Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ks. Krzysztof Kontek jest kapłanem Archidiecezji Szczecińsko-Kamieńskiej. Urodził się 14 kwietnia 1975 roku w Chełmie. Ukończył studia teologiczne na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i w Metropolitalnym Seminarium Duchownym w Lublinie.
10 czerwca 2000 roku przyjął święcenia kapłańskie, a następnie został skierowany do pracy w parafii św. Antoniego w Lublinie. Od września 2002 do maja 2003 roku odbył przygotowania w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie. Od czerwca do grudnia 2003 roku pracował w parafii św. Bedy w Londynie.
W lutym 2004 roku rozpoczął posługę misyjną w Papui Nowej Gwinei, gdzie był proboszczem parafii Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Kagua w Diecezji Mendi.
Od roku 2021 jest proboszczem w parafii pw. św. Jana Chrzciciela w Krzęcinie.
Książka jest dziennikiem dwuletniej pracy misyjnej w Papui Nowej Gwinei
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 153
Rok wydania: 2008
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ks. Krzysztof Kontek
Dwa lata w raju
- dziennik misjonarza
CHEŁM 2008
© ks. Krzysztof Kontek
Korekta
Danuta Makaruk
Teresa Pyc
Chełm 2008
Wstęp
W ramach przygotowań do pracy w Papui Nowej Gwinei wyjechałem najpierw do Stanów Zjednoczonych, a potem do Anglii. Wielu moich przyjaciół pytało mnie: „Co słychać?”. Z czasem okazało się, że ludzi pragnących poznać najnowsze wiadomości z życia misjonarzy jest coraz więcej. Po pewnym czasie narodził się pomysł „Dziennika pokładowego”. Pisany na bieżąco i w miarę możliwości, rozsyłany przez pocztę elektroniczną w odcinkach do zainteresowanych ludzi, stał się on swoistą kroniką mojego życia.
„Dziennik pokładowy” nigdy nie miał być książką. Ten pomysł narodził się dopiero po wielu miesiącach od zakończenia mojej pracy w Papui. Starałem się zbyt go nie modyfikować, żeby zachował swój charakter i klimat autentyczności. Miejscami może jest niezbyt dopracowany literacko. Mam jednak nadzieję, że jest nadal zapisem wielkiej misyjnej przygody w „ostatnim raju” na ziemi.
Niech będzie on moim ukłonem w stronę wspaniałych ludzi - mieszkańców cudownego kraju, jakim jest Papua Nowa Gwinea.
2004–02–05 Los Angeles, Kalifornia, USA
Wczoraj był chyba najdłuższy dzień w moim życiu i to zarówno w sensie dosłownym jak i przenośnym. W związku z przesunięciem czasu, doba była o dziewięć godzin dłuższa niż przeciętna dwudziestoczterogodzinna, a do tego naprawdę dużo się wydarzyło.
Wszytko zaczęło się w zasadzie jeszcze 3 lutego, kiedy wyjechałem z Chełma do Warszawy. Podróż przebiegła bez szczególnych wydarzeń. Ale już wczoraj trzeba było wstać piętnaście minut przed czwartą. Wraz z dwoma kolegami pojechaliśmy na lotnisko, które o tak wczesnej porze okazało się być jeszcze całkowicie uśpione. Kiedy już się wszystko zaczynało budzić, przeszliśmy przez odprawę i wsiedliśmy do samolotu, który zawiózł nas do Frankfurtu nad Menem. Po przejściu kolejnej kontroli bezpieczeństwa, w czasie której prześwietlili mi nawet buty, wsiedliśmy na pokład samolotu, który zabrał nas do Los Angeles.
Wysiedliśmy z samolotu i przeszliśmy kontrolę paszportową. To największe lotnisko, na jakim kiedykolwiek byłem. Jest aż dziesięć terminali, a najmniejszy z nich jest większy niż całe Okęcie.
Pierwsze wrażenie po wyjściu na zewnątrz – pokochałem zimę w Kalifornii – ciepło (około 15°C) i świecące słońce, a do tego żywe palmy. Mieliśmy jeszcze dużo czasu. Było około trzynastej, a samolot do Auckland mieliśmy dopiero o dziewiętnastej czterdzieści pięć. Od razu postanowiliśmy udać się do stanowiska Nowozelandzkich Linii Lotniczych i zobaczyć, czy możemy się odprawić, potem mieliśmy w planie coś zjeść i ewentualnie trochę pozwiedzać.
Okazało się jednak, że nie możemy dalej lecieć. Aby przesiąść się w Australii trzeba mieć wizę tranzytową, a tej niestety nie mieliśmy. Bardzo miła pani, która nas obsługiwała, zadzwoniła do Konsulatu Australii w Los Angeles i dowiedziała się, że nie możemy takiej wizy dostać w Los Angeles, ale tylko w Ambasadzie Australii w Waszyngtonie. Tak się jednak składa, że do Waszyngtonu jest stąd prawie trzy tysiące siedemset kilometrów.
Muszę przyznać, że w tym momencie poczuliśmy się całkowicie bezradni. Pani usiłowała jeszcze znaleźć dla nas połączenie przez Tokio, dokąd wizy nie potrzebujemy. Znalazła nawet połączenie z Tokio do Port Moresby, ale pozostały już na ten lot tylko miejsca w klasie biznes. Cena takiego biletu wyniosłaby ponad cztery tysiące dolarów za jedną osobę. Zamieniliśmy więc nasze bilety do Papui na taką samą trasę, ale o siedem dni później.
Próby telefonicznego skontaktowania się z biskupem Stephenem z Mendi w Papui Nowej Gwinei spełzły na niczym. Dopiero później okazało się, że mieliśmy zły numer. Kolejny telefon wykonaliśmy do Warszawy, gdzie była pierwsza w nocy. W Centrum Formacji Misyjnej doradzali nam powrót do Warszawy. Nikt z nas nie miał na to ochoty, więc ponownie próbowaliśmy skontaktować się z biskupem w Mendi, tym razem przez Internet, w kawiarence internetowej na lotnisku. Wysłaliśmy e-maila i, bez specjalnego apetytu na jedzenie, w Mc Donaldzie kupiliśmy po zestawie, by skrócić czas oczekiwania na odpowiedź. Jednocześnie rozważaliśmy możliwość ewentualnego powrotu do Warszawy. Perspektywa ta nie była zachęcająca. Za bilety do Warszawy dla trzech osób Lufthansa chciała ponad dziesięć tysięcy euro, a British Airways ponad cztery i pół tysiąca dolarów. Zdesperowani tymi liczbami byliśmy gotowi nocować na lotnisku i czekać na odpowiedź biskupa z Mendi.
Odpowiedź przyszła bardzo szybko: „Nie panikujcie”. Biskup Stephen skontaktował się z kapucynem z Denver, który był misjonarzem w Papui. Podał nam jego numer telefonu. Zadzwoniliśmy i... odzyskaliśmy nadzieję. Potem wszystko potoczyło się szybko i sprawnie. Wkrótce przyjechał kapucyn z Los Angeles i zabrał nas do parafii prowadzonej właśnie przez kapucynów. Było bardzo miło, obiecali nam pomoc i gościnę na czas załatwiania tych formalności wizowych.
Wczoraj, gdy kładłem się spać, zauważyłem, że w całym domu nie ma kaloryferów. Ach ta kalifornijska zima! A skoro zbudziłem się, trzeba wstawać i zacząć coś załatwiać.
***
Właśnie wysłaliśmy pocztą nasze paszporty i formularze wizowe do Ambasady Australii w Waszyngtonie. Jest szansa, że uda nam się wszystko załatwić na czas. Wracając z poczty, zatrzymaliśmy się w meksykańskiej restauracji. Jedzenie było wspaniałe, chociaż bardzo pikantne.
Dzisiaj po południu rozpoczęło się zwiedzanie. Muszę powiedzieć, że Kalifornia jest niezwykle piękna. Klimat wprost wymarzony, aczkolwiek śmiesznie wyglądają plastykowe bałwanki między palmami i kaktusami rosnącymi oczywiście „na wolności” (na zewnątrz). Poza palmami i klimatem... dzisiaj widziałem po raz pierwszy w życiu kolibra. Jeden z ojców, u których mieszkamy, ma specjalny karmnik napełniony słodką wodą, do którego one przylatują. Super!!!
Samo miasto Los Angeles jest miłe i bardzo fajne. Od samego początku czuje się atmosferę meksykańską. W końcu ten stan należał kiedyś do Meksyku. Wszystko jest tutaj w dwóch językach, bo znajomość hiszpańskiego jest równie konieczna jak angielskiego. W zestawieniu z kaktusami i palmami wszystko łączy się w atmosferę filmu o meksykańskich prowincjonalnych miasteczkach. Jednym słowem jest bardzo specyficzna atmosfera. Szczególnie jeśli od czasu do czasu przypomnimy sobie, że w tym czasie, gdy tutaj jemy cytryny i pomarańcze z drzewa rosnącego przy kościele, to w Polsce ciągle jest zima i śnieg, brrr…
2002–02–07 Los Angeles
Jestem pod wrażeniem gościnności naszych gospodarzy. Nie tylko nas przyjęli i karmią, ale także zorganizowali nam wczoraj na swój koszt wycieczkę do Disneylandu.
Czym jest Disneyland, każdy wie, więc pewnie nie ma sensu o tym opowiadać. Z Disneylandu nasza przewodniczka zabrała nas do Long Beach – nad ocean, gdzie zjedliśmy kolację w cudownej restauracji z widokiem na port i ocean. Jedzenie oczywiście było genialne. A potem już powrót do domu i zapowiedź, że dziś jedziemy do Universal Studios.
***
Universal to największa wytwórnia filmowa na świecie, a jej studia (czyli Universal Studios) mieszczą się w Hollywood. Do zwiedzania jest dość dużo atrakcji, oczywiście wszystkie związane z filmami. Już samo położenie Hollywood sprawia, że jest to miejsce niezwykłe. Otoczona górami wspaniała dolinka z prawie doskonałym klimatem i do tego oczywiście palmy, a nawet kaktusy.
Zaczęliśmy od próby wejścia na zjazd rzeką z filmu „Jurassic Park”. Niestety, okazało się, że coś się popsuło i kiedy już byliśmy przy końcu kolejki, musieliśmy zrezygnować. Wybraliśmy się więc zobaczyć pożar, a nawet znaleźć się w jego środku; potem wytwórnię efektów specjalnych i musical o Spidermanie. Na koniec wróciliśmy do Parku Jurajskiego. Wspaniała sprawa, bardzo realistycznie zrobiona, z dreszczykiem emocji, w otoczeniu dinozaurów. Odbyliśmy jeszcze przejażdżkę specjalnym pociągiem po prawie całym obszarze studia. Jest ono oczywiście ogromne. Wyprawa ta miała dodatkowy plus – świadomość, że właśnie w tym momencie w którejś jego części nagrywa się nowy film. Była też wizyta w czterowymiarowym kinie Shrek'a. Te cztery wymiary to: przestrzenne trójwymiarowe kino i efekty specjalne, jak wstrząsy, kichający na widzów osioł, czy inne „fajerwerki”, które sprawiały, że granica między widownią, a sceną była faktycznie zatarta. Na koniec zostały nam jeszcze pokazy ze zwierzętami (Animal Planet Live) i już trzeba było wracać. W sumie jest to wspaniałe miejsce, ciekawsze nawet niż Disneyland.
2004–02–09 Los Angeles
Wczoraj byliśmy nad oceanem. Najpierw wycieczka na najbardziej znaną plażę na świecie – Venice Beach, która występuje w wielu filmach, potem pojechaliśmy do Santa Monica. To jest również sławne miejsce. Dzień był bardzo udany. Długi spacer brzegiem oceanu, potem po molo w Santa Monica, a wieczorem „polskie” jedzenie, które rano nam przyniosła jakaś murzynka. Sama to ugotowała i trzeba przyznać, że było prawie polskie: kiełbasa (Polish kielbasa) na gorąco, do tego ziemniaczki (oczywiście czerwone) i gotowana kapusta z wieprzowiną. Było smaczne.
2004–02–11 Los Angeles
Cały czas nie możemy się nadziwić gościnności tutejszych zakonników. Przedwczoraj wyjechaliśmy z Ojcem Peter'em w góry do domu rekolekcyjnego kapucynów. Jest on położony w bardzo ładnej okolicy, około dwóch i pół godziny od Los Angeles. Na tym terenie wielu sławnych ludzi ma swoje domy, czemu wcale się nie dziwię, bo rzeczywiście jest tutaj naprawdę przepięknie. Przenocowaliśmy w domu rekolekcyjnym i następnego ranka pojechaliśmy zwiedzać San Ynez (misję świętej Agnieszki), a potem Santa Barbara – najmodniejsze miejsce na Zachodnim Wybrzeżu.
Na koniec dnia okazało się, że nasze paszporty z wizami jeszcze nie przyszły. Nie pozostało nam więc nic innego, jak tylko nadal czekać i korzystać z gościnności kapucynów.
***
Za pięć dwunasta (dosłownie) listonosz przyniósł list z naszymi paszportami. Mamy australijskie wizy tranzytowe. Super, bo właśnie na dzisiejszy wieczór mamy bilety do Papui. Gdybyśmy musieli je wymieniać drugi raz, trzeba byłoby za to zapłacić.
Ruszamy w drogę.
2004–02–13 Nine Mile (Port Moresby) – Papua Nowa Gwinea
Nareszcie dotarliśmy do Papui. Po drodze okazało się, że wcale nie potrzebowaliśmy wiz do Australii. W Brisbane nawet nikt o nie nie zapytał.
Pierwsze wrażenie Papui to niezwykłe gorąco i wspaniała przyroda. Znowu jesteśmy u kapucynów. Na niedzielę mamy bilety na samolot do Mendi. Wokoło wspaniała przyroda, wszędzie pełno zieleni i niesamowity śpiew ptaków. Podobno nie potrzeba tutaj używać budzika, bo rano budzi właśnie głośny śpiew ptaków. Jest bardzo duża wilgotność, tak że mimo iż przed chwilą wziąłem prysznic, to już teraz znów koszulka lepi mi się do pleców. Na szczęście nie ma ostrego słońca, niebo jest trochę zachmurzone. Oczywiście nie ma porównania z chmurami w Polsce.
Wszystko zapowiada się bardzo sympatycznie.
2004–02–14 Nine Mile
Dzisiaj byliśmy na wycieczce do Port Moresby. W zasadzie nie mieszkamy już w mieście, tylko na przedmieściu o nazwie Nine Mile (Dziewiąta Mila). Sama stolica robi wrażenie dość przygnębiające. Natomiast bardzo dobre są drogi. Widzieliśmy dom Parlamentu i muszę powiedzieć, że jest dość skromny.
Niezwykłe jest to, że wszyscy ludzie są bardzo sympatyczni i życzliwi. Machają do nas i cały czas się uśmiechają. Z samego szczytu miasta, gdzie stoi dom premiera, rozciąga się piękny widok na port i okoliczne wyspy... no i oczywiście OCEAN. Będąc już na dole odwiedziliśmy Archikatedrę i poszliśmy na plażę. Woda bardzo, bardzo ciepła, praktycznie o temperaturze powietrza, a do tego niezwykle przejrzysta. Wspaniała zachęta do kąpieli, szczególnie, że całe ubranie i tak jest nieustannie mokre i klei się do ciała. Na koniec pojechaliśmy do sklepu po jakieś zakupy. Obawialiśmy się, że nie uda nam się wymienić dolary, ponieważ dzisiaj jest sobota. Okazało się, że mieliśmy rację. Ale za to pozytywnie zaskoczył nas fakt, że mogliśmy zapłacić kartą płatniczą. Tak więc zakupiliśmy tyle wody i napojów, że wprawiliśmy w zdziwienie papuaskich kleryków, którzy obwozili na po mieście.
2004–02–15 Nine Mile
Wczoraj wieczorem zaprosili nas polscy werbiści. Jeden z nich jest tutaj dwadzieścia pięć lat, a drugi dwadzieścia trzy. Rozmowa z nimi była bardzo pocieszająca. Bardzo dobrze wypowiadali się o góralach, u których mamy pracować. Ich zdaniem nigdzie na świecie nie będziemy tak bezpieczni, jak na swojej parafii, kiedy już nas tam poznają. Co więcej, klimat w górach jest bardzo zdrowy, rzeki tak czyste, że woda z nich nadaje się do picia. Nie ma dzikich zwierząt. Wprawdzie jest jeszcze większa bieda niż w stolicy i nie ma telefonu, ale za to jest wspaniały las z mnóstwem ptaków.
2004–02–16 Ialibu
Już dotarliśmy do Ialibu. Najpierw samolotem do Mendi. Tam Biskup Stephen sam wyjechał po nas na lotnisko i zabrał do misji. Obwiózł nas po całym mieście i pokazał nam, jak to wszystko wygląda. Trzeba przyznać, że to, co jest prowadzone przez Kościół, znajduje się w doskonałym stanie. Natomiast to, co jest pod opieką rządu, prezentuje sobą obraz nędzy i rozpaczy. Kraj, który sam w sobie powinien być bardzo bogaty, bo ma wszelkie możliwe bogactwa naturalne, jest tak źle rządzony, że w efekcie jest po prostu krajem trzeciego świata.
Biskup Stephen zrobił na nas wszystkich olbrzymie wrażenie. Nie tylko sam po nas wyjechał na lotnisko, pomagał nam nosić walizki, ale potem okazał się bardzo bezpośrednią osobą. Na równi z innymi mieszkańcami zmywał naczynia i robił wszelkie porządki.
Po nocy spędzonej w Mendi rano załatwialiśmy sobie tutejsze prawa jazdy. Trwało to pół dnia. Facet, który je wydaje, pracuje na komputerze, ale jest tak powolny (facet a nie komputer), że myślałem, iż umrzemy czekając, aż wpisze odpowiednie dane w formularze. Ale za to teraz mamy prawa jazdy na motor, samochód i wszystkie ciężarówki. Nie możemy tylko prowadzić autobusu.
Po lunchu przyjechaliśmy do Ialibu. Jest to parafia prowadzona przez Polaków, leży osiemdziesiąt pięć kilometrów od Mendi. Ale żeby tutaj dojechać trzeba około dwóch godzin, bo droga w większości jest tylko wysypana kamieniami.
Ogólnie cały czas jest wesoło i jak na razie atmosfera bardzo dobra, a warunki życia są znacznie lepsze niż się spodziewałem. Jutro jedziemy na zakupy do Mont Hagen, potem wracamy tutaj, a w czwartek mamy w planie dotrzeć do Kagua.
2004–02–18 Ialibu
Właśnie wróciliśmy z Mont Hagen. Jest to trzecie pod względem wielkości miasto w Papui. Zrobiło na mnie dużo lepsze wrażenie niż Port Moresby. Co prawda dalej wygląda jak miasto trzeciego świata, ale jest znacznie przyjemniej. Do tego jest dużo sklepów i można kupić prawie wszystko.
Wczoraj po południu, po przyjeździe do Hagen, wybraliśmy się na zakupy. Potem przenocowaliśmy u tamtejszych polskich misjonarzy. Dzisiaj rano zrobiliśmy resztę zakupów i wróciliśmy do Ialibu.
2004–02–19 Kagua
Dotarliśmy do Kagua. Wielką przyjemnością było rozpakować się i po prawie dwóch latach znów nazwać jakiś dom swoim. Nasza stacja w Kagua zrobiła na nas bardzo dobre wrażenie. Dom, w którym mieszkamy, jest bardzo funkcjonalny. Warunki są dużo lepsze niż się spodziewałem. Mamy pod dostatkiem wody, zarówno pitnej jak i do mycia. Zbieramy deszcz do zbiornika, a ponieważ pada codziennie, nie ma problemu z wodą. Kiedy pracuje generator, wodę ze zbiornika pompuje się do mniejszego zbiornika na wysokości dachu i w ten sposób mamy wodę w kranach. Jest dodatkowo solar na dachu, który ogrzewa wodę, tak że jest ona nie tylko ciepła, ale i gorąca. Generator chodzi tylko około czterech godzin dziennie, ale w tym czasie ładują się akumulatory, które dają nam światło w nocy. Do tego mamy dobrze wyposażoną kuchnię, jest kuchenka gazowa, lodówka i dużo sprzętów kuchennych.
Największym problemem są drogi. To, co tutaj nazywa się National Highway (Autostrada Krajowa), prowadzi do naszej parafii z Ialibu. Nie ma mowy o żadnym asfalcie. Średnia prędkość nie przekracza 20 km/h. Z Ialibu do Kagua jest trzydzieści trzy kilometry. Aby to przejechać, trzeba około półtorej godziny. Szczerze powiem, że jeszcze nie widziałem takich dróg. Jedyne porównanie, jakie mi się nasuwa, to rajd Paryż – Dakar, albo inny rajd terenowo–wyczynowy.
Do Kagua przyjechaliśmy około godziny jedenastej. Zostaliśmy przywitani przy bramie misji przez dzieci z tutejszej szkoły katolickiej. Dla każdego z nas przygotowały wieńce z kwiatów, a potem jechaliśmy drogą przez misję, wzdłuż której stały dwa rzędy dzieci i wszystkie rzucały w nas kwiatami. Skutkiem tego samochody, które do tej pory w środku były tylko nieludzko zakurzone, zamieniły się w niesamowity śmietnik kwiatów. A całe nasze ubranie nadawało się tylko do prania. Ale pralkę mamy, więc nie ma problemu.
Zaczęliśmy się rozpakowywać, co zajęło nam trochę czasu. O szesnastej była Msza w kościele parafialnym. Przyszło nawet dość dużo ludzi. Wszyscy bardzo życzliwi, cały czas się do nas uśmiechali i wspaniale śpiewali. Po Mszy mieliśmy chwilę czasu wolnego, a potem kolacja u sióstr zakonnych. Mamy dwa zgromadzenia: Sisters of Our Lady of the Missions (w tej chwili są dwie siostry: Irlandka i Angielka) i lokalne zgromadzenie Franciscan Sisters of Mary, w którym są tutaj trzy siostry z Papui.
2004–02–20 Kagua
Dzisiaj pojechaliśmy zobaczyć jedną z naszych erii (podparafii) – Warasugu. W sumie mamy cztery erie. Główna droga jest dość niezła. Da się jechać. Podobno rok temu wyremontowali ją Australijczycy. Nie ma jednak, oczywiście, czym się zachwycać. Zwykła polna droga wysypana kamieniami, ale można jechać nawet 40 km/h. Zważywszy, że na drodze do naszej stacji głównej da się jechać najwyżej 5 km/h, to jest to wynik godny pozazdroszczenia. Nasze stacje nie leżą jednak przy głównej drodze. Trzeba wjechać na boczne drogi i tu się zaczynają schody. Nie tylko w przenośni, bo na jednej górce droga wygląda jak zniszczone przez powódź schody. Tam się zawiesiłem, a raczej ugrzązłem. Nie pomógł napęd na cztery koła. Nie pomogło wypychanie. Dopiero kiedy szwagry (tak Polacy nazywają Papuasów) podłożyli skoszonej trawy pod koła, wspólny wysiłek silnika i ludzkich mięśni przyniósł rezultat. Pomimo tego, że cały czas siedziałem za kierownicą, byłem po tym wyczynie całkowicie mokry, jakbym co najmniej sam wypchnął samochód pod tę górkę. Muszę powiedzieć, że byłem też przestraszony, jak mało kiedy. Ale, o dziwo, takie jeżdżenie zaczyna mi się pomału podobać.
Koło naszego domu rośnie kilka kęp bambusów. Dzisiaj ściąłem jedną gałąź, a w zasadzie jeden pień. Po przepołowieniu jednej komory wyszły z tego dwa kubki. Po raz pierwszy widzę rosnący w naturze bambus. Nie spodziewałem się, że te pędy bambusowe są takie grube – nawet ponad 10 cm średnicy. Zresztą tutaj rośnie naprawdę wszystko: ananasy, banany, trzcina cukrowa i wiele innych roślin, o których nie miałem nigdy pojęcia, jak choćby kaukau – tutejsza wersja słodkiego ziemniaka. Co ciekawe, rośnie tutaj wszędzie gwiazda betlejemska. Są to duże krzewy, a nierzadko wręcz drzewa.
2004–02–21 Kagua
Dzisiaj podobnie jak wczoraj, byliśmy w kilku stacjach jednej z naszych erii – dziś odwiedziliśmy erię Kuare. Choć odległość od naszej stacji głównej w Kagua wynosi zaledwie dwadzieścia kilometrów, to dojechanie tam zajęło nam około trzech godzin. Wspaniałe tereny – wszędzie dokoła góry. Gdzie się nie spojrzy, jest cudownie. Ludzie bardzo serdeczni. Powitali nas bardzo gorąco: dzieci biegły za naszymi samochodami prawie przez pół drogi. Na miejscu jeden z miejscowych dziadków zaczął na nas krzyczeć. Myśleliśmy, że nas za coś objeżdża. Potem się okazało, że cieszył się z naszego przyjazdu i zapraszał na nocleg do swojego domu.
Niestety, w trakcie drogi zepsuł się nam samochód – coś poszło w skrzyni biegów i dźwignia do przełączania między napędem na dwa i cztery koła ugrzęzła w pozycji „luz”. Nic nie dało się zrobić, musieliśmy zostawić samochód. Nie ma problemu, nikt tam go nie ukradnie. Ludzie tutaj mają wielki szacunek dla księdza. Zostawiliśmy klucze katechiście, którego znajomy mechanik ma spróbować to naprawić i przyprowadzić do Kagua.
Skutkiem tego zostaliśmy we czterech z jednym samochodem. Dwóch z nas musiało jechać siedząc na kole zapasowym w bagażniku, co w połączeniu z tutejszymi drogami okazało się być bardzo bolesne. Kilka razy uderzyłem głową w dach, nie wiem ile razy strzeliłem kolanem o ścianę, ale oczywiście najbardziej potłukłem sobie siedzenie.
Jest naprawdę super! Dużo lepiej niż się można spodziewać.
2004–02–22 Kagua
Dzisiaj odprawiałem po raz pierwszy sam Mszę w Tok Pisin. Samo przeczytanie nie jest wielkim problemem. Można też się domyślić co się czyta. Gorzej jest z mówieniem, ale za to sama Msza była bardzo ciekawa. Szczególne wrażenie zrobiły na mnie ich śpiewy. Wspaniałe jest także to, że oni się cały czas uśmiechają. Są bardzo radośni. Przy przekazywaniu znaku pokoju każdy pcha się do księdza, aby mu podać rękę. Ci, co się dopchają, są niezwykle dumni. Szczególnie docenione są kobiety.
Teraz siedzę w pokoju i wśród rozlegających się w koło krzyków w Tok Pisin słucham Kaczmarskiego i w jakiś sposób czuję się prawie jak w Polsce.
2004–02–25 Kagua
Dzisiaj Środa Popielcowa. Rano miałem Mszę w naszej stacji głównej (tutaj w Kagua). Już drugi nasz samochód, który zepsuł się. Ten na szczęście tylko trochę – wczoraj wracając z Ialibu na którymś kamieniu na drodze zrobiłem dziurę w baku i kapie benzyna.
Dzisiaj Piotr dostał od ludzi na stacji trzy ananasy. Przed chwilą skończyłem robić z nich dżem. Mamy taką maszynę do pieczenia chleba, w której robi się też dżemy. Ananasowy z dodatkiem „drzewnych pomidorów” jest super. Drzewne pomidory rosną na drzewie, pachną jak pomidory, wyglądają też dość podobnie. Ananasy rosną też w naszym ogrodzie, ale jeszcze są niedojrzałe. Przedwczoraj ściąłem kiść bananów i teraz wisi na werandzie i dojrzewa. Marzy nam się własne drzewko cytrynowe, na razie zbieramy pestki z cytryn i mamy w planie wysiew. Plany w ogóle mamy bogate, od ogrodu warzywno–owocowego do hodowli królików i świń. Na razie nasze gospodarstwo to jeden lekko zapuszczony ogródek i jeden pies – Scrapy. Jest trochę zabiedzony, ale bardzo dobrze pilnuje terenu. Tubylcy boją się go jak ognia, a on jak ich widzi to robi się wściekły do granic możliwości. Zjadłby ich chyba, jakby mógł. Trochę mi go szkoda, że taki niedożywiony, więc staram się go dokarmiać. Dałem mu już nawet leki na odrobaczenie i wynoszę wszystko co zostaje nam z jedzenia. Można powiedzieć, że się zaprzyjaźniliśmy. Gdy wychodzę z domu w jego stronę, to do mnie biegnie, natarczywie domaga się głaskania, a jak mam dla niego coś do jedzenia, to jest pełna radość. Myślę, że już niedługo zacznie wyglądać jak porządny pies, a nie jak ofiara głodu.
Za to świnie są tłuste, chodzą wszędzie, a raczej są prowadzane na sznurku. W nocy śpią w domu pod łóżkiem, a w dzień idą do buszu i jedzą, co znajdą. Są bardzo wysoko cenione. Odchowana świnia kosztuje nawet do tysiąc kina (350 dolarów), a mały prosiaczek tylko dwadzieścia.
Nie pisałem jeszcze o pogodzie. Jest ciepło. Bywa nawet upalnie. Tutaj jesteśmy 1650 metrów nad poziomem morza. Ialibu jest na ponad 2200 metrów i w nocy jest zimno. Ciekawostką klimatyczną jest deszcz. Pada generalnie w nocy i prawie zawsze po południu. Zaczyna się między czternastą a piętnastą i leje około dwóch – trzech godzin. Właśnie dzięki temu mamy pod dostatkiem wody.
2004–02–27 Kagua
Wczoraj rano po Mszy bardzo mnie zdziwiły tłumy kobiet, które przyszły pracować w naszym ogrodzie. Czwartek jest dniem „woksol” (w Tok Pisin „praca duszy”), czyli pracy na rzecz parafii. Co ciekawe, pracowały kobiety i dzieci, a nawet jeden prosiaczek też rył coś w ziemi. Mężczyźni stali obok, patrzyli, rozmawiali i absolutnie nie zbliżali się do pracy. W ogóle można tutaj zauważyć, że praca nie jest czymś dla mężczyzny. O jakiejkolwiek porze dnia, jedzie się przez wioskę mężczyźni stoją i gadają. Do pracy jest kobieta. Podejrzewam, że są jakieś prace, które wykonują mężczyźni, ale jeszcze nie widziałem. Za to kobiety są niesamowite. Przekopanie ogródka, zajęłoby mi tydzień, a im zajęło niecałe dwie godziny. Przy okazji tych wykopalisk okazało się, że w naszym ogrodzie rośnie jakiś rodzaj dyni, której do tej pory nie było widać. Teraz musimy coś zasiać i będziemy mieli trochę swojego jedzenia.
Ziemia jest bardzo urodzajna, do tego ciepło i codzienne deszcze zdecydowanie poprawiają wzrost roślin. Teraz jest piętnasta i jak codziennie od ponad pół godziny pada. Nie trzeba zegarka, wiadomo, że jak pada, to jest między czternastą a piętnastą. Wczoraj był wyjątkowy dzień – nie padało. Ale po południu zrobiło się bardzo duszno i niemiło.
2004–03–02 Kagua
Wróciliśmy z zakupów w Mont Hagen. Była długa lista rzeczy, które trzeba było kupić. Między innymi odebraliśmy rekiny, które od poprzednich zakupów leżały w zamrażarce u Zigiego. Zigi to Polak – przełożony Michaelitów w Mont Hagen. Wczoraj wieczorem były więc rekiny smażone w panierce. Bardzo dobre, ale trzeba powiedzieć, że nie najlepiej się smażyły, bo są to jednak za grube kawałki. Przymierzamy się w piątek zrobić je w formie pieczeni. Powinny być dobre.
Wczoraj w Ialibu nie działały telefony. Klasyka, padał deszcz, więc przestały działać, ale zazwyczaj jak wyschną, to działają. Wczoraj nawet jak już było słońce, to i tak nie działały. Tak może być nawet dwa – trzy tygodnie. Szwagry nie śpieszą się z naprawami, bo i po co.
2004–03–06 Kagua
Wczoraj udaliśmy się z zakonnicami na spacer do wiosek w naszej parafii. Prześliczna droga przez las i wioski ukryte w lesie i na górach. Byłem nawet w jednym domu. Wybudowany z drewna i trawy. W środku jest tylko jedna izba. Wszystko wyłożone matami z bambusa. Na środku palenisko przykryte połówką beczki, która pełni rolę kuchni do gotowania. W środku wszystko okopcone tłustą sadzą, co stanowi swoisty impregnat zabezpieczający przed deszczem. Taki dom wytrzymuje około sześciu lat, a potem się buduje nowy.
Po drodze widziałem przed domami rozłożoną do suszenia kawę. Rośnie jej dużo. Tubylcy ją hodują, zbierają, suszą i sprzedają. Sprzedają oczywiście bardzo tanio. Duży worek (około dziesięciu kilogramów) wysuszonej, ale nie wypalonej jeszcze kawy kosztuje 12 kina (4 dolary).
Chyba jeszcze nie pisałem, skąd się wzięła nazwa tutejszych pieniędzy. Kina jest nazwą dużej muszli, którą kiedyś używano jako waluty.
2004–03–07 Kagua
Dzisiaj niedziela. Miałem Mszę w Puti. Miejscowe siostry powiedziały mi, że można tam dojść na piechotę. Owszem, można, tylko za jaką cenę. Już w połowie drogi w tamtą stronę pytałem Pana Boga, czy na pewno się nie pomylił stwarzając takie góry. Większość drogi polega na wspinaniu się stromą ścieżką, która na dodatek pełni też funkcję strumienia. Idzie się po bardzo śliskiej glinie, kamieniach i korzeniach. Dla mnie była to męka i myślę, że nie tylko dlatego, że ostatnio nie miałem okazji chodzić po górach i kondycja nie taka, jak trzeba. Natomiast James – papuaski ministrant, który mnie prowadził, mimo tego, że szedł boso, śmigał jak kozica, tak jakby całe życie nic innego nie robił, tylko ganiał po górach. Dla mnie to wspinanie się było bardzo trudne, a później schodzenie może nawet jeszcze trudniejsze, bo bardzo łatwo skręcić, albo złamać nogę. A ja już przecież dawno nic nie złamałem. Statystycznie już czas. Ale udało się tym razem tego uniknąć. Jedynym skutkiem schodzenia po tych kamieniach są bolące kolana i kostki.
Co do butów, to James zdjął je przed pierwszą rzeką, którą musieliśmy przejść wpław. Ja też zdjąłem. Tę pierwszą rzekę przeszliśmy w poprzek. Kiedy doszliśmy do drugiej, moje buty i tak były całkowicie mokre z zewnątrz i od środka, z powodu wszechobecnego błota, które miało jakieś dziwne właściwości wlewania się przez wierzch traperów. Ponieważ tą rzeką mieliśmy iść kawałek w górę, a nie tylko przez nią przejść, stwierdziłem, że nie ma sensu zdejmować butów. Zdjąłem je dopiero jak doszliśmy do Puti – dwie godziny w mokrych butach w upale gwarantuje odparzenie nóg. Zresztą tutaj i tak większość ludzi chodzi boso, a w kościele podłoga jest wyłożona matą z trawy, więc nie było problemu. Czułem się trochę jak karmelita bosy.
W Puti po raz pierwszy spowiadałem ludzi. Na początek przyszła kobieta, powiedziałem jej, że mogę spowiadać tylko po angielsku. Znała angielski, więc nie było problemu. Potem przyszła druga, która zaczęła w Tok Pisin. Miałem jej powiedzieć, że nic z tego nie będzie, ale okazało się, że ją zrozumiałem. Skutkiem tego spowiadałem prawie przez godzinę. Wieża Babel zaczęła się, jak przyszła kobieta i zaczęła się spowiadać w Tok Ples, czyli ich lokalnym języku. Muszę przyznać, że nic nie zrozumiałem. Dla mnie ten język ciągle brzmi jak okrzyki zranionego ptaka.
No a potem była droga powrotna. Młodzi ludzie (dzieci i młodzież) odprowadzili mnie do rzeki. Po drodze jeden ze starszych tłumaczył mi, że gdybym szedł następny raz, to muszę koniecznie wziąć aparat, bo dzieci lubią, jak się im robi zdjęcia. Okazało się, że nie tylko dzieci, ale i młodzież, a pewnie i dorośli też. James, mój przewodnik, był wniebowzięty, kiedy zrobiłem mu zdjęcie.
Ogólnie mówiąc dzień był bardzo udany. Ludzie w Puti zrobili na mnie świetne wrażenie. Byłem też przy okazji na najwyższym szczycie w okolicy (Biała Góra). Tylko ta droga! Następnym razem pojadę samochodem i przejdę się tylko godzinkę.
2004–03–10 Kagua
Dzisiaj ma do nas przyjechać z nieoficjalną wizytą Biskup. Miał być około trzynastej. Już jest prawie piętnasta. W Papui nie warto się z nikim umawiać na konkretną godzinę. Zawsze coś się może zmienić. Ale dzięki temu mamy więcej czasu na przygotowanie kolacji. Będzie rosół z domowym makaronem i kura pieczona z pomarańczami. Do tego na przystawkę gotowana kapusta, gotowane orzeszki ziemne i tutejsza wersja szpinaku (kumu). A na deser sałatka owocowa: ananas, pomarańcze i owoce passiflory. No i jest także ciasto, bo siostra przyniosła szarlotkę.
2004–03–13 Kagua