychmiast serdecznie nas ugościła. Wraz z resztą rodziny niemal przymusiła nas, abyśmy przenocowali w pokoju, w którym się urodziłem, co stanowiło niezwykłe przeżycie. Odbyliśmy spacer po wiosce. Była bardzo zaniedbana, ale zachowała się cerkiewka i kościół katolicki, ufundowany właśnie przez Serwatowskich i konsekrowany przez znanego krakowskiego kardynała Jana Maurycego Puzynę w końcu XIX wieku. Władze radzieckie zmieniły go na magazyn, znajdował się więc w rozpaczliwym stanie: dach częściowo się zapadł, ale solidne mury pozostały. Zdjęcia kościoła i dobrze zachowanych nagrobków rodziny Serwatowskich oraz adres przypadkowo napotkanego Ukraińca wysłałem listem do obojga Augé, do argentyńskiego MSZ w Buenos Aires. Odpowiedź długo nie przychodziła.

Po wielu miesiącach, już w końcu 1989 roku, jako dyrektor Departamentu Studiów i Programowania w MSZ podejmowałem uroczystą kolacją mojego odpowiednika z Bonn w ówczesnej restauracji „Świętoszek” przy ul. Jezuickiej na Starym Mieście w Warszawie. I znów niezwykły zbieg okoliczności: w pewnym momencie kelner przyniósł mi karteczkę: „Tu na lewo to ja, Wanda. Dostałam Twój list i nawet Cię nie powiadamiając, od razu przyleciałam z Kairu, gdzie jesteśmy na placówce”. Padliśmy sobie w ramiona. Pomogłem jej uzyskać wizę radziecką i wynająć samochód, którym niezwłocznie pojechała do Bucniowa. Na miejscu odnalazła naszego znajomego Ukraińca, odebrała rodzinne dokumenty i rozpoczęła prace nad remontem kościoła. Później włączyli się w to także inni żyjący w Polsce członkowie rodziny Serwatowskich.

Ale i na tym nie kończy się cykl tych niezwykłych wydarzeń. Po kilku latach zadzwonił do mnie Norberto. Oświadczył, że telefonuje z Warszawy, właśnie złożył listy uwierzytelniające prezydentowi Wałęsie jako ambasador Argentyny w Warszawie i zaprasza nas oboje do swojej rezydencji na ul. Belgijskiej (pełnił tę funkcję od 1996 do 2001 roku). Wanda znowu jeździła do Bucniowa, poza tym rozpoczęła, uwieńczone powodzeniem, starania o odzyskanie rodzinnego pałacyku Plucińskich, który przypadł jej w spadku, w miejscowości Swadzin koło Poznania. Nie cieszyła się nim niestety długo, gdyż zmarła przedwcześnie 16 marca 2001 roku w Buenos Aires. W 2011 roku podążył za nią także Norberto. Ta historia wciąż staje mi przed oczami, zwłaszcza że w latach 2009–2012, jako członek Towarzystwa Polsko-Argentyńskiego, często korzystałem z zaproszeń bardzo aktywnego ambasadora Argentyny Gerardo Manuela Biritosa w Warszawie na przyjęcia w jego rezydencji, gdzie wcześniej mieszkali oboje Augé.

Nikogo więcej pochodzącego z Bucniowa nigdy w życiu już nie spotkałem. Czy ten ciąg wydarzeń związanych z miejscem urodzenia to były tylko przypadki? Może tak, bo o wielu sprawach mojego życia decydowały właśnie przypadki. Dopiero gdy stałem się dojrzałym człowiekiem, mogłem w większym stopniu wpływać na własne życie, ale los i tak płatał mi figle.

Wczesne dzieciństwo

Czasami niektórzy pytają mnie, jakim cudem, pochodząc z odległych przedwojennych Kresów, znalazłem się w Warszawie, a potem w dyplomacji. Rzeczywiście, była to odległa prowincja. Ryszard Kapuściński utrzymywał jednak, że Wschodnia Galicja to podobno obszar, skąd pochodzi największa liczba noblistów na mieszkańca.

Droga z Bucniowa do Warszawy była faktycznie długa i niepewna, w każdym razie nieplanowana. Byłem „chłopcem z Podola”, z Kresów Wschodnich (nie przepadam za tym określeniem – wolę Podole lub Wołyń), gdzie wyznanie stanowiło jedno z głównych wyróżników tożsamości narodowej i kulturowej. Dziwnie to się czasem przeplatało. Zaraz po urodzeniu ciężko zachorowałem na biegunkę dziecięcą, która w ówczesnych warunkach najczęściej kończyła się śmiercią. Zostałem więc szybko ochrzczony przez grekokatolickiego księdza, ukraińskiego wuja mojej matki. Koniec końców ozdrowiałem, a potem rodzice zarejestrowali mnie jako katolika.

Historie moich rodziców są dosyć typowe dla prawdziwego tygla narodowościowego wschodniej Galicji, dzisiaj Zachodniej Ukrainy. Ojciec – Adam – rodowity Lwowianin, urodził się w domu przy Ormiańskiej, pięknej uliczce w starym centrum miasta, w skromnej rodzinie drobnomieszczańskiej, co we wczesnym PRL nie było najlepszą legitymacją, gdy przyszło wypełniać rubrykę o pochodzeniu społecznym. Z nieudokumentowanych przekazów rodzinnych wynika, że mój pradziadek po stronie ojca, zdaje się nieźle sytuowany (administrator majątku polskiego arystokraty), był pochodzenia żydowskiego, dobrze zasymilowany z polskim żywiołem. Powodowany odruchem serca przeszedł na katolicyzm i zmienił nazwisko na „Nowak”, aby podkreślić, że stał się nowym człowiekiem. Niestety, nie zdołałem ustalić, jak się pierwotnie nazywał. Dodam, że romantyczny wybór pradziadka zakończył się dość melodramatycznie: jak chce legenda rodzinna, nie wytrzymał długo przy swojej katolickiej – podobno apodyktycznej – żonie Tekli, nazywanej też „piękną góralką” i tuż przed I wojną światową uciekł od niej do Francji, po czym słuch o nim zaginął, a rodzina zubożała. To żydowskie ogniwo, a zwłaszcza niegodne porzucenie żony (czyli mojej prababki), część rodziny uznała za podwójny wstyd, a i moi rodzice chyba nie byli gotowi o tym rozmawiać, choć nie sądzę, by się wstydzili tej historii. Trochę miałem jednak pretensję do ojca o unikanie tematu, ale nie zdążyłem już z nim tego wyjaśnić przed jego przedwczesną śmiercią.

Dziadek Karol Nowak, syn „przechrzty”, jak wtedy mówiono, zanim został restauratorem na placu Mariackim w centrum Lwowa, wcześniej zdołał przejść szlak bojowy z armią polską Piłsudskiego aż do Kijowa w 1920 roku, a potem bronił swego miasta przed wojskami Budionnego. Ożenił się z całkiem posażną Wiktorią Nabel, której dziadek, szaraczkowy szlachcic z Mazowsza (Bętkowski, Bentkowski?), uciekł przed Kozakami po powstaniu styczniowym do Galicji i także zmienił nazwisko. Od strony jego żony, czyli mojej babki, pojawiły się też jakieś niejasne austriackie i ormiańskie więzi – zdaje się, że prapradziadek i pradziadek mieli burzliwe życie emocjonalne. Pewna była natomiast domieszka ukraińskiej krwi, gdyż babka Wiktoria była także pół-Ukrainką, a jej – uważające się za Ukraińców, a raczej „Rusinów” – inteligenckie rodzeństwo ze Lwowa „wyrzekło się” jej, gdy wyszła za mojego dziadka, bo uważał się za Polaka, miał „nie najlepszego przodka”, a na dodatek chciał ślubu katolickiego i – o zgrozo – wychowywał córkę, czyli moją ciotkę Natalię, na katoliczkę, co było wbrew tradycji (bo córka powinna dziedziczyć narodowość i religię matki). Z jedynego zachowanego zdjęcia wynika, że była atrakcyjna, ale pamiętam ją słabo, bo zmarła w czasie wojny (ojciec opiekował się nią do końca mimo ciężkich warunków wojennych), a dziadek jeszcze wcześniej. Wtedy ludzie wcześnie umierali.

Jeśli w rodzinie mojego ojca dominowała tradycja, którą nazwałbym piłsudczykowsko-pepeesowską, to matka wywodziła się raczej ze środowiska katolicko-endeckiego, jednak w sprawach ukraińskich oboje mieli wyraźnie otwarte podejście. Moja matka, Maria, urodziła się w ukraińsko-polskiej rodzinie inteligencko-mieszczańskiej w małym, historycznym, sienkiewiczowskim miasteczku Budzanów, gdzie mój dziadek Michał Rolny, katolik uważający się za Polaka, pełnił funkcję powiatowego pisarza sądowego. Dziadek ożenił się po raz drugi z Eugenią Karol, czyli moją babką, pochodzącą z tradycyjnej rodziny „rusińskiej”, ale babka, na prośbę męża, ochrzciła córkę w kościele katolickim i wychowywała moją matkę „na Polkę i stuprocentową katoliczkę”. Dziadek Michał zmarł, także przedwcześnie, na częste wtedy zapalenie płuc, zanim zdążyłem się urodzić, pozostawiając w biedzie liczne potomstwo z pierwszego i drugiego małżeństwa. Wygląda na to, że mam sporą domieszkę krwi ukraińskiej, co traktuję jako rzecz wzbogacającą moją tożsamość. Obraz koneksji rodzinnych jest trochę zagmatwany, ale wspominam o nich, aby zilustrować częste przemieszanie etniczne i religijne na Podolu.

Rodzice poznali się na „SN-ach” (studiach nauczycielskich) we Lwowie i Tarnopolu i pobrali w sierpniu 1936 roku, we wspomnianej już miejscowości Mikulińce w województwie tarnopolskim. Ślubu udzielał im wuj, ksiądz Eugeniusz Karol, który zaopiekował się swoją siostrą Eugenią, jej małoletnim synem Józefem i jej córką, czyli moją matką. Akt ślubu moich rodziców, sporządzony po łacinie, nosi wywołujący dziś uśmiech tytuł Testimonium Copulationis. Na świat przyszedłem jak należy, po roku.

Wuj Eugeniusz (Jewgen), ważna postać w ówczesnym kościele grekokatolickim (unickim), postawny i wysoki mężczyzna, patriota, ale otwarty Ukrainiec, znakomicie wykształcony teolog, człowiek głęboko religijny, żyjący w celibacie z wyboru (bo jego wyznanie dopuszczało małżeństwa duchownych), władający świetną polszczyzną, odegrał później pewną rolę w moim dzieciństwie. Cieszył się w rodzinie i przede wszystkim wśród wiernych dużym mirem, ale w czasie wojny wielu Ukraińców miało do niego pretensje, że nie popierał banderowców i chronił „Lachiw”.

Rodzice uczyli polskiego i ukraińskiego (ten język również znali biegle), a ojciec także historii i kilku innych przedmiotów, w małomiasteczkowych i wiejskich szkołach podstawowych województwa tarnopolskiego. Podobnie jak wielu nauczycieli na tym terenie byli aktywni w lewicującym ZNP, zbliżonym wówczas do PPS. Ta lewicowość, w przypadku mojego ojca, nie miała cech ideologicznych, wyrażała się głównie tzw. ofiarnym społecznikostwem, wrażliwością na nierówności społeczne, patriotyzmem rozumianym jako zaangażowanie obywatelskie w umacnianie Rzeczpospolitej i gotowością jej obrony w razie potrzeby. Jego lewicowość charakteryzowała się też wyczuleniem na problematykę dobrosąsiedzkiego współżycia Polaków, Żydów i Ukraińców; tych ostatnich rodzice najczęściej nazywali Rusinami. Środowisko rodzinne było nauczycielskie, bo rodzeństwo rodziców także w większości wybrało z powołania ten zawód i wykonywało go w miasteczkach lub wsiach Podola.

W domu mówiono nieco staroświecką, „kresową” polszczyzną, do końca zwracałem się do rodziców w trzeciej osobie liczby pojedynczej, a nie per „ty”. Ojciec długo utrzymywał akcent lwowski. Wiele też było w naszym języku zapożyczeń z ukraińskiego („barabolki” – kartofle, „kutia”), austriackich galicyzmów („artel” – zespół, „meszty” – półbuty, „nakaslik” – szafka nocna), lwowskiej gwary („batiary” – chuligani, „mam boja”, „nu ta czego?”, lub rozpoczynanie zdania od „ta przecież”) itd. Do dzisiaj używam niektórych z tych słów. Jak przystało na nauczycieli, rodzice uczyli mnie, że przy dzieciach, cudzych i własnych, należy zawsze mówić poprawnym pod względem gramatycznym językiem literackim, unikać brzydkich słów, ale także i wyszukanych zwrotów, aby nie być posądzonym o pretensjonalność. Poświęcam sprawom rodzinnym trochę miejsca, bo wydaje mi się, że moja rodzina i jej losy były, jeśli nie typowe, to podobne do większości rodzin kresowych, którym historia zgotowała nieoczekiwanie dramatyczny los.

Krajobraz mojego wczesnego dzieciństwa to pagórkowate pola, malownicze, ale biedne wsie oraz miasteczka z wieżyczkami cerkiewek, kościołów i charakterystycznymi budowlami synagog. Ze smutkiem myślę, że te ostatnie zniknęły jednak z tego krajobrazu z końcem wojny, gdy wyjeżdżałem, już ich nie było.

Rodzice dobrze znali nędzę polskich, ukraińskich i żydowskich podolskich miasteczek z działalności w nauczycielskich organizacjach pomocy społecznej i charytatywnej, którą często wspominali. Obraz przedwojennej Polski na Podolu, jaki mi się ukształtował w dzieciństwie na podstawie ich relacji, był daleki od wyobrażenia jakiejś arkadii. Chłonąłem z ciekawością te opowieści, gdyż długo po wojnie nie było opracowań ani publikacji na ten temat, a jeśli sporadycznie ukazywały się artykuły o II Rzeczpospolitej, to przedstawiały ówczesną rzeczywistość w negatywnym świetle.

Rodzice i inni członkowie dalszej rodziny z przejęciem opowiadali o znaczeniu „pracy organicznej” dla odrodzenia Polski, odzyskaniu niepodległości własnym czynem, Legionach, lwowskich Orlętach, zwycięskiej wojnie z bolszewikami, budowie COP-u w centralnej Polsce i portu w Gdyni itd., a także z admiracją wspominali marszałka Piłsudskiego, z zastrzeżeniami wszakże co do jego akceptacji dla procesu brzeskiego i powstania obozu w Berezie Kartuskiej, a później do „rządów pułkowników”. Oprócz tych opowieści moja wyobraźnia o przedwojennej Polsce była także kształtowana pięknie ilustrowanymi przedwojennymi wydaniami książek historycznych i geograficznych.

Obraz II Rzeczpospolitej nie był więc jednowymiarowy, nie żyliśmy w krainie szczęśliwości, ale wychowanie w domu, z gruntu patriotyczne, dzisiaj powiedziałbym – raczej w duchu PPS, a nie np. endecji, wyrabiało miłość do ojczyzny takiej, jaka była. Bieda Polaków czy Ukraińców na Podolu była powszechnie znana, jednak pełne współczucia opowieści moich rodziców o nędzy żydowskiej budziły na ogół zdumienie i zaskoczenie nawet w gronie dalszej rodziny. Dominował bowiem wśród znanych mi Polaków z Podola stereotyp Żyda dusigrosza i lichwiarza, skrzętnie ukrywającego swoje materialne dobra. Jeśli chodzi o przedwojenny antysemityzm, to oczywiście sam nie mogłem się z nim zetknąć, ale rodzice mówili o tym krytycznie, bez ogródek, nie kryli prawdy o pogromach. Kwestia pochodzenia nigdy nie miała u nas znaczenia. Nie pamiętam, żeby w domu zastanawiano się, kto jest Żydem, a kto nie, co więcej – rodzice określali znajome osoby pochodzenia żydowskiego mianem Polaków. Kiedy po latach zetknąłem się z dosyć powszechnym do dzisiaj doszukiwaniem się u kogoś żydowskich przodków lub semickiego wyglądu, byłem zdumiony i zniesmaczony.

Ukraina

Ktoś powiedział, że prawdziwym miejscem urodzenia jest to, w którym się po raz pierwszy rozumnie spojrzało na siebie. Jeśli tak, to moimi pierwszymi ojczyznami były: Podole na Ukrainie i zaraz potem Śląsk, w warunkach wojennych lub tuż po wojnie.

Zacząć chciałbym jednak od – używając żargonu, którego nauczyłem się potem w MSZ – „sprawy ukraińskiej”, gdyż towarzyszy mi właściwie od wczesnego dzieciństwa przez całe życie. Jako małe dziecko żyłem pod silnym naporem ukraińskiej kultury i języka, ale nie miałem problemu ze swoją tożsamością – pamiętam wierszyk, którego mnie uczono: „Kto ty jesteś? Polak mały. Jaki znak twój? Orzeł Biały…”. Uniknąłem jednak – częstej wśród Polaków z Podola – „ukrainofobii”, dzięki wielu dobrym ludziom i postawie rodziców. Moje zainteresowanie Ukrainą i empatia dla Ukraińców wyrosły na pewno z wielokulturowego otoczenia, zachowanych w pamięci obrazów miejsc urodzenia, a może i dodatkowo miało jakiś podkład genetyczny.

Z wczesnego dzieciństwa i opowieści rodziców zapamiętałem nie tylko piękno języka ukraińskiego, pieśni i grekokatolickie obrzędy w cerkwi, ale także ponurą twarz ukraińskiego nacjonalizmu sprzed wojny, mówiąc słowami moich rodziców – „w chłopskim wydaniu” – na Podolu: podpalenia, sabotaże, zatrucia studni, pobicia pod osłoną nocy, hasła i pieśni nawołujące do „śmierci Lachom”, a w końcu i realizację tego ostatniego wezwania w latach 1941–1946 przez wysoce zideologizowany i faszyzujący ruch nacjonalistów ukraińskich OUN.

Rodzice mieli jednak zrównoważony pogląd w tej sprawie, bo w pamięci pozostały mi historie represji stosowanych przez wojsko polskie wobec Ukraińców w drugiej połowie lat trzydziestych, niekiedy zresztą w odpowiedzi na działania skrajnych nacjonalistów, nierzadko uciekających się także do praktyk terrorystycznych. Stosowanie siły rodziło niekończący się łańcuch przemocy. Oboje opowiadali, że w wioskach, w których pracowali, byli świadkami publicznej chłosty ukraińskich mężczyzn i kobiet, w tym ich bliskich znajomych, demolowania domów i cerkwi, wrzucania ikon do nieczystości – wszystko dokonywane przez polskie wojskowe oddziały pacyfikacyjne – wobec osób i organizacji podejrzewanych nie tylko o „terrorystyczny nacjonalizm”, ale także o angażowanie się w umacnianie ukraińskiej tożsamości. Szczególnie represjonowano aktywistów lokalnych kół społeczno-kulturalnych o nazwie Sokił. Przejmująca była dla mnie zwłaszcza historia młodej koleżanki mojej matki, też nauczycielki, działaczki tego koła, którą skatowali polscy kawalerzyści: na wiejskim placyku rozebrali ją do pasa, przymocowali do drewnianego „kozła”, po czym publicznie stłukli pałkami tak mocno, że do końca życia była kaleką. Jak wspominała matka: „Już po wszystkim, gdy wstawała obolała, posłała mi spojrzenie, w którym wyczytałam wyrzut: jak się to ma do twoich opowieści o pięknie niepodległej Polski?”.

W czasie wojny rodzice byli świadkami okrutnych mordów Niemców na Polakach i Żydach oraz ukraińskich nacjonalistów na Polakach, pojawiały się też opowieści o polskich krwawych odwetach na Ukraińcach. Dla moich rodziców były to zdarzenia szokujące ze względu na gwałtowność i okrucieństwo. Wydaje się, że strony tej tragedii znały się dobrze, ale nie dopuszczały myśli o istnieniu nierozliczonych krzywd. Wspomnienia mojej matki (nieopublikowane) są pełne opisów takich okrutnych wydarzeń, atmosfery nieustannego strachu, ciągłej walki o przetrwanie, schronienie i wyżywienie rodziny. Dramatycznym momentem było aresztowanie mojego ojca, ukrywającego się na plebanii wuja Eugeniusza, przez współpracującą z Niemcami banderowską milicję. Pamiętam, że widziałem z pewnej odległości mojego ojca wyprowadzanego z jakiejś ziemianki, w której był więziony; groziło mu rozstrzelanie. Wujowi z najwyższym trudem udało się wykupić ojca po dwóch tygodniach. Te wydarzenia głęboko utkwiły w mojej pamięci i jako dziecko przyrzekałem sobie nieraz zemstę na Niemcach i banderowcach, gdy dorosnę. Bogu dzięki, nie musiałem realizować tych dziecinnych przysiąg. Potrzeba było wielu lat, żebym stopniowo wyzwolił się z antyniemieckich i antyukraińskich emocji. Bardzo mi później pomogło zetknięcie się z – jak ich nazywałem – dobrymi Ukraińcami i z wyjeżdżającymi za Odrę śląskimi Niemcami (bawiłem się z ich dziećmi na wiejskim podwórku).

Gdy przez pewien czas ukrywaliśmy się na wspomnianej już plebanii w Mikulińcach, musiałem przy obcych mówić wyłącznie po ukraińsku. Wydaje się, że wychodziło mi to nieźle. Wciąż jeszcze pamiętam np. kilku ponurych młodych chłopów miętoszących czapki w przedpokoju u wuja; wujek, zły, że kręciłem się, gdzie nie trzeba, ale szczęśliwy, że odezwałem się prawidłowo po ukraińsku, powiedział później do rodziców po cichu, że to chłopaki z UPA.

W moim domu nie używano słowa „Kresy” na określenie wschodnich terytoriów Polski. Rodzice mówili o „Podolu” albo o „Tarnopolskiem” czy „Stanisławowskiem”. Uczyli mnie, że były to ziemie polskie i ukraińskie jednocześnie, choć – ich zdaniem – słusznie należące do Polski. Mówili też, że sympatia do Ukrainy nie może być ślepa. Przecież mordy i skrajne okrucieństwo wobec Polaków, jakich dopuszczali się Ukraińcy w czasie wojny, nosiły nawet – w dzisiejszym języku – znamiona ludobójstwa, ale w odpowiedzi zdarzały się akcje odwetowe dokonywane przez Polaków na Ukraińcach. Dodawali, że część winy za działalność UPA ponosiły okupacyjne władze niemieckie, o czym dzisiaj często się zapomina.

Rodzice utrzymywali, że mordy ukraińskie na Podolu były mniej znane niż na Wołyniu, ale nie mniej drastyczne. Akcje UPA odznaczały się wyjątkowym okrucieństwem, ale nie było w opowieściach rodzicielskich czarno-białego widzenia świata: dobro to tylko my, oni to samo zło. Odwetu rodzice też nie pochwalali, bo był on po prostu zemstą. Taką opinię wyniosłem z domu.

Jak pamiętam, Stepan Bandera był dla rodziców zbrodniarzem, ale już deklarujący się jako Ukrainiec, polsko-ukraińskiego pochodzenia Andrej Szeptycki, grekokatolicki arcybiskup i metropolita halicko-lwowski (władyka) we Lwowie, też gorący zwolennik samostijnej Ukrainy, był w moich rodzinnych relacjach oceniany z powściągliwym szacunkiem – pozytywnie za sprzeciwianie się walkom bratobójczym, potępianie współudziału Ukraińców w mordowaniu Żydów, ale i negatywnie – za „rusiński nacjonalizm”. Rodzice rozmawiali o nim często z wujem Jewgenem. W jakimś stopniu uważali jednak Szeptyckiego za narodowego apostatę (brat był polskim generałem) i nie mogli mu wybaczyć zdania rzekomo wypowiedzianego do delegacji podolskich Polaków w czasie wojny, którzy prosili o pomoc w powstrzymaniu ataków OUN i jego zbrojnego ramienia UPA na polską ludność: „Będę się sprzeciwiał gwałtom, ale najlepiej będzie, jak stąd wyjedziecie”. Pamiętam rodziców czytających po ukraińsku na głos razem z wujem list pasterski Szeptyckiego, wymownie zatytułowany „Nie zabijaj”, wymierzony w UPA. Te opowieści o Szeptyckim miały dla mnie dodatkowo posmak szczególnego autentyzmu, gdyż ojciec utrzymywał, że nieraz go widział we Lwowie „na żywe oczy”; podobnie mówił wuj, który często spotykał się z nim osobiście.

Jak się domyślam, przed wojną rodzice (choć jaśniej to formułował ojciec) byli zwolennikami dialogu i ugody z Ukraińcami i chyba mieli zrozumienie nawet dla postulatu stworzenia niezależnego państwa ukraińskiego, ale nie wiem, jak by się zachowali, gdyby w takim przypadku powstał np. konkretny problem przynależności Lwowa. Raczej skłaniali się do wczesnych, federalistycznych koncepcji Józefa Piłsudskiego na obszarze byłej I Rzeczpospolitej, choć prościej to definiowali. Uniknęli jednak wyznawania negatywnego stereotypu relacji polsko-ukraińskich, nie pozwolili, aby nad emocjami górę wzięło poczucie tylko własnej krzywdy, nakłaniali do poszukiwania tego, co łączy. Uważali, że nie da się zrozumieć polskich dramatów bez zrozumienia ukraińskich dylematów i cierpień. Utratę ziem wschodnich przyjęli z rezygnacją, bez buntu.

Byłem przesiąknięty Podolem, ale empatyczna postawa rodziców pozwalała mi później doceniać znaczenie i rolę polsko-ukraińskiego pojednania i stać się jego zwolennikiem, patrząc krytycznie na przejawy działalności niektórych polskich organizacji kresowych, np. fobię antyukraińską rodzącą patologie (pisanie o Ukrainie z paternalistycznej pozycji i z poczuciem wyższości), jednostronne widzenie tragedii na Podolu i Wołyniu czy udowadnianie na siłę polskości dawnych ziem wschodnich Rzeczpospolitej. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że te działania są niekiedy odpowiedzią na wcale nierzadkie nacjonalistyczne i antypolskie wystąpienia po ukraińskiej stronie, ale nie mogą one usprawiedliwiać naszych ekstremistycznych postaw. Dzisiaj wiem, że na „sprawę ukraińską” nie można patrzeć tylko z polskiego i własnego punktu widzenia, że należy wziąć pod uwagę zwłaszcza to, co Timothy Snyder nazywa niezbyt chyba precyzyjnie „skutkami potrójnej okupacji” na Wołyniu i Podolu. Jednak pamiętam, że ojciec czasem wspominał o ciężkich grzechach polskiego ziemiaństwa wobec ukraińskiego chłopstwa.

W dzieciństwie długo przebywałem z rodzicami u wspomnianego już mojego ukraińskiego wuja Jewgena Karola, który pełnił wysokie funkcje w kościele grekokatolickim. Często przesiadywałem w cerkwi, kiedy on odprawiał długie, trzygodzinne msze, i zafascynowała mnie liturgia tego bizantyjskiego wyznania. Wydawała mi się piękna i bardzo tajemnicza. Nauczyłem się jej wtedy na pamięć, co potem niespodziewanie ułatwiało naukę rosyjskiego i przyczyniło się do polubienia przeze mnie także tego języka. Właściwie moje pobyty w probostwie były najjaśniejszymi momentami w moim wczesnym dzieciństwie upływającym w warunkach wojennych. Najbardziej cieszyłem się wtedy z podwójnych świąt, najpierw katolickich, a dwa tygodnie później grekokatolickich, co wiązało się z długim biesiadowaniem w licznym gronie bliskich i dalekich krewnych i kosztowaniem ukraińskich i polskich przysmaków, zwłaszcza kutii, którą do dzisiaj przygotowujemy na Boże Narodzenie. Jeszcze trzy, cztery lata po repatriacji na Śląsk w jednym kącie głównego pokoju stała polska choinka, a w drugim ukraiński „diduch”, czyli snopek pszenicy. I śpiewaliśmy nie tylko polskie, ale i ukraińskie kolędy.

Zapamiętałem wiele życzliwości ze strony Ukraińców, którzy pomagali nam w czasie wojny. Chronili nas przed swoimi nacjonalistami, dzielili się żywnością, a mój ukraiński wuj udzielał nam schronienia, narażając się na oskarżenia rodzimych nacjonalistów o brak ukraińskiego patriotyzmu – dostawał anonimowe groźby. To im zawdzięczam, że nie popadłem w antyukrainizm.

Zainteresowanie i sentyment do Ukrainy oraz zrozumienie, a raczej sympatia dla idei samostijnej Ukrainy przetrwały przez całe moje życie, także zawodowe, chociaż w początkach mojej działalności dyplomatycznej niewiele było możliwości, aby je okazać. W czasach ZSRR na Ukrainę indywidualnie jeździć nie było można, nawet w przypadku pracownika MSZ.

Przedstawicielstwa socjalistycznych republik Białorusi i Ukrainy przy ONZ w Nowym Jorku i Genewie za czasów „realnego” socjalizmu, z którymi stykałem się na gruncie zawodowym, były fikcją, pozostałością porozumień zachodnich mocarstw z ZSRR w czasie powstawania Narodów Zjednoczonych w 1945 roku (chodziło o zwiększenie liczby głosów Związku Radzieckiego w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ). Obserwowałem to uważnie w czasie pobytu na placówce w Nowym Jorku w latach 1981–1986 i nie widziałem różnic między nimi i przedstawicielstwem ZSRR, które zresztą otwarcie nimi kierowało. Zniechęcało mnie do nich to, że nie posługiwali się ukraińskim i białoruskim. Pewnego razu, w 1985 roku przed nowojorskim gmachem ONZ nad rzeką Hudson, w czasie przerwy w obradach, rozmawiałem z trzema pracownikami misji Ukrainy. Na moją prośbę dwóch z nich zaczęło rozmawiać po ukraińsku, trzeci nie znał tego języka. W pewnym momencie podszedł do nas zastępca ambasadora ZSRR (także w stopniu ambasadora), nazwiskiem Rikard Owinnikow, i słysząc, w jakim języku mówimy, zażądał: towariszczi, dawajtie goworim po czełowieczeski („towarzysze, zacznijmy mówić po ludzku”). Zauważyłem, jak ukraiński zastępca szefa, wtedy tak jak i ja radca-minister, Borys Tarasiuk, zbladł i poczerwieniał, po czym zbladł ponownie. Zrozumiałem, że tej zniewagi nie zapomni.

Z okresu nowojorskiego pozostało mi w pamięci zaproszenie dr. Johna Hvozdy, prezesa światowego stowarzyszenia Łemków, z siedzibą w USA (Lemko Research Foundation), do wygłoszenia referatu na temat sytuacji w Polsce do społeczności łemkowskiej, zamieszkującej okolice Syracuse w stanie Nowy Jork. Gospodarz, u którego mieszkałem, powiedział mi, że Łemkowie wybrali te piękne okolice właśnie dlatego, że przypominały im Bieszczady. Był to dla mnie trudny moment stanu wojennego w Polsce, ale wiele godzin spędziłem na niełatwych, choć szczerych, dyskusjach i rozmowach z amerykańskimi Łemkami (w tym studiującymi na lokalnym, znanym tam uniwersytecie Syracuse) o trudnych relacjach polsko-ukraińskich i akcji „Wisła” w 1947 roku. We wzajemnym zrozumieniu pomagało mi moje pochodzenie z Podola i kulejący już niestety język ukraiński, który przypominał mi się intensywniej z każdą godziną spotkań. Niektórzy z uczestników mówili, że chcieliby powrócić w okolice Bieszczad jako „lojalni polscy obywatele, gdy nastanie wolna Polska”. Żegnając się ze mną, Hvozda wyraził nadzieję na możliwość publicznej krytycznej oceny akcji „Wisła” w Polsce i na jego przyjazd do Polski. Życzyłem mu tego samego, ale nie wierzyłem wtedy w taką możliwość. Historia przygotowała jednak kolejną niespodziankę: w Polsce zmienił się ustrój, Senat III Rzeczpospolitej potępił akcję „Wisła”, a John Hvozda przyjechał z wykładami do suwerennej już Polski jesienią 1990 roku. Nie słyszałem jednak, aby Łemkowie wracali z Ameryki w rodzinne Bieszczady, nie mieli już do czego.

Kiedy jesienią 1991 roku, w momencie powszechnego referendum zatwierdzającego deklarację niepodległości Ukrainy, oddelegowano mnie do Kijowa z misją zorientowania się w intencjach nowych władz rodzącego się państwa co do spraw bezpieczeństwa międzynarodowego, zwłaszcza broni jądrowej odziedziczonej po ZSRR, zostałem przyjęty m.in. przez wiceministra spraw zagranicznych, właśnie wspomnianego już Borysa Tarasiuka, który jednoznacznie i konsekwentnie opowiedział się za opcją niepodległościową (później był dwukrotnie ministrem spraw zagranicznych i walnie przyczynił się do utrwalenia niepodległości kraju). W rezultacie moich ustaleń podczas wspomnianej misji wysłałem natychmiastową depeszę do ministra Krzysztofa Skubiszewskiego, zapewniając, że Ukraina (podobnie zresztą jak Białoruś) zrezygnuje z posiadania broni jądrowej, i tak się zresztą stało. Jak się później dowiedziałem, m.in. od ministra Skubiszewskiego, depesza została mu doręczona na posiedzeniu Rady Ministrów podczas debaty na temat uznania niepodległości Ukrainy i przyczyniła się do tego, że Polska pierwsza uznała tę niepodległość, dwie godziny przed Kanadą.

Jako ambasador RP przy organizacjach międzynarodowych w Wiedniu (1991–1997) i przy NATO w Brukseli (2002–2007) z entuzjazmem traktowałem opartą na ideach Jerzego Giedroycia („w interesie Polski jest, by Ukraina była państwem stabilnym, niezależnym, związanym z Zachodem”) instrukcję naszego MSZ, zalecającą, aby Polska była skutecznym adwokatem Ukrainy w organizacjach międzynarodowych. Wymagało to sporej mobilizacji kręgów dyplomatycznych i nie było łatwe, zwłaszcza w stosunkach z Rosjanami.

Podczas pierwszego spotkania z nowo mianowanym ambasadorem Federacji Rosyjskiej, gen. Konstantinem Tockim (byłym dowódcą tzw. pograniczników) przy NATO w 2003 roku usłyszałem od niego: „Jestem żołnierzem, bardziej niż dyplomatą, i powiem ci wprost – będziemy mieli dobre stosunki pod dwoma warunkami: jeśli nie będziesz krytykował osobiście Putina i nie będziesz ruszać bratniej Ukrainy (nie trogaj Ukrainy), bo to byłoby tak, jakbyś mieszał się do naszej słowiańskiej rodziny”. Na pierwszy warunek mogłem się zgodzić, bo dyplomatyczną zasadą jest unikanie krytyki głowy państwa, na drugi jednak – nie. Nie zamierzałem mieszać się do wewnętrznych spraw obu państw, ale nie mogłem zgodzić się na ograniczoną suwerenność Ukrainy. Co więcej, starałem się zwłaszcza koordynować z powodzeniem działania tzw. przyjaciół Ukrainy w Kwaterze Głównej NATO w czasie pomarańczowej rewolucji 2004 roku. Rozmowa z Tockim była sygnałem, że problem Ukrainy budzi potężne emocje wśród Rosjan.

Dwa lata później, dziękując w siedzibie NATO za Order Zasługi Ukrainy, przyznany mi przez prezydenta Wiktora Juszczenkę za – przytaczając drewniany język dyplomatyczny – „osobisty wkład w ułatwianie przystępowania Ukrainy do struktur euroatlantyckich”, mówiłem, że traktuję to odznaczenie jako uznanie dla mojej postawy wobec naszego sąsiada, zrozumienia nie tylko znaczenia niepodległej Ukrainy dla Polski, ale także spojrzenia na wspólną historię zarówno z polskiej, jak i ukraińskiej perspektywy, oraz gotowości służenia pojednaniu obu narodów. Order wręczał mi minister spraw zagranicznych niepodległej Ukrainy, Borys Tarasiuk, znany już na forum międzynarodowym z utrwalania tożsamości państwowej tego kraju i z przyjacielskiego stosunku do Polski, po majdanowej rewolucji 2014 roku – wicepremier rządu jedności narodowej. Do dzisiaj utrzymujemy serdeczne, choć sporadyczne stosunki.

Po odejściu z czynnej służby, gdy kierowałem Stowarzyszeniem Euro-Atlantyckim (SEA), i potem, gdy spotykałem się często ze studentami ukraińskimi studiującymi w Polsce, także promowałem związki Ukrainy z Polską oraz z instytucjami euroatlantyckimi. Uczestniczyłem również, gdzie mogłem, w licznych inicjatywach dotyczących naszego wschodniego sąsiada na forum Fundacji Batorego i Fundacji Współpracy Polsko-Ukraińskiej – PAUCI, prowadzonej w Warszawie przez oddanego sprawie pisarza i intelektualistę Jana Piekło. Chodzi o mobilizację ludzi rozumiejących znaczenie współpracy polsko-ukraińskiej i pojednanie obu narodów.

Wojna!

Wybiegłem daleko do przodu i muszę cofnąć się do dramatycznego okresu po 1939 roku, czyli do czasów wojny. W swoich wspomnieniach rzadko wracałem do wojny, nie zachęcali mnie do tego ani rodzice, ani inni starsi. Dla nich były to jeszcze nie w pełni przetrawione traumatyczne wydarzenia, połączone z upokarzającą klęską II Rzeczpospolitej i stratą wielu bliskich oraz dorobku całego życia i rodzinnych stron, a i ja chyba podświadomie długo spychałem je w niebyt. Trzeba jednak o tych wspomnieniach porozmawiać, bo wkrótce będzie za późno.

Należałem do pokolenia, które wojnę widziało i przeżywało, ale nie brało w niej udziału. Patrzyłem na nią początkowo oczami dziecka, później zacząłem rozumieć, że zniszczyła wszystko, co znałem z wczesnego dzieciństwa. Była jednak dla mnie, tak jak i dla starszych generacji, stałym punktem odniesienia w życiu, właściwie aż do dnia dzisiejszego. W moim późniejszym zawodzie dziedzictwo wojenne było pierwszym, niemal fizycznym, zetknięciem się – mówiąc znowu żargonem politycznym – z „problemami”: niemieckim, ukraińskim, a także rosyjskim, gdyż Podole przechodziło z rąk do rąk i stało się miejscem okrutnej czystki etnicznej ze strony UPA oraz odwetowych akcji polskich, a później i radzieckich. Z kolei przesiedlenie nas na Śląsk to dla mnie także część tzw. problemu niemieckiego. W ten sposób poznawałem wschód i zachód Polski.

Wojna i katastrofa państwa polskiego zastała rodziców na wsi. Ojciec nie zdążył już stawić się do drugiej tury poboru do armii. Z powodu krótkowzroczności nie wysłano go od razu na front, a gdy przyszło wezwanie dla rezerwistów, było już po działaniach zbrojnych. Nie udało mu się więc zostać bohaterem wojennym. Do wojska zmobilizowany został natomiast od razu jego brat Karol, miłośnik koni, który zaraz na początku września zginął śmiercią kawalerzysty w elitarnym 14. Pułku Ułanów Jazłowieckich, przypuszczalnie podczas słynnej szarży kawalerii pod Kutnem albo pod Płockiem. Rodzina nie była w stanie ustalić, czy był jednym z szarżujących na czołgi, jak chce legenda, gdyż ciała nigdy nie odnaleziono, świadkowie potwierdzili tylko jego udział w tych bitwach. Osierocił sześcioletnią córkę Stasię. Drugiego brata ojca, Jana, niewidomego muzyka, rozstrzelali Niemcy wkrótce po zajęciu Lwowa w 1941 roku, w ramach eksterminacji licznej grupy „osób niepełnowartościowych”. W rodzinie matki nie miał kto iść na wojnę, bo zostały same kobiety i kilkuletni brat mojej matki.

Sytuacja rodzinna stała się w czasie wojny nie tyle trudna, ile niebezpieczna, m.in. z powodu opisanej wcześniej rodzinnej mieszanki narodowościowej. Wojna wciągała w swoje tryby. Stawała się dla mojej rodziny pułapką z trzech przyczyn: brutalności niemieckich władz okupacyjnych, rozpalenia nacjonalizmu ukraińskiego i następnie radzieckich represji.

W czasie niemieckiej okupacji w przypadku odkrycia jakichś żydowskich korzeni rodzina stanęłaby przed widmem zagłady. W razie ujawnienia austriackich, a więc germańskich korzeni ojciec niechybnie byłby nakłaniany do przyjęcia Deutsche Volksliste, a wtedy, godząc się, dokonywałby zdrady narodowej. Odmowa natomiast oznaczałaby wysłanie do obozu koncentracyjnego.

Ukraińskie korzenie rodzinne też nie ułatwiały życia, gdyż nacjonaliści z UPA (a na ogół wszyscy na wsiach lub w miasteczkach się znali) uważali wyjście nawet półkrwi Ukrainki za Polaka za zdradę narodową ze wszystkimi konsekwencjami tego faktu.

Najbardziej niebezpieczny był oczywiście ślad żydowski.

W czasie radzieckiej okupacji, od jesieni 1939 do czerwca 1941 roku, też pojawiły się niebezpieczeństwa, choć innego rodzaju. Rodzice jako nauczyciele, a więc polscy inteligenci, żyli w ciągłym strachu przed wywózką na Sybir; opowiadali o pełnym niepokoju nocnym czuwaniu, obawie, czy nie nadchodzi NKWD. Często zadawali sobie pytanie, co brać w razie aresztowania, ile można było unieść, przygotowywali „żelazny zestaw”, zastanawiali się nad losem kolegów i bliskich, których już zabrano. Zagrożenie polegało m.in. na przynależności do inteligencji oraz niebezpieczeństwie odkrycia faktu uczestnictwa dziadka w wojnie polsko-bolszewickiej. Podobno znaleźli się na liście wywózek, ale wykreślił ich zaprzyjaźniony jeszcze przed wojną ukraiński woźny ze szkoły, który – jak się okazało (bo rodzice wcześniej tego nie wiedzieli) – był aktywnym członkiem KPZU i z własnej inicjatywy poświadczył u władz radzieckich, że rodzice „nie działali na szkodę mas pracujących ani nie represjonowali ludności ukraińskiej”. Niebezpieczeństwo było realne, bo większość naszych krewnych zabrano na Sybir, gdzie część zmarła, a część przeszła z armią Andersa na Bliski Wschód i po długiej tułaczce osiedliła się w Anglii; tylko jeden powrócił do kraju z Dywizją Kościuszkowską gen. Berlinga.

Inną udręką tego ponurego czasu, która dawała się we znaki matce i ojcu, było niemal masowe infiltrowanie środowiska nauczycielskiego przez NKWD, stale poszukującego informatorów i agentów. Odmowa oznaczała wywózkę na Sybir. Żeby tego uniknąć, rodzice musieli uciekać się do różnych wybiegów, w tym zwykłej ucieczki do innej miejscowości, choć nie było to ukrywanie się w pełnym znaczeniu tego słowa. Wreszcie nie do uniknięcia było formalne otarcie się o zdradę narodową, gdy w listopadzie 1939 roku zapędzano wszystkich do tzw. wyborów i referendum. Wojsko radzieckie – jak wspominali rodzice – wyciągało z domów „wyborców” o szóstej rano, co po wcześniejszej zmianie czasu na moskiewski oznaczało czwatrą rano dawnego czasu polskiego. Chcąc nie chcąc, trzeba było oddać głos za przyłączeniem polskich przedwojennych województw wschodnich do ZSRR. Wybory były tak zorganizowane, że odmowa uczestnictwa lub oddanie głosu negatywnego po prostu technicznie nie były możliwe, nie mówiąc o konsekwencjach ewentualnego publicznego zadeklarowania się w tej sprawie.

Dopiero znacznie później zrozumiałem, dlaczego rodzice poniszczyli niektóre dokumenty rodzinne i tak często zmieniali miejsca pobytu, przebywając głównie w Tarnopolu albo na plebanii w Mikulińcach. Do dzisiaj zazdroszczę tym, którzy mają teczki pełne dokumentów rodzinnych pochodzących czasem z zamierzchłych dziejów; swoich już nigdy nie odzyskam.

Ze względu na wojnę nie chodziłem do przedszkola ani do pierwszych dwóch klas szkoły podstawowej, uczyli mnie w domu rodzice. Dużą rolę w mojej dziecięcej edukacji i rozbudzaniu wyobraźni w czasie wojny odgrywał rocznik 1938 tygodnika dla dzieci „Płomyk” (dla małych dzieci był „Płomyczek”), wydawanego przez lewicujące środowisko nauczycielskie związane z PPS. Niemałe znaczenie miały także przedwojenne, ozdobnie ilustrowane przez Andriollego wydanie Pana Tadeusza oraz książki o historii Polski i starożytności. Siedziałem nad nimi godzinami, odkrywając świat i przesiąkając atmosferą życia i wychowywania dzieci w przedwojennej Polsce. Fascynowało mnie też przedwojenne wydanie Biblii dla dzieci, z pięknymi – jak mi się wydawało – dziewiętnastowiecznymi ilustracjami. Zabraliśmy je później ze sobą na Śląsk.

Oczywiście nie do końca rozumiałem rozgrywające się wokół mnie dramaty, zwłaszcza że rodzice starali się zapewnić mi poczucie bezpieczeństwa. Ten ponury klimat i wszechogarniający strach tego czasu mogę porównać tylko do stworzonego przez Włodzimierza Odojewskiego nastroju powieści Zasypie wszystko, zawieje…, której akcja toczy się właśnie w wioskach, w których wtedy przebywałem. Odczytywałem w tej książce już niemal zapomniane swoje własne losy i wyczuwałem atmosferę epoki.

Z czasów wojny nie zachowałem zbyt wielu wyrazistych wspomnień, jednak doskonale zapamiętałem atmosferę grozy. Moje pierwsze wspomnienie wojny to koniec czerwca 1941 roku w Tarnopolu, gdy Niemcy zajmowali to miasto. Zapamiętałem tylko migawkę: silny ostrzał naszego domu z broni maszynowej i to, jak wszyscy leżeliśmy pokotem pod oknami, aby uchronić się przed kulami; wydawało mi się to zabawne.

Pamiętam jeszcze dwa inne dramatyczne obrazy z tego wczesnego okresu, gdy miałem niewiele ponad pięć lat. Pierwszy to głośno rozpaczająca młoda kobieta w naszym przejściowym jednopokojowym mieszkanku w Tarnopolu (gdzie w czasie wojny też krótko mieszkaliśmy) i jej pełne napięcia rozmowy z moimi rodzicami. Jak po latach mi tłumaczyli, była to ich koleżanka z pracy w szkole, Żydówka, poszukująca jakiejś kryjówki. Wyjaśniali jej, że sami także musieli szukać schronienia, nie mieli możliwości jej pomóc i przekazali ją w inne ręce. Ten obraz tkwi we mnie do dzisiaj jak zadra, bo nigdy się nie dowiedziałem, co się z nią stało i czy nasza rodzina zrobiła wszystko, żeby jej skutecznie pomóc. Drugi to wizyta w getcie tarnopolskim w końcu 1942 roku. Matce udało się uzyskać od ukraińskich strażników zgodę na zbadanie mnie po grypowych komplikacjach przez osadzonego tam wybitnego pediatrę. Pamiętam scenerię słonecznego dnia, ukraińskiego strażnika oraz niesamowicie przepełnione mieszkanko z maleńką i duszną kuchnią, w której badał mnie wysoki, tęgi mężczyzna w brudnej, jak mi się wydawało, koszuli. Matka zapłaciła żywnością. Drugi raz nie uzyskała zgody na wizytę, lekarza i innych wywieziono do Bełżca.

Mój dziecięcy krajobraz czasu wojny przybrał kolor grozy, ognia, strachu, głodu, okrucieństwa i śmierci, działań zbrojnych i represji okupanta. Dziecko nie umie sobie wyobrazić gwałtownej śmierci, dopóki jej nie zobaczy. Wyraźniej pamiętałem miesięczne przetaczanie się frontu przez Tarnopol (akurat znowu znaleźliśmy się w tym mieście, aby uniknąć napadów UPA) i kilkakrotne jego przechodzenie z rąk do rąk w czasie cofania się Niemców i ofensywy armii radzieckiej w 1944 roku. Prawie cztery tygodnie, z niewielkimi przerwami, spędziliśmy w ciasnej i brudnej piwnicy, chroniąc się przed bombardowaniami, które zniszczyły miasto niemal w 70 procentach. Mam jeszcze w uszach przeraźliwy ryk radzieckich wyrzutni rakietowych „katiuszy”, znanych też jako „organy Stalina”. Baliśmy się wtedy bardzo, a niektóre panie dodatkowo chroniły głowy kapeluszami i poduszkami. Byłem wówczas świadkiem rewizji i grabieży żołnierzy obu stron, którzy co pewien czas wpadali do piwnicy, rabując resztki marnego zresztą jedzenia lub dobytku, a także poszukując mężczyzn do robót frontowych albo „na rozwałkę”. Raz siedziałem na pościeli, pod którą ukrywał się mężczyzna – na szczęście żołnierze niemieccy nic nie zauważyli. Widziałem też trupy żołnierzy i cywilów na ulicach.

Kiedy wyciągnęli nas z piwnicy i ustawili na podwórzu, nie bardzo zdawałem sobie sprawę z tego, że chcą nas rozstrzelać. Widziałem niemieckich żołnierzy przy wielkich karabinach maszynowych. W pewnym momencie oddzielono kobiety i dzieci od mężczyzn, których postawiono pod ścianą i zaczęto rozstrzeliwać. Usłyszałem huki i krzyki rozpaczy. Gdy jest się małym dzieckiem, to płacz i krzyki starszych ludzi robią straszne wrażenie – wszechmocni starsi nagle są bezradni. Chyba wtedy zrozumiałem, co się dzieje, i zacząłem się bać. Nagle nadjechał na motocyklu umundurowany posłaniec, krzyknął głośno jakąś komendę i egzekucję przerwano albo odwołano. Rodziny rzuciły się zbierać zabitych i rannych. Tych, których Niemcy nie zdołali rozstrzelać, w tym mojego ojca, wywieziono ciężarówką, zapewne na jakieś roboty. Nas pognano z powrotem do piwnic. Baliśmy się o los ojca, udało mu się jednak z dwoma innymi mężczyznami wyskoczyć na jakimś zakręcie w lesie z ciężarówki i mimo strzelaniny szczęśliwie uciec z rąk oprawców.

Koniec wojny to przerażenie całej rodziny z powodu nagłej nocnej kanonady, którą stacjonujące w pobliżu wojsko radzieckie uczciło kapitulację III Rzeszy. Myśleliśmy, że to napad UPA. Oczywiście pobiegliśmy do piwnicy. Gdy wyjrzeliśmy, zobaczyliśmy biegających sołdatów, wołających „nie bojties’, koniec wojny” i gotowych nas uściskać. Oczywiście najlepiej zapamiętałem późniejsze częstowanie dzieci cukierkami, a dorosłych tzw. tuszonką i wódką. Nie widziałem jednak radości w oczach rodziców, ale raczej dezorientację i obawę. Wiedzieli już ogólnie, jakie były postanowienia w Jałcie oraz porozumienia rządu lubelskiego z władzami Ukraińskiej SRR o repatriacji Polaków na zachód. Odczuwali strach przed przyszłością i nieuchronną tułaczką, bo było już jasne, że będziemy musieli opuścić rodzinne strony.

* * *

Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że moje wczesne dzieciństwo zostało w jakimś sensie skradzione przez wojnę, było światem, który urządził Hitler, choć nie było tak dramatyczne i tragiczne, jak dzieci, które utraciły bliskich po banderowskich czystkach, nie mówiąc o losach dzieci żydowskiego pochodzenia, np. bliskiego mi Adama Daniela Rotfelda, pochodzącego z moich stron. W każdym razie jeszcze przez kilka lat wojna śniła mi się po nocach.

Nie jest moją intencją opisywanie perypetii mojej rodziny w czasie wojny, ale raczej przypomnienie atmosfery tych czasów i jej odniesienie do współczesności. Rodzinne przekazy, jak i nieco chaotyczne obrazy mojej własnej pamięci ukazywały nie tylko grozę, dramat i tragedię, ale i skomplikowany charakter stosunków etniczno-religijnych tych „skrwawionych ziem”, jak trafnie określa je Timothy Snyder. Wszechogarniającemu strachowi towarzyszyło całkowite poczucie bezradności moich rodziców i innych zwykłych uczestników wydarzeń. Słynne zdanie Václava Havla o „sile bezsilnych” nie mogło w tych skrajnych warunkach mieć żadnego zastosowania. Wojna była traumatycznym przeżyciem, pozostała dla mnie – jak wspomniałem – na stałe punktem odniesienia w sprawach przeszłości i teraźniejszości, także później – w życiu zawodowym, gdy zajmowałem się przemocą i konfliktami w stosunkach międzynarodowych.

Ta pamięć z czasów wojny pozwalała mi później na lepsze rozumienie relacji Polski ze wschodnimi sąsiadami, uwrażliwiła na żydowską Zagładę, ułatwiała unikanie pułapek szowinizmu narodowego i zachęcała do wyrabiania empatii wobec wolnościowych dążeń narodów tego obszaru, aż do – niełatwo mi to napisać – pogodzenia się z definitywną utratą stron rodzinnych, czyli dawnych polskich terytoriów na wschodzie, wyrzeczenia się jagiellońskich mitów imperialnych, jak tego chcieli Jerzy Giedroyć i Juliusz Mieroszewski. Nie jest to jednak proste – gdy odwiedzałem Lwów, Tarnopol, Bucniów i Mikulińce, zawsze odczuwałem ukłucie w sercu, ale świadomie starałem się opanowywać emocje – ot, takie bóle fantomowe. Do dzisiaj noszę w sobie moje już tylko prywatne Podole, Lwów stał się dla mnie legendą. Wiem, że rzezie na Wołyniu i Podolu oraz skutki porozumień jałtańskich tragicznie zamknęły 700-letnią terytorialną obecność Polski na Wschodzie. Nie zapomniałem o tym, ale przestałem cierpieć z tego powodu. Nie nabawiłem się jednak ani ukraino-, ani germano-, ani rusofobii.

* * *

Symbolem niestabilności naszego regionu i kraju były dla mnie nie tylko wspomniane tu losy wojenne, ale np. perypetie mojego ojca z formalną przynależnością państwową. Nie ruszając się z miejsca zamieszkania, zmieniał obywatelstwo sześć razy: urodził się jako „poddany” cesarza Austro-Węgier, kilka miesięcy był obywatelem Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej, następnie stał się obywatelem II Rzeczpospolitej, w 1939 narzucono mu obywatelstwo Ukraińskiej SRR (i jednocześnie ZSRR), po 1941 został „poddanym” III Rzeszy, w latach 1944–1945 stał się ponownie obywatelem Związku Radzieckiego i wreszcie, po zakończeniu działań wojennych, przyznano mu – podobnie jak innym Polakom na Kresach – po raz pierwszy prawo wyboru: albo potwierdzenia obywatelstwa radzieckiego i pozostania w ZSRR, albo powrotu do polskiego obywatelstwa, pod warunkiem wyjazdu do Polski i pozostawienia majątku stałego na Ukrainie. Oczywiście bez wahania wybrał tę ostatnią możliwość mimo poważnych wyrzeczeń w postaci porzucenia ziem ojczystych i ukochanego Lwowa. Cudzoziemcy, którym opowiadałem tę historię, traktowali ją z niedowierzaniem. To poczucie niestabilności nie było obce także i mnie w czasach dzieciństwa i młodości, a gdy profesjonalnie zajmowałem się wojną, a raczej jej zapobieganiem, miałem przed oczami jej konkretne obrazy.

Repatriacja na zachód

Kolejny etap rodzinnych losów wojennych, a raczej skutków wojny, to repatriacja na zachód, czyli wysiedlenie właściwie w nieznane. Zwał jak zwał, dla nas było to po prostu wygnanie, dramat, który pozostawił ślady na całe życie. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że byliśmy maleńką częścią gigantycznej operacji, chyba największej w polskich nowożytnych dziejach, polegającej na przetransportowaniu milionów ludzi ze wschodu na zachód i następnie osiedlenie ich w domach i gospodarstwach, które należały do wysiedlonych Niemców. Doszło przy tym do paradoksalnej sytuacji: Polska, uważana za kraj środkowoeuropejski, w rezultacie postanowień jałtańskich została przesunięta na zachód i jednocześnie zaliczona do krajów wschodnioeuropejskich.

Przedstawiciele polskiego PUR (Państwowego Urzędu Repatriacji) i ukraińsko-radzieckiej administracji chodzili od domu do domu, kwalifikując całe rodziny do tzw. opcji: pozostania w ZSRR (Ukraińcy) lub wyjazdu do Polski (Polacy i Żydzi, których zresztą prawie nie było). Polacy nie mieli wątpliwości, nawet najwięksi „patrioci Kresów” opowiadali się za repatriacją. Prawdziwe dramaty rozgrywały się w rodzinach mieszanych, choć – jak sobie przypominam – większość wybierała wyjazd do Polski, jeśli oczywiście mogła.

W pamięci pozostały mi lekko zamglone i oderwane od siebie obrazy dramatycznych pożegnań na plebanii w Mikulińcach, bo przed repatriacją wyjechaliśmy z głodującego po przejściu frontu Tarnopola i zatrzymaliśmy się ponownie u mojego ukraińskiego wuja. Babka, mimo ukraińskiego pochodzenia, uważała się za Polkę, ale nie chciała zostawić swego brata, który czując się Ukraińcem, nie zamierzał opuszczać ojczyzny ani swoich wiernych parafian. Nie mniejszym dramatem było pozostawienie na zawsze domu i gospodarstwa, a zwłaszcza grobów i innych drogich sercu miejsc rodzinnych. Można było zabrać majątek ruchomy, ale objętościowo nie większy niż jedna trzecia wagonu towarowego.

Moja matka i babka, żegnając się na podwórzu plebanii, miały świadomość, że nigdy już się nie zobaczą. Wyjeżdżając furmanką na stację kolejową do Tarnopola, zapamiętałem ich rozdzierające szlochy oraz wysoką, hieratyczną postać posiwiałego wuja Jewgena w długiej czarnej sutannie i cebulastym nakryciu głowy, zwanym pamiławką, machającego ręką na pożegnanie. Nigdy już ich nie zobaczyłem, a gdy przyjechałem ponownie na Ukrainę czterdzieści pięć lat później, dom i drewniana cerkiewka już nie istniały. Wuj nie zgodził się na przejście do prawosławnej cerkwi po rozwiązaniu jego kościoła grekokatolickiego w 1946 roku, był jakiś czas za to represjonowany i więziony. Oczywiście zakazano mu wszelkiej działalności religijnej, w małym mieszkanku za kotarą odprawiał jednak nielegalne msze dla kilkorga najwierniejszych. Zmarł ze zgryzoty w ubóstwie i samotności na początku lat pięćdziesiątych, bo trochę wcześniej zmarła moja babka. Oczywiście nie mogliśmy pojechać na ich pogrzeby.

Sam wyjazd z Podola odbywał się już bez szczególnego nadzoru milicji czy NKWD; repatrianci sami, czasem przy pomocy przedstawicieli PUR, organizowali załadunek swojego mienia do otwartych węglarek – przez niektórych zwanych wagonami bydlęcymi. Repatrianci musieli być czujni w związku z trwającymi ciągle napadami bojówek ukraińskich nacjonalistów, którzy jednak, jak się wydaje, wyjeżdżającymi nie interesowali się specjalnie. Długo nie rozumiałem, co miał na myśli ojciec, mówiąc: „Do czego to doszło – cieszymy się, że NKWD wyłapuje upowców”.

Z Tarnopola dowieziono nas do Lwowa, gdzie zafundowano nam kolejny koszmar: przeładowanie się do, podobnego zresztą, składu kolejowego. Czekając w bałaganie i niepewności na swoją kolejkę, koczowaliśmy kilka dni w jakichś opuszczonych garażach. Wreszcie nadjechał pociąg z otwartymi, brudnymi wagonami „bydlęcymi”. Trzeba było walczyć o jak najlepsze miejsce w tych warunkach, gdyż na jeden wagon przypadały trzy rodziny. Dopiero późniejsze transporty składały się także z towarowych, ale już krytych wagonów. Wydawało mi się, że wszystko działo się w jakimś nieopisanym chaosie. Z boku uważnie przyglądało się nam radzieckie NKWD, ale bliżej nie podchodziło.

Było to w maju 1945 roku, podobno jechaliśmy pierwszym składem z podolskimi repatriantami, podążającym w ślad za niedawno prącym na zachód radzieckim wojskiem. Nikt nam nie powiedział, dokąd jedziemy poza niejasnym określeniem – „do Polski, na zachód”. Ojciec zabrał ze sobą małą encyklopedię szkolną i mapy, które studiował w pociągu, wyszukując śląskie miejscowości i ucząc się ich nazw. Szybko stał się niemal wyrocznią dla współtowarzyszy niedoli w sprawach mijanych okolic, zwłaszcza po przekroczeniu dawnej granicy między Polską i Niemcami.

Jechaliśmy całą rodziną wraz z młodym bratem matki Józefem Rolnym oraz młodą sierotą Stefanią Sową, pół-Ukrainką, która w Bucniowie u rodziców pracowała jako pomoc domowa (ojciec nigdy nie pozwalał nikomu nazywać jej służącą). Postanowiła jechać z nami do Polski, więc ojciec zadeklarował ją w dokumentach jako naszą krewną, wtedy nikt tego nie sprawdzał, zresztą i tak stała się dla nas prawdziwym członkiem rodziny. Mieszkała z nami do samego końca i spoczęła w grobie rodzinnym rodziców z dala od Podola. Wiele jej w dzieciństwie zawdzięczałem, począwszy od ukraińskiej melodii Oj ne hody Hryciu przed spaniem i poszukiwania mleka dla mnie i siostry pod ostrzałem w czasie działań wojennych w Tarnopolu.

Oprócz nas i innych repatriantów w wagonach jechały zwierzęta – konie, krowy, kozy, kury, psy i koty. My zabraliśmy krówkę Minkę, podarowaną nam przez wuja Jewgena. Wagony były radzieckie, ale już z polską obsługą. Ojciec skonstruował naprędce niewielki namiot z brezentu, który chronił nas przed majowym deszczem i był dla mnie i innych dzieci ogromną atrakcją. Krowy i konie ustawiono przodem do kierunku jazdy, aby nie przewracały się i nie łamały nóg.

Pociąg wlókł się niemiłosiernie przez ponad dwa tygodnie w warunkach powojennego chaosu transportowego i zniszczeń. „Karta ewakuacyjna” datowana 22 maja 1945 roku, wydana przez „Głównego Pełnomocnika Tymczasowego Rządu Narodowego” (co ciekawe – nie było wtedy rządu o takiej nazwie), wystawiona na nazwisko mojego ojca, wylicza osoby, które z nim jadą, i potwierdza jego oświadczenie, że wiezie ze sobą: krowę, 10 opakowań (worków) produktów żywnościowych, 5 pakunków ziarna, 10 przedmiotów użytku domowego, w tym mebli; do tego doliczyć trzeba pościel i książki, na które wtedy nie zwracano uwagi.

Krówkę karmiliśmy głównie trawą zrywaną w czasie częstych postojów pociągu. Była zbawieniem dla mnie i mojej niespełna czteroletniej siostry Zosi (obecnie Ambroziak, lekarki w Grójcu), bo o jedzenie – mówiąc oględnie – było strasznie trudno. Żadnego zorganizowanego zaopatrzenia ze strony PUR, władz cywilnych czy wojskowych nie było. Żywiliśmy się tym, co zdołaliśmy przezornie zabrać ze sobą: smalec ze skwarkami, suchary, suszone mięso, jakieś radzieckie konserwy. Mleko od krowy było rarytasem dla starszych. Jeden z sąsiadów zabił kurczaka i dostałem pół szyjki, którą zjadłem razem z kosteczkami. Na długo zapamiętałem jej smak.

Raz w trakcie podróży doszło do tragedii, kiedy w czasie dłuższego postoju w niezamieszkanej okolicy, chyba już na Śląsku, razem z innymi dziećmi wyszedłem zbierać trawę dla naszej krowy. W pewnym momencie usłyszałem potężną detonację, uderzył we mnie silny podmuch i padając, nie pamiętam, czy z powodu fali uderzeniowej czy ze strachu, zobaczyłem ogromny słup ognia i ziemi; cały byłem w ziemi, prochu i we krwi. Okazało się, że jeden z moich rówieśników z drugiego wagonu, w niewielkiej odległości ode mnie, nastąpił na minę i został dosłownie rozerwany na strzępy. Pozbierane szczątki pochowano na miejscu, wbijając w pobliżu nasypu naprędce sklecony drewniany krzyż. W naszym wagonie starsi popatrzyli na siebie w milczeniu i wrócili do swoich zajęć. Moi rodzice – opatrując mnie i czyszcząc – dziękowali Bogu, że nic poważnego mi się nie stało, a matka za to, że wcześniej, spacerując po nasypie z Zosią, nie pozwoliła jej dotknąć metalowego pudełka, które tam leżało i było przypuszczalnie właśnie tą nieszczęsną miną. Obraz tej tragedii stał mi zawsze przed oczami, gdy pół wieku później pracowałem nad polskim wkładem w konwencję ottawską na rzecz zakazu stosowania min przeciwpiechotnych.

Warunki sanitarne były koszmarne. Dziury w podłodze wagonu wybijać oczywiście nie było wolno. W czasie postoju tylko dzieciom pozwalano realizować tzw. małą potrzebę, starsi musieli czekać, aż pociąg ruszy. Początkowo ze zdumieniem – potem już przywykłem – patrzyłem na załatwianie większych potrzeb naturalnych, które wyglądało w ten sposób, że uchylano zasuwę drzwiową, następnie dwie osoby trzymały mocno trzecią, która z kolei wydalała co trzeba na zewnątrz. Jeszcze gorzej było ze sprzątaniem po krowie, bo trudno było wystawiać to potężne zwierzę na zewnątrz. Trzeba było jej w momencie defekacji podstawiać nieprzemakalny worek i ciągle go prać. Ze mną był mniejszy problem, bo byłem „mały i chudy jak patyk”, co ułatwiało trzymanie mnie.

Obserwowałem, jak w pociągu rodziły się nowe znajomości i przyjaźnie, organizował się swoisty system wzajemnej pomocy i ochrony, jak wyglądały na ogół nieudane starania o żywność i wodę, gdy pociąg zatrzymywał się na postoju, i gotowanie w wagonie na węgielkach rozpalanych na metalowej podstawce, czego nam oczywiście zabraniano. Niektórzy, co przezorniejsi, zabrali ze sobą małe harcerskie palniki turystyczne, na których pitrasili posiłki.

Tak jak i dla innych dzieci ogromną atrakcją były dla mnie ogromne hydranty (prawie znikły już z krajobrazów naszych większych stacji kolejowych), z których pobierano wodę do lokomotywy. Czasem lokomotywa do nich podjeżdżała i pozwalano ludziom umyć się i nabrać wody, chociaż nie do picia. Dzieci rozbierały się do naga i stawały pod miniwodospadem niezbyt zresztą czystej wody; zdarzały się przypadki zatruć i dlatego ludzie starali się biec do najbliższych zabudowań i tam szukać studni. Któregoś dnia ojciec obudził mnie o świcie i pokazując na zamglone zarysy zamku, z namaszczeniem powiedział: „Tam mieszkali królowie, gdy Polska była potęgą; kiedyś ci jeszcze Wawel pokażę” (obietnicę zwiedzenia Krakowa zrealizował już w 1949 roku).

Śląsk

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

„Powojnie”

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Ślązacy

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Problem niemiecki i Marion von Dönhoff

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Liceum

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów w 1955 roku

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

STUDIA

SGSZ – zapomniana uczelnia

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Życie studenckie w latach pięćdziesiątych

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Pierwsze przygody z wojskiem

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Chińczycy

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Polityka na studiach

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Październik 1956

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

OBRAZY Z MSZ W CZASACH PRL

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rudy gmach w al. I Armii Wojska Polskiego 23

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Stosunki służbowe w „rudym” gmachu

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Brak suwerenności – co to znaczyło?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Języki obce i nowomowa

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Życie partyjne

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Różne „instytucje” wewnątrz MSZ

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Polityka personalna i „stan kadr”

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Getta placówkowe i uzależnienia

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Służby specjalne

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Antysemityzm

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Pierwsze kroki w dyplomacji

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

W Departamencie Afryki

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

AFRYKA

Tanganika

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Zakładanie ambasady

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Zanzibar: sułtan i Che Guevara

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rysiek

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Powrót z Afryki

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

ARGENTYNA

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Praca w ambasadzie

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Galeria ludzi kultury

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Pożegnanie z Argentyną

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

DYPLOMACJA WIELOSTRONNA W CZASACH PRL

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Wizyta studyjna w Moskwie

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Stypendium w USA

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Początki procesu helsińskiego KBWE

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Życie towarzyskie

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Polskie interesy w helsińskim procesie

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Spotkanie madryckie KBWE

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

NOWY JORK – ONZ

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Wiktor Osiatyński

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Stan wojenny

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

David Rockefeller

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Zgromadzenie Ogólne ONZ

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rada Bezpieczeństwa i inne zadania

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

OSTATNIE LATA PRL

Spotkanie w Bernie i Michael Novak

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Układ Warszawski i plan Jaruzelskiego

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Schyłek Układu Warszawskiego

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

MSZ w obliczu nadchodzących zmian ustrojowych

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

POCZĄTEK III RZECZPOSPOLITEJ

Nowe porządki i Krzysztof Skubiszewski

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Minister Skubiszewski i Układ Warszawski

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Wiedeń i Władysław Bartoszewski

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Wałęsa

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

PRZEWODNICTWO W OBWE

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Bronisław Geremek

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Czeczenia – Asłan Maschadow i Szamil Basajew

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Południowa Osetia

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Wojna azersko-ormiańska o Górski Karabach

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Konflikt serbsko-albański w Kosowie

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

HISZPANIA

Madryt

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Państwo autonomii

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Na królewskim dworze

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

U metropolity Madrytu

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Stosunki polsko-hiszpańskie

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Polonia

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Somosierra

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Andora

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Zakończenie misji w Hiszpanii

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

OSTATNIE MISJE

Bruksela

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

W Kwaterze Głównej NATO

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Na czym polegało realizowanie polskich interesów w NATO?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Senior w Radzie Północnoatlantyckiej

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Dwa światy – cywilów i wojskowych

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

„IV RP” w NATO

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

ŻYCIE PO ŻYCIU

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Znowu w MSZ

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Zmiana zawodu

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Generał Jaruzelski

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

W organizacjach pozarządowych

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

EPILOG

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Z prowincji do stolicy w 1955 r. Z ojcem przed Pałacem Kultury na zdjęciu ulicznego fotografa

Pierwsze kroki dyplomatyczne – z żoną Izabellą i Ryszardem Kapuścińskim (ostatni z prawej) na przyjęciu u prezydenta Tanganiki Nyerere w 1962 roku w Dar es-Salaam

Przemawiam na sesji Rady Bezpieczeństwa ONZ w sprawie sytuacji w Namibii 12 czerwca 1985 r. Z prawej ambasador Danii (zdjęcie dzięki uprzejmości służb informacyjnych ONZ)

Z ministrem Krzysztofem Skubiszewskim na spotkaniu ministrów spraw zagranicznych państw KBWE, Oslo, 1992

Ukoronowanie trudnych i wielomiesięcznych rokowań wielostronnych – w imieniu rządu RP parafuję Akt Zamykający rokowania „zmodyfikowanego” Traktatu CFE 1A (Traktatu o Konwencjonalnych Siłach Zbrojnych w Europie). Pałac Hofburg w Wiedniu, 6 lipca 1992

Pozostałe fotografie dostępne w pełnej wersji eBooka.

INDEKS NAZWISK

A

Abramowski Edward Józef

Achromiejew Siergiej

Adamczyk Marzenna

Adamkus Valdas

Alanis Joan Martí

Albert II Koburg

Alberti Rafael

Ambroziak Zofia, zob. Nowak Zofia

Amin Dada Oumee Idi

Ananicz Andrzej

Anders Władysław

Andropow Jurij

Aniołek Wanda

Aramburu Pedro

Arciszewski Tomasz

Aristow Borys

Augé Norberto

Augé Wanda z d. Plucińska

Aureden Lilo

Axer Erwin

Aznar José María

B

Babu Abdulrahman Mohamed

Bäcker Roman

Bahr Egon

Bahr Jerzy

Balcer Adam

Baliński Krzysztof

Bandera Stepan

Baradei Muhammad el-

Barcz Jan

Barlińska Izabela