Duży Książę - Chrząstek Krzysztof - ebook

Duży Książę ebook

Krzysztof Chrząstek

0,0

Opis

Duży Książę” to kontynuacja książki „Mały Książę”. Jeżeli chcesz się dowiedzieć, co się wtedy stało z jej bohaterem, oraz jakie jeszcze przeżył przygody i z kim, to warto o tym przeczytać. Powieść jest napisana pięknym, niemal poetyckim językiem. Ukazuje tajemnice, które odkryli jej bohaterowie. Przypomina też o wartości, jaką jest życie oraz zachęca do radości, przyjaźni i miłości. A to jest przecież najważniejsze. I ta książka uwrażliwia na to, co najlepiej widzi się i czuje właśnie sercem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 122

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Chrząstek Krzysztof

Duży Książę

© Chrząstek Krzysztof, 2023

„Duży Książę” to kontynuacja książki „Mały Książę”. Jeżeli chcesz się dowiedzieć, co się wtedy stało z jej bohaterem, oraz jakie jeszcze przeżył przygody i z kim, to warto o tym przeczytać. Powieść jest napisana pięknym, niemal poetyckim językiem. Ukazuje tajemnice, które odkryli jej bohaterowie. Przypomina też o wartości, jaką jest życie oraz zachęca do radości, przyjaźni i miłości. A to jest przecież najważniejsze. I ta książka uwrażliwia na to, co najlepiej widzi się i czuje właśnie sercem.

ISBN 978-83-8324-272-9

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Książkę tę dedykuję sobie i każdej osobie, która kiedyś była dzieckiem, a potem stała się dorosła, ale mimo to chciała, choć raz, zakosztować tego słodkiego dzieciństwa i czasu całkowitej niewinności, ale z całą swoją wiedzą, mądrością i doświadczeniem dorosłego. Oto opowieść o Tobie.

Doprawdy, nie wiem, jak to się stało, że aż tak długo nie wspominałem swojego drogiego memu sercu przyjaciela. Wtopiłem się przez ten czas w społeczeństwo i żyłem tak, jak wielu spośród nas — bez planów, bez celu i bez uśmiechu. Byle przeżyć kolejny dzień. Byle coś zarobić, zjeść i się wyspać.

Wszystkie dni stawały się coraz bardziej podobne do siebie, a weekendy nie przynosiły ukojenia. A przecież znałem już smak wolności i otwartości serca. Dlaczego zatem tak się stało, że zawróciłem z tej drogi? Gdzie popełniłem błąd i jaka była przyczyna tego mojego stanu? To miałem nadzieję się dowiedzieć.

Postanowiłem maksymalnie wykorzystać ten moment ocknienia się i zadumy nad sobą, życiem i światem.

Tak — to był piękny, słoneczny dzień, idealny na wspomnienia. Wybrałem się zatem w to miejsce, które kiedyś tak lubiłem, z dala od miasta. Leżałem sobie błogo na kwiecistej łące nad rzeką, gdy nagle przed moimi oczami stanęły ze zdwojoną siłą te wszystkie wydarzenia, w których brałem wtedy udział.

Przyznaję, że długo zajęło mi zrozumienie tego, że skoro nie znalazłem tam wtedy jego ciała, to mogło oznaczać, że on tam może jeszcze jest. Bo przecież nie zapadł się pod ziemię, ani wiatry nie przysypałyby go piaskiem w tak krótkim czasie. Więc być może całkiem mylnie oceniłem wtedy, że brak jego ciała w tamtym miejscu to znak, że wrócił na swoją planetę i do swojej ukochanej.

Uczepiłem się tej myśli, jak jakiejś ostatniej deski ratunku. Dla siebie, a może i dla niego. W końcu nasze losy splotły się razem. A jeśli jakieś dusze lub serca raz się spotkają, polubią i pokochają, to już na zawsze są ze sobą w subtelny sposób połączone. A ja dziś szczególnie poczułem, że tak jest. Czułem, że to nie koniec naszej wspólnej przygody. A może tylko miałem taką na dzieję, która miała wyzwolić mnie z mojego obecnego stanu i położenia życiowego.

W każdym razie, po raz kolejny, chciałem się wyrwać z tego świata. Bo poczułem się tak, jakby wokół mnie była jakaś niewidzialna klatka. A przecież sam się przyczyniłem do powstania tej pułapki z myśli, nawyków i uwarunkowań.

Stało się tak, bo jak wielu innych, ulegałem naciskom z zewnątrz. A one, krok po kroku, wchodziły w moje życie i się w nim rozgaszczały. I obejmowały coraz więcej mojej przestrzeni. A przecież wcale tego nie chciałem. I chociaż było mi dość wygodnie, to jednak czułem, że to ogranicza moją wolność, spontaniczność i moje żywe serce.

Ale wracając do przeszłości, z którą po raz kolejny postanowiłem się zmierzyć — tak bardzo wtedy pragnąłem, aby jego serce znalazło ukojenie w jej ramionach, że najwyraźniej przestałem logicznie myśleć. A nie jest to dobry objaw ani dla pilota, ani podróżnika, ani tym bardziej wrażliwego człowieka. Bo dobrze jest się kierować sercem, ale swój rozum też trzeba mieć. A najlepiej, jak te dwie sfery życia pozostają ze sobą w pełnej harmonii. Wtedy możemy być pewni, że będziemy sobą i spotkają nas same sukcesy. Zarówno te zewnętrzne, jak i te tyczące się naszej duszy.

Być może zatem, cały ten czas, jaki minął od naszego rozstania, był mi potrzebny, aby moje serce doszło wreszcie do porozumienia z głową i razem zgodnie współpracowały. Czułem, że to się właśnie stało i byłem gotowy rozwikłać teraz tę zagadkę. Być może największą mojego życia.

Stanąłem zatem na równe nogi i wyprostowałem się. Wciągnąłem głęboko powietrza w płuca, a na mojej twarzy wykwitł radosny uśmiech nadchodzącej przygody. Uśmiech, którego nie oglądałem na niej przez tak długi czas. Najwyraźniej powracałem do życia i byłem z tego coraz bardziej zadowolony. Moje siły wracały i znowu poczułem w sobie ten zew nieziemskiej przygody, a w moich żyłach krążyła krew buzującego życia. Byłem niczym koliber lub pszczoła, która dostrzegła piękny kwiat i wie, że już za chwilę dobierze się do jego słodkiego nektaru.

Najwyraźniej ta tajemnicza historia, która poruszyła serca i umysły tak wielu osób, którym ją wtedy opowiedziałem, miała jeszcze bardziej dziwne i zagadkowe, drugie dno. I byłem wreszcie gotowy je zbadać.

Spakowałem zatem wszystkie potrzebne mi na taką wyprawę rzeczy i jutro miałem wyruszyć. Zabrałem ze sobą termos, bidon na wodę i sporo kanapek, a także owoce i inne przekąski. Wziąłem też swoje notatki, które chciałem mu pokazać. I oczywiście szkicownik z ołówkami i kolorowymi kredkami. Wierzyłem bowiem w powodzenie tej wyprawy.

Miałem coraz bardziej rozwijające się przeczucie, że to jeszcze nie koniec tej opowieści. I bardzo byłem ciekawy, dlaczego wtedy tak się stało. A to mogła mi opowiedzieć tylko jedna osoba. Ta, którą tak pokochałem i która otworzyła moje serce na dawno nie goszczące w nim uczucia i wspomnienia z dzieciństwa. Czasu, gdy wszystko jest proste, a magia istnienia i niesamowitej przygody jest obecna w każdej czynności, rzeczy, miejscu i osobie.

Poszedłem wcześnie spać, aby rano być wypoczęty.

Zasnąłem szybko i śniłem o gwiazdach, wielbłądach i studni. Aż tu nagle do mojego pokoju wdarł się silny podmuch wiatru, który otworzył na oścież całe okno. Skrzydła okna zaczęło miarowo stukać o ścianę, jak ptak szykujący się do lotu. Zbudziłem się momentalnie. Wicher rozkołysał z głośnym szumem wszystkie gałęzie drzew przed moim domem. Zdziwiło mnie to, bo jeszcze niedawno niebo było czyste jak łza, a księżyc świecił sobie spokojnie. A tu nagle, nie wiadomo skąd, zawiał dość mocny wiatr.

Próbowałem co prawda kilka razy zamykać okno, ale za każdym razem kolejny powiew wiatru otwierał je na nowo. Szybko się ubrałem, ale i to nie pomogło. Wiatr był naprawdę chłodny. Założyłem zatem mój letni płaszcz, który zaczął tańczyć na wietrze, a ja wraz z nim, bo coraz to nowe podmuchy powietrza kręciły się wokół mnie, niczym niewidzialni tancerze. Ubrałem również mój ulubiony, długi szal, aby ochronić się przed chłodem.

Rozejrzałem się nawet po niebie, czy przypadkiem nie zbiera się na pierwszą, wiosenną burzę, ale nagle w jednej chwili wszystko ustało. Poczułem tylko dziwną lekkość, jakbym nagle zaczął nic nie ważyć, albo został uniesiony nieco do góry jakąś niewidzialną ręką.

Wydawało mi się nawet przez chwilę, że to tańczący wiatr chwycił mnie swoim wirem i podniósł z łatwością, niczym lekką zabawkę. Było to bardzo dziwne, niespodziewane i tajemnicze doświadczenie. Niczym taniec z nieznajomą, niewidzialną, a tylko odczuwalną siłą.

Chwyciłem szybko plecak i już po chwili stałem obydwiema nogami mocno na ziemi. Wiatr całkowicie ucichł, a ja szybko znalazłem się w pobliżu mojego samolotu, który tak lubiłem. Prezentował się teraz pięknie — świeżo pomalowany i z doczepioną z tyłu flagą.

Włożyłem plecak do środka i zakręciłem śmigłem. Silnik zaskoczył już za pierwszym razem, co niebywale mnie ucieszyło, gdyż zawsze było to dobrą wróżbą na udany lot.

— Najwyraźniej mój samolot nabrał dobrych manier i już nie kaprysi — pomyślałem tylko z radością i wskoczyłem szybko do środka. Włączyłem co było trzeba i już po chwili jechałem po rozległej, równej łące pośrodku drzew.

— Wymarzony pas startowy dla nowej przygody — pomyślałem, gdy maszyna nabierała rozpędu i unosiła się do góry.

— A więc kierunek Sahara — powiedziałem dla podkreślenia wagi tej chwili. Bo oto miałem się zmierzyć po raz drugi z jej niebywałą siłą i tajemnicą, która tyle czasu spędzała mi sen z powiek. Ale spotkanie, na które w głębi serca tak liczyłem, było tego warte.

Lot trwał dosyć długo, ale dla mnie to było jak jedna chwila. Wciąż rozpamiętywałem tamte wydarzenia i zastanawiałem się, co się z nim wtedy stało.

Doskonale pamiętałem, jak się czerwienił trzy razy, jakby próbował coś przede mną ukryć. Nie odpowiadał na moje pytania i zajmował mnie banalnymi sprawami. No i ten gad, który zachowywał się, jakby coś planował. Tylko co? A potem zniknął bez słowa. Ale z wężami tak już jest. Mają złą sławę i nie można im ufać. Czyżby zatem był z nim w spisku? I dlaczego to wszystko uszło wtedy mojej uwadze?

Lądowanie było spokojne i łagodne. Zupełnie inaczej, niż za tamtym razem. Co prawda piaski zmieniły już wielokrotnie rzeźbę wydm, ale miałem na mapie dokładnie oznaczone to miejsce.

Wyskoczyłem z samolotu i skierowałem się w stronę studni, którą miałem nadzieję rychło odnaleźć. O ile nie przysypały jej piaski. Z tym też należało się liczyć.

Szedłem w samo południe pośród rozgrzanych piasków rozległej pustyni. Niczym zagubiony nomada próbowałem odnaleźć swój skarb. A takim skarbem była tu z pewnością woda. Nie o nią jednak mi tym razem chodziło.

Szukałem na piasku śladów stóp mojego drogiego przyjaciela, choć dobrze wiedziałem, że wieją tu mocne wiatry, które szybko zacierają takie ślady. Mur, na którym wtedy siedział, był już niemal w całości przysypany piaskiem. Wystawało z niego zaledwie kilka cegieł.

Uważnie rozglądałem się po okolicy, gdy nagle usłyszałem za sobą dziecięcy, choć dość mocny głos.

— Proszę, narysuj mi kwiat.

Odwróciłem się błyskawicznie i spojrzałem na niego pełen nadziei. Niestety, w niczym nie przypominał mojego drogiego przyjaciela. Jego ubranie było pogniecione, brudne i miejscami przetarte. Włosy miał skołtunione, a jego oczy patrzyły na mnie bez blasku. No i ten lekko zachrypnięty głos bez wyrazu. Był też wyraźnie starszy i nieco wyższy. A przecież mówił, że zawsze będzie taki sam.

Przyglądałem mu się uważnie, a on zdezorientowany posmutniał. Nie chciałem, aby było mu przykro, więc zapytałem:

— Ale jaki?

— Różę! — wykrzyknął uradowany, jakby coś sobie przypominał. Ale zaraz potem zamilkł, a na jego twarzy dało się widzieć grymas, jakby zamierzał płakać. — Tak dawno jej nie widziałem… — dodał tęsknie.

— Dobrze — powiedziałem, próbując sobie przypomnieć, jak się rysuje różę. Nie robiłem bowiem tego od dawna, a moje ręce odwykły od trzymania kredek. Wyjąłem z torby szkicownik i kredki.

— Taką piękną i pachnącą — dodał, zerkając mi przez ramię, gdy usiadłem na pieńku ściętego drzewa, które najwyraźniej kiedyś tu dawno temu rosło.

Poruszałem kredką to w tę, to z powrotem, nie mogąc się zdecydować na pierwsze pociągnięcia jej po papierze.

Widziałem kątem oka, że chłopak z przejęciem przełykał ślinę i czekał, jak wygłodniały na rysunek.

— No dobrze — westchnąłem w końcu. Wiedziałem przecież, że nie byłem ani zawodowym, ani nawet dobrym rysownikiem. Ba, ja w ogóle nie byłem rysownikiem, więc cudów nie należało się w tej chwili spodziewać. Nie to jednak było najważniejsze. Najważniejsze było dla mnie to, że to dziecko czekało teraz w nabożnym skupieniu na to, co za chwilę zobaczy na tej kartce.

Zacząłem i kilkoma pociągnięciami zielonej kredki uformowałem nawet całkiem zgrabną łodygę. Po chwili dorysowałem jeden liść po jej prawej stronie, a następnie po lewej. Potem połączyłem je z łodygą i westchnąłem, sięgając po czerwoną kredkę.

Ze wszystkich sił próbowałem sobie teraz przypomnieć, jak wyglądają płatki róży. I stawały mi przed oczami wszystkie te róże, które kiedyś widziałem. Aż się rozmarzyłem, gdy przed oczami stawały mi te wonne cudeńka.

Postanowiłem zdać się na intuicję i dać się ponieść tej chwili. Rysowałem zatem tak jak czułem i umiałem najlepiej. A gdy na chwilę zerknąłem na chłopca, widziałem jego ucieszoną twarz i coraz bardziej jaśniejące radosnymi iskierkami oczy.

To mi dodało jeszcze skrzydeł i postanowiłem dodać tej róży nieco półcieni na płatkach, starając się mocniej narysować ich niektóre kontury, aby wydawała się bardziej żywa i trójwymiarowa.

— Dobrze! — zawołał ucieszony, gdy tylko oderwałem kredkę od papieru, uznając, że moje dzieło jest już skończone. — Bardzo ładnie. Prawie jak ona.

— No tak — uśmiechnąłem się. W końcu ta nie jest żywa.

— Jak to? — zdziwił się chłopiec.

— No przecież nie rośnie, nie czuje i nie myśli. A nawet nie mówi — dodałem po chwili z uśmiechem, patrząc na jego coraz bardziej rozdziawiające się usta.

— Co ty mówisz? — powiedział zdumiony. — Wszystko żyje. Każde stworzenie ma swoje własne życie. Ta róża także. Powołałeś ją do życia i urosła na twoich oczach. Jest twoim dziełem. Trzeba ją będzie teraz podlewać, aby nie uschła — popatrzył na mnie z powagą swoimi niebieskimi oczami.

— Proszę zatem — oderwałem kartkę ze szkicownika i wręczyłem mu ją. Jest twoja.

— O nie… Wezmę ją, ale ja mam już inną różę. Chciałem sobie tylko tym rysunkiem przypomnieć, jak ona wygląda, bo dawno jej nie widziałem.

— Dlaczego? — zaciekawiłem się.

— Och, nie pamiętam — powiedział strapiony.

— Jak to? — zdziwiłem się.

— Pamiętam tylko, że kiedyś, dawno temu wyruszyłem w podróż. I zostawiłem ją tam, samą jak palec. Bezbronną i wystawioną na podstępne baobaby.

— Baobaby?! — zerwałem się na równe nogi i spojrzałem na chłopca. — Co…? Co ty mówisz? — wyrzuciłem z siebie i uważnie mu się przyjrzałem.

— To takie podstępne rośliny, które chciały zniszczyć planetę, na której mieszkałem.

A ja tylko oddychałem głęboko, próbując sobie to wszystko poukładać w głowie. Nim jednak wydobyłem z siebie jakiekolwiek słowo, szybko chwyciłem go w swe ramiona i przytuliłem serdecznie. Łzy same popłynęły mi po policzkach. Byłem wzruszony. Oto odnalazłem swój zagubiony skarb — przyjaciela, z którym się wtedy rozstałem, myśląc, że już na zawsze.

A tymczasem zawiał wiatr pustyni, tym razem bardzo ciepły i przyjazny. Otulił nas, jakby chciał wysuszyć nasze łzy. Bo i chłopiec zapłakał. Nie wiedziałem tylko, czy był wzruszony naszym spotkaniem, czy też płakał za swoim kwiatem.

Wiatr miał w sobie posmak historii o mędrcu, który ponoć okiełznał naturę i umiał przemieniać jedne rzeczy w drugie, a także odmieniać ludzkie serca na lepsze, budząc je na nowo do życia. Tak mi się to wtedy skojarzyło. Jak się potem okazało, całkiem trafnie.

— A mnie pamiętasz? — zapytałem ucieszony, zdejmując z głowy czapkę pilota.

— Ciebie? — spojrzał na mnie przez łzy. — Nie…

— Nie szkodzi — powiedziałem, a nowe łzy znowu pojawił mi się w oczach. — Wystarczy, że ja ciebie pamiętam i się odnaleźliśmy.

— Znamy się? — spojrzał na mnie zdumionymi oczami.

— O tak! — zawołałem ucieszony. — I przeżyliśmy ze sobą wspaniałe przygody. Ja pomogłem tobie, a ty mi.

— Naprawdę? — chyba mi jeszcze nie dowierzał.

— Jak najbardziej. I znam twoją historię.

— A skąd? — był coraz bardziej zaciekawiony.

— Bo mi ją sam opowiedziałeś.

Gdy to usłyszał, rozdziawił tylko usta ze zdumienia i milczał. Po chwili jednak przełknął ślinę i powiedział:

— Czy zatem… czy mógłbyś mi ją przypomnieć? — wpatrzył się we mnie z nadzieją. — Tak długo nie miałem tu żadnych wspomnień, poza tym o baobabach, róży i moim odejściu od niej.

— Dobrze, mogę to zrobić, choć ciekawi mnie, jak to się stało, że ty nic nie pamiętasz. A przecież tak lubiłeś o tym opowiadać i praktycznie w każdej naszej rozmowie nawiązywałeś do niej i swej podróży.

— Nie wiem.

— No właśnie. Spróbujmy się jednak czegoś dowiedzieć. Myślę, że jest chociaż jedna osoba, które może nam w tym pomóc.

— Kto taki?

— Wąż.

— Wąż? — zdumiał się. — Widuję tu czasem jednego. Zazwyczaj jak wracam z pustyni. Idę jego śladem, ale on chyba ucieka przede mną, jakby się mnie bał.

— Kto wie, może ma coś na sumieniu.

— Tak myślisz? — wpatrzył się we mnie.

— Dowiemy się tego — objąłem go ramieniem i siedzieliśmy tak, wpatrując się w promienie zachodzącego słońca, które nas uspokajało i napawało nadzieją.

Obudziłem się następnego dnia. Byłem sam. Chłopiec najwyraźniej gdzieś poszedł. Znalazłem nawet ślady jego stóp, ale po kilkudziesięciu metrach niknęły one, najwyraźniej pod wpływem wiatru, który je pozacierał.

Postanowiłem rozejrzeć się po okolicy. Miałem nadzieję, że go znajdę, zwłaszcza, że był jeszcze poranek. Bo przed spiekotą słońca w tej krainie uciekał nawet on.

Po kilku minutach znalazłem studnię. Z jednej strony była przysypana piaskiem, ale cały jej otwór był otwarty. Zajrzałem do środka i poczułem ten cudowny powiew chłodu i wilgoci. Na jej dnie dostrzec można było ten ożywczy płyn, skarb pustyni, czyli wodę. A bez niej nie byłoby, ani tu, ani gdzie indziej, żadnego życia. Ucieszyło mnie to i odetchnąłem z ulgą. Byliśmy zatem bezpieczni i mieliśmy wodę, a to było teraz najważniejsze.

Nachodziłem się już sporo po okolicy, gdy wreszcie ujrzałem małe zygzaki na piasku. Ucieszyłem się, bo to mogło oznaczać, że jest gdzieś w pobliżu.

Nagle poczułem się bardzo nieswojo, jakby ktoś się we mnie uporczywie wpatrywał i nie było to przyjemne. Ostrożnie obejrzałem się i kątem oka go zauważyłem. Odwróciłem się szybko, ale on popełzł jak błyskawica w stronę studni i skrył się za nią.

— Witaj! — zawołałem za nim. — Dlaczego się chowasz?

— A dlaczego mnie szukasz? — wychylił swoją głowę zza cembrowiny.

— Nie odpowiada się pytaniem na pytanie. Chowasz się przede mną, jakbyś miał coś na sumieniu. A przecież to ja bardziej powinienem się ciebie obawiać.

Wypełznął odrobinę zza kamieni i rzekł:

— Witaj.

— Poznajesz mnie?

— Tak.

— To dlaczego on mnie nie poznaje? — zacząłem bez żadnych wstępów. — Dlaczego nic nie pamięta?

— Ach… — zasyczał jakby zawstydzony. — Ach…

— No mów wreszcie? Co tu się naprawdę wtedy stało? — wpatrzyłem się w jego oczy z taką intensywnością, że spuścił przede mną wzrok. On — przed którym okoliczne zwierzęta drżały ze strachu, teraz sam poczuł, jak to jest być przyszpilonym intensywnym spojrzeniem.

— Wiedziałem, że kiedyś i tak się zjawisz. W sumie, to nawet miałem na to nadzieję. Nie sądziłem tylko, że to będzie tak szybko.

— Szybko?! — zawołałem wzburzony. — Ty uważasz, że to było szybko? To było bardzo długo! Za długo. Te wszystkie dni, w których rozmyślałem o nim, były jak okrągła pułapka do ganiania w kółko. Co z tego, że intensywnie się zastanawiałem nad tamtymi wydarzeniami, skoro nie przybliżałem się przez ten czas ani na milimetr do jakichś wniosków, ani prawdy. Traciłem tylko czas, energię i nadzieję, że go kiedyś jeszcze zobaczę.

— A o mnie nie pomyślałeś czasssem? — zasyczał przeciągle.

— A jakże, ale nie były to dobre, ani miłe myśli. W końcu to ty go… no… — nie chciało mi to przejść przez gardło.

— A więc myślisz, że ja go… wtedy… — wąż wpatrzył się we mnie intensywnie i nieco się przybliżył.

— Tak… tak właśnie myślę — powiedziałem stanowczo.

— I całkiem błędnie.

— Co? — byłem wyraźnie zaskoczony.

— Nie musiałem.

— Jak to? — byłem jeszcze bardziej zdumiony.

— Nic mu nie zrobiłem. Nie dotknąłem go nawet jednym swoim zębem, nie mówiąc o ugryzieniu.

— Co ty opowiadasz? Więc dlaczego upadł jak kłoda?

— Och… strach potrafi z umysłem człowieka zrobić takie właśnie rzeczy. Jeśli ktoś mocno wierzysz, że za chwilę stanie się coś złego, niemiłego lub… nieodwracalnego, to często się tak właśnie dzieje. Ale my węże nie mamy z tym nic wspólnego. To wasz strach powoduje reakcje waszego ciała, nawet do omdlenia.

Słuchałem go coraz bardziej zaciekawiony.

— A zatem, co tam się wtedy naprawdę stało? Nie znalazłem przecież jego ciała potem.

— No właśnie… no właśnie. I uwierzyłeś, że powrócił do swojej krainy. Uwierzyłeś, ale nie wiedziałeś tego na pewno. Nie upewniłeś się, ani nie sprawdziłeś wszystkich możliwości. A to często gubi ludzi. Zbytnia wiara w coś, bez sprawdzenia faktów. A fakty są zawsze najważniejsze, choć tak wiele z nich powołuje do istnienia właśnie wasza wiara.

Na wmawianiu wam czegoś, co nie istnieje, bazuje wielu waszych bankierów, królów i geografów, a nawet duchownych. I zanim dojdziecie, że to nie była prawda, mijają długie lata, a nawet pokolenia.

Zdumiał mnie tym wywodem. Mówił jak doświadczony mędrzec, który wiele w życiu widział i wiele zrozumiał.

— Powiedz zatem proszę, co wtedy się stało. Jestem tego bardzo ciekaw.

— No właśnie — zasyczał i zwinął się w kłębek — ciekawość jest kluczem do odkryć i zrozumienia prawdy. Choć niektórzy z was mają przeczące temu przysłowia. Ale zostały one stworzone przez tych, o których wspomniałem wcześniej, abyście nie szukali prawdy. A prawda jest najważniejsza. Podobnie jak zdrowie, wolność, przyjaźń i miłość. Ale to już chyba wiesz — popatrzył na mnie wyczekująco.

— Tak — skinąłem głową, gotowy na jego opowieść.

Usiadłem na obramowaniu studni, a on zasyczał i skupił się.

— Zacznę od tego, że to ja pierwszy zachwyciłem się jego opowieścią. I choć nie umiałem narysować mu baranka, to mnie pierwszemu ją wyjawił.

— Jak to? — zdziwiłem się.

— Byłem tu, zanim przybyłeś i to mnie pierwszego spotkał. Powoli zbliżaliśmy się do siebie i któregoś wieczoru opowiedział mi swoją historię. Bardzo mnie ona ujęła. Poczułem z nim więź, a potem nawet przyjaźń. A czy przyjaciel może zrobić krzywdę swojemu przyjacielowi?

— A czy można ufać wężowi? Czy nie jest tak, że w jego naturze leży kąsanie?

— Nawet my mamy serce i jeśli nas coś głęboko poruszy, to stajemy się bardziej… bardziej — szukał dobrego słowa.

— Ludzcy? — podpowiedziałem.

— Bez przesady — jakby lekko się obruszył. — Stajemy się po prostu bardziej czujący, wyrozumiali i panujemy wtedy nad własnymi instynktami, bo postrzegamy wtedy kogoś jak członka swojej własnej rodziny.

— Rozumiem.

— I tak właśnie stało się z nim. Pokochałem go jak przyjaciela. Nie tak jak on różę, ale prawie równie mocno. I czułem jego ból, gdy rozpaczał, że nie wie, jak do niej wrócić.

Ja też nie wiedziałem, jak ma to zrobić, a potem on przypomniał sobie, jak go kiedyś straszyłem tym, że mój jad może go odesłać tam, skąd przybył. No i wpadł na ten nieszczęsny pomysł, aby mój jad pomógł mu tam się dostać. I na nic się zdały moje tłumaczenia, że to nie jest dobry pomysł. Uparł się, jakby nie widział już innej drogi. Zatem postanowiłem mu nieco pomóc. Chciałem złagodzić jego ból i cierpienie rozstania. Wolałem, aby żył, a więc użyłem względem niego małego podstępu.

— Wiedziałem. A więc jednak. Co mu zrobiłeś?

— Sssłuchaj dalej — zasyczał zniecierpliwiony, że mu przerywam.

— Wiedziałem, że to nie jest zwyczajna studnia. Zresztą sam zauważyłeś, że nie jest taka, jak inne studnie Sahary.

— To prawda — skinąłem głową.

— Zatem ta studnia jest zaczarowana, a właściwie, to magiczna. Stworzył ją pewien mag, alchemik, który przemierzał piaski tej pustyni na białym koniu. To on się kiedyś tu zatrzymał. Pomagał czasem ludziom, a część z nich prosiła go o to, aby mogli zapomnieć swoje nieszczęścia, porażki i błędy, których się bardzo wstydzili.

On im tłumaczył, że błędy można naprawić, a z porażek warto wyciągnąć wnioski i zacząć działać lepiej — z czystym sercem i czystymi intencjami. Ale najwyraźniej to było dla nich zbyt wiele. Dlatego naciskali na niego, aby dał im eliksir zapomnienia.

I on się w końcu zgodził, ale powiedział, że będzie on dostępny tylko dla tych, którzy naprawdę tego pragną. Ukrył zatem tę studnię pośrodku pustyni, za wielkimi wydmami. I tylko raz na cztery lata, w pełnię księżyca ma ona te cudowne właściwości. Kto się wtedy napije tej wody rozświetlonej w nocy światłem księżyca, zapomina o swojej przeszłości.

— To dlaczego on pamiętał o swojej róży i baobabach? — dziwiłem się coraz bardziej, słuchając jego ciekawej opowieści.

— Bo serce, które kocha, zawsze pamięta. Umysł może nie pamiętać, ale serce będzie wiedziało, kogo pokochało i kogo nie lubi.

— Rozumiem.

— Przedłużałem więc, jak mogłem dzień, w którym miał odejść z tego świata. Opowiadałem mu różne historie i legendy o ludziach i życiu pustyni oraz alchemiku, sławnym w całej okolicy. A on odwdzięczał mi się opowieściami ze swojej wyprawy. I tak mijały nam kolejne dni i tygodnie. Myślałem nawet, że uda mi się go odwieść od jego zamiaru, ale chyba przejrzał mój plan, bo upierał się coraz bardziej. Na szczęście jednak nadciągała ta upragniona noc, jedna na cztery lata.

Gdy przyszedł do mnie tej nocy, przekonałem go, aby się napił z tej studni, aby lepiej zapamiętał jej słodycz i lekkość w sercu, którą daje ugaszenie pragnienia. I on to zrobił z uśmiechem, bo lubił to miejsce i ożywczy chłód wody. Dawało mu to radość i poczucie, że żyje.

A potem ty się zjawiłeś i spędziliście trochę czasu razem. A tamtej nocy, gdy przyszedłeś, schowałem się na chwilę, aby zobaczyć, co się będzie działo. I gdy tylko chłopiec nieco się od ciebie oddalił, to podpełzłem do jego nogi i musnąłem jego skórę językiem, aby myślał, że go ukąsiłem. A potem cały strach, który mimo wszystko w sobie miał, załatwił całą resztę. Nic zatem dziwnego, że zachwiał się, a potem upadł.

Zamilkliśmy oboje. Zbierałem powoli wszystkie te fakty i zastanawiałem się, co powiedzieć. On jednak zaczął pierwszy.

— A potem ty ułożyłeś go na piasku i zrozpaczony odszedłeś do samolotu. Rozumiem, pewnie nie chciałeś patrzeć na ukochanego przyjaciela, który leżał bezbronny i bez ruchu na piasku. Tak bardzo pragnąłeś przecież, aby żył. A że widziałeś, jak dotykam jego nogi, ty również uległeś sugestii, którą wytworzyłem. I wróciłeś dopiero o wschodzie słońca, aby po raz ostatni spojrzeć przed odlotem na swego przyjaciela.

— No właśnie, co było dalej? Dlaczego go tam nie było? Ani nawet żadnych śladów?

— Och, po prostu się nad ranem ocknął, ale nie wiedział już, ani kim jest, ani co tu robi.

— To straszne.

— Być może, ale przynajmniej nadal żył. Wstał więc i ruszył przed siebie na pustynię, a wiatr zamiótł za nim ślady.

— No tak.

— A potem ty zniknąłeś, a on błąkał się po okolicy, szukając róży i próbując wyrywać baobaby, o których pamiętał. A ja odszukiwałem go i każdego wieczora przyprowadzałem do tej studni, aby się napił. Ta woda bowiem daje życie i nawet nic nie trzeba jeść, taką ma moc. A wszystko to za sprawą alchemika, który zmienił jej właściwości. Chciał bowiem, aby ludzie, którzy tu przybędą, a nie trafią w noc pełni księżyca raz na cztery lata, nie opadli z sił i szczęśliwie powrócili do swych domów.

— Rozumiem.

— I tak oto poznałeś tajemnicę tego miejsca, chłopca i mnie.

Spojrzałem teraz na niego zupełnie inaczej. Dotąd miałem go za wroga i złodzieja życia najlepszego przyjaciela, ale teraz okazał się być jego wybawcą i opiekunem.

— Dziękuję ci za to. Jesteś wielki.

— Rozumiem, że powiedziałeś to metaforycznie — zmrużył żartobliwie oko i zatrząsł wesoło ogonem. — W końcu taki duży, to ja nie jestem.

— Haha, oczywiście.

— Nawet węże okazują czasem trochę serca.

— Szkoda tylko, że to się dzieje tak rzadko.

— Każdy rozwija się w innym tempie. Ja dojrzałem już do tego, aby nie gryźć każdego, kto mi się nawinie pod pysk.

— I całe szczęście. Ale gdzie on teraz jest?

— Och, nie martw się, znajdę go przed zmrokiem. Wyczuwam go dokładnie.

— Męczy mnie tylko jeszcze jedno i żałuję, że sam go wtedy o to nie zapytałem, gdy widziałem was wtedy razem. Dlaczego nie powrócił z wędrownymi ptakami, albo sam nie pofrunął, jak wtedy pomiędzy tymi planetami.

— Och, wzywał je wielokrotnie, ale nie przyleciały. A wzbić się już nie mógł w górę, bo mówił, że ziemskie przyciąganie jest dla niego za duże, a problemy ludzi, którymi wypełnione jest powietrze ziemi, nie wypuszcza go dalej, bo jest za gęste. Najwyraźniej przesiąkł ludzkimi wierzeniami i ograniczeniami. Jest przecież taki wrażliwy. A takie osoby trzeba chronić, bo u nich serce jest tak wielkie, że niemal dotyka powierzchni skóry i łatwo je zranić.

— Tak, dokładnie. Wrażliwość to skarb, bo pozwala dostrzec i odczuć sprawy niemal niedostrzegalne dla zmysłów.

— Bo tylko serce je czuje. Być może zdałem sobie sprawę z tego już wcześniej, a może dopiero uświadomiłem to sobie, gdy on mi o tym powiedział. Czasami nosimy w sobie iskrę, która potrzebuje podmuchu mądrości, aby rozbłysła płomieniem prawdy. I nawet węże się budzą do większej prawdy, która wypełnia całą przestrzeń, a na pustyni, w ciszy objawia się z jeszcze większą mocą.

Byłem zdumiony słysząc jego słowa. Zupełnie tak, jakbym spotkał się z jakimś mędrcem, który pod postacią węża przemawiał teraz do mnie. Mówił pięknie, lekko, prosto, a zarazem tak mocno, że czułem się niemal osłupiał ze zdumienia.

On tymczasem spojrzał na mnie uważnie i powiedział, jakby coś przeczuwając.

— Nie myśl tylko, że wszystkie węże, które napotkasz, są takie jak ja. Niektóre mogą takie być, a inne pozostały przy swojej pierwotnej naturze i mogą wyrządzić komuś krzywdę. Dlatego zawsze się upewniaj, kto jest kim. I niech cię nie usypiają czyjeś słowa. Zawsze patrz na czyny danej istoty, bo to one mówią o niej prawdę.

— Ale jak to rozpoznać? — zapytałem.

— Och, przecież już wiesz…

— No tak, patrzeć sercem.

— Czując i rozumiejąc. Innej drogi nie ma.

Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. I dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że przecież i on mógł mnie teraz oszukać. Być może wszystko, co mi opowiedział, było nieprawdą. Ale równie dobrze, mógł mówić szczerą prawdę.

On przyglądał mi się uważnie, jakby znowu poczuł moje wahanie.

— Dobrze, wątpliwości otwierają umysł na szersze spojrzenie. A ja wystarczająco długo pełzam już po ziemi, słuchając jej tchnienia i wszystkich języków świata, aby wiedzieć, że słowa to często o wiele za mało. Zatem patrz zawsze na czyny — powtórzył.

— Dobrze. Ale jak mu teraz przywrócić pamięć? I czy to w ogóle możliwe?

Wąż się tylko uśmiechną na tyle, na ile mógł.

— O tak, ale tylko raz w roku można to zrobić.

Posmutniałem słysząc jego słowa.

— I będzie to dokładnie za trzy dni.

— Ojej! — prawie podskoczyłem w górę z ekscytacji.

— Wtedy nastanie noc, po której poranek przywróci mu pamięć. Zjawiłeś się więc w samą porę. Najwyraźniej sprzyja ci szczęście.

— A dlaczego jest to możliwe tylko raz na rok?

— Sam zobaczysz.

Wieczorem wąż, tak jak mówił, odnalazł chłopca i przyprowadził go do studni. Wyglądał na smutnego i zrezygnowanego. Wiatr potargał mu włosy jeszcze bardziej, a odzienie było coraz bardziej brudne i wyświechtane.

— Dzień dobry — powitałem go.

— Dzień dobry — powiedział niemal szeptem zeschniętymi od słonecznego żaru wargami.

Od razu sięgnąłem po wiadro, a kołowrót studni i lina znowu wydały z siebie radosny śpiew zwiastujący życie. Postawiłem wiadro na cembrowinie i zaczerpnąłem z niego wody swoim kubkiem. Podałem mu go, a on łapczywie pił łyk za łykiem, aż ugasił pragnienie.

Jego oczy od razu rozbłysły, niczym gwiazdy, a na jego twarzy pojawił się ledwie widoczny uśmiech. Ja jednak dostrzegłem teraz w tym powoli zalegającym mroku, że on uśmiechał się od środka. Rozbłyskiwał delikatnym blaskiem. Zupełnie tak, jakby miał gdzieś w sobie roziskrzony kamień szlachetny, albo jakąś żarówkę.

Powoli jego uśmiech stawał się coraz wyraźniejszy.

— Jeszcze… — wyszeptał, a ja szybko wziąłem od niego kubek, zaczerpnąłem nim wody z wiadra i podałem mu.

— O tak, teraz czuję, że żyję — uśmiechnął się już na całego. Życie jest piękne, a świat cudowny — powiedział, rozglądając się wokół i patrząc na nasze twarze.

— Co mi dziś narysujesz? — zapytał, siadając pod cembrowiną i opierając się o nią plecami i głową.

— Nie wiem… — namyślałem się. — Może tęczę? — zapytałem ucieszony.

— A dlaczego tęczę? — zainteresował się.

— Bo świecisz jak ona.

— Ja?

— Tak, migoczesz wszystkimi kolorami tęczy, niczym mały klejnocik.

— Ty też — wtrącił się wąż. — Obaj