Duchy u Franciszkanów i inne niezwykłe opowieści z Trójmiasta - Bolesław Dobrowolski - ebook

Duchy u Franciszkanów i inne niezwykłe opowieści z Trójmiasta ebook

Bolesław Dobrowolski

3,7

Opis

Książka jest debiutem literackim autora. Znalazły się w niej znane historie i legendy Trójmiasta, takie jak opowieść o UFO w basenie portowym w Gdyni, historia o grobie tzw. "Jasia Pierdółka" czy opowieść o piwie w kranach domów położonych w pobliżu browaru gdańskiego. Opowieści zawarte w tym tomie przedstawiają bogactwo życia codziennego, mentalność mieszkańców, a przede wszystkim, żywą, nową kulturę Trójmiasta, powstającą od zakończenia drugiej wojny światowej aż do dziś.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 97

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (7 ocen)
2
2
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Banknot szczęścia

Dzień był bardzo wietrzny. Zacinało drobnym deszczem, ale było dość ciepło, jak na tę porę roku. Świętojańską ciągnął tłum ludzi, bo przypłynęły aż trzy statki i do butików rzucili nowy towar. Matki z córkami i synami, zakochani, mężowie, samotnicy i rozwodnicy, całe rodziny ciągnęły, żeby kupić coś wystrzałowego; coś, czego nigdzie indziej nie można było dostać; czego będą zazdrościć inni. Cisnęli się w kolejkach, przepychali, a nierzadko bili, żeby kupić upragniony towar. Pomiędzy tymi ludźmi, niczym postać z innej bajki, chodził młody człowiek. Był zwyczajnie ubrany – znoszona kurtka, wytarte dżinsy i trampki na nogach. Zamiast jednak wypatrywać wystaw zachęcających do zakupów wszystkimi barwami Zachodu, patrzył w niebo, jakby się nad czymś zastanawiał. W pewnym momencie zatrzymał się, schylił i podniósł coś z ziemi. Gdy otworzył dłoń, zobaczył prawie nowy banknot tysiączłotowy. Rozejrzał się, czy ktoś nie szuka zguby, ale przechodnie nie zwracali na niego uwagi, więc włożył banknot do kieszeni i poszedł dalej. Nazywał się Wojtek i był artystą – malarzem.

Następnego dnia poszedł z samego rana na pocztę zapłacić za mieszkanie. Przy okienku okazało się, że brakuje mu pięciuset sześćdziesięciu złotych, więc w panice przejrzał wszystkie kieszenie i znalazł tysiąc złotych. Ulżyło mu, zapłacił i wyszedł. Gdy był już na zewnątrz, kichnął tak potężnie, że mu prawie nos urwało. Sięgnął więc do kieszeni po chusteczkę i znalazł w niej... tysiąc złotych. Zdziwił się, bo raczej nie trzymał pieniędzy w kieszeni, pamiętał też, że wydał je na poczcie.

„Może zapomniałem dać je w okienku?” – pomyślał, ale na pocztę nie wrócił – „Jeszcze mi się przyda ten tysiąc złotych”.

W apogeum epoki Gierka, mimo deklarowanego powszechnego dobrobytu, wieczorami Gdynia była jak wymarła. Świętojańską czy 10 Lutego rzadko przejeżdżał samochód, jednak w „Cyganerii” zawsze był ruch. Miejscowe środowisko artystyczne zbierało się w ciasnej knajpce, by choć trochę odpocząć od nudy szarego życia przy lampce wytrawnego wina lub mocniejszego trunku przemycanego statkami. Przy stoliku we wnęce po lewej siedziało dość głośno zachowujące się towarzystwo młodych ludzi, wśród których był też nasz znajomy – Wojtek. Wszyscy już wyraźnie zmęczeni alkoholem trwali jednak nadal przy stoliku, zamawiając kolejne setki. Widać jednak było, że zasoby pieniężne kurczą się w szybkim tempie i jeśli nie zdarzy się cud, to lokal trzeba będzie opuścić. Przeszukiwanie portfeli i kieszeni niewiele dało i już bufetowa spoglądając groźnym okiem zaczęła podchodzić do ich stolika, gdy nagle Wojtek tryumfalnie zawołał:

– Mam! – i wyciągnął z kieszeni spodni tysiąc złotych. – Kolejka dla wszystkich! – wykrzyknął na całą salę. – Ja stawiam!

Tłum rzucił się do baru zamawiać kolejne szklaneczki.

Do trzeciej nad ranem jeszcze trzykrotnie Wojtek sięgał do kieszeni i za każdym razem znajdował w niej banknot tysiączłotowy. Gdy następnego dnia obudził się z potwornym kacem, nic nie pamiętał. Pamięć wróciła mu, gdy zwyczajowo włożył rękę do kieszeni i... znalazł w niej tysiąc złotych.

Od tej pory Wojtek bardzo się zmienił. Zrzucił wytarte łachy biednego studencika Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych i zaczął się stroić na malarza z Montmartre’u. Szastał pieniędzmi na lewo i prawo. Nie uszło to oczywiście uwadze funkcjonariuszy SB. Dwaj smutni panowie pojawili się pewnego jesiennego dnia w jego ciasnym wynajętym pokoiku i bez pardonu zapytali:

– Skąd masz pieniądze?

– Z kieszeni.

– No, no, no! Bez takich mi tu. Skąd masz pieniądze?

– Mówiłem wam – z kieszeni. Mam czarodziejską kieszeń, która produkuje pieniądze.

Esbecy oczywiście nie uwierzyli i zabrali go na komisariat. Jednak po dwóch dniach wypuścili go, bo w żaden sposób nie mogli wykryć źródła jego nieoczekiwanej fortuny. Delikatnie tylko obstawili go swoimi agentami, licząc na to, że kiedyś w końcu „pęknie” i wyjawi źródło swoich dochodów.

Wojtek rzucił się w wir życia. Stał się częstym bywalcem „Maxa” i „Bodegi”; zaczął się rozbijać drogimi samochodami; widywano go z najdroższymi prostytutkami Trójmiasta. Stoczył się na dno – każdy ranek witał go zapitego do nieprzytomności, a każda noc wysłuchiwała jego pijackich pokrzykiwań. Zmienił stancję na mieszkanie na Starowiejskiej, które umeblował z artystowskim przepychem. Żył jak król.

Jedyne czego się nie pozbył, to swoich spodni. Wytarte, poplamione i lepiące się od brudu, trzymał zawsze pod ręką, żeby wyciągać z nich coraz to nowe banknoty. Nie uszło to uwagi śledzących go esbeków. To, co początkowo potraktowali jako głupi żart, okazało się prawdą. Pewnej nocy, tuż nad ranem, gdy Wojtek spał w ramionach kolejnej panienki lekkich obyczajów, agenci wykradli mu spodnie i zniknęli.

Do niedawna jeszcze można było zobaczyć snującego się po Świętojańskiej obdartego żebraka z wzrokiem wbitym w ziemię, jakby czegoś z uporem szukał. To był Wojtek wypatrujący swego szczęśliwego banknotu, który zawsze wracał do swego znalazcy.

Beczka prawdy

Wojskowa Komenda Uzupełnień obrosła tyloma legendami, że nie sposób ich wszystkich spisać. Każdy rocznik, każde pokolenie dokładało do tej puli swoje trzy grosze. Dzięki temu mamy dziś opowieści śmieszne lub mrożące krew w żyłach, choćby takie jak ta o poborowym wbiegającym do pokoju lekarskiego z rozłożonymi rękoma, udającym lecący samolot, na co przewodniczący komisji miał powiedzieć:

– Trzy miesiące kompanii karnej za świrowanie i... do lotnictwa.

Były anegdoty o próbach przechytrzenia komisji, na przykład o człowieku udającym daltonistę, którego, niby mimochodem, poproszono, by podał „ten czerwony ołówek”. Była też osobna legenda, związana z Gdańskiem, o głuchym poborowym.

Rzecz działa się w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Siedziba WKU w Gdańsku znajdowała się wtedy w budynku, do którego prowadziły długie i dość strome schody. Po nich właśnie wszedł do środka młody człowiek niewielkiego wzrostu. Stanął przed tablicą informacyjną i chwilę czytał w skupieniu ogłoszenia, widocznie jednak niewiele z nich zrozumiał, skoro podszedł do jednego z oczekujących i metalicznym, nienaturalnym głosem zapytał:

– Gdzie to się wchodzi?

– O, tamte drzwi. Widzisz? – Młody człowiek powędrował wzrokiem za palcem wskazującym drzwi w głębi korytarza.

– Dziękuję – odpowiedział i poszedł w tym kierunku.

Godzinę później został poproszony do pokoju komisji lekarskiej. Wszedł i stanął pośrodku sali. Wykonywał tylko te polecenia, które zostały potwierdzone gestami. Gdy zażądano od niego papierów, podał je, ale nie odpowiadał na żadne pytanie.

– Poborowy, co wy, głuchy jesteście? Przecież pytam się was – w pewnym momencie zniecierpliwił się przewodniczący komisji.

– W papierach ma napisane, że głuchy – odpowiedział za niego jeden z lekarzy.

– Nie was pytam, poruczniku – ofuknął go przewodniczący i znów zwrócił się do poborowego – czy jesteście głusi?

– Nie rozumiem, co pan mówi. Czy mógłby pan mówić wolniej?

– Nie, nie mógłbym! Zaraz was skieruję do kompanii karnej za symulację.

– Panie majorze, on chyba naprawdę nie słyszy. Papiery ma w porządku...

– Pokażcie.

Lekarz podał plik papierów i przez chwilę major wertował je uważnie.

– A jednak ja wam nie wierzę, poborowy. Wy nie jesteście głusi. Wy tylko symulujecie, żeby wywinąć się od wojska. Ale to wam się nie uda. Na razie dostaniecie kategorię B6 i zgłosicie się do nas za pół roku. Zobaczymy, co wtedy nam powiecie.

Oddał poborowemu papiery i pokazał drzwi. Ten wyszedł, ale widocznie majorowi myśl o tym, że głupi poborowy mógłby przechytrzyć starego trepa była zbyt trudna do zniesienia. Wyszedł za nim i krzyknął:

– Poborowy, proszę wrócić.

Jednak poborowy ani drgnął.

– Poborowy, wróć! – wrzasnął z całych sił, ale również to nie zrobiło na młodym człowieku wrażenia – dalej schodził schodami, jakby nieświadom tego, co działo się za jego plecami. Major chwycił ogromną stojącą obok wejścia beczkę, która służyła do zbierania deszczówki. Przewrócił ją i zepchnął ze schodów.

– Ciekawe, czy się obejrzysz – mruknął do siebie.

Chłopak jednak ani drgnął. Nie wiadomo czy miał tak silne nerwy, czy rzeczywiście był głuchy. Z wielkim hukiem i łoskotem beczka odbiła się od ostatniego stopnia i uderzyła samym kantem w głowę nieszczęśnika. Poborowy osunął się na ziemię i więcej nie wstał.

Historia nie mówi o tym, czy major poniósł jakiekolwiek konsekwencje swojego postępowania. Dziś już nikogo ta opowieść nie straszy, bo wojsko jest w pełni zawodowe i pobór należy do przeszłości. Została tylko legenda.

Biała zjawa

Co byś zrobił, drogi Czytelniku, gdybyś wchodząc na strych swojego domu, w którym mieszkasz od wielu lat, zobaczył nagle przed sobą białą, niemal przezroczystą zjawę? W dodatku taką, która cały czas zmienia swój kształt i nawet nieznacznie przybliża się do ciebie? Być może wzruszyłbyś ramionami, może zaatakowałbyś ją, ale mieszkańcy kamienicy na Głównym Mieście, gdzie wydarzyła się ta historia, zazwyczaj uciekali w popłochu. Duch ukazywał się dość często, nawet w biały dzień, choć wtedy był jakby mniej widoczny. Nie pomagały modlitwy, odczynianie uroków czy buńczuczne wyzwiska odważniejszych mieszkańców tego domu. Duch ukazywał się ludziom, niezależnie od ich światopoglądu.

Stan ów trwał latami.Według rzekomo przedwojennej legendy gdańskiej, w tym właśnie domu doszło do makabrycznej zbrodni małżeńskiej. Od tej pory miał tu straszyć duch „białej damy”. Kto wreszcie zauważył, że duch pojawia się wyłącznie w jesienno-zimowej części roku. Domownicy ograniczyli swoje wizyty na poddaszu do niezbędnego minimum, jednak problem ducha nie dawał jednemu z nich spokoju. Sprowadzony na miejsce inżynier budowlany skrupulatnie i uważnie obejrzał cały strych i, schodząc na dół, rzekł:

– To nie są żadne duchy.

Na pełne zdziwienia spojrzenia zebranych powiedział:

– Chodźcie, to wam pokażę.

Nic nie mówiąc zaprowadził ich w odległy kąt strychu, gdzie zobaczyli wystającą pękniętą rurę centralnego ogrzewania. Uchodząca z niej para w przekonujący – trzeba przyznać, sposób przypominała, zwłaszcza wieczorami, przerażającą białą zjawę.

Po naprawieniu rury duch opuścił ten dom. Być może na zawsze.

Dom na Kamiennej Górze

Ulica Korzeniowskiego pnie się zawijasem w górę. W pewnym momencie wychodzi na dość stromą skarpę, z której widać prześwitujące pomiędzy drzewami morze. Po lewej zaś stronie, zza zakrętu, wyłania się wielkie, ponure, ciemne gmaszysko dość zaniedbanego domu. Już na pierwszy rzut oka widać, że coś tu jest nie tak. W relacjach wielu ludzi powtarza się stwierdzenie, że przechodząc obok ma się wrażenie, iż ktoś uporczywie się przygląda. Tak, jakby dom całym swoim ciężarem próbował przejrzeć zamiary intruza, który ośmielił się zapuścić w ten rejon.

A przecież Kamienna Góra jest najbardziej prestiżową dzielnicą w Gdyni. Tutaj mają swoje wille tuzy polskiej estrady, filmu czy biznesu. Ceny metra kwadratowego sięgają niebotycznych pułapów. Tego domu jednak nikt nie chciał kupić przez długi czas, a ci, których skusił niską ceną, uciekali stąd bardzo szybko.

Wszystko zaczęło się w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku, gdy Niemcy wypędzili z Gdyni wszystkich Polaków. Dom na Kamiennej Górze bardzo szybko wszedł w skład kompleksu budynków zajętych przez gestapo. Niemcy przebudowali pomieszczenia, rozbudowali i poszerzyli piwnice tak, że do dziś krążą pogłoski o podziemnych ciągach komunikacyjnych łączących ów dom z pobliskim Sądem Marynarki Wojennej. Przez sześć lat w piwnicach domu hitlerowcy torturowali, przesłuchiwali i mordowali swoich więźniów – Polaków, Rosjan, Francuzów i członków innych narodowości. Krew lała się po ścianach i zasychała do czasu, aż nowa jej porcja zalewała ściany i podłogę piwnicy, osadzając się grubym kożuchem. I dziwna rzecz – ten kożuch nie dawał się potem niczym zetrzeć. Żaden środek nie skutkował – pozostawał twardy jak skała, gdy pani Buba, córka właściciela kamienicy, próbowała go usunąć po powrocie z zawieruchy wojennej. Kto wie? – być może nawet do dziś można go zobaczyć?

Wrócili tuż przed Gwiazdką, pod koniec lat czterdziestych zeszłego wieku. Już od progu zauważyli, że w domu panuje ponura, złowroga atmosfera. Nawet ozdobienie salonu na parterze świątecznymi gałązkami i roznoszące się zapachy czerwonego barszczu i z trudem zdobytej pasty do podłóg nie zdołały zmienić tego nastroju. Każde wypowiedziane słowo ginęło gdzieś, jakby pochłaniała je jakaś niewidzialna gąbka. Wszędzie panowała nienaturalna cisza, którą podczas wigilii próbowała przerwać pani Buba ze swoim ojcem intonując kolędę „Wśród nocnej ciszy”. Czyste, jasne głosy uniosły się w górę i ginęły jak zdmuchnięte.

– Aaaaaaaa!!!!! – rozległ się dziki, wściekły wrzask tuż za ścianą – Aaaaaaa! – Gospodarze pobledli. Ojciec pani Buby zerwał się gwałtownie i wybiegł z pokoju. Za chwilę jednak wrócił i bezradnie rozłożył ręce. Do rana nic już nie zakłóciło głuchej ciszy domu na Kamiennej Górze. Jednak od tego czasu w domu zaczęły dziać się różne dziwne rzeczy. Wyginały się solidne łyżki Gerlacha, szklanki postawione na środku stołu, bez żadnej ingerencji zsuwały się po blacie i spadały na podłogę. Gdzieś na górze, gdzie jeszcze pozostał bałagan po Niemcach, trzaskały z hukiem drzwi, a nocami słychać było czyjeś kroki na strychu. Początkowo myśleli, że to włamywacze, których w tamtych latach namnożyło się szczególnie dużo, ale każda wizyta na górze kończyła się niczym. Natomiast do piwnicy zeszli tylko raz, tuż po przyjeździe. Więcej nie mieli już odwagi.

Minęła zima i czuło się w powietrzu pierwsze powiewy wiosny. Ziemia czerniała spod topniejących zasp i z wolna nadciągała odwilż. Pewnego wieczoru pani Buba późno wróciła z zajęć. Ojciec już spał w swoim pokoju. Szybko coś zjadła, umyła się i zwaliła się jak kłoda na łóżko. Przebudziły ją huki wystrzałów, jakby ciężkiej artylerii. Nauczona wojennym doświadczeniem, niemal po omacku ubrała się byle jak, żeby zejść do schronu. Wydało jej się, że nadal toczy się wojna i trzeba szybko zejść do piwnicy. Jednak jeden rzut oka w okno uświadomił jej, że to tylko sztuczne ognie wystrzeliwane ze Skweru Kościuszki.

– Rocznica wyzwolenia Gdyni – mruknęła do siebie. – Mówili dziś o tym w szkole – i położyła się z powrotem do łóżka. Nie zdążyła jednak zasnąć, gdy nagle zauważyła, że cały jej pokój zalewa dziwna bladoniebieska poświata. Odwróciła się i zobaczyła na przeciwległej ścianie, tam, gdzie miesiąc wcześniej zamurowali wybite przez Niemców drzwi, coraz bardziej rozświetlającą się błękitną plamę. Przerażona usiadła na łóżku i zamarła, nie mogąc zrobić żadnego ruchu. W pewnej chwili ze ściany „wyszedł” esesman w zakrwawionym płaszczu i z pistoletem parabellum w ręce. W miejscu skroni miał wyrwaną ogromną dziurę. Patrząc tępo na przeciwległą ścianę przeszedł przez pokój i zniknął, a poblask zgasł. Aż do rana pani Buba pozostała w tej samej pozycji jak zamrożona.

Następnego dnia opowiedziała ojcu całą historię i zażądała kategorycznie, żeby przeprowadzili się w jakieś bardziej normalne miejsce. Po wielkich trudach i zmaganiach z urzędnikami i adekwatnymi do ich sytuacji przepisami udało im się znaleźć skromne mieszkanie w innej dzielnicy Gdyni. Nie bez kłopotów sprzedali dom, choć w tych czasach istniał przecież spory deficyt mieszkaniowy.

Kolejna rodzina również długo nie mieszkała w tym budynku, choć znacznie dłużej od poprzednich właścicieli, bo aż trzy lata. W tym czasie, regularnie w noc wyzwolenia Gdyni, pojawiał się duch gestapowca przechodzący przez pokój na parterze. Choć co jakiś czas znajdowali się kolejni amatorzy taniej posesji, nie dowierzający ciemnym zabobonom, nikomu jednak nie udało się dłużej wytrzymać w tym budynku. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku wzrosło zainteresowanie budowlą, a zwłaszcza historią z nią związaną. Rzesze różnych „znawców” zjawisk paranormalnych pielgrzymowały w to miejsce, próbując wyjaśnić jego zagadkę, bądź „odczarować” go, jednak nic nie wskórali.

Dziś nowi lokatorzy mieszkają w nawiedzonym domu. Jak długo uda im się wytrzymać w tym dziwnym, niepokojącym miejscu?