Dworek przy cmentarzu - Klemens Junosza - ebook

Dworek przy cmentarzu ebook

Junosza Klemens

0,0

  • Wydawca: Armoryka
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2022
Opis

Ze wprowadzenia Autora: „Już się ten dworek zrujnował zupełnie, już go rozebrano, a na jego miejsce postawiono nowy; już na cmentarzu pozapadały się mogiły drogie, poczerniały krzyże, głazy pamiątkowe w ziemię wrosły, a przecież nie tak dawno, jak je położono i łzami żalu oblano. Nie wiek to temu, a przecież tak się to już dawnym, takiem odległym wydaje. Widzę te czasy i tych ludzi, widzę ich przez pryzmat pamięci. O szarej godzinie, w chwili dumań samotnych rysują się one wyraźnie: krajobraz odtwarza się w odległej perspektywie, postacie nabierają życia, mówią, śmieją się, płaczą. I z postaciami tymi, które z cmentarzysk wychodzą i dawne na powrót przybierają kształty, powstają zarazem ich ideały, marzenia, troski, życie całe. Snuje się pasmo wspomnień, nawiązane w dzieciństwie, chropowate, szare, bo nie z jedwabnej przędzy, nie ze złotogłowiu, ale z twardych konopnych włókien uprzędzione...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 107

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Klemens Junosza

 

 

 

 

 

Dworek przy cmentarzu

 

 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji z roku 1900. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-334-6 

 

 

 

Wprowadzenie

Już się ten dworek zrujnował zupełnie, już go rozebrano, a na jego miejsce postawiono nowy; już na cmentarzu pozapadały się mogiły drogie, poczerniały krzyże, głazy pamiątkowe w ziemię wrosły, a przecież nie tak dawno, jak je położono i łzami żalu oblano.

Nie wiek to temu, a przecież tak się to już dawnem, takiem odległem wydaje.

Widzę te czasy i tych ludzi, widzę ich przez pryzmat pamięci.

O szarej godzinie, w chwili dumań samotnych rysują się one wyraźnie: krajobraz odtwarza się w odległej perspektywie, postacie nabierają życia, mówią, śmieją się, płaczą. I z postaciami temi, które z cmentarzysk wychodzą i dawne napowrót przybierają kształty, powstają zarazem ich ideały, marzenia, troski, życie całe.

Snuje się pasmo wspomnień, nawiązane w dzieciństwie, chropowate, szare, bo nie z jedwabnej przędzy, nie ze złotogłowiu, ale z twardych konopnych włókien uprzędzione.

………………………………………………………………………………………………

І.

Nie ma cię już, dworku przy cmentarzu, ale mógłbym cię odrysować z pamięci.

Wiem, że się z sześciu dużych składałeś pokoi, żeś miał dwa ganki: jeden frontowy, drugi od ogrodu, że w paradnym pokoju były żółte meble, jesionowe, włosienicą czarną kryte, zegar z orłem francuskim pod kloszem; bronzowy Napoleon ze skrzyżowanemi na piersiach rękami i porcelanowa Psyche w objęciach Amora.

Obok Dyana-łowczyni, a przy niej, również z porcelany, pastuszek grający na flecie, pasterka w ponsowych trzewiczkach i bufiastej kanarkowej sukience, pieski większe i mniejsze; bardzo malutkie, kryształowe flakoniki do perfum, czerwony kubeczek z napisem „souvenir”.

Pamiętam te wszystkie drobiazgi. Stały one na komodzie mahoniowej, bronzami suto obitej.

Przy drugiej ścianie znów była szafka, także mahoniowa, oszklona, którą „serwantką” nazywano. Przez szyby można było widzieć jej wnętrze, samemi kosztownościami napełnione. Były tam tace srebrne i kubki i cukiernice i różne przedmioty, a wszystko ciężkie, masywne, wewnątrz złocone.

Zdawało mi się wówczas, że nawet zaklęte skarby z bajek co do bogactwa równać się z tą „serwantką” nie mogą.

I fortepian był w tym pokoju, długi, wązki, na cienkich nóżkach, z pozłacaną lirą pod spodem...

Grywała na nim niekiedy panna Antonina różne melodye smętne i arye sentymentalne, w przyciszonym, niekiedy ledwie dosłyszanym tonie.

Nad fortepianem portret wisiał w ramach czarnych...

Ten doskonale pamiętam.

Figurował on nieraz w moich snach dziecinnych – bałem się go...

Mężczyznę wyobrażał marsowatego, groźnego, z brwiami wyrazistemi, wąsami zakręconemi do góry...

W sąsiednim pokoju rzadko bywałem, gdyż był to pokój samej pani właścicielki dworku – pomnę jednak, że stało tam łóżko, toaleta ogromna, szaf parę i klęcznik, a nad klęcznikiem na ścianie obraz Matki Boskiej, przed którym co sobota dwie żółte świece woskowe zapalano.

Najmilszym w całym dworku był pokój stołowy...

Duży, widny, miał dwa okna weneckie i drzwi oszklone od ogrodu. Tam się gromadzili wszyscy domownicy i tam najczęściej przyjmowano gości.

Latem z ogrodu świeży wietrzyk przez okna do tej stancyi wpadał, z siatkowemi firankami igrał, zapach rezedy, gwoździków i lewkonii przynosił; zimą, gdy okna zamknięto i zalepiono szczelnie, gdy śnieg ziemię przykrył, a zieloność przed mrozem uciekła, zapalano suty ogień na kominku.

Z trzaskiem płonęły smolne szczapy sosnowe, a płomienie migotały, mieniąc się z niebieskawej barwy w czerwoną, czerwieńszą, w krwawą prawie.

W tym pokoju był stół ogromny, krzesłami obstawiony dokoła, a na głównem miejscu stał fotel pani domu, wielki, wolterowski, skórą obity, z ogromnem, wysokiem oparciem.

W tym fotelu prawie cały dzień przepędzała staruszka, gdyż wiekiem i chorobą złamana, chodzić nie mogła. Z pokoju do pokoju, albo latem na ganek, dwie osoby przeprowadzać ją musiały pod ręce. W fotelu więc musiała przepędzać cały dzień, w stołowym pokoju, w którym, jako najobszerniejszym i najdogodniejszym, koncentrowało się całe życie domowe.

Tu kilka panien ubogich, stale rezydujących w dworku, pracowało nad krosienkami, tu się zbierali goście co wieczór na pogawędkę – na debaty różne.

Jak w saloniku portret groźnego pana, tak znowu w jadalnym, na honorowem miejscu wisiał konterfekt damy w białej sukni. Był to portrecik kredkowy i przedstawiał kobietę o ładnych rysach twarzy, z obnażonemi aż do samych ramion rękawami, wydekoltowaną. Włosy miała zebrane na wierzchu głowy i splątane w węzeł misterny – stan króciutki, ściśnięty szarfą, czy wstęgą.

Na ten portrecik właścicielka dworku często oczy zwracała i bardzo chętnie mówiła o damie, którą on przedstawiał.

– Księżna pani, za czasów księżnej pani, u księżnej pani – powtarzało się stale w opowiadaniach staruszki.

Księżna pani była Czartoryską i opowiadania najczęściej dotyczyły Puław.

Ze stołowego pokoju drzwi prowadziły wprost do ogrodu, który latem był istnym rajem dla dzieci.

Krzaki malin, porzeczek czerwonych i białych, agrestu, nęciły do siebie zdaleka, a potem, gdy pora ich przeszła, rumieniły się na gałązkach wielkie wiśnie łutowe, dojrzewały słodziutkie małgorzatki, papierówki nęciły zapachem. Co tydzień, co dwa coś nowego – aż do węgierek przepysznych, szarych ber zimowych, które kończyły sezon i nasze do ogrodu wyprawy. Zbierano owoce z drzew i już nie było czego oglądać w ogrodzie, chyba georginie i malwy.

Ogród otoczony był wysokim parkanem, po za którym ciągnęła się wązka dróżka piaszczysta. Ta dróżka oddzielała terytoryum dworku od cmentarza.

Nieraz przez szparę w parkanie patrzyłem z trwogą na przybytek umarłych. Mieścił się on na niewielkim wzgórku, mur go z cegły czerwonej otaczał, z po za muru widać było kapliczkę niewielką z wieżyczką szpiczastą, a obok kapliczki, przed nią i przy niej po obu stronach krzyże, krzyże i krzyże... las krzyżów!

Brzozy i wierzby na cmentarzu rosły, brzozy płaczące i wierzby płaczące, pod murem zaś kolczaste krzaki były. Innych roślin nie widziałem. Może nie próbowano ich sadzić, a może i sadzono, lecz rosnąć nie mogły w piasku.

Położony przy drodze do cmentarza, w niewielkiej odległości od miasteczka, dworek z obszernym dziedzińcem, ogrodem owocowym i warzywnym oraz zabudowaniami gospodarskiemi, stanowił terytoryum oddzielne, otoczone wysokim parkanem z potężną bramą, zawsze zamkniętą na wielkie sztaby żelazne.

Wchodziło się przez furtkę zaopatrzoną w blok i ciężar na sznurze; prosty ten mechanizm sprawiał, że furtkę trudno było otworzyć i że otwarta zamykała się natychmiast za wchodzącym, z niezmiernym łoskotem, który alarmował dwa wielkie psy podwórzowe.

I te pamiętam.

Biały wabił się „Kurdesz”, czarny „Cygan”; podczas dnia przywiązane na łańcuchach spały, każdy w swej budzie, nocą biegały swobodnie po dziedzińcu.

Usiłowałem zawiązać z temi brytanami stosunki przyjazne, ale nadaremnie. Biały pozwolił się niekiedy pogłaskać, ale „Cygan” był nieprzejednany. Wyszczerzał zęby i warczał ile razy zbliżałem się do budy. Próbowałem go zjednać kawałkiem chleba lub kością, dary te przyjmował łapczywie, ale pogłaskać się nie dał.

Są takie natury psie.

Nad bezpieczeństwem dworku i mieszkających w nim niewiast czuwał kulawy stróż Kajetan, dawny żołnierz; pysznił się tem, że Napoleona widział i parę wyrazów francuskich umiał. Utykał na nogę, bo mu ją pod Lipskiem kula przewierciła – a gdy zaczął opowiadać o okropnościach wojny, to mi się słuchając zimno i gorąco robiło. Gdy sobie podchmielił, co mu się często zdarzało, to śpiewał różne piosenki żołnierskie; gdy był w dobrem usposobieniu, to siadał na kłodzie lub na pieńku przed drwalnią i opowiadał różne historye.

Powtarzał częstokroć te same, ale pstrzył je i ozdabiał rozmaitemi waryantami, a ja słuchałem chciwie i pomimo, że mi znane już były, słuchałem z niezmiernem zajęciem.

Pamiętam tego Kajetana i Józefową, kucharkę, wysoką babę w białym czepcu, której się głowa trzęsła, i Marynkę pokojówkę, z którą się później ożenił stolarz Kieliszek – i te panny, które podówczas rezydowały w dworku i pannę Antoninę, tę, co tak ładnie na fortepianie grywała, i samą panią domu, i tych gości, co u niej prawie codziennie bywali, wszystkich, wszystkich pamiętam...

Gdzie teraz ta gospodyni uprzejma, gdzie jej goście?

Spoczęli w ziemi snem wiecznym, mogiły się nad ich trumnami zapadły, trawa na nich porosła i chwasty. Nowe pokolenia zajęły miejsce tamtych – i w troskach życia, w pogoni za chlebem, za groszem, o poprzednikach swoich zapomniały.

Gdy mi się zdarzy przejeżdżać przez miasteczko X., niegdyś ożywione bardzo i ruchliwe, a dziś podupadłe i zbiedniałe, wstępuję do kościoła i po ścianach kruchty się rozglądam.

Wiszą tam jeszcze blachy żółte i białe z napisami, zatartemi potrosze, ale dającemi się jeszcze odcyfrować.

To już ostatnia po tamtych ludziach pamiątka.

II.

Miasteczko położone było nad rzeką spławną, przy trakcie pocztowym.

Latem po srebrnej fali tratwy płynęły, a na nich oryle zawodzili pieśni przeciągłe i smutne.

Pod miasteczkiem była ich stacya.

Za pomocą kołków, wbijanych w dno rzeki, zatrzymywali tratwy i ścieżką, wijącą się przez łąkę między stogami siana, szli do miasteczka, aby się w żywność na dalszą drogę zaopatrzyć.

Wieczorami rozpalali ogień na tratwach; czerwonawe płomienie rzucały odblask na wodę, mieniącą się, ruchliwą. Śliczny to widok był i pełen nieopisanego uroku, gdy na tratwach ognie zapłonęły, a odblask ich płomieni tysiąckrotnie się w wodzie powtarzał.

Trakt pocztowy dlatego się zapewne traktem pocztowym nazywał, że tamtędy dwa razy na tydzień pocztylion dwukołową, zieloną biedką przejeżdżał, albo że się na nim niekiedy ekstrapoczta lub konna sztafeta pokazała.

W takich razach chrapliwy głos trąbki alarmował mieszkańców, którzy wybiegali przed domy, ciekawi wiedzieć, co za nadzwyczajna wieść przyszła lub jaka znaczna osoba przybyła. Zresztą toczyły się po tym trakcie szlacheckie bryczki i powoziki, wlokły chłopskie wozy z cielętami, jak zwyczajnie na drodze.

Nie była to szosa, lecz tak zwany gościniec, szeroki bardzo, piaszczysty tak, że ślad kół wnim ginął.

Trakt ten niknął w lasach czarnych, gęstych, co się na szerokiej przestrzeni rozrosły i wielką ciemną ramą obejmowały horyzont.

Pamiętam i te lasy piękne, zielone świerki, sosny, jodły, dęby, buki, jesiony, lipy – czego w nich nie było! Rosły tam i jabłka dzikie i gruszki i maliny pachnące, a w barciach gnieździły się pszczoły. Dziś już z tych lasów niema ani śladu; na miejscu, gdzie dęby i buki szumiały, stoją budowle kolonistów, na wykarczowanych polach zboże rośnie.

Samo miasteczko niczem się osobliwem nie odznaczało. Było ono jak wszystkie polskie miasteczka. Kto jedno widział, wszystkie widział, więc opis zbyteczny.

Domy drewniane, ulice błotniste, wielki rynek z czarną kałużą na środku – zupełnie jak dziś – tylko mieszkańcy trochę inaczej wyglądali.

Mieszczanie nosili się jeszcze po staroświecku: ubierali się w długie granatowe kapoty, pasy wełniane czerwone, a na głowach mieli wysokie czapki rogate, białe, granatowe lub zielone, okładane barankiem. Mieszczki imponowały kraciastemi chustkami, jaskrawemi wstążkami u czepców, bogactwem korali lub bursztynowych paciorków.

Żydzi nosili się też staromodnie: w lisich czapkach, atłasowych kapotach i w pantoflach; każdemu z pod czapki wychylały się półłokciowej długości pejsy, zakręcane misternie, jak loki angielskie.

Zaklinali się też na pejsy i brodę...

W sobotę, jako w święto starego zakonu, kiedy cała finansyera miasteczka występowała w szatach odświętnych, można było widzieć suknie staroświeckie z ciężkich materyj jedwabnych, bramowane futrem, bindy perłami wysadzane, szuby osobliwego kroju i barw. Ciężkie materye, aksamity i atłasy lśniły się na żydówkach.

Dziś już tego nie ujrzy. Staroświeckie racimory wyszły z mody, lisie czapki mole zjadły, a pod nożyczkami policyjnemi padły starannie pielęgnowane pejsy.

Prócz żydów i mieszczan, była w miasteczku garstka inteligencyi: doktór, aptekarz, dwaj księża, zakonnicy w klasztorze, kilku urzędników sądowych, burmistrz, poczthalter i paru emerytów.

W domku przy cmentarzu koncentrowało się całe życie towarzyskie miasteczka. Tam był grunt neutralny, wszelkie drobne spory, zawiści musiały tam milknąć, kolizye, chociaż chwilowo, ustawać.

Nigdy ludzie nie gromadzą się tak chętnie, jak wobec ogólnego nieszczęścia, wobec klęsk powszechnych, którym ani siła, ani rozum ludzki zapobiedz nie może, a właśnie takie smutne czasy były podówczas...

Okropna cholera, która zdziesiątkowała ludność, straszne wspomnienia przechowała po sobie. Obawiano się, że powróci.

Prócz tego, domorośli prorocy zapowiadali koniec świata...

Zaraza, którą lud wyobraża sobie w postaci wiedźmy strasznej, czarną płachtą odzianej, przeszła wzdłuż i wszerz cały kraj, mogiłami świeżemi ślady swoje znacząc.

Przeszła, jak straszny anioł śmierci i zniszczenia, zabrawszy tysiące ofiar.

Wyludniła wioski, zdziesiątkowała ludność miast. Powietrze było zatrute, ptaszki pouciekały do lasów, muchy nawet gdzieś się zapodziały.

Mówili, że wiedźma studnie zatruwa, bo nieraz najzdrowszy człowiek, napiwszy się wody, padał na ziemię, wijąc się w boleściach: siniał, czerniał, kurczył się, wyprężał – i pokulony, pogięty, jak gdyby go siła jakaś niewidzialna połamać pragnęła, umierał w strasznych męczarniach.

Trup padał przy trupie, czarna wiedźma miała wielkie żniwo. Zabierała rodziców od dzieci, żony od mężów; były domy, w których nie przepuściła nikomu, od niemowlęcia przy piersiach, aż do zgrzybiałego starca, co z modlitwą na ustach z dnia na dzień śmierci oczekiwał.

Chałupy, z drzwiami otwartemi na oścież, stały puste, żywego ducha w wiosce, żywego stworzenia ani śladu, tylko jedne psy, zbiedzone i zgłodniałe wyły żałośnie.

Doktorzy leczyli i... marli przy chorych; lud do kościołów się zbiegał i u stóp ołtarzy zmiłowania Bożego prosił.

Dzwony jęczały żałośnie i lud z jękiem wołał: „Od powietrza zachowaj, od nagłej niespodziewanej śmierci wybaw nas Panie!”

Zbiegali się ludzie do świątyń, arkady kościelne płaczem wstrząsali, odprawiali modły publiczne, wznosili krzyże na placach, na rozstajnych drogach.

Kapucyni w grubych habitach, przepasani sznurami białemi, biegli do chorych z wiatykiem i modlitwą, a zdrowych krzepili na duchu, wzmacniali słowami wiary i ufności w miłosierdzie boże.

– Nadejdzie czas zmiłowania – wołali – módlcie się!

I stało się tak.

Czarna wiedźma, las krzyżów mogilnych i tłum sierot zostawiwszy po sobie, odeszła wreszcie, syta ofiar.

W zdziesiątkowanych miastach, w wioskach wpółwyludnionych zaczynało się przebudzać życie.

Rolnik raźniej szedł za pługiem i rzucał ziarno w ziemię z nadzieją, że zbioru doczeka, ruch i krzątanina zaczęła się po miastach, wstępowała w ludzi otucha.

Aliści znów wiedźma przyszła. Tym